Awantura (Kraszewski, 1885)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Awantura
Podtytuł Powieść osnuta na plotce
Pochodzenie „Świt“, 1885, nr 44-66
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1885
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Co człowiek na świat z sobą przynosi, a co na nim zdobywa? Jest to pytanie, narzucające się nieustannie psychologom.
Po rodzicach bierze w spadku organizm wyborowy, lub dwu różnych kombinacyę. To pewna, a organizm ten, posłuszny prawom natury swéj, jest niemal wskazówką przeznaczeń. On kieruje i prowadzi w walce z wpływami zewnętrznemi, które go rozwijają, modyfikują i zmieniają.
Narzędzie duszy, mózg, przychodzi już nastrojony, życie go rozstraja, stroi, przestraja, tępi lub zaostrza.
W Lutku dobitnie czuć było pochodzenie jego. Rozkochana w nim matka przybrana, stara Pawłowiczowa, z całém uwielbieniem swém dla dziecięcia czuła najlepiéj, że ono jéj własném być nie mogło. Czasami przychodziła jéj na myśl dawno słyszana bajeczka o kurze, która wysiedziała kaczęta i, gdy one rzuciły się na wodę, stać musiała strwożona, bijąc skrzydłami na brzegu, bo popłynąć za niemi nie mogła.
W Lutku odbijał się ojciec; coś może z matki wziął także, ale wychowanie, miłość, która go otaczała, atmosfera czyściejsza, rozwinęły w nim szczególnie szlachetne instynkta.
Miał popędy piękne, brzydził się wszelką nikczemnością, brud budził w nim odrazę. W towarzystwie młodzieży cyniczne niektóre usposobienia przestraszały go i odpychały.
Uczył się poezyi, latał po obłokach, lubił elegancyę we wszystkiém — i w sprawach duszy i serca; chciał być pięknym, a nieposzlakowanie czystym.
To go téż od wielu młodości niebezpieczeństw ratowało.
Spotykał się z rozpasanymi towarzyszami, rumienił się jak dziewczę, ale cynizm go zrażał, uciekał od niego.
W Olesi nawet, w któréj się zakochał, trochę raziła go śmiałość zbytnia, szyderstwo i lekceważenie.
On daleko poważniéj zapatrywał się na świat, niż biedne dziewczę, ciężkiemi losu zrządzeniami zawcześnie wypróbowane i zrażone.
Mówiliśmy już, w jakiém towarzystwie Lutek się zwykle obracał. W domu u matki mało kto bywał: przyjaciółki pani Salomei, do Grzegorzewiczowéj podobne, przyjaciele nieboszczyka Pawłowicza, kupcy, zegarmistrze, mieszczanie.
Szkoły, a późniéj uniwersytet, zmieniły trochę atmosferę tę zaduszliwą Starego miasta. Na ławach uniwersyteckich spotykał się z przedstawicielami wszystkich niemal klas społeczeństwa, począwszy od najwyższych aż do najupośledzeńszych. Była to chwila, w któréj liberalizm pewien nawet najznakomitsze rodziny skłaniał do wysyłania synów do zakładów naukowych, wszystkim przystępnych.
Lutka jego zamożność, powierzchowność, stosunki zbliżały do najwybrańszych i najskromniejszych kolegów. Poznawano się z nim chętnie, a że miał się zawsze czém podzielić i był bardzo uczynnym, obcowano z nim chętnie. Miał więc już młody Pawłowicz i hrabiów i książątka po trosze znane sobie, co nie przeszkadzało mu najbiedniejszym podawać rękę.
Do każdéj składki Lutek się przyczyniał chętnie, dopomagał nieproszony, a matka dbała o to, aby sobie tym sposobem jednał przyjaciół.
Jednakże znajomości z paniczykami nie wprowadziły Pawłowicza do domów pańskich, gdyż on się o to nie starał, i po raz piérwszy teatr amatorski zbliżył go do innego świata.
Hrabina Idalia tak nalegała, prosiła, naprzykrzała się, nagliła Witolda, ażeby w jakikolwiek bądź sposób ułatwił jéj sposób zbliżenia się do tego, w którym upierała się widziéć dziecię własne, że hrabia, choć niechętnie bardzo, musiał się do téj fantazyi, jak ją nazywał, zastosować, chociażby dla pozbycia się natrętnéj.
