As (Dygasiński)/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł As
Redaktor Władysław Woltert
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1927
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI
Pałac a miasteczko. — Psy-przybłędy i Apolinary. — Trzy sfinksy. — Łucja. — Florentyna. — Wybryki Asa. — Pani Pelagja. — Romans wśród kwiatów. — Zabawa w guwernantkę. — Koń Karpowicz. — Wyżeł traci opiekunkę. — Zatarg Asa z Łucją. — Przygoda Francuzki. — Co robić, będąc głodnym? — Łój i kapota. — As traci przyjaciela Pafa. — Sprawa o sarninę. — Uwagi o prześladowaniu zwierząt. — Wędrówka Asa do miasteczka i zajście z psami.

Mączyn jest to miasteczko nad Ikwą, wsławioną przez lutnię Słowackiego. Składa się Mączyn z dwóch części, rozdzielonych przez rzekę: na lewym brzegu, wśród wyniosłych drzew parku, znajduje się biały pałac, na prawym — właściwe miasteczko, skromniuchne, obnażone, na którego rynku zdaleka już widać krowy, psy, trzodę chlewną i drób rozmaity. Grobla z mostem obie te części łączy, ale tylko w czasie suszy i mrozu; najczęściej ogromne błoto, rodzaj gęstego garusu, na prawo i na lewo ścieka do Ikwy, a pieszy wędrowiec musi się poważnie zastanowić, nim przedsięweźmie przeprawę z jednej strony rzeki na drugą. Stwardniałe błoto grobli odznacza się nadzwyczajną przylegalnością, a ma zawsze taką głębokość, że ściąga z nóg buty, choćby nawet były z cholewami za kolana.
Sama Ikwa posiada wszystkie właściwości rzeki pierwotnej, w pełnem znaczeniu tego słowa: wodę bystrą, głęboką, choć bezbrzeżnie rozlaną, obfitość ryb i raków. Fale te poruszają koła wielkiego młyna w Mączynie, unoszą wiosną na swym grzbiecie drzewo ku morzu, a mogą też posłużyć za grób dla zrozpaczonego lub pijanego.
Ludność, ażeby się skomunikować z pałacem, używa głównie własnych nóg; mieszkańcy pałacu w porze błotnej przebywają tę przestrzeń przy pomocy koni lub czółnem. Tak się ma przeto dwór do miasteczka, jak jazda i marynarka do piechoty. Jeszcze trafniej byłoby powiedzieć: życie miasteczka schodzi podług Starego Testamentu, w pałacu — podług Nowego.
Znamy już poczęści mieszkańców pałacu w tym składzie, jak zasiadają do stołu; innych uwydatni nam dalszy ciąg opowiadania. Trzeba tu jednak zaznaczyć, że do pałacu, oprócz jego własnego budynku, należą oficyny, różne domki w ogrodzie, oranżerja i tak zwany „tempel“, to jest letni pałacyk, sprawiający na widzu wrażenie świątyni. Również tutaj zaliczyć wypada fabrykę, szereg większych i mniejszych domów, szop, gdzie sapie i świszcze machina parowa, jęczą młoty kowali, warczą, zgrzytają rozmaite koła zębate i niezębate; a wszystkie te dźwięki zlewają się w jakąś dziwaczną melodję, którą pozwalamy sobie nazwać marsyljanką przemysłu. Wypala się tutaj cegła, wyrabiają odlewy żelazne, szruby, dziury w żelazie i t. d.
Przy takim dworze pełno jest żywych stworzeń, o których można powiedzieć na pewno to jedno: „jedzą“. Ów dobry dwór stanowi jakoby misę, co do niej z większemi lub mniejszemi prawami zasiada gromada głodnych i bez skrupułu bierze posiłek. Zwyczajnie, jak to bywa przy pełnej misce: czasem syty próżniak objada głodnego pracownika, a nieraz nawet sam gospodarz tylko ślinkę łyka, taką myślą pocieszając się jedynie: „Ha, przynajmniej inni zaspokoili głód za moim stołem!“
Żyje tutaj mnóstwo proletarjatu, począwszy od much i myszy, a kończąc na ludziach. W tę stronę zwracają się pożądliwe oczy żebraków, próżniaczych włóczęgów i złodziejów zarówno ze świata ludzkiego, jak zwierzęcego, a każdy taki ma w duszy myśl utajoną: „Gdzież się pożywię, jeżeli nie w tej oto śpiżarni?...“
Po każdym jarmarku, odpuście zjawiają się przy kuchni dworskiej jakieś psy nowe, zbiedzone, które z całą obłudą pokornie uniżonych nędzarzy ofiarują swoje rzekome usługi ludziom, a psom dworskim — przyjaźń. I zawsze tam coś kapnie. Niekiedy przybłęda tego rodzaju, canis novus, zręcznie umie podbić sobie serca, zawładnąć umysłami otoczenia i zczasem zajmuje wcale poczesne stanowisko gwoli zazdrości różnych domowników. Atoli najczęściej ciąży na biedaku piętno niewiadomego pochodzenia: ludzie, kopiąc go pogardliwie nogą, wyrzucają za drzwi, psy zębami psują mu wełnę; nikt nie chce przypuścić do misy i nędzarz, aby istnieć, musi się uciekać do sposobów, surowo przez prawo wzbronionych.
