Atma (Rodziewiczówna)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Atma
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Blizko linii i mostu wrzało od roboty ludzkiego mrowia; kilka razy na dzień przychodziły pociągi — pasażerowie musieli przechodzić rzekę po tymczasowym pomoście, przeładowywano bagaże, przenoszono ręczne tobołki, przeprawiano pocztę — ciągły ruch był i wrzawa, ale o kilkaset kroków dalej w bok była już pustka i cisza sosnowych zarośli i nadrzecznych łąk.
Odpoczynek był rzadki. Robota szła w jasne noce i nawet w niedzielę, zarobek był dobry. Jaworski przetrwał najgorszy początek, mękę muskułów do fizycznej pracy nie nawykłych, przebył gorączkę, febrę, kurcze żołądka i nie poddał się.
Co rano myślał, że się z ziemi nie dźwignie, a wstawał i szedł, co dzień miał pokusę odejść, szukać innej pracy, ale zostawał. Na twarzy i karku spaliła mu się i pękała, na dłoniach zgrubiała i znieczuliła skóra, licha odzież podarła się i powycierała, ale to wszystko z jakąś zawziętością upartą znosił. Mało mówił, o nic się nie upominał, ani targował, od towarzyszów nie odstawał. Wżywał się w to życie, uczył ich gwary, wyróżniał się chyba swym spokojem, gotowością, by każdemu pomódz i dogodzić, i bystrością w objęciu całej roboty.
Robotników przybyło. Przyszli murarze, maszyniści, kotlarze, i ślusarze, dźwigano nowy most. Jaworski trzymał się swych cieśli, ale wieczorem czerń cała spotykała się w baraku — u Lejby, gdzie był już i sklep i gdzie pito do bezpamięci.
Bywały nocami burdy i krwawe rozprawy, muzyka na harmoniach i rozpusta dzika, złodziejstwa i rozboje. I tam Jaworski szedł i wśród tłuszczy tej spożywał wieczerzę i siedząc w kącie, obserwował.
Zaczepiano go parę razy, wciągano gwałtem w skandal i awanturę, ale wtedy ujmował się za nim olbrzymi Własow, zajadły Miszka, a on sam miał wobec napastników zimny spokój pogromcy, który zwykł panować. Była tylko jedna plaga i męka, z którą ani się mógł zżyć, ani ścierpieć: powietrze i brud baraku — była to najstraszniejsza pokuta.
Brak bielizny, pościeli, toaletowych przyborów, robactwo, zaduch — doprowadzało go do rozpaczy, do buntów, do przeklinania doli a na to rady nie było, usunąć się od tego nie mógł. Towarzysze tak żyli, nie odczuwali przykrości, a on był przecie jednym z nich.
I tak już drwili z niego, że się strzygł i golił, że zmieniał co tydzień koszulę, że się kąpał w rzece. Oni się obchodzili doskonale bez tych wymysłów.
Pewnej soboty rano Własow oznajmił:
— Nu, dzieci — po południu bastujem i jazda do miasta.
— Ba — albo skończym, co inżynier przykazał! — odparł Jaworski.
— Głupi ty, Karluszka. To niech on sam robi w Zielone Święta. Nam trzeba do łaźni, do cerkwi i na zabawę. Dopiero we wtorek wrócimy. Wszyscy bastują!
— Do miasta trzeba! — rzekł Tirs, drugi cieśla — może z domu list jest.
— A ja swojej babie pieniędzy poślę! — mruknął Miszka.
Robota szła licho, mówili o zabawie, o sprawunkach, o rodzinach w dalekiej Pskowskiej gubernii, o stosunkach domowych.
— A twoja żona gdzie? — zagadnął Miszka.
— Moja? Nie mam — odparł Jaworski.
— To po co pierścień nosisz. Złoty, można sprzedać. I dzieci niema?
— Nie.
— Ot, szczęście. Co zarobisz, wszystko twoje. U mnie bo pięcioro, i baba i stara matka. Siedem dusz zimuj! Nu, poszlę im pięć rubli; ty list napiszesz.
— Dobrze.
— To i nam — zawołali drudzy.
O południu rzucili robotę, obiegli kasę — potem platformy wracającego, balastowego pociągu i pod wieczór rozpierzchli się po małej, powiatowej mieścinie, żądni zabawy i użycia.
Jaworski poszedł do pocztowego biura i odebrał pakiet gazet, potem kupił trochę bielizny, buty, odzież na zmianę i chciał zjeść w restauracyi kolacyę.
Ale go wyproszono z lokalu dość ostro i wtedy spojrzał po sobie, i mimowoli się uśmiechnął. Był stanowczo wykreślony z pośród »porządnych« ludzi i »towarzystwa«. Barak, warsztat, ulica, szynk, to był jego świat.
Wrócił na dworzec, przesiedział kilka godzin w sali trzeciej klasy, i wreszcie wprosił się do jakiegoś pociągu i o świcie wrócił do mostu.
Pusto było i głucho — kto się nie oddalił na święta, ten spał.
On zeszedł nad rzekę i poszedł brzegiem, daleko, w pustkę sianożęci, wynalazł kryjówkę w łozach i pewny samotności — rozerwał pakiet gazet. Stare były — z czasów kolejowej katastrofy. Pierwsza co mu wpadła w oczy — była żałobna klepsydra »Za duszę ś. p. Adama Jaworskiego odbędzie się żałobne nabożeństwo w kościele św. Krzyża, na które zaprasza przyjaciół i znajomych w smutku pozostała żona i rodzina«. A potem podobne w następnym numerze, tylko podpisani byli urzędnicy cukrowni, a potem trzecie kosztem akcyonaryuszów fabryki.
Dziwny uśmiech był na twarzy czytającego, i długo patrzał w czarne, wielkie litery nazwiska — a potem zaczął odczytywać opis katastrofy — listę ofiar — i wreszcie znalazł o sobie dłuższą wzmiankę: »Zgasły w sile wieku, w tak tragiczny sposób ś. p. Adam Jaworski, pozostawia po sobie żal szczery w szerokich kołach naszego miasta. Był to człowiek wybitnych zdolności, nieposzlakowanej prawości, pracy rozumnej i owocnej, wybitnego charakteru, i dobrze zrozumianej obywatelskiej ofiarności. Stratę jego dotkliwie odczują tak koledzy jak podwładni a pogrążonej w ciężkiej żałobie rodzinie prezesowstwa Taubert, z których jedyną córką zmarły był żonaty — to ogólne współczucie i uznanie dla nieboszczyka — niech będzie choć słabą pociechą w nieszczęściu«.
— Tak się pisze historya! — szepnął czytający.
Odrzucił gazety — zapatrzał się w nurt pod nogami, w życie, migotliwość gładkiej toni — i dodał.
— Bo tyle się widzi z ludzkiego życia — co z tej równej wodnej powierzchni, a na dnie — każdy bywa tylko sam — i milczy.
Ilu ludzi mu znanych odczytało te gazety, i czy był jeden, któryby odczuł co innego jak konwencyonalny żal — w którym była radość życia wobec śmierci — czy choć jeden był na tej mszy żałobnej w innym celu, jak żeby spełnić towarzyski zwyczaj — i żeby go widziano — i czy jeden pacierz pogonił za nim za świat.
Przeszedł wszystkich myślą i nie znalazł.
Poszła mu tedy dusza do rodzinnego Tepeńca, do tych dwojga swoich, i porwała go chęć iść do Atmy — i mówić — wszystko — i pytać — co dalej? Widmo Wojdaka nie stało mu już tak strasznie w sumieniu i ciężar fałszu i pustki życia tamtego nie tłoczył go — i przemógł swe wydelikacone ciało, i zrzucił jak kajdany dobrobyt, stanowisko — bogactwo — a przecie miał wciąż w sobie głuchy niepokój — i jakby szukanie jeszcze czegoś więcej — i brak i uczucie — że coś jeszcze trzeba oddać — coś więcej trzeba czynić.