Nie było to zbyt łatwem zadaniem, ale hrabia Witold umiał w każdym razie poradzić sobie i do zamierzonego celu się dobić. Pomiędzy akademikami miał znajomych kilku młodzików, chciwych życia, dla których był wielce pożądanym inicyatorem do przyszłego wesołego używania. Pod jego opieką zaczynali oni, on ich uczył gry i przestrzegał, po trosze ogrywając, jak grać mieli; on im czasem ułatwiał znajomości z pięknemi paniami, do których sami nie śmieliby przystąpić.
Dobijano się zaszczytu zaproszenia na kawalerski wieczorek hrabiego Witolda, który niewielu do siebie przypuszczał, bo się lękał, aby z tego nie rosły plotki.
Mała liczba tych znajomości wśród młodzieży akademickiéj posłużyła teraz hrabiemu Witoldowi do zaznajomienia się z Pawłowiczem, niby przypadkowo.
Rozpytując młodego hrabiego Bolesława o Lutka, pod pozorem, iż gra w teatrze amatorskim zwróciła na niego uwagę, hrabia Witold oświadczył mu, iż radby go poznać bliżéj.
— To najłatwiéj — odparł Bolesław — uczyń mi ten zaszczyt i wpadnij do mnie pojutrze wieczorem, a ja go zaproszę. Lutek jest w istocie bardzo miłym chłopcem, i niktby się w nim nie domyślił kupieckiego syna, prostego dziecka mieszczańskiego. Il est très comme il faut.
— Właśnie mnie to uderzyło i ciekawy jestem — rzekł Witold.
Lutek więc został zaproszony na herbatę i przyszedł na nią, nie posądzając, dlaczego miéć go tam chciano.
Kilku paniczów, mała gromadka zebrała się w saloniku hrabiego Bolesława wieczorem. Hrabia Witold przyszedł późno; wpadał zwykle na krótką chwilę, tym razem zabawił dłużéj, był w doskonałym humorze i, gdy mu Pawłowicza zaprezentowano, rozpoczął od powinszowania mu dramatycznego talentu, widocznie ująć go sobie pragnąc.
Hrabiemu Witoldowi przychodziło to z łatwością nadzwyczajną, nawet gdy miał do czynienia z tymi, którzy byli uprzedzeni przeciwko niemu, cóż dopiéro z tak naiwną i dobroduszną istotą, jak Lutek.
Hrabia Witold do każdego umiał mówić i okazać mu się inaczéj.
Lutka oczarował, a choć on mu się wydał dziecinnym, okazał dobitnie, iż sobie go podobał wielce.
Odrazu nawet, bardzo naturalnie, nie ściągając na siebie żadnego podejrzenia, hrabia Witold potrafił Lutka zaprosić, aby kiedy, nie mając nic lepszego do czynienia, przyszedł do niego wieczorem na pogawędkę. Pawłowicz, zaszczycony tém, z wdzięcznością przyjął tak uprzejme zaproszenie.
Wszystko to z taką naturalnością i zręcznością wykonane zostało, iż Pawłowicz nie mógł nawet posądzić, aby w tém coś tkwiło więcéj nad prostą grzeczność i życzliwość.
Oprócz interesu, jaki hrabina Idalia miała w tém, aby koniecznie poznać bliżéj Pawłowicza, w którym widziała syna, sam hrabia Witold znajomością bliższą młodego, majętnego mieszczańskiego syna nie pogardzał. Wiedział, że był bardzo majętnym, że miał tylko matkę, która go kochała i była dla niego powolną. Można było więc bezkarnie, bez rozgłosu chłopaka wciągnąć do gry i z niedoświadczenia korzystać. Hrabia Witold korzyści takich nigdy z oczu nie tracił. Tego rodzaju rachuby stanowiły jego dochód i sposób utrzymania.
Lutek, choćby się zgrał, niktby o tém nie wiedział. Na wszelki sposób z chłopca można było korzystać, ucząc go, inicyując i psując. Tak jak złe i zepsute kobiety rade są niewiniątkom wskazywać drogę, mężczyźni téż chętnie ciągną młodzież i są mentorami do złego.
Rozpusta i cynizm są zaraźliwe i zarażające z upodobaniem.
Hrabiemu Witoldowi czyniło pewną przyjemność wywoływać rumieńce, rozczarowywać i okazywać prawdę życia tym, którzy jéj dopatrzéć się sami nie umieli.
Lutek więc z wielu względów był znajomością pożądaną dla hrabiego Witolda. Raz zbliżywszy się do niego, już mu łatwo było namówić do Strzeleckich, ułożyć jakieś spotkanie z hrabiną, która sama potém nadto była zręczną, aby pomocy potrzebowała dla utrzymania zawiązanych stosunków.
Hrabina Idalia nagliła, Witold śmiał się i nie przyspieszył ani na chwilę tego, co w planie jego powolnością iść musiało.
W skutek zaproszenia, Pawłowicz, uprosiwszy sobie hrabiego Bolesława, aby go wprowadził, przybył jednego wieczora do Witolda. Towarzystwo dnia tego było zawczasu dobrane stosownie — sama młodzież.
Rozmowa ożywiona, niezbyt w początku cyniczna, ale zwolna coraz realistyczniejsza, dowcipna, zabawna, chociaż onieśmielała Lutka, była dla niego czémś nowém i pociągającém.
Hrabia Bolesław, który już był namiętnym graczem, piérwszy po herbacie dopomniał się o dyabełka. Witold mocno się kartom opierał i, jakby zmuszony, pogwałcony, ulegając napaści, kazał je podać.
Lutek, który nigdy w życiu nie grał, był prostym widzem w początku.
Szyderstwo Bolka, miłość własna, obawa wydania się nazbyt dziecinnym, zmusiły go rzucić coś na kartę. Jak prawie wszyscy początkujący, miał szczęście, wygrał.
Cudze te pieniądze piekły biednego Pawłowicza, chciał ich się pozbyć co najprędzéj, lecz gra i los ludzki prawie zawsze na przekorę sprowadza to, co niemiłe.
Lutek nietylko nie mógł wygranéj zwrócić, stawiąc ją rozpaczliwie, śmiesznie, ale wygrał sumkę stosunkowo dosyć znaczną.
Niesłychanie go to zmieszało, tém bardziéj, że bardzo zręczny hrabia Witold grze umyślnie koniec położył i rewanż do przyszłości odesłał.
Lutek w ten sposób był związanym.
Do znajomości z hrabiną Strzelecką krok już był tylko. Za pozór do niéj użyto znowu talentu mniemanego Pawłowicza, projektu jakiegoś nowego amatorskiego przedstawienia, które hrabina Idalia miała na myśli.
Umówiono się, że Lutek przyjdzie wieczorem do Witolda i da się do Strzeleckich zaprowadzić.
Gdy matce to oświadczył Lutek, który się jéj ze wszystkiego spowiadał (do gry a wygranéj tylko się nie przyznał, wiedząc, jak się ona jéj obawiała), Pawłowiczowa dojrzała w tém tylko nader pochlebnego uznania wszystkich tych doskonałości swojego dziecka, które oddawna w niém widziała.
Ucieszyło ją to niezmiernie, wywołało uściski, a zaraz za tém troskę o ubiór, o to, ażeby Pawłowicz w hrabiowskim domu wyglądał jak paniczyk i t. p.
— On bo stworzony jest do tego świata — mówiła sobie w duchu — to darmo, ja, jak matka kura, z brzegu tylko patrzéć będę musiała, gdy on popłynie.
Z największą niecierpliwością wyglądała hrabina Idalia tego wieczora, gdy jéj Lutek miał być zaprezentowanym.
Od czasu, gdy go porzuciła tak nielitościwie w Ogrodzie Krasińskich, Lutek jéj nie widział wcale. W teatrze nie zwróciła na siebie oczu jego, rysy jéj, młodsze naówczas, zmienione, zestarzałe, w pamięci dziecka tak się zatarły, że poznać jéj, przypomniéć sobie nie mógł.
Chociaż przed Pawłowiczową nigdy o tém nie mówił, Lutek z młodych lat chwilę tę, gdy po raz piérwszy zabrali go z sobą Pawłowiczowie na noc do domu, ów nocleg na kanapie, owe piérwsze pieszczoty dobrze jeszcze pamiętał.
Znał historyę swą, o ile ją mógł znać, ale chował na dnie duszy. Była dla niego niepojętą, wstydził się jéj i, gdy teraz myślał czasem o swym losie, powiadał sobie, iż powinien był zapomniéć zupełnie o sromotném tém wyrzeczeniu się siebie, które go upokarzało. Zdawało mu się, że tamta matka nieszczęśliwa dawno umrzéć musiała, a przeszłość ta, pogrzebana, zatarta, tylko w jego duszy zostawiła garstkę czarnego popiołu.
Pawłowiczowa nigdy nie mówiła o niéj, unikała nawet starannie wszystkiego, co choćby najsłabiéj mogło wspomnienie to wywołać.
Nie bez wzruszenia i obawy znalazł się Lutek we wspaniałym salonie arystokratycznym.
Wystrojona, upiękniona, majestatyczna, poważna, z wielką słodyczą, pochlebnemi bardzo kilku słowami przywitała go hrabina Idalia.
Zblizka czynił na niéj wrażenie straszniejsze upiora, który powstał z grobu, tak dalece jéj przypominał nieboszczyka Ryszarda.
Kobieta zimna, zepsuta, z sercem wyschłém, po raz piérwszy w życiu znalazła się wobec zjawiska, które ją, nieporuszoną, sceptyczną, przejmowało trwogą niewysłowioną. Ona, co nie wierzyła w nic, myślała, patrząc na Lutka, o Bogu, o duszy, o wszystkich winach i plamach swojego żywota.
Zawsze pani nad sobą, tym razem musiała z największym wysiłkiem pracować nad tém, aby nie dać poznać, iż została onieśmieloną, że czuła się zwichniętą.
Lutek ani w głosie, ani w rysach nie poznał w niéj dawno i zupełnie zapomnianéj matki.
Wydała mu się wielką panią, bardzo poważną i miłą, ale zarazem straszną. Szczególnéj sympatyi nie obudziła w jego sercu; głos ten krwi, o którym tyle dawniéj prawiono, nie odezwał się w nim wcale.
Salon ten zresztą, osoby, które tu zastał, potrzeba czuwania nad sobą, całkiem w początkach Lutka pochłonęły. Musiał pilno zważać na każdy ruch swój i słowo.
Hrabina Idalia, chociaż pragnęła niezmiernie wypróbować zaraz tego zagadkowego Pawłowicza, badając o młodość, dzieciństwo, przeszłość, musiała się z tém powstrzymać, aby nie obudzić podejrzenia.
Na teraz szło tylko o to, ażeby pociągnąć ku sobie Lutka, wprowadzić go do domu, znaleźć pozór do dalszego stosunku.
Poczęła rozprawiać o teatrze, o sztuce, o grze amatorów, okazała się namiętną miłośniczką teatru i t. p.
Wszystkie grzeczności i pieszczoty, jakiemi mogła ująć młodego, niedoświadczonego chłopaka, wyszafowała tego wieczora, ale czuła, że wszystko to razem nie starczy jeszcze, aby dom jéj dla niego siłę pociągającą. Potrzeba było ją znaléźć.
Hrabinie Idalii przyszło na myśl, że gdyby na czas jakiś wzięła do siebie Olesię, pod pozorem teatru, starczyłoby to do wciągnięcia Lutka.
Pomysł był zręczny i szczęśliwy, a że Kurszanka, spokrewniona z całym światem, była jakąś niezmiernie daleką kuzynką Strzeleckich, hrabina Idalia miała prawo i pretekst pożyczyć ją sobie.
Na nieszczęście Olesia instynktowo nie lubiła hrabiny Strzeleckiéj, przewidywała w niéj fałsz wcielony; ale pani hrabina, u któréj przebywała, wydała rozkaz: musiała być posłuszną.
Płaszczem tedy miłośnictwa sztuki pokryte zostało wszystko.
Uśmiechając się i dając mu do zrozumienia, że odgadywała tajemnicę jego serca, hrabina Idalia szepnęła poufnie Lutkowi, że swoją kochankę teatralną u niéj spotykać będzie.
Pawłowicz odgadnięty, zarumienił się straszliwie i odpowiedział coś niezrozumiałego, lecz miłość własna młodzika, posądzonego po raz piérwszy o romansik, przyjemnie połechtana została.
Piérwsze odwiedziny Lutka, po których już Strzelecka miała prawo posłać po niego, zapraszać go, wciągać do siebie, były tylko rozpoczęciem sprawy, któréj końca Strzelecka nie widziała wcale.
Jednocześnie prawie, w tym chłopcu domyślając się prawdziwego syna swojego, fałszywego podstawiała państwu Bartskim i wydziedziczała to dziecię. Szło jéj o zdobycie dla siebie niezależności; projekt osnuty był, zrobiony, gdy ona o istnieniu Pawłowicza nie wiedziała wcale.