Wreszcie nadchodzi taka chwila, kiedy w okolicy zjawia się pies wściekły albo się nawet nie zjawia, tylko ludzie opowiadają, że się gdzieś zjawił, że biega i kaleczy. Ludzie przy dworze zwracają wtedy baczną uwagę na psy-przybłędy, jako materjał nadzwyczajnie podatny do wścieklizny. Apolinary, służący pałacowy, ponieważ służył niegdyś w wojsku austrjackiem, więc bierze na siebie w takich razach obowiązek obrony dworu nietylko od psów rzeczywiście wściekłych, ale i mogących się wścieknąć, podejrzanych o zamiar wścieklizny. Przybłędy mają minki pokorniutkie, skromne, aż do poniżenia wszelkiej psiej godności; że jednak z powodu głodu są łakome, ponieważ noszą ogony nisko i brzydko patrzą, ponieważ pochodzą Bóg wie skąd, przeto trzeba je uważać za niebezpieczne.
Ze strzelbą na ramieniu, z fizjognomją dobroczynnego bohatera, uwalniającego ludzkość od strasznych potworów, odbywał Apolinary corocznie polowanie na psy, któreby się wściec mogły. Chociaż były wojak, pudłował tak haniebnie, jakgdyby nigdy nie miał w ręku broni palnej. Niejednokrotnie dziesięć wystrzałów zaledwie wystarczało Apolinaremu, ażeby z psa-przybłędy wystraszyć mizerne życie. Można sobie wyobrazić, co za skowyty boleści, jakie wycia przerażenia wydawał taki strzelany nędzarz, zanim opuścił smutny padół płaczu! Inne psy naokoło słuchały z niepokojem trwogi huku strzałów i jęków współ-psa, a ciarki zgrozy je przechodziły. Rycerz psi miał jednak mężne serce...
W takie to rojowisko łudzi, psów, różnych domowych zwierząt dostał się nasz As, pies z Warszawy. Świat jego najbliższych bliźnich przedstawiały przy pałacu w Mączynie trzy wielkie czarne psy, z których każdy miał na piersiach biały kwiatek i białe palce u nóg, znaki należenia niezaprzeczenie do jednej rodziny. Puf, Pif i Paf byli synami matki Ledy, z rasy psów z góry św. Bernarda, i ojca Murata, doga.
Największego z nich, Pufa, służba dworska przezwała „słoniem“ z powodu ociężałości budowy fizycznej i flegmatycznego temperamentu.
Puf, z przydomkiem „słoń“, przyszedł wprawdzie na świat współcześnie z braćmi, posiadał jednak wszystkie cechy pierworodnego syna rodziny: przewagę wzrostu, siły i powagi charakteru. Ogromny ten flegmatyk miał niesłychany wpływ na braci, warczeniem uśmierzał wszelkie ich zatargi, a jeżeli im chodziło o kawałek chleba, zabierał go sobie bez ceremonji i zjadał.
Pif odznaczał się ogonem, przełamanym w samym środku, i dlatego nie mógł go nigdy całego wznieść do góry: zadarty ogon wyglądał, jak cepy. Wieść głosiła, że kalectwa takiego nabył Pif w zaciętym boju o płeć piękną. Dobroduszny dla ludzi, tchórz na widok kija w ręku człowieka, był pies ten bardzo wytrwały w swoich upodobaniach, nienawiściach i uprzedzeniach względem psów innych.
Co się tyczy Pafa, odznaczał on się wesołem usposobieniem, naturą serdeczną, wylaną do tego stopnia, że jakkolwiek fizycznie bardzo ciężki, z lada kundlem gotów był wdać się w zabawę, swawolić, stroić psie figle.
Owe trzy ciężkie psy wylegiwały się zwykle na górnym schodzie pod kolumnadą pałacu w Mączynie i, obojętne na wszystko, co się dokoła nich działo, sprawiały wrażenie rzeźbionych sfinksów, dodanych ku większej ozdobie gmachu. Poważną ich nieruchomość zakłócały niekiedy tylko pasorzyty, a wtedy już ten, już ów pies, skrobiąc się tylną łapą, mruczał lub piszczał, utyskiwał na życiowe dolegliwości. Często gęsto atoli pasorzyt dokuczał psu, zaszywszy się gdzieś w takie miejsce, skąd go pies własnemi zębami wygryźć ani pazurami wygrzebać nie zdołał; wówczas brat bratu spieszył z pomocą, pożyczał mu swoich zębów do walki z drobnym, lecz straszliwie nieznośnym wrogiem. Zdarzały się też wypadki, że bracia, zwłaszcza Pif z Pafem, w uniesieniach gniewu brali się za bary i staczali zawzięte walki, o których krwawości świadczyły ich podziