Atak na młyn/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Atak na młyn
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. L’Attaque du moulin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W miesiąc potem, w samą wigilię św. Ludwika, cała wieś Rocreuse była w popłochu. Prusacy, pobiwszy wojska cesarskie, forsownym marszem posuwali się ku wiosce. Od tygodnia już ludzie, przejeżdżający gościńcem, zwiastowali zbliżanie się szeregów pruskich. „Są już w Lormiere! Już stanęli w Novelles!“ Wobec wiadomości nieustannych o tak szybkim pochodzie, codzień rano spodziewano się w Rocreuse ujrzeć ich forpoczty, wysuwające się z pomiędzy drzew lasu Gagny. Nie przybywali jednak, co jeszcze większą wzbudzało trwogę. Z pewnością spadną na wioskę nocą i wymordują śpiących mieszkańców co do nogi.
Ostatniej nocy, przed samem świtaniem, była już mała panika. Ludność wsi zerwała się ze snu, zbudzona tumultem marsza na gościńcu. Kobiety zaczęły padać na kolana, żegnały się krzyżem; wtem poznano czerwone spodnie żołnierzy przez szpary ostrożnie rozchylanych okiennic. Był to oddział francuski. Kapitan wezwał do siebie natychmiast wójta i rozmówiwszy się z ojcem Merlier, rozgościł się w młynie.
Słońce dnia tego dziwnie weszło radosne, zwiastując upalny dzień. Las zalewały blaski złociste, nad łąkami pływał jeszcze mleczny opar. Wieś ładna i czysta budziła się zwolna w chłodzie ranka, ogrody zaś i pola dokoła niej, zroszone rzeczką i niezliczonem mnóstwem źródeł, miały wdzięk bukietu, na którym perli się rosa. Mimo to cudny ten ranek na niczyjej twarzy nie wywoływał uśmiechu. Ludzie schodzili się niespokojni przypatrywać się kapitanowi, jak krążył dokoła młyna, przyglądał się sąsiednim budynkom i przeprawiał się na drugi brzeg Mozelli, aby studyować stamtąd okolicę zapomocą dalekowidza, przyczem ojciec Merlier, nie odstępujący go ani kroku, zdawał się udzielać mu objaśnień.
Wkrótce potem kapitan począł rozstawiać żołnierzy, umieszczając ich po za murami, pniami drzew i w rowach. Główny korpus oddziału obozował tymczasem w podwórzu młyna. Więc zanosiło się na bitwę?... Skoro ojciec Merlier ukazał się ludziom z wioski, zasypano go pytaniami. Skinął głową poważnie, nie mówiąc przytem słowa. A więc tak, będą się bić!
Franciszka i Dominik znajdowali się też na podwórzu i spoglądali z daleka na ojca pytająco. Spostrzegłszy ich, wyciągnął fajkę z ust i wyrzekł te proste słowa:
— Moje biedne dzieci!.. nie będzie nic jutro z waszego wesela!
Dominik, zacisnąwszy usta, z zmarszczką gniewu na czole, wyciągał niekiedy szyję, wbijając oczy w las Gagny, jakby chciał dojrzeć ukazujących się z niego Prusaków. Franciszka, poważna i wybladła, oddalała się, to znów wracała, przynosząc żołnierzom, czego potrzebowali. Zajęci gotowaniem zupy w jednym z kątów podwórza, skracali sobie figlami oczekiwanie posiłku.
Tymczasem kapitan zdawał się być zachwyconym zajętą pozycyą. Zwiedził już wszystkie ubikacye i był także w największej z izb młyna, której okna wychodziły na rzekę. W obecnej chwili, usiadłszy na zrębie studni, rozmawiał z ojcem Merlier.
— Macie tutaj formalną fortecę! — mówił. — Utrzymamy się z pewnością do wieczora. Tylko że ci zbóje spaźniają się coś. Powinniby już być tu.
Młynarz spochmurniał. Widział już młyn swój w ogniu, płonący niby pochodnia. Nie utyskiwał jednak, wiedząc, że toby się na nic nie zdało. Wyrzekł tylko:
— Trzebaby schować łódź po za koło. Jest tam dziura dość wielka. Łódź się może przydać...