Wytężył wzrok w błękit, wytężył całego ducha, stał się jednem pytaniem — jednem pragnieniem.
— Atmo — wskaż — naucz — powiedz, szeptał bez dźwięku — ale całą duszą.
I nagle poczuł w sobie drżenie i ból, zdławiło go w piersi, w gardle, zapiekło w oczach — i tak w niebo zapatrzony — zapłakał.
Kędyś z tych błękitów, z przestrzeni, kędy jego wola, jego pożądanie duszne rzuciło promień — szło coś potężnego ku niemu, jakaś moc, mądrość i radość — odpowiedź.
Nie zdając sobie sprawy — co to jest — co czuje, co słyszy — wśród łez tych, pierwszych, które wypłakał, począł poruszać ustami, jak niemy, któremu cud wrócił słuch — i wreszcie szeptem powiedział.
— »Przyjdź królestwo Twoje«.
I zrozumiał i ujrzał drogę przed sobą.
Było dobrze po południu, gdy wrócił do mostu. Poszedł do baraku cieśli, i zabrał się do gruntownego porządku barłogów i łachmanów, do sprzątania śmieci i brudów, do zszywania i łatania nędznych szmat towarzyszy. Zeszedł mu przytem czas do wieczora, i wtedy poszedł do rzeki, żeby się wykąpać i przyodziać.
Mijał barak chorych — i tknęło go coś. Zajrzał do środka. Na drewnianych pryczach leżało kilku ludzi i najbliższy — ujrzawszy go, zawołał:
— Człowieku Boży! Poratuj!
— Co tobie?
— Porusz mnie na bok — i daj pić!
Był to robotnik od balastu — z nogą spuchniętą jak kłoda — z gorączką w zapadłych oczach.
— Oj, pić! — zajęczały inne głosy, i podniosły się głowy rozczochrane z barłogów.
Było ich pięciu. Dwóch w paroksyźmie febry, jeden prawie umierający z dyzenteryi, dwóch ze strasznymi wrzodami. Zaduch panował nie do zniesienia, robactwo roiło się na nich, dobę całą — nikt do nich nie zajrzał. Cierpieli z chłopską wytrzymałością i rezygnacyą.
Jaworski jak umiał i mógł opatrzył rany, przyniósł pragnącym wody — kupił w sklepiku cukru i herbaty, nastawił blaszany samowar — i pozostał z nimi do zmierzchu. Gdy się nieco pokrzepili herbatą, zaczęli rozmawiać o swych nędzach.
W baraku uczyniło się lepiej oddychać, bo po kątach ustawił Jaworski kilka świeżych brzóz, a tok brudny potrząsnął piaskiem. Nie dziękowali mu, ani zdawali się zwracać na ów świąteczny szczegół uwagi, tylko ten jeden umierający na dyzenteryę — mgławemi oczami na zielone gałęzie patrzał, i powoli, ciągnąco, rwano szeptał.
— U nas, w Bereźnicy — na mogiłkach takie brzozy, a za mogiłkami Lejby cegielnia, a za Lejby cegielnią wygon. W gliniankach Barnaby kobyła się utopiła jesienią. — Jaworski usiadł przy nim, na pryczy, i poił go herbatą — pił chciwie.
— Kto ty? — spytał wreszcie.
— Karliński. Z cieślą Własowem robię!
— Bóg ci zapłać, za herbatę. U nas w Bereźnicy jest przy kościele, w przytułku ślepa Karlińska. Starucha. Pończochy żydom robi. Całkiem ślepa. Moja matka ma domek i ogród — obok przytułku. Znam wszystkich, co tam żyją. Nam krowa zdechła zimą — to matka mówi: Idź, Józef — na parę miesięcy — do balastu — na kolej — zarobisz na krowę. Ot — i nie udało się — drugi tydzień jak już mnie na śmierć wzięło.
— Ot, nie dawaj się. Jutro doktór będzie — da ci lekarstwo — wytrzymasz.
— Bardzo już słabo! — szepnął chory.
— A ta ślepa Karlińska rodziny niema? — zagadnął po chwili Jaworski.
— Powiedziała matce, że syna jednego miała, gdzieś po świecie. Dawniej to jej czasem nawet jaki grosz przysłał — miała najętą stancyę u mieszczanina. Ale musiał umrzeć, bo już pięć lat nic nie przysyła — ksiądz się nad nią zlitował — przyjął do przytułku. Et, nas jeszcze troje młodszych jest — ale tylko ja i matka zarabiamy. Ojciec pomarł już trzy lata temu.
— A gdzie ta wasza Bereźnica?
— To w wołyńskiej gubernii — miasteczko, parafia — do kolei daleko.
— A wasza rodzina jak?
— Samoliki — nie chłopy — mieszczanie my!
— A syna Karlińskiej owej — nie widzieliście nigdy?
— Skąd? Jej mąż gdzieści komisarzem we dworze służył podobno. Ona w Bereźnicy siostrę miała kiedyś — i dworek miały. To ona, owdowiawszy, do tej siostry zjechała. A to potem dworek się spalił — i siostra pomarła — a ona tak się została. Syn może i wstydził się takiej matki — może jakim naczelnikiem był — ożenił się gdzie w mieście! Ona — dobra starucha!
— Oj, daj jeszcze herbaty!
— Szkoda herbaty! — odezwał się drugi chory. — Jak nasz brat, czarnoroboczy — matkę wspomina — to do piasku mu, nie do herbaty.
— Samolik, ty gadaj — gdzie pieniądze masz schowane, i komu je odesłać — a to przepadną!
Chory wzdrygnął się, popatrzał w koło, a potem zrezygnowany, wydobył z za koszuli szmatkę na sznurku uwiązaną.
— Pewnie wasza racya. Siedemnaście rubli tu jest. Świadkami bądźcie — Karlińskiemu z Własowa kompanii oddaję. Niech matce do Bereźnicy odeśle. Ale nie gadajcie starszym, bo zabiorą na pogrzeb, albo przez naczalstwo pójdzie — i nie dojdzie. I tak na krowę nie starczy, ale co poradzisz!
Nie było w nim żalu za życiem, ani buntu na śmierć, ani rozpaczy, ani niepokoju.
— Nie chciałbyś jeszcze pobyć na świecie? — szepnął przejęty Jaworski.
— At — co poradzisz. Mocy niema — a tak leżeć — to już obrzydło. Powiadają, że ze mnie nic już nie będzie — musi prawda być!
Było już zupełnie ciemno. Jaworski poszedł do ziemianki, gdzie sklepik był — kupił krup — masła, lampkę, garnek — ugotował kleju — i zaniósł do chorych. Ucieszyli się, gdy zapalił lampkę — Samolik jeszcze żył — i zjadł nieco. Wtedy chorzy zaczęli też prosić o jadło — musiał znowu iść do oberży — i tak mu zeszła krótka noc. Ale rano Samolik jeszcze żył — i prosił o posiłek — chorzy dopominali się opatrunku, herbaty. Pozostał, służąc im do wieczora, do końca świątecznego spokoju, do powrotu robotników. Gdy odchodził, nie dziękowali mu, tylko jednym głosem nalegali, by jutro wstąpił, a Samolik upominał się o swą szmatkę z pieniądzmi.
— Może ja jeszcze wytrzymam! — rzekł, patrząc nań pytająco.
— Wytrzymasz — potwierdził mu ufnie.
Cieśli swych zastał pijanych do bezpamięci — i Własow z punktu zaczął mu grubiańsko wymyślać, że w baraku wszystko »bez tołku«. Takie wrażenie wywarł na nich porządek. Potem pospali się jak drewno, i ledwie ich się dobudził rano — na sygnał roboczy.
— Gwiżdżą! Czort bierz, że gwiżdżą! — klął Miszka, zbierając się leniwie. — Ty tak gonisz na sygnał, jakbyś naczelnik był. Co tobie tak pilno! Czynu, ani orderu, ani podwyżki nie dostaniesz. Robota nie zając — nie ucieknie.
Podczas pauzy obiadowej Jaworski poszedł do chorych. Już był ich felczer odwiedził — czuli się lepiej, Samolik spał.
Wrócił tedy do swej roboty, i odczuł raz pierwszy jakby uciechę — jakby ochotę do życia, jakby większą moc w barkach. Wieczorem zajął się gospodarstwem baraku, wyręczając Tirsa, który po przepiciu niezdrów się czuł i tylko klął. A wracała mu ciągle na myśl ślepa starucha w przytułku, i gdy się doczekał niedzieli — pojechał do miasteczka na pocztę — wysłał bez listu, bez słowa wieści dziesięć rubli pod jej adresem, a gdy to uczynił, odczuł zadowolenie.
W parę tygodni potem — wieczorem, w oberży, ujrzał Samolika.
— Ot, wytrzymałem! Już od wczoraj robię! — pochwalił się. — Chodź, postawię ci wódki!
— Nie trzeba. Nie lubię pić!
— To jakże! Ratował ty mnie jak swojak.
— To rad, że wytrzymałeś — i dosyć.
— Ja do matki pisał nawet o tobie. Nie chodziłbym po świecie — żeby nie ty. Ot, weź choć tytoniu!
Wypalił Jaworski z nim papierosa, i rozeszli się. Ale w jakiś czas potem Samolik znowu przyszedł wieczorem do baraku cieśli i wywołał go.
— Czy tobie Adam na imię? — spytał.
— Adam.
— Bo to matka mi pisze, że ślepej Karlińskiej syn przesłał dziesięć rubli — a że ja o tobie pisałem — wiec stara nie daje jej spokoju, żeby się dowiedzieć — może ty ten syn właśnie.
— Co jej z tego przyjdzie!
— Ot, może się ucieszy nieboractwo!
Jaworski milczał.
— Nu, tobie może nie miło — żeś nie żaden naczelnik — a czarnoroboczy. Ale — matce — to jedno! Będzie rada z króla i z pastucha — byle żywy.
— Pisz — kiedy chcesz! — odparł, odchodząc.
W pół lata cieśle skończyli roboty przy moście i poczęli się zbierać do budowy przy koszarach w Kowlu i Własow zagadnął Jaworskiego:
— Pójdziesz z nami?
Onby chętniej został. Nęciła go pustka otoczenia, spokojne kąty nad rzeką, powietrze, natura! Ale zima to wszystko przerwie — roboty się skończą, trzeba będzie iść za chlebem między ludzi.
A Własow zaniepokojony tem wahaniem, dodał:
— Do zimy zarobisz z nami jeszcze rubli ze czterdzieści. Nie pijesz — nie hulasz — to i wystarczy do wiosny. Podrużyliśmy się z tobą, damy zarobić jak swojemu bratu.
A Miszka dodał:
— A zawszeć z toporem lepiej, jak talerze zmywać! Już ty nie marnuj, coś się nauczył.
— Nie okpił ja ciebie w rachunku ni na kopiejkę — rzekł Własow.
Omówili tedy warunki — i kończyli śpiesznie robotę. W przeddzień wyjazdu — Samolik przyniósł mu jakiś papier.
— To z domu mnie przysłali — żeby tobie oddać.
Jaworski spojrzał. Był to list, pisany dość koślawo.
— To zakrystyan nasz pisze. Pewnie ślepa twoja matka go uprosiła.
Jaworski list wsunął do kieszeni, i wziął się do topora.
— Odchodzicie jutro! — rzekł Samolik. — Ja jeszcze zostanę miesiąc. A jak stara spyta o ciebie, co powiedzieć? Dowiesz się kiedy do niej?
— Pokłoń się — powiedz, że wieść przyślę.
— Matka pisze, że tobie nie zapomni dobra. Już ja zimą będę o twojej starej pamiętał, za to!
— Daj wam, Boże, zdrowie!
Wieczorem, po skończeniu roboty, gdy Własow poszedł do kasy po rachunek i papiery, a cieśle zbierali swe manatki i narzędzia, Jaworski oddalił się nad rzekę — i odczytał list:
»Najdroższy synu. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i najświętsza Matka Jego! Miałam wielką radość, że żyjesz, bo już nie spodziewałam się — żeś z tego świata, i jako za zmarłego modliłam się za ciebie, i pilno mi było na tamten świat — do ciebie. Dziękuję ci i błogosławię, żeś o mnie nie zapomniał, ale jeśli twoja łaska, to nie przysyłaj mi zapomogi — ale napisz jak twoje zdrowie — i jak ci się powodzi, i jaką pracą się zajmujesz. Choć kilka słów napisz — bo mnie nic nie brakuje — tylko słowa od ciebie. Ja i tak ciągle o tobie myślę, ale jak napiszesz co porabiasz, gdzie jesteś, jak żyjesz — to mnie będzie — jakbym z tobą była i przy robocie i w mieszkaniu — i wszędzie!
A nie przysyłaj pieniędzy — sobie użyj — miej wygodę — miej przyjemność — mnie tu dobrze — mnie nic nie trzeba, byle od ciebie czasem słowo. Ludzie tu dla mnie łaskawi, a ksiądz Dziekan, jak dobrodziej święty mną się opiekuje — a od tej pory, żeś o mnie pomyślał — to i nie czuję, żem kaleka ciemna — zda mi się — niebo widzę i słońce.
A jeszcze o jedną łaskę i pozwolenie cię proszę. Te dziesięć rubli, coś mi przysłał — mnie niepotrzebne — to czy nie będziesz się gniewać, że je dam Marcinowej praczce, której spaliły się rzeczy tej wiosny — a u niej pięcioro dzieci i stary ojciec sparaliżowany! Jeśli pozwolisz — to jej powiem: Mój Adaś mi przysłał pieniędzy — pomogę wam! — A już nie będę dłużej ci dokuczać i nudzić, tylko Panu Bogu ciebie polecam i niech On cię ma w swej opiece i w zdrowiu uchowa, i w pracy da pomyślność. Amen.
Jan Jaszczyński, zakrystyan, ten list mi w swej dobroci pisze — a ja ciebie błogosławię i za twą pamięć tobie dziękuję.

Matka twoja
Monika Karlińska

Jaworski dobył pugilares, i długo się wpatrywał w twarz kobiety na starej, zblakłej fotografii. Wydała mu się znajomą już, i pod pierwszem wrażeniem — chciał zaraz odpisać. Ale po namyśle list schował — przerachował swe pieniądze — i odszukał w barakach Samolika.
— Jak wrócicie do Bereźnicy — to wstąpcie do mojej matki — dajcie jej ode mnie pięć rubli, i powiedzcie, że jak się zbiorę na byt pewny, to po nią przyjadę i zabiorę. A z pieniądzmi niech robi co jej wola. A nie piszę, bom rękę okaleczył, powiedzcie. A jeśliby pytała, gdzie będę — powiedzcie, że do zimy w Kowlu — cieśla — przy koszarach — a potem dam znać.
— Byle znowu nie za dziesięć lat — bo nie doczeka — zaśmiał się Samolik.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.