Ukazanie się tego widma w jéj życiu było czémś tak dla niéj saméj niezrozumiałém, iż oprócz pragnienia zbliżenia się do dziecka, dojścia prawdy, oprócz trwogi zabobonnéj, nie wiedziała, co czuła, co się z nią działo.
Przewrót jakiś w całéj istocie jéj wywołał ten upiór.
Ona, co nie wierzyła dotąd w nic, chwytała się na pragnieniu modlitwy; ona, co śmiała się z przywiązania, z uczuć, z wszystkiego, co nie było egoizmem, pojmowała, iż miała obowiązki, że była występną.
Hrabia Witold, znający ją doskonale, piérwszy dostrzegł zmianę, jaka w niéj zaszła, chciał ją ostudzić szyderstwem — rozgniewała się.
Nie myślała, nie mówiła, tylko o tym Lutku, poprzysięgała, że musiał być jéj synem.
Ułożyła natychmiast wszystko tak, aby go Olesią i teatrem ściągnąć do siebie. Kurszanka dała się, choć nie bardzo chętnie, wziąć, bo była ciekawą domu Strzeleckich, ale za piérwszém zbliżeniem się do Lutka szepnęła mu, że tego chwilowego zapału do teatru serio brać nie potrzeba, że w głębi tkwić musi coś innego, niezrozumiałego, i że się to wszystko rozchwieje i spełznie na niczém.
Bardzo zręcznie starała się o to hrabina Idalia, aby Pawłowicza miała na cztery oczy i mogła go wybadać.
Badanie to prowadzone było z całém staraniem sędziego śledczego, który nie chce dać poznać, iż nim jest.
Lutka naiwność i prostota do pewnego stopnia ułatwiała to, lecz Pawłowicz pamiętał zawsze, że się nie powinien był zdradzić z pochodzeniem swém dziecka znalezionego na ulicy. Nadto go to upokarzało.
W piérwszych dniach po zrobieniu znajomości hrabina dowiedziała się, co ją najmniéj obchodziło, biografii ojca Pawłowicza, nasłuchała się pochwał matki Salusi, wspomnień dzieciństwa, szczegółów domowych i t. p., lecz najmniejszego śladu nie odkryła, ażeby ów Lutek, tak do jéj męża podobny, mógł być jéj synem.
Przyprowadzało ją to niemal do rozpaczy. Im bliżéj poznawała Lutka, tém mocniéj upierała się w przekonaniu, że był tym, którego szukała, a hrabia Witold śmiał się z niéj, bo poprzéć téj wizyi nie było czém.
Jednego wieczora prawie rozpaczliwą przedsięwzięła próbę; nie mogła już wytrzymać dłużéj.
Niezmiernie czułą się dnia tego okazując dla Lutka, siadła przy nim i z uśmiechem poczęła:
— Wiész pan, dlaczego ja się nim tak mocno interesuję?... nie dla samego talentu jego... Pan mi niesłychanie, straszliwie przypominasz straconego syna. Jest to okropna przygoda mojego życia, o któréj ja nie mówię nigdy, przed nikim, ale przed panem jéj zataić nie mogę. Jesteś w tym samym wieku, w którymby był mój Maks, i tak do jego ojca podobny.
Działo się to wieczorem, w salonie był mrok, a Lutek szczęściem siedział tyłem obrócony do okna, hrabina nie mogła dostrzedz, że się zarumienił i na bardzo krótką chwilę odrętwiał.
Za cud prawdziwy poczytywać było można, iż się nie zdradził, ale od tak dawna krył w sobie tajemnicę, gotował się niejako do wypadku, w którym ona może stanąć przeciwko niemu, iż niewiele czasu potrzebował do odzyskania mocy nad sobą.
Matusia Pawłowiczowa ze słodkim uśmiechem swym przyszła mu na pamięć, a prawdziwa matka, która w nim wprzódy już obudzała obawę, teraz wstręt jakiś wzbudziła.
Spojrzał na nią i w duszy się wzdrygnął. Nic go z nią nie łączyło oprócz gniewu, jaki oddawna żarzył się ku niéj w jego piersi.
Hrabina Idalia napróżno czekała na odpowiedź, Lutek milczał i dodał tylko zimno w końcu:
— A! jakaż to straszna historya.
— Pan jesteś żywym obrazem mojego dziecka — dodała hrabina.
Pawłowicz spuścił oczy.
— Ale jakże się to stać mogło — odezwał się — ażeby matka straciła dziecię? Gwałt chyba wyrwać je musiał pani. Ja wiem, że moja droga matusia prędzéjby życie straciła, niż sobie mnie dozwoliła odebrać.
Zarumieniła się hrabina.
— A! — zawołała — jam niewinna! byłam oszukaną... zbieg nadzwyczajnych okoliczności. Napróżno potém szukałam śladów, jeździłam, śledziłam... Maks mój na wieki stracony!
Chusteczkę przyłożyła do oczu. Łzy z nich płynęły w istocie, choć im kłamstwo towarzyszyło.
Uczyniona próba przekonała ją o tém przynajmniéj, że Lutek nie pamiętał wypadku, lub że nie był jéj synem.
A tymczasem podobieństwo, głos i upór jéj serca zdawały się za tém przemawiać, iż się nie myliła.
Pawłowicz jak tylko mógł najprędzéj dnia tego wyniósł się z pałacu Strzeleckich. Był tak przestraszony, wzruszony, iż nie wiedział już co mówił, i Olesia go razy kilka upomniała, że nie swój jest, jakby co nieprzyjemnego mu się przytrafiło.
Dla młodego, niedoświadczonego człowieka było w istocie czém się przerazić.
Wybiegłszy na ulicę, jakby się wyrwał z piekła, Lutek nie miał odwagi pójść prosto do domu; potrzebował rozmyślić się, ochłonąć, rozważyć, co ma czynić, przypomniéć sobie najmniejsze okoliczności.
Łzami nabiegły mu oczy, drżał.
Na najświetniejszą przyszłość u boku téj kobiety, która go się wyrzekła, nie zamieniłby nędzy ze starą Pawłowiczową. Zdawało mu się, że teraz kochał ją mocniéj jeszcze.
Hrabina Idalia nie podobała mu się od piérwszego wejrzenia, coś go od niéj odpychało, widział w niéj potworę.
— O, mój Boże! — mówił sam do siebie, biegając po Saskim Ogrodzie — co za los mój! jakie położenie! Trzeba było, ażebym ją znalazł, widział, aby ona prawie mnie poznała!
Nim powrócił na Stare Miasto Lutek, pomimo uroku, jaki dla niego miała Olesia, uczynił mocne postanowienie bodaj chorego udać, a zerwać stosunki z hrabiną Strzelecką.
Nie chciał jéj widziéć więcéj.
Obawiał się tylko, aby nagła ta ucieczka nie dowiodła, że zbyt wielką wagę przywiązywał do jéj zwierzenia się.
Potrzebował okazać się obojętnym zupełnie, sądził więc, że raz jeszcze wypadnie mu może pójść do hrabiny, poskarżyć się na niezdrowie, a potém w domu pozostać.
Nadchodziła pora, w któréj zwykle się wszyscy rozjeżdżali z Warszawy, Strzeleccy więc także mieli ją opuścić, a Lutek swobodniéj odetchnąć.
Z myślami temi spędziwszy więcéj niż godzinę na przebieganiu alei ogrodu, zwrócił się nareszcie na Stare Miasto, wiedząc, jak go tam niecierpliwie matusia zawsze oczekiwała.
Zastał ją samą, niepewną, czy on wróci na wieczerzę, uradowaną niezmiernie, gdy chód jego posłyszała. Nigdy tak wcześnie nie wracał od hrabiny. Spojrzała na niego i uderzyła ją zmieniona twarz syna, malujący się na niéj niepokój i cierpienie.
— Duszko moja! Lutku! co tobie! co tobie! zmiłuj się! — krzyknęła.
— Nic mi, matusiu, słowo daję — rzekł Lutek, całując ją po rękach. — Zmęczyłem się, znudziłem, i tak mi jakoś było niedobrze, że musiałem z godzinę chodzić po Saskim Ogrodzie, aby otrząsnąć się z tego.
Dla Pawłowiczowej dość było najmniejszéj poszlaki, możliwości choroby, aby się przestraszyć. Nie powiedziała nic, wprowadziła go do saloniku, a sama pobiegła do kuchni i potajemnie posłała po doktora Helbiga.
Lutek tymczasem ochłonął, znalazłszy się znowu w tym domu, w którym istotnie zdawało mu się, że nowe rozpoczął życie. Po piérwszéj matce zostało mu tylko zatarte, mgliste wspomnienie surowego obejścia, potrącań, groźb i łajania.
Powróciwszy z kuchni, Pawłowiczowa chciała go rozpytywać o hrabinę, ale Lutek zbył ją tém, że oprócz nudów, jakie go tam spotkały, nic nie miał do opowiadania.
Wieczerza się przypóźniła nieco, a tymczasem, nauczony co miał mówić, nadszedł doktór Helbig ze śmiejącą się twarzą, oznajmiając, że przypadkiem obok był u chorego i nie chciał pominąć pani Pawłowiczowéj, nie pokłoniwszy się jéj.
Matusia wykrzyknęła, niby ciesząc się niespodzianką:
— A! jakże to dobrze, że kochany konsyliarz miałeś myśl zajrzéć do nas. Oto właśnie Lutek mi z miasta czegoś niedysponowany powrócił.
Chłopak doskonale zrozumiał całą tą macierzyńskiéj troskliwości komedyjkę, uśmiechnął się.
Helbig wziął za puls, rozpytał się go po cichu, ruszył ramionami i kazał wziąć proszki burzące dla uspokojenia.
Ale i bez nich Lutek już wracał do normalnego stanu. Mówił sobie, że nie miał się czego obawiać, że najgorszą przebył chwilę.
Im więcéj myślał nad tém, co go spotkało, tém się mocniéj utwierdzał, że powinien był dom hrabiów Strzeleckich opuścić zupełnie i wymówić się od amatorskiego teatru.
Doktór, któremu podszepnął słów kilka, ścisnął go za rękę i, choć nie rozumiał powodu, obiecał pomoc swoją.
Po rozmowie z Lutkiem hrabina Idalia, długo rozdrażniona, nie mogła przyjść do siebie. Stało się — musiała wyrzec się syna.
Usiłowała wmówić teraz w siebie, iż powinna była o nim zapomniéć, że imaginacya ją uniosła, że Lutek nie był podobnym do Maksa i że na starość oszalała.
Gorzkie sobie czyniła wymówki, ale one nie pomagały i w głębi duszy pozostało coś, co mogło być zgryzotą sumienia, żalem, czémś dla ostygłéj kobiety niepojętém razem i nieznośném.
Ażeby nie myśléć o doznanym zawodzie i przykrości, zajęła się losem owego fałszywego syna i ukończeniem interesu (tak go nazywała) z Bartskimi.
Staruszkowie, chociaż z wielu względów innego wnuka życzyliby sobie, gotowi byli wziąć, jakiego im dał Pan Bóg. Umowa z hrabiną, zapewniająca jéj dwadzieścia kilka tysięcy rocznego dochodu dożywotnio i sto tysięcy złotych oprócz tego do rozporządzenia, prawnie zawartą została.
Podpisując ją, hrabina Idalia wyraziła się, tłómacząc ze swego postępowania, że, bądź co bądź, choćby bezdzietna, tyle dla Ryszarda wycierpiawszy, miała do indemnizacyi prawo.
Ponieważ z wychowaniem wnuka śpieszyć było potrzeba, Bartscy starzy natychmiast opuszczali Warszawę i przenosili się na stały pobyt do Krakowa.
Hrabina Idalia oddychała swobodniéj, pocieszało ją to po okropnym zawodzie na Lutku.
Jak skończył Trybulski z hrabiną i Witoldem, mało nas obchodzić może. Wyjechał do Lublina kwaśny, a na wyjezdném wyłajał go jeszcze panicz.
— Słuchajże, głupi Trybula! Chciałeś wziąć tysiąc czątych, proszę cię; a ja, com ci je nastręczył, miałem za to dostać figę! Gdzieżeś ty słyszał, abym ja robił takie interesa? Za kogo ty mnie miałeś? Ręka rękę myje...
Choć zły, pan Oskar po staremu się do kolan panicza pochylił.
— Niechże się hrabia nie gniewa — rzekł. — Ja jestem biedny wyrobnik, u mnie złotówka więcéj warta, niż u hrabiego dukat, mnie każdego uronionego grosika szkoda, muszę go bronić, a u pana pieniądze, to jak woda na sito. Lej, lej, nigdy się ona nie ostoi.
Całuję nóżki pana hrabiego!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.