Atma (Rodziewiczówna)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Atma
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Odczuł Adam Jaworski jakby mocne pchnięcie i usuwanie się w próżnię. Zrazu przejęło go to zgrozą, potem nie czuł nic, aż się ocknął na jakiejś drodze wśród skał, wiodącej w czarną gardziel. Drogą tą szedł tłum ludzi nieznanych mu i obojętnych. On sam, oszołomiony sekundę, zrozumiał, że iść musi, że ma jakieś sprawy do załatwienia, że kogoś szuka. Obejrzał się i wzdrygnął — za nim tuż stała postać z połą szaty, nasuniętą na twarz. Poznał ją i rzucił się naprzód, do ucieczki.
I szedł bardzo prędko po głazach, ale ilekroć zmęczony zatrzymał się, słyszał za sobą jeden krok, który wśród tysięcy stąpań rozpoznawał. Wreszcie, wyczerpany, ostatnim odruchem uskoczył w bok, na stromą ścieżkę, pnącą się ku szczytom. Ośliznęła mu się noga, już się znowu staczał, gdy ktoś mu podał rękę. Podniósł wzrok. Była to kobieta — poznał ją: pierwsza, którą zbezcześcił i odepchnął.
— Atma! — wyrwało mu się z wybuchem szczęśliwości. — Wracam do ciebie. Wiesz? Uwolniłem się.
Kobieta potrząsnęła głową.
— Od niego? Nie! Patrz, czeka na ciebie.
Wskazała postać na drodze.
— Uprowadź mnie! Ukryj! Zostańmy razem. Ty wiesz, jakem po tobie tęsknił. Przyszedłem tu po ciebie, za tobą, dla ciebie. Czy opuścisz mnie teraz?
— Masz sprawę z nim. Czeka na ciebie. Chodź. Wolnym nie będziesz, póki on cię nie uwolni. Stań z nim oko w oko.
— Nie chcę. Jakiem prawem on tutaj?
— On ci powie. Nie ujdziesz mu. Sąd być musi.
— Nie chcę go. Nie odejdę ciebie.
— Razem pójdźmy. Nie lękaj się.
Ujęła go za rękę. Uczuł moc i uspokojenie. Postać kędyś znikła. Minęli zakręt skały. Ujrzał przed sobą Adam jakby świątynię, w głazach wykutą, do której wstąpił.
Postać czekała nań.
— Idź! — rzekła kobieta.
Adam usłuchał. Jakaś rozpaczna determinacya rzuciła go w proch przed tym sędzią, przed prawem.
— Zbiegłem od ciebie. Napróżno. I tu jesteś. Więc co mam czynić, byś mnie nie katował. Rzuciłem wszystko... tam, byleś mnie nie męczył. Czego żądasz więcej?
— Żądam, byś rzekł życie całe.
— Po co? Znasz je. Byłeś ze mną. Wróg!
— A pomnisz ten zdrój, ten wieczór, tę ciszę, gdyś z Atmą u serca roił życie, a jam ciebie słuchał. Byłżem wrogiem wtedy?
— Ale ja byłem dzieckiem, nieświadomem życia. Ono przyszło... musiałem żyć.
— A cóż jest życie?
— Prawda, znajomość złego i dobrego.
— Poznałeś wtedy wszystko; wybrałeś wedle woli, drogę i czyn. Pozbyłeś się Atmy. Nie słuchałeś mnie. Byłeś wolny przecie.
— Wolny... z tobą. Męczennikiem byłem.
— I otrząsnąłeś się z szaty i odszedłeś uczty swego życia. Zaliś myślał, że przy tej biesiadzie ja jestem, że tam zostanę? Szalony! Do mnie należysz tu i tam... zawsze, wszędzie... od prawieków w prawieki! Rozumiesz?
— Cierpię, duszę się, męczę. Daj mi nie być!
— Zrozum, a odejdzie cię pragnienie. Mów ze mną, a umiłujesz. Łachman cię dławił, boś go cuchnącym uczynił. Zrozum, ktoś ty!... Spójrz, gdy otworzone twe źrenice.
Adam ujrzał górę całą, przepaście bezdenne i ciemne, strome szlaki, po których tłum szedł, i mgły, wiszące po zboczach; a podniósłszy oczy, zobaczył szczyt w słońcu i tęczy.
— Stamtąd pochodzisz... tam dojść musisz. Patrz, zrozum, zapamiętaj! A teraz ja ci powiem, jakeś szedł, jakeś żył. Przestałeś wcześnie być dzieckiem. Jeszcześ myśleć nie umiał, gdyś umiał szaleć zmysłami. Pomnisz... czternastoletnim byłeś, gdy rozpusta ci się stała obyczajem, chlubą, nałogiem, sławą. I zwałeś zwierzęcy szał rozkoszą i zwałeś miłowaniem mord nad duszą własną i cudzą. Tylkoś mnie wtedy znienawidził, gdym cię pytał, czy ci to czynić wolno, dlatego, że tak inni czynią, że za to niema sądu i kary — tam.
— Cierpiał! — rzekła Atma.
— Zbawienie jego w tem cierpieniu. Bogactwo jego. A gdyś się stał mężem, rozpocząłeś walkę o byt. O byt twych wymagań wygody i wczasu, żądzy rozrywek i użycia, zachcianek coraz nowych i większych. Dlategoś deptał lub usuwał słabszych, szydziłeś z pokonanych, nazywając ich głupimi, cieszyłeś się z korzyści nad łatwowiernym, schlebiałeś możnym w złoto lub stanowisko, i myśli twe były oddane troskom i staraniom o materyę, uciesze z korzyści dla brzucha i kieszeni, a serce twe było pełne zawiści i nienawiści dla tych, co więcej mają, bo więcej mogą użyć. I stało się twe życie wedle woli i wyboru twego, i miałeś wszystko, czegoś zapragnął: spełnione pragnienia, zaspokojone żądze, osiągnięte zdobycze. Posiadłeś wszystkie kobiety, których chciałeś, masz zbytek, stanowisko, sławę, honory... wszystko, co tam zwą szczęściem.
— Kłamstwo. Wiesz, żem cierpiał. Tyś był i mówił. To męka.
— Zali morderca może być szczęśliwy? I jaki zgiełk zgłuszy mój głos?
— Nie byłem gorszy od innych, a oni nie cierpieli.
— Skąd wiesz? Wy się wstydzicie dobra, któregoście w sobie nie dobili; wy nie wyznacie takiego cierpienia. Mowa wasza, jak i czyny wasze. Śmiech wasz to szyderstwo lub małpia uciecha ze sromu, płacz wasz to fałsz lub samolubstwo. Nie macie ich dla Atmy, dla mnie. Ją splugawićbyście chcieli, mnie zabić lub znienawidzić. Nienawidzisz mnie, bo się lękasz i mścisz się, szargasz w gnoju ciało, czucie, myśli... i zdaje ci się, że mnie! Bezrozumny! Ja twój pan.
— Tęsknił po mnie! — rzekła Atma.
— Wiem, dlategom nie przestawał doń mówić.
— Mówiłeś bez litości, rozpaczą byłeś, męką. Chcę mieć kres, chcę ciebie nie słyszeć.
— Kres tam, w tem słońcu. Zwlokłeś szatę. Zrozum! Nie jam ci ciężył, lecz zbrukana szata. Mnie miłujesz, bo cierpisz, że nienawidzisz. Ze mną tam — w słońcu tem byłeś... pomnisz? I byliśmy jednem... i będziemy jednem. Szatę zdarłeś, splugawiłeś i rzuciłeś precz. A ja powiadam: ni inną weźmiesz, ni wolnym będziesz. Ten łachman napowrót wdzieniesz, aż donosisz.
— Nie, nie! — rozpacznie Adam zajęczał.
— Lękasz się, brzydzisz szmaty! A przecie ten łachman materyi twoim panem był. Wołał: »bierz...« i brałeś, garnąłeś, chwytałeś chciwie. A jam ci mówił: »dawaj!...« i nie usłuchałeś mnie nigdy. Nie jam ci rozkazywał... nie dałeś mi sobą rządzić.
— Nie rozumiał mądrości! — rzekła Atma. — Mów mu teraz, mów... oczy ma otwarte, szczyt widzi... jam z nim... mów... zrozumie!
— Słuchaj tedy. Za chwilę znowu daleki nam będziesz. Chcesz miłowania mego, zgody, mądrości życia? Tedy ci mówię: »dawaj, nie bierz!« Zapamiętaj! A teraz wracaj do szaty swej. Donosić musisz, wybielić możesz. I spójrz mi twarzą w twarz... byś tęsknił do szczytu.
Adam spojrzał, a jednocześnie uczuł, że zapada w głąb, że się znowu stacza, że postać jest mocą, pięknością, Bogiem.
— Atma! Ty ze mną! — zawołał rozpacznym jękiem tęsknoty, prośby, pożądania.
Poczuł jakby litosne dłonie na skroniach, łzy pod powiekami, szept słów, jakby pieszczoty, czy pieśni i zarazem ból, słabość, życie. Otworzył ciężkie powieki.
Zobaczył ledwie oświetlony pokój, poczuł ostry zapach lekarstw i posłyszał łkanie kobiece i głos:
— Żyje jeszcze. To było omdlenie. Niech pani nie traci nadziei. Uratujemy go.
— Doktorze, należy wezwać księdza! — ozwał się głos kobiecy. — Taki wstyd, skandal... Broń Boże śmierci, odmówią ludzkiego pogrzebu. Ja pojadę sama, księdza ubłagam, wytłómaczę chorobę... przywiozę. Nieprawdaż, Anielko?
— Niech mama jedzie. Mój Boże! I za co mnie to dotyka?!
Adam słyszał każde słowo, ale tak, jak się słucha rozmowy nieznanych sąsiadów, za ścianą; nie uważał, ani go to zajmowało.
— Za co? — odparł gniewnie drugi głos. — Jeszcze będziesz w sobie win wyszukiwać! Cała rodzina waryatów... przyszło i na niego.
— Pani prezesowa raczy ciszej mówić! — szepnął doktór. — Ocucił się, słyszy!
— Mówię prawdę. Jestem matką... cierpię za córkę!
— Mamo, teraz nie chwila na oburzenia.
Drzwi się zamknęły, zapanowała cisza.
W głowie Adama obrazy i dźwięki poczęły się kawałkować, mieszać, gmatwać, zasnuwać mgłą. Ogarniał go bezmysł i apatya ciężkiej niemocy.
I tak leżał, na wszystko obojętny, bez woli, czucia i władzy, w swym pięknym domu, w przepychu i zbytku gabinetu, z raną ciężką w boku, własnoręcznie zadaną.
Na dywanie czerniała wielka plama krwi, walał się rewolwer, zawodna broń; przez okno zazierał do pokoju ołowiany, listopadowy, późny ranek. Jakby dalekiem echem usłyszał jeszcze parowy sygnał w cukrowni, ale i na ten gwizd, będący dlań pobudką do pracy, ani się poruszył, ani podniósł powiek. Postanowił był z życia się wycofać i na życie już nie reagował.
A tymczasem telegraf rozniósł wieść o wypadku do rodziny i najbliższych. Pierwszy przybył do Warszawy teść-prezes i główny akcyonaryusz cukrowni, której Adam był administratorem i współwłaścicielem.
Przybył i pierwsze słowo było:
— Zgrał się na giełdzie?
Tego nikt z domowych nie wiedział. Prezes depeszami zasięgnął informacyi, zbadał stan kasy, rozpytał zarząd cukrowni, rządcę, kasyera i uspokojony na razie dopiero spytał:
— No, ale żyć będzie? Co doktór mówi?
Doktorów zjechało się już trzech. Mówili, jak Pytye, zagadkami: jeżeli tak... jeżeli nie, to może, jest nadzieja... byle nie przyszły komplikacye i t. p. Wtedy dopiero prezes zażądał relacyi katastrofy. Opowiedziała mu żona, bo pani Adamowa po tylu wstrząśnieniach i wrażeniu położyła się zupełnie wyczerpana.
Adam niczem nie zdradzał jakiegoś anormalnego stanu. Pracował, jak zwykle, jak co rok w czasie kampanii, mało co pokazując się w domu. Dnie i wieczory spędzał w biurze, w fabryce, wyjeżdżał do Warszawy, bywał w miasteczku i u sąsiadów. W domu przy obiedzie i wieczerzy rozmawiał swobodnie, w niedzielę grał w winta, żartował, był wesół. Wczoraj wrócił po południu od Gawrońskich, gdzie był sędzią w kompromisie, i zaraz go wezwano do fabryki, w kwestyi jakiejś maszyny. Przy wieczerzy wypił parę kieliszków wina i wcześnie poszedł do siebie, mówiąc, że ma wiele do pisania. Lokaj mu tam zaniósł o dziesiątej herbatę i opowiadał dziś, że go zastał leżącego na otomanie.
Panie poszły spać o jedenastej. Zbudził je w nocy o piątej krzyk służącego, że pan zabity.
— Po cóż służący chodził do niego tak rano?
— Przyszła depesza, odnosił ją, a nie otrzymując odpowiedzi na pukanie, wszedł. Drzwi nie były na klucz zamknięte. Doktór mówi, że strzelił o czwartej, mierzył w serce.
— Od kogo była depesza?
— Nie wiem! Gdzieś tu leży.
Znaleziono ją i prezes przeczytał:
»Zdrój dla pragnącego — ognisko dla brata«.
— Co to? Bez podpisu. Pewnie od kobiety. Skąd? — zaniepokoiła się prezesowa.
— Jakaś Ruda. Dowiem się w telegrafie.
— Romans miał... Czekał depeszy... nie przychodziła... z desperacyi targnął się na życie!
Ale prezes depeszę do kieszeni wsunął i ruszył ramionami.
— Brednie! Z miłości taki się nie strzela. Zresztą trzeba zatuszować skandal przez wzgląd na Anielkę. Wypadek z bronią i basta. Dzięki Bogu, że nie bankructwo, nie zachwianie funduszu. Jak wyjdzie z niebezpieczeństwa, to go wybadam. A teraz niema czego się alterować. Zdaje mi się, że interesy w porządku.
Następnym pociągiem przybył brat pani Adamowej, a marnotrawny syn prezesa, kolega Adama z zagranicznej politechniki, znany bywalec wszelkich knajp i tinglów warszawskich.
— A temu co do łba przyszło? — spytał zdumiony. — Onegdaj był u mnie, cieszył się wysokim procentem cukru, gadał o dywidendach. Byliśmy wieczorem na kolacyi w kabarecie. Zupełnie był do rzeczy.
— Powiedz, Ignasiu, jak na spowiedzi cię zaklinam: miał on kochankę? — zaczęła go badać matka.
— Nie, mamo, i to nie! Przysięgam. Miał kochanki, ale jednej... nie.
— Więc miał, hulał, tracił z ulicznicami fundusz Anielki.
— Moja mamo, ten fundusz Anielki jest tak obwarowany i zaryglowany, że chyba dyabeł się do niego nie dobierze. Jak tracił, to swoje. Przecie on ma rocznie ze dwanaście tysięcy dochodu. Zresztą on nie traci... on dorabia. Ho, ho! to sprytna sztuka. On może palnął do siebie ze zgryzoty, że nie dokupił jeszcze jednej akcyi. Wiem, że targował udział Skibińskiego. No, ale co? Wyliże się?
— Doktorzy mają nadzieję! Ale... takie nieszczęście!
— Czego? Czy on jest mamy córką na wydaniu? Straci opinię! Głupstwo! Bestya, będzie miał potem jeszcze większe powodzenie u kobiet. Taki samobójca to bardzo interesujące. No, a cóż Anielka, bardzo desperuje? A ojciec gdzie? Pewnie wertuje rachunki... w strachu cały!
— Trzeba mówić, że to był wypadek z bronią.
— Ale! Już mi na kolei opowiadali, że Jaworski się zastrzelił... bo tak mu teściowa obrzydła!
Ignac się roześmiał i, gwiżdżąc, poszedł do siostry.
Ostatnią osobą, która przybyła po wieści, była jakaś stara ciotka Jaworskiego, wdowa, kapitalistka.
Przybyła bez tchu, przerażona o sumę pięciu tysięcy rubli, które miała u niego na prosty weksel. Gdy ją prezes uspokoił, że suma pewna, i gdy się dowiedziała, że żyć będzie, puściła wodze swemu oburzeniu na całą rodzinę Jaworskich. Była jakąś stryjeczną siostrą ojca Adama. To był waryat, pasyonat, strzelał do ludzi... Tyran dla żony... umarła z melancholii. Ciągle się pieniał, wszystkich sąsiadów procesował i miał manię kupowania ziemi. Zostawił też masę tych morgów: piachów, błot, bagien, bo kupował byle co i byle tanio. A że przytem farmazon był i w kościele od świec cygara zapalał, więc go podobno nawet na święconej ziemi nie pochowano, ale w ogrodzie. Trzech synów i córkę miał.
— Co? — zdumiała się prezesowa. — Adam nigdy o żadnem rodzeństwie nie wspominał.
— A bo przy działach z najstarszym bratem się pokłócił i nie znają się teraz wcale. Siostra za mąż wyszła i umarła, a drugi brat gdzieś aż na Syberyi, i wieść o nim zginęła.
— No, a te dobra? — spytał prezes.
— Ten najstarszy, Antoni, tam siedzi. Wszystkich spłacił, odłużył się, zdziczał. Nie ożenił się, jakąś miał romantyczną historyę z mężatką. Żyje, jak puszczyk, w tym starym dworze. To tak daleko, że o nim nic nie słychać. Wszyscy Jaworscy o familię nie dbają. Adam osierociał w dwudziestym roku. Zaraz po pogrzebie ojca z bratem się pokłócił, spłatę wziął i tylko o rublu myśli. Są ubodzy krewni w Warszawie. Przemawiałam do sumienia, że przecie pomódz może, więc powinien. Nigdy nie dał grosza. A teraz to kara Boża... w grzechu śmiertelnym zejdzie z tego świata; bo choćby i wyżył, niedowiarek jest... u spowiedzi nie bywa... na piekło skazany.
Ona mu to dawno przepowiadała. Wszyscy Jaworscy, za ojcowskie grzechy źle skończą. Musi tak być.
Prezes spytał, czy znała swego stryjecznego brata. — Nie, nie znała, bo on i z nimi się procesował i wydarł szmat ziemi jej rodzicom. Nikt z sąsiadów nawet u nich nie bywał. Upiory tam tylko chodzą dotąd, bo i teraz ten Antoni żadnych stosunków z okolicą nie ma. Zresztą to koniec świata, już na granicy smoleńskiej guberni, w bezludziu, bo z obywatelstwa polskiego mało kto został.
Prezes z rozmowy z nią więcej się dowiedział o pochodzeniu i stosunkach zięcia, niż od niego przez pięć lat współżycia. Ucieszyły go te wieści, bo starszy, bezżenny brat był cennym osobnikiem, a te dobra reprezentowały tysiące. Gdy odjechała, troskliwie się rozpytał doktorów o stan rannego. Miał gorączkę, ale jeśli nie zajdą komplikacye, będzie uratowany.
