Przejdź do zawartości

Autobiografia Murzyna/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Booker T. Washington
Tytuł Autobiografia Murzyna
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz M. G.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
NASI UCZNIOWIE BUDUJĄ ŁÓŻKA, NA KTÓRYCH MAJĄ SYPIAĆ.


W historyi naszej szkoły wybitnem zdarzeniem były odwiedziny J. F. B. Marschalla, skarbnika instytutu w Hamptonie, który nie zawahał się pożyczyć nam dwieście pięćdziesiąt dolarów na kupno naszej fermy. Był zadowolony z postępów i posłał do Hamptonu sprawozdanie pochlebne i pełne słów zachęty dla nas. Potem odwiedziła nas miss Mary F. Machie, ta, która w Hamptonie wzięła mnie na egzamin z zamiatania i sprzątania — a w końcu sam generał Armstrong.
W tym czasie liczba nauczycieli szkoły w Tuskegee wzrosła znacznie, a prawie wszyscy mieli dyplomy z Hamptonu. Przyjmowaliśmy z zapałem naszych przyjaciół, a osobliwie generała Armstronga. Wszyscy byli przyjemnie zdziwieni szybkiemi postępami szkoły w tak krótkim czasie. Murzyni z promienia kilku mil naokoło przybyli dla zobaczenia generała Armstronga, o którym dużo słyszeli. Przyjęcie ze strony białych było niemniej serdeczne, niż ze strony murzynów.
Podczas tych odwiedzin w Tuskegee mogłem sobie utworzyć lepsze pojęcie o charakterze generała Armstronga i jego uczuć względem białych z Południa. Do tej pory zdawało mi się, że względem nich generał może żywić tylko uczucia nieprzyjazne, ponieważ walczył z nimi, i sądziłem, że jego sympatye są wyłącznie po stronie murzynów.
Ale spostrzegłem wkrótce, że nie poznałem się na wielkości duszy i wspaniałomyślności tego człowieka. Podczas odwiedzin okazywał on równą życzliwość i zainteresowanie się powodzeniem białych, jak i murzynów. Nie żywił żadnej goryczy względem białych Południowców i przy każdej sposobności rad był objawiać im swoją sympatyę. Przykład jego był dla mnie nauką i zrozumiałem, że wzniosłe dusze żywią w sobie zawsze miłość dla ludzi, a tylko dusze nizkie pielęgnują nienawiść. Zrozumiałem również, że ci, którzy dążą na pomoc słabym, wzmagają własną siłę, a uciskanie nieszczęśliwych osłabia tyranów.
Myśli te nasunęło mi postępowanie generała Armstronga już dawniej i zawsze od tej pory postanawiałem, że będę się wystrzegał poniżenia duszy przez nienawiść do kogokolwiek — bez względu na to, jakiej barwy ma skórę. I zdaje mi się, że śmiało mogę powiedzieć, iż w mojej duszy znikła doszczętnie uraza za krzywdy, wyrządzone mojej rasie przez Południowców. Dziś doznaję równego zadowolenia, gdy mogę oddać usługę białemu, czy murzynowi, i lituję się nad tymi, którzy nawykli żywić uprzedzenia rasowe.
A im więcej się zastanawiam, tem więcej utwierdzam się w mniemaniu, że wszystkie praktyki, jakich dopuszczają się biali dla usunięcia murzynów od głosowania, są szkodliwe nietylko dla murzynów, lecz i dla białych. Krzywda, wyrządzona murzynom, jest chwilowa; ale krzywda, wyrządzona moralnej stronie białych, jest ciągła. Zauważyłem wiele i wiele razy, że ilekroć człowiek wykonał fałszywą przysięgę dla unieważnienia głosu murzyna, uciekał się potem do tego samego sposobu w innych okolicznościach, i nietylko względem murzynów, ale tak samo i względem białych. Ten, kto oszukał murzyna, oszuka i białego; ten kto łamie prawo dla zlynchowania murzyna, uczyni to samo z białym. Wszystkie te powody nasuwają mi życzenie, ażeby cały naród podążył z pomocą w tej walce z ciemnotą, przygniatającą jeszcze Południe.
Należy tu przytoczyć ciekawy fakt, że system wychowawczy generała Armstronga z każdym rokiem rozpowszechnia się więcej w naszym kraju. Obecnie niema prawie ani jednego zakładu w Południowych Stanach, gdzieby nie było nauki rzemiosł tak dla dziewcząt, jak dla chłopców, a zaszczyt wprowadzenia tej nowości należy się bezspornie generałowi Armstrongowi.
Nasz skromny pensyonat został zaledwie oddany do użytku uczniów, gdy już przybyli nowi, a liczba kandydatów ciągle wzrastała. Całemi tygodniami musieliśmy walczyć na różne sposoby o wyżywienie ich, nie mając ani szeląga, i o dostarczenie im pościeli i miejsca do spania. Musieliśmy w tym celu wynająć chaty w pobliżu szkoły. Chaty te były zrujnowane i uczniowie, mieszkający w nich przez zimę, cierpieli bardzo od zimna. Kazaliśmy płacić sobie miesięcznie tylko osiem dolarów za utrzymanie ucznia; na więcej zresztą nie pozwalały ich środki. Za tę opłatę mieli już wszystko — mieszkanie, światło i pranie. Odliczaliśmy też z ich rachunków zapłatę za roboty, które chcieli wykonać dla szkoły. Koszta nauki wynoszą na każdego ucznia pięćdziesiąt dolarów rocznie, i tę sumę musieliśmy zdobywać jak się dało wówczas i obecnie.
Tak nizka opłata za utrzymanie nie mogła nam dostarczyć funduszów potrzebnych na założenie internatu z dobremi warunkami. Zima drugiego szkolnego roku była niesłychanie sroga. Nie mieliśmy dostatecznej ilości kołder dla zabezpieczenia naszych wychowańców od zimna.
Zdarzało się, że niekiedy nie mogłem zasnąć podczas silnego mrozu, myśląc o tem, jak oni muszą cierpieć. Czasem wstawałem z łóżka i szedłem do ich domostw wśród nocy, żeby im dodać otuchy: niektórzy z nich, owinięci w jedyną kołdrę, daną przez nas, siedzieli przy ogniu dla rozgrzania się: inni nie kładli się przez całą noc. Jednego rana, po wyjątkowo zimnej nocy, kazałem najbardziej zziębniętym podnieść w górę rękę. Uczyniło to tylko trzech. Nikt nie słyszał skargi z ust uczniów, którzy wiedzieli, że czynimy dla nich, co jest w naszej mocy. Uważali się za szczęśliwych, że mogą poprawić moje położenie, i pytali ciągle nauczycieli co czynić, żeby im umniejszyć trudu.
Kilka razy zdarzyło mi się słyszeć tak na Północy, jak na Południu, że murzyni nie uznaliby nigdy nad sobą władzy żadnego z murzynów. Na to twierdzenie mogę odpowiedzieć faktami, a mianowicie, że przez całe dziewiętnaście lat mego pobytu w Tuskegee nie usłyszałem nigdy zuchwałego słowa, ani nie napotkałem oporu ze strony uczniów lub osób postronnych. Przeciwnie — byłem niemal zawstydzony niezliczonemi grzecznościami, których byłem celem. Uczniowie zobaczywszy, że niosę dużą księgę lub walizkę, biegną zawsze, by mnie uwolnić od ciężaru. Jeżeli deszcz pada, gdy wychodzę z kancelaryi, zawsze podchodzi któryś z uczniów i prosi o pozwolenie niesienia parasola.
Muszę także nadmienić, że w stosunkach z białymi na Południu nie spotkała mnie nigdy żadna zniewaga. Biali z Tuskegee i z okolicy uważają sobie za rodzaj przywileju, gdy mogą mi okazać swoje poważanie, pomimo, że często pociąga to za sobą pewne koszta dla nich.
Niedawno temu jechałem przez Teksas, od Dallas do Houstonu. Ponieważ wiadomo było, że będę przejeżdżał, na wszystkich stacyach, gdzie zatrzymywał się pociąg, biała ludność wraz z urzędnikami miasta zbierała się na peronie, wyrażając wdzięczność za moją działalność na Południu.
Innym razem, powracając z Atlanty i czując się bardzo zmęczonym długą podróżą, wsiadłem do wagonu pulmanowskiego. Wsiadając, zauważyłem dwie znajome mi dobrze panie z Bostonu. Panie te zupełnie nie znały, jak się zdaje — zwyczajów Południa, i w prostocie ducha zaprosiły mnie, żebym obok nich usiadł, co też uczyniłem nie bez pewnego wahania. Zaledwie usiadłem, jedna z nich bez mojej wiedzy zamówiła wieczerzę na trzy osoby. To powiększyło jeszcze moje pomieszanie. Przedział pełen był białych Południowców, którzy nie spuszczali z nas oka. Widząc, że zamówiono wieczerzę, szukałem jakiego pretekstu, żeby przejść do innego wagonu; napróżno, moje znajome nie chciały mnie zwolnić od wieczerzy. W końcu poddałem się losowi, mówiąc sobie w duszy:
— Tym razem złapałem się na dobre!
Jeszcze bardziej byłem zmieszany, kiedy po skończonej wieczerzy jedna z tych pań przypomniała sobie, że ma w worku podróżnym jakąś niezwykle dobrą herbatę, którą chciała nas poczęstować, a nie dając się wyręczyć służącemu w jej naparzeniu, sama to zrobiła i nalała herbatę. Nareszcie skończyła się wieczerza, która wydała mi się najdłuższą, jaką kiedykolwiek jadłem. Chcąc położyć koniec tak przykremu położeniu, powiedziałem, że idę do palarni przypatrywać się krajobrazowi. Przez ten czas w wagonie dowiedziano się, kto jestem. Nigdy jeszcze podobnie się nie zadziwiłem, jak gdym wszedł do palarni: wszyscy prawie mężczyzni, jacy tam byli — po większej części obywatele z Georgii — przychodzili do mnie kolejno, podając rękę i dziękując za moją działalność na Południu. A nie były to czcze słowa pochlebstwa z ich strony, bo wszyscy wiedzieli, że nic odemnie nie mogą skorzystać.
Chciałem od samego początku wpoić w uczniów to, że szkoła w Tuskegee nie jest własnością moją, ani członków ciała nauczycielskiego, ale ich samych — i że powinien im leżeć na sercu jej dalszy rozwój, zarówno jak wszystkim zarządcom i nauczycielom, i że nadewszystko powinni mnie uważać za swego przyjaciela, doradcę, ale nie nadzorcę. Pragnę, żeby mówili ze mną szczerze i bez wykrętów o sprawach szkolnych. Żądam od uczniów, by pisali do mnie listy dwa, albo trzy razy w ciągu roku — listy, zawierające krytykę, skargi i propozycye, które im nasuwają urządzenia lub tryb życia w szkole. W braku sprawozdania pisemnego, zbieram ich w kaplicy dla naradzenia się otwarcie o tem, co dotyczy szkoły. Ze wszystkich zebrań uczniowskich najlepiej lubię te zebrania i z każdego odnoszę wskazówki do dalszych postanowień. Najkorzystniejszą rzeczą dla człowieka jest poczucie odpowiedzialności, którą dźwiga, i zaufania, jakie w nim położono.
Ilekroć czytam wiadomość o bezrobociu, powtarzam zawsze, że te nieporozumienia między chlebodawcami i pracownikami dałyby się ominąć, gdyby chlebodawcy chcieli być przystępniejsi dla swych podwładnych, radzili się ich przed powzięciem postanowienia i pytali o radę, objaśniając, że interes obu stron jest wspólny. Zaufanie rodzi zaufanie. Do murzynów stosuję to jeszcze więcej, niż do ludzi innej rasy. Gdy raz przekonają się, że zajmujesz się ich losem, zrobisz z nimi, co zechcesz.