Kapitan wydał natychmiast odpowiednie zlecenia. Był to mężczyzna lat czterdziestu, wysoki, z sympatyczną twarzą. Widok Franciszki i Dominika zdawał się mu sprawiać prawdziwą przyjemność. Para ta zajęła go tak żywo, jak gdyby zapominał o niedalekiej walce. Ścigał ustawicznie Franciszkę oczyma, których wyraz mówił jasno, że mu się dziewczyna dyabelnie podoba. Do Dominika zaś zwrócił się z pytaniem:
— Cóż to?... nie służysz w szeregach, mój chłopcze?
— Jestem z tamtej strony granicy — odparł młody człowiek.
Powód ten niezupełnie kapitanowi wystarczył. Mrugnął oczyma i uśmiechnął się znacząco. Oczywiście... przyjemniejsza to rzecz, dotrzymywać placu Franciszce, niż działom, ogniem zionącym.
Dominik jednak, zauważywszy jego uśmiech, pospieszył dorzucić:
— Rodziłem się za granicą, lecz trafiam w jabłko na sto kroków.... Strzelba, z którą poluję, stoi za panem kapitanem....
— Może ci się ona dzisiaj przydać — odparł kapitan krótko.
Ponieważ Franciszka przybliżyła się, trochę drżąca, Dominik, nie zważając na ludzi, zgromadzonych dokoła, ujął i uścisnął w swoich obie jej ręce, które ku niemu wyciągnęła, jakby oddając mu się w opiekę. Kapitan uśmiechnął się znowu przychylnie na ten widok, nie wyrzekł już jednak ani słowa. Usiadł pod studnią i zapatrzył się w dal, z szablą między kolanami, jak gdyby marzył.
Była godzina dziesiąta. Upał wzmógł się ogromnie. Jakaś ciężka cisza wisiała nad młynem. Żołnierze poczęli zajadać polewkę w cieniu szop, okalających podwórze. Najmniejszy szelest nie dolatywał z wioski, której ludność zabarykadowała tymczasem domy, drzwi i okna. Pies jakiś, pozostawiony na ulicy, począł naraz żałośnie wyć. Z lasu i łąk poblizkich, omdlewających w spiece, zalatywały przeciągłe, dalekie odgłosy, zmięszane z tysiąca rozpierzchłych brzmień. Ozwało się wołanie kukułki. Potem cisza stała się jeszcze większą.
Naraz drzemiące powietrze przeszył huk strzału. Na ten odgłos kapitan powstał żywo, żołnierze opuścili miski z polewką, zaledwie do połowy opróżnione. W kilku sekundach znalazło się wszystko na bojowych stanowiskach; młyn obsadzony został od góry do dołu. Tymczasem kapitan, wyszedłszy na gościniec, nie zobaczył nic; droga ciągnęła się na prawo i lewo w dal białym, pustym szlakiem. Drugi strzał dał się słyszeć i ciągle jeszcze nic, ani cienia. Wtem, odwróciwszy się, zobaczył w stronie Gagny, pomiędzy pniami dwóch drzew, lekki strzępek ulatującego dymu. Las czerniał głęboki i cichy.
— Łajdaki! zaszyli się w las. Wiedzą więc, że tu jesteśmy — mruknął kapitan.
Wszczęła się strzelanina, z każdą chwilą gęstsza, pomiędzy żołnierzami fancuzkimi, rozstawionymi dokoła młyna, a Prusakami, pochowanymi za pnie. Kule przelatywały z świstem ponad Mozellą, nie czyniąc szkody żadnej stronie. Strzały padały bezładnie z po za krzaków i ciągle jeszcze nic więcej nie można było dostrzedz oprócz obłoczków dymu, które wiatr łagodnie roznosił. Trwało to około dwu godzin. Oficer nucił pod nosem piosenkę z obojętną miną. Franciszka i Dominik, zostawszy na podwórzu, stanęli sobie ponad zrębem nizkiego murku i patrzyli.
Szczególniej zaczął ich zajmować widok żołnierza, postawionego na brzegu Mozelli po za szkieletem starej łodzi. Mierzył on, leżąc na brzuchu, potem dawał ognia i ześlizgiwał się coprędzej w tył, do małego rowku, w którym nabijał strzelbę na nowo. Ruchy jego przytem takie były zabawne, tak zwinne i chytre, że trudno było, patrząc nań, od śmiechu się wstrzymać. Musiał właśnie wypatrzeć jakiś pruski łeb, bo podniósł się żywo i przyłożył broń do ramienia; nim jednak zdążył wystrzelić — krzyknął, przewrócił się i runął do rowu, gdzie nogi drgały mu czas jakiś konwulsyjnie niby zarzniętej kurze. Kula ugodziła go w sam środek piersi. Był to pierwszy trup. Franciszka, chwytając instynktownie za dłoń Dominika, ścisnęła ją kurczowo.
— Idźcie stąd — rzekł do nich kapitan. — Kule sięgają aż tu.
W rzeczy samej w koronie starego wiązu dał się słyszeć suchy odgłos i kawałek odstrzelonej gałęzi, opadłszy, zakołysał się w powietrzu. Lecz młoda para nie ruszyła się z miejsca, przykuta grozą widowiska. Na krawędzi lasu jeden z Prusaków wypadł z za drzewa niby aktor z kulisy i bijąc powietrze rękoma, upadł na wznak. Nic więcej nie poruszyło się zresztą, dwaj zabici zdawali się spać na słońcu a na przytłoczonych skwarem polach, rozgradzających strony walczące, ciągle jeszcze nie było widać żywej duszy. Nawet pukanina strzałów ustała. Jedna tylko Mozella szemrała ciągle swym szklanym pluskiem.
Ojciec Merlier spojrzał zdziwiony na kapitana, jakby go chciał zapytać, czy to już po wszystkiem.
Ten zaś wykrzyknął w tej chwili:
— Otóż i strzał grubego kalibru!... Miejcie się na baczności!... Oddalcie się stąd!
Nie skończył jeszcze, kiedy straszliwa detonacya rozdarła powietrze. Olbrzymi konar wiązu runął jak podcięty, tumanem liści zakołowawszy w powietrzu. Prawdziwe szczęście, że Prusacy mierzyli za wysoko. Teraz już Dominik uprowadził, uniósł niemal Franciszkę, ojciec zaś, idąc za nimi, wołał:
— Schowajcie się do małej piwniczki! tam mury mocne.
Nie posłuchali go. Poszli do dużej izby, gdzie tuzin żołnierzy oczekiwał w milczeniu swej kolei, wyglądając szparami pozamykanych okiennic. Kapitan, przykucnąwszy za nizkim murkiem, został sam jeden na dziedzińcu, podczas gdy wściekłe salwy nie ustawały ani na chwilę. Żołnierze, których porozstawiał zewnątrz młyna, nie ustępowali z placu jak tylko po piędzi. Cofali się jednak, pełzając, jeden po drugim, wypierani z kryjówek przez nieprzyjaciela. Rozkaz, jaki otrzymali, brzmiał: zyskać jak najwięcej na czasie, nie pokazując się Prusakom, by nie mogli ocenić, jakie mają siły przed sobą. Jeszcze jedna godzina zbiegła. Gdy wreszcie jeden z sierżantów przyszedł kapitanowi zameldować, że po za obrębem młyna już tylko dwu czy trzech francuskich żołnierzy znajduje się na stanowiskach, oficer wyciągnął zegarek i rzuciwszy nań okiem, mruknął:
— Wpół do trzeciej. Musimy się jeszcze trzymać przez cztery godziny.
Kazał teraz zamknąć główną bramę podwórza i wszystko zostało przygotowane do energicznego oporu. Ponieważ Prusacy znajdowali się z drugiej strony Mozelli, nie było więc obawy bezpośredniego szturmu. Był wprawdzie most na rzeczce w odległości dwu kilometrów, nie wiedzieli jednak zapewne o jego istnieniu, mało zaś było prawdopodobnem, aby zechcieli w bród przebywać wodę. Oficer kazał więc poprostu strzedz gościńca. Poważniejszych usiłowań wroga należało się spodziewać jedynie od strony pól.
Strzelanie ustało znowu. Młyn zdawał się jakby umarły wśród niesłychanego upału. Ani jedno z okien nie stało otworem, z wnętrza nie dolatywał najlżejszy nawet szmer. Prusacy tymczasem poczęli się ukazywać po jednemu na skraju lasu Gagny. To jeden to drugi wystawiał głowę, zbierali się na odwagę. Wielu żołnierzy w młynie składało się już, by mierzyć. Ale kapitan wstrzymał ich.
— Nie, nie.... Zaczekać. Dajmy im się zbliżyć...