Trwało to tydzień. Nareszcie przyszedł dzień, że z chorym można było mówić, więc prezes sprawę zagaił:
— Mój drogi, co? Dobrze jest żyć? Co prawda, pojąć nie mogę, co ci do głowy strzeliło tak nas wystraszyć. To, jak mówią Rosyanie: z »żyru biesiatsia...« chyba.
Adam był spokojny, przytomny, tylko bardzo słaby.
— Do głowy mi nic nie strzeliło, tylko kiepski rewolwer w piersi.
— Przypadkiem?
Chory chwilę myślał, jakby się wahał.
— Nie. Tylko źle kierowany.
— Ale dlaczego, po co, za co? Przecie nie interesy?
— Bolały mnie... zęby — odparł.
Prezes popatrzył na niego. Twarz chorego, zwykle twarda, energiczna, stała się przez goryczkę i cierpienie jakby skurczona, zamyślona.
— Zęby? Żartujesz sobie ze mnie. Dentystów nie brak! Przyznaj się... zostanie między nami.
— Powiedziałem ojcu. Od roku cierpię. Ojciec widział ilustrowane bajki Andersena?
Prezes dotknął jego czoła, myśląc, że majaczy, ale czoło było normalnie ciepłe, i chory, zrozumiawszy ruch, uśmiechnął się.
— Nie bredzę. W tych bajkach jest rysunek szatana bólu zębów. Książka leży w buduarze Anielki... pamiątka po małym.
Zasępił się prezes na to wspomnienie zmarłego wnuka. Dziecko się urodziło wątłe, omal matka nie umarła, żyło, cherlając, pięć lat, zgasło przed pół rokiem. Pani Adamowa była też słabego zdrowia, jedynaczka, wychuchana w wacie. Może ten człowiek, zdrów, młody i silny, był nieszczęśliwy w pożyciu?
— Przecie nie zaszło nic między tobą i Anielką? — wyrwało mu się mimowoli.
— Niechże się ojciec uspokoi i nie szuka. Żyję... pójdę do dentysty... za parę dni będę mógł już robotą się zająć. Nic się ważnego nie stało tymczasem?
— Nie, fabryka idzie porządnie. Ignac mi mówił, żeś się gryzł, bo ci ktoś podkupił akcyę Skibińskiego.
— Bort je kupił dla mnie.
— Patrzajcie! Toś sprytnie zrobił. A Skibiński po krachu zięcia musiał sprzedać. Dobry interes.
Adam milczał, zapatrzony w desenie obicia.
— Anielka była dziś u ciebie?
— Była, ale ma migrenę. Poszła się położyć.
— Ale... jest tu do ciebie jakaś depesza, bez podpisu i sensu. Przyszła wtedy...
Wzrok chorego się ożywił. Wyciągnął rękę i odczytał: »Zdrój dla pragnącego — ognisko dla brata«.
— Co to znaczy? — spytał prezes.
— To... od mego brata — rzekł powoli, wpatrzony w litery.
— Myślałem, że od kobiety — uśmiechnął się prezes. — A ten twój brat ma podobno bajeczne dobra?
— Musiała być Bojarska o swą sumę. Oddam jej te pieniądze... niech się co chwila nie nerwuje. Brat mój siedzi na ojcowiźnie: spłacił mnie i resztę rodziny; te jego dobra były bardzo obciążone. Ale to było dawno, dwanaście lat temu; może interesa poprawił.
Odpowiadał coraz wolniej, ciszej — jakby zasypiał.
Więc prezes wysunął się z pokoju, a wtedy chory jeszcze raz odczytał depeszę, wsunął ją pod poduszkę, przymknął oczy i zdawał się drzemać. Ale po chwili z pod powiek zbiegły dwie łzy i pozostały na zapadłych policzkach.
I zaczął Jaworski zdrowieć, wracać do życia. Z początku rządził z łóżka, potem z fotelu, wreszcie wyszedł do biura w fabryce.
Przechodził właśnie obok robocznych baraków, gdy z nich wyszedł doktór i rzekł:
— Nasz alkoholik dobiega kresu.
— Jest tam kto przy nim?
— Był felczer, alem go uwolnił do domu. Czuwał noc całą, a chory znajduje się tymczasem w zupełnej prostracyi.
Machinalnie Jaworski wszedł do środka.
Za wielką izbą sypialną znajdowała się stancya infirmeryi, i tam na pryczy leżał chory.
Jesienią przybył z bandą sezonowych robotników, kontraktowanych corocznie na kampanię cukrowniczą, z daleka, z głębi Białorusi.
Odrazu zwrócił uwagę dozorców ponurością i zuchwalstwem. Pracował źle i niechętnie, zmorą był administracyi, fermentem buntu wśród robotników. Było wtedy tylko spokojnie w fabryce, gdy pił aż do delirium.
— Tak, dobiega teraz kresu — pomyślał, spojrzawszy nań, Jaworski.
W ołowianem świetle zimowego dnia leżał na szkielet wychudzony, żółto-siny, z martwotą zgonu na twarzy, wykrzywionej męką.
W izbie nie było nikogo. Na dworze słychać było miarowe tętno maszyn; za ścianą, w kuchni robotników, kucharka śpiewała dyszkantem:

U jezioreczka, u bystrej wody,
Zbierała Maryś słodkie jagody.

— Szostak! — zawołał Jaworski, tknięty grozą, że nieszczęśliwy już nie żyje.
Ale wtem, gdy chciał go dotknąć, by się przekonać, przeraźliwy sygnał parowy się rozległ, i robotnik drnął, oczy rozwarł.
Bezmyślne były, bez blasku, szklane.
Długą chwilę patrzyły w jeden punkt czarnego pułapu, potem przerażone się stały, zwróciły się na izbę.
— Szostak! — powtórzył Jaworski. — Co wam?
— Pas z płóczki zdejmują, a mnie się śniła bomba — zabełkotał.
Wracała mu niejaka przytomność i ból, bo zajęczał, próbując się poruszyć.
— Szostak! Poznajecie mnie? Słyszycie?
— Aha! Szostak, to niby ja. Wszystko dobre: Szostak, Czworak, Trojak! Ślepa matka, gdzieś jest... A... a... pan dyrektor... kierownik... znaczy. I ja byłem dyrektorem. Szli za mną, na ramionach nieśli... we krwi, w ogniu... do zwycięstwa. A teraz... w barakach, na pryczy... zdycham... rab! Pan dyrektor umrze w puchach, na otłuszczenie serca... wiadomo, bo pan dyrektor mądry... bydło ma za bydło. Jednem orze, drugiem jeździ, inne rznie na kotlety. Tak trzeba... Ślepa matka powiedziała: hańba ci i klątwa, boś nienawiści pełen i jadu. No, a pan dyrektor wie, co miłość i miód? Dajcie mi wódki!...
Ostatnie słowa powiedział zupełnie przytomnie, z jękiem, z błaganiem, z żądzą.
— Dajcie wódki, dajcie!... chcę jeszcze chwilę żyć! — wołał, dysząc, rękami szukając czegoś w kieszeni surduta. — Dam dyrektorowi pieniędzy, nie chcę darmo.
— Toć giniesz od wódki, nieszczęsny! — szepnął Jaworski.
— Od wódki ginę... brednie! Zacząłem pić, gdym się poczuł zgubiony. Dyrektor się strzelał... mówią. No, to wiecie... człowiek naprzód ginie, a potem chce się sprzątnąć, bo sobie sam cuchnie. A życie samo truje... wszystko na świecie trucizna... a najgorsze zdrojowa woda. Żebym ja tej wody nigdy nie skosztował, tobym potem wódki nie pił. Zlitujcie się, dajcie mi wódki!
W głosie jego było coś tak rozdzierającego, że Jaworski zawołał kucharki i posłał ją po wódkę.
Nieszczęśnik, zanim wróciła, oczy trzymał utkwione we drzwi i okrzykiem zwierzęcego zadowolenia przyjął butelkę. Porwał ją w drżące ręce i pił.
Jaworski odebrał mu ją przemocą.
Długą chwilę Szostak leżał z wyrazem zadowolenia, potem zupełnie oprzytomniał i jakby odżył.
— Dziękuję, panie! — rzekł. — Myślę, że to ostatnia... i doktór mnie zapewniał, że lada moment... koniec. Nie mogę już tymczasem więcej dokuczać i wiem, jak to wszystkich cieszy. Oj, dokuczę jeszcze nieraz!
Roześmiał się cicho, z demoniczną radością. Potem spojrzał na Jaworskiego.
— Strzelał się pan. To mnie bardzo cieszy! I wam źle... dyrektorom. Bydłu źle żyć, ale i pastuchom pełny brzuch i kieszeń nie dają szczęścia. Ha! będzie wam coraz gorzej. Cuchniecie sami sobie, uprzątacie się. Po co was rznąć... zgnijecie sami. Pociecha mnie, com was nie mógł wyrznąć, bo mnie bydło podeptało, oplwało, zdradziło... za to, żem je z chlewu chciał wydostać. Teraz mi wszystko równie znienawidzone... i wy... i oni. Gnijcie! Stary miał racyę... nie śpieszyć się... wszystko zgnije.
Sięgnął znowu po butelkę — wypił.
— Za tę ostatnią, dziękuję panu. Nie mam pieniędzy... dam panu prezent. Ot!
Wydobył z surduta i podał wytarty pugilares.
— Dziś, jutro zdechnie Szostak... na pryczy!... Zakopią go. Pijak był, włóczęga, śmiecie! A kiedyś, jak pan sobie znowu nie do wytrzymania zacuchnie, a mojej ślepej matki już nie będzie na świecie, zapij się pan, otruj, albo powieś... jako który z tych! A wie pan, co potem będzie? Potem pan znowu wróci tutaj... tak stary uczył... hi-hi! Wróci pan, i ja wrócę, i każdy wróci. Tylko ja wtedy będę już rozumniejszy... nie będę się bał krwi... nie będę szczędził ni bydła, ni was!
Poderwał się na posłaniu i usiadł.
Roztworzył usta i głosem dzikim, ochrypłym zaintonował:

Dalej więc, dalej więc, wznieśmy śpiew...

Urwał, zakrztusił się, zabełkotał, chwycił ręką za gardło, oczami strasznemi spojrzał, zachwiał się i runął na ziemię.
W ciszy, która nagle nastała, dyszkant kucharki się rozległ:

O mój Jasinku, na rany Boga!
Słońce zachodzi, daleka droga!

Jaworski schylił się, chciał dźwignąć leżącego, poczuł, że to ciało miało bezwład rzeczy martwej, w gardle chrobotało, z ust ciekła krew, ręce już były zimne. A wtem rozległ się sygnał parowy południa i zaraz potem tupot nóg ludzkich pod ścianą i zgiełk w kuchni.
— Jagusia, gdzie miska? Daj pyska! — górował młody, wesoły głos.
Jaworski otworzył drzwi i zawołał.
Kilku robotników skoczyło do izby.
— A ot i doszedł — rzekł stary chłop, przewodnik roboczej kompanii. — Będzie wszystkim spokój!
Jaworski dopilnował, by zwłoki położono na pryczy, posłał po doktora i wyszedł. Gdy wrócił do gabinetu, pugilares wrzucił do biura, nie miał czasu doń zajrzeć, bo czekała nań poczta fabryczna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.