Powziąłem zamiar, ażeby uczniowie nietylko budynki wznieśli w Tuskegee, lecz o ile możności porobili i sprzęty. Podziwiam teraz cierpliwość tych uczniów, sypiali na ziemi, czekając, aż dla nich porobią łóżka — albo na łóżkach bez materaców czekając na zbudowanie czegoś w rodzaju materaca. W początku mieliśmy niewielu uczniów, znających stolarstwo, więc łóżka wtedy zrobione były liche i zupełnie pierwotne. Zdarzało mi się często, przychodząc na ranną wizytę, zastawać uczniów leżących na ziemi. Ale zkąd wziąć materaców? to było drugie zadanie do rozwiązania. Udało nam się w końcu wydobyć z kłopotu nabyciem taniego płótna, z którego szyło się ogromny worek i napełniało go igliwiem z jodeł, zbieranem w sąsiednich lasach. Muszę dodać, że wyrób materaców znacznie od tej pory postąpił i doszedł do takiego stopnia doskonałości, że dziś stanowi jednę z gałęzi przemysłu miejscowego, której uczą dziewczęta ze szkoły, tak dalece, że materace, wyrabiane u nas, nie ustępują tym, które nabywa się w sklepach. Długi czas brakowało nam krzeseł do sypialnych pokojów i do jadalni. Zamiast krzeseł, używaliśmy taburetów, złożonych z trzech kawałków prostych desek, razem zbitych. Zresztą umeblowanie sypialni było w początku bardzo pierwotne i składało się z łóżka, z taburetów, a niekiedy i stołu z prostego drzewa, wykonanych przez uczniów. Dotąd nie zarzuciliśmy tego systemu wyrabiania na miejscu sprzętów dla szkoły; ilość mebli wzrosła, a wykonanie ich uczyniło takie postępy, że nie można im dziś nic zarzucić.
Na co przedewszystkiem kładłem nacisk w Tuskegee, to na przyzwyczajanie uczniów do czystości. W początkach powtarzałem im bezustanku, i dziś jeszcze mówię, że mogą nam ludzie wybaczyć ubóstwo, brak wygód i dobrobytu, ale niechlujstwa nigdy. Drugim punktem, na który kładliśmy wielką wagę, było używanie szczoteczki do zębów. „Ewangelia szczoteczki do zębów“, jak mawiał generał Armstrong, stanowi cząstkę naszego szkolnego katechizmu. Chcąc mieć prawo wstąpienia do Tuskegee, trzeba mieć szczoteczkę do zębów i używać jej. Zdarzało się niekiedy, że świeżo przybywający uczniowie za cały bagaż mieli tylko szczoteczkę do zębów. Od dawnych uczniów dowiedzieli się o wadze, jaką przywiązujemy do tego, i chcąc zrobić dobre wrażenie, przywozili choć to jedno z sobą. Pewnego dnia, obchodząc szkołę razem z dyrektorką, oglądaliśmy pokoje uczenic: w jednym mieszkały trzy świeżo przybyłe. Na zapytanie, czy mają szczoteczki do zębów, jedna z nich odpowiedziała, pokazując szczoteczkę:
— Mamy, panie dyrektorze, kupiłyśmy ją wczoraj na współkę.
Wytłómaczyłem im wtedy, że jedna na trzy nie wystarczy. Badaliśmy zawsze z zajęciem wpływ szczoteczki do zębów na stopień cywilizacyi naszych wychowańców. Z małemi wyjątkami, przekonałem się, że można dobrze wróżyć o przyszłości ucznia, który sam z własnego popędu, po zużyciu pierwszej szczoteczki nabywa drugą. Wymagaliśmy zawsze utrzymywania ciała w najdokładniejszej czystości. Wychowańcy nasi przyzwyczaili się do brania kąpieli równie regularnie, jak do jedzenia obiadu, i to jeszcze zanim zdołaliśmy urządzić dla nich łazienki. Większość uczniów pochodziła z okręgów plantacyjnych i trzeba ich było uczyć sypiać w łóżkach i wskazywać, w jaki sposób spać, to jest na jednem prześcieradle, a pod drugiem — kiedy już byliśmy o tyle zamożni, że mogliśmy im dawać po dwa prześcieradła. Trzeba ich było także uczyć, do czego służy nocna koszula.
Trudniejsza była sprawa z tem, żeby nie brakowało guzików przy ubraniu, żeby naprawiali rozdarcia i czyścili tłuste plamy. Udało nam się tak dobrze wdrożyć ich do porządku, że często wieczorem, na codziennym przeglądzie po wyjściu z kaplicy, nie brakowało żadnemu ani jednego guzika.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Booker T. Washington i tłumacza: Maria Gąsiorowska.