Czynili to z wielką przezornością, przypatrując się młynowi nieufnie. Stara budowla, milcząca i ponura, obwieszona festonami bluszczu, budziła w nich strach. Mimo tego posuwali się naprzód. Kiedy ich już było z pięćdziesięciu naprzeciw młyna na łące, kapitan rzucił jedno tylko słowo:
— Teraz!
Rozległ się huk salwy, za którą poszły pojedyncze wystrzały. Franciszka, cała drżąca, mimowoli podniosła ręce do uszu. Dominik, stojący po za żołnierzami, przypatrywał się strzelaniu, a kiedy dym rozszedł się nieco, ujrzał na środku łąki trzech Prusaków rozciągniętych na wznak, reszta rzuciła się po za pnie wierzb i topoli. Zaczęło się oblężenie.
Więcej niż przez godzinę młyn znajdował się pod nieustającym gradem pocisków. Smagały one stare mury bez chwili przerwy. Ile razy kula jakaś trafiła w kamień, słychać było, jak spłaszczywszy się, spadała w wodę z pluskiem. W drzewo natomiast wbijały się głęboko, wydając przytem głuchy szmer. Niekiedy dawał się słyszeć osobliwy trzask — to koło zostało trafione. Żołnierze wewnątrz młyna strzelali jednak oszczędnie, dając ognia jedynie wtenczas, gdy mogli należycie zmierzyć. Kapitan spoglądał od czasu do czasu na zegarek. Właśnie jedna z kul, rozłupawszy okiennicę, utkwiła w suficie, gdy mruknął:
— Czwarta godzina.... Nie potrafimy się utrzymać....
W rzeczy samej straszliwy ogień karabinowy zwolna lecz coraz bardziej osłabiał stary młyn. Jedna z okiennic spadła już w wodę, podziurawiona kulami jak koronka, trzeba ją było zastąpić siennikiem.
Ojciec Merlier narażał się tymczasem co chwila na znaczne niebezpieczeństwo, idąc oglądać raz po raz coraz to nowe uszkodzenia swego biednego koła, którego każdy trzask ranił go w samo serce. Tym razem skazane ono było chyba na niechybną zagładę, nigdy już nie będzie go można naprawić! Dominik ze swej strony błagał Franciszkę, aby się oddaliła, uparła się jednak przy nim pozostać i usiadła za ogromną dębową szafą, która ją osłaniała jako tako. Jedna z kul wszakże ugodziła niedługo w bok szafy, aż sprzęt cały zadudniał. Wtenczas Dominik stanął przed Franciszką. Nie strzelał aż dotąd, choć trzymał strzelbę w pogotowiu. Nie mógł się jednak zbliżyć do okien, obstawionych co do jednego przez żołnierzy. Podłoga drżała za każdym strzałem.
— Baczność! Baczność!... — krzyknął naraz kapitan.
Zobaczył właśnie ciemną masę, wysuwającą się z lasu. W tej samej chwili rozpoczął się straszliwy ogień plutonowy. Zdawało się, że trąba powietrzna huczy nad młynem. Wyleciała druga okiennica, przez otwór poczęły wpadać kule. Dwóch żołnierzy runęło na podłogę. Jeden z nich nie dawał znaku życia; odsunięto go pod mur, by nie zawadzał. Drugi, wijąc się, błagał, by go dobito. Nikt go jednak nie słuchał, bo kule leciały jedna za drugą i każdy strzedz musiał własnego łba a przytem szukać okazyi do strzału, aby kulami odpowiadać oblęgającym. Trzeciego żołnierza dosięgły kule; ten nie wyrzekł ni słowa, tylko się osunął, padając, po krawędzi stołu z oczyma dziko w jeden punkt utkwionemi. Franciszka, ogarnięta przerażeniem na widok tych trupów, odsunęła krzesło i usiadła na ziemi pod ścianą, sądząc, że w ten sposób zrobi się mniejszą i mniej będzie na niebezpieczeństwo wystawioną. Tymczasem pozwlekano z całego domu sienniki, materace i pozatykano niemi okna, od biedy. Izbę poczęły zapełniać gruzy, połamana broń, pogruchotane sprzęty.
— Piąta — rzekł kapitan. — Trzymajcie się tęgo!... Spróbują pewno przejść rzekę.
W tej w chwili Franciszka krzyknęła, draśnięta w czoło jakąś odbitą kulą. Ukazało się kilka kropel krwi na zadraśniętem miejscu. Dominik spojrzał na dziewczynę poważnie, poczem poszedł do okna i wypalił po raz pierwszy. Od tej chwili nie przestał strzelać ani na sekundę. Nabijał i strzelał, nie troszcząc się wcale o to, co się dokoła niego dzieje; czasem tylko rzucał spojrzenie na Franciszkę. Zresztą nie spieszył się bynajmniej, mierząc z całą uwagą. Prusacy, zgodnie z przepowiednią kapitana, poczęli szukać przez Mozellę przejścia, skradając się wzdłuż topoli ostrożnie; lecz co tylko któryś odważył się wysunąć trochę dalej naprzód, natychmiast padał trafiony kulą Dominika. Kapitan, obserwujący tę grę wybornego strzelca, był nią zachwycony. Winszował młodemu człowiekowi oka i ręki, dodając, że czułby się szczęśliwym, mając w oddziele więcej takich strzelców. Dominik nie zwracał na to wcale uwagi. Jedna z kul skaleczyła go już w ramię, druga skontuzyonowała mu rękę, on jakby nigdy nic, strzelał ciągle.
Znowu dwu ludzi padło. Materace, podarte na strzępy, nie były już w stanie zasłonić okien. Ostatnia salwa, zdawało się, że młyn rozniesie. Pozycya była nie do utrzymania. Mimo to oficer powtarzał ciągle:
— Trzymajcie się!... Jeszcze pół godziny.
Począł już teraz liczyć minuty. Przyrzekł był swemu komendantowi zatrzymać nieprzyjaciela do wieczora i nie byłby ani na jednę piędź ustąpił przed nadejściem godziny, oznaczonej na odwrót. Jego spokojna mina nie zmieniła się ani na włos, miał zawsze ten sam uśmiech dla Franciszki, aby jej dodać otuchy. W końcu podjął karabin jednego z padłych żołnierzy i począł wraz z innymi strzelać.
Było już tylko czterech żołnierzy w sali. Prusacy zjawiali się tłumnie na przeciwnym brzegu Mozelli i widać było, że lada chwila przekroczą rzekę. Upłynęło jeszcze kilka minut. Kapitan, upierając się przy swojem, nie chciał i teraz dać hasła do odwrotu, gdy wtem przyskoczył doń sierżant z wieścią:
— Są już na gościńcu, wezmą nas z tyłu.
Prusacy odszukali widać most.
Kapitan dobył zegarka.
— Jeszcze pięć minut! — rzekł. — Przed upływem pięciu minut nie mogą w żaden sposób być tutaj.
Punkt o godzinie szóstej zezwolił swym ludziom, by opuścili młyn małemi drzwiczkami, wychodzącemi na ukryty zaułek. Stąd, rowem, resztki oddziału pomknęły żwawo ku lasowi de Sauval. Sam przed odejściem pokłonił się uprzejmie ojcu Merlier i przepraszając go za uczyniony kłopot, dodał:
— Przyjemnej zabawy życzę. My tu wrócimy jeszcze.
Tymczasem Dominik pozostał sam jeden w sali. Strzelał ciągle, nic nie słysząc, nie wiedząc o niczem, co się dokoła działo. Jedyna myśl, zaprzątająca mu głowę, zawierała się w słowach: bronić Franciszki. Żołnierzy już dawno nie było, on jeszcze nie wiedział nic o tem. Celował bez przerwy i za każdym strzałem kładł trupem nowego Prusaka. Nieprzyjaciel wdarł się tymczasem do młyna tyłem. W chwili, kiedy Dominik dał ognia po raz ostatni, pruscy żołnierze zwalili mu się na kark hurmą, zastając go z strzelbą dymiącą w ręce.
Czterech ludzi ujęło go w żelazne ramiona. Reszta wrzeszczała dokoła niego w nieznanym, okropnym języku. O mało nie ubili go na miejscu. W chwili kiedy Franciszka rzuciła się ku żołnierzom, błagając dlań o życie, zjawił się oficer i kazał przed siebie stawić pojmanego.
Zamieniwszy z żołnierzami kilka słów po niemiecku, zwrócił się do Dominika i oświadczył mu ostro w doskonałej francuzczyźnie:
— Będziesz rozstrzelany w przeciągu dwóch godzin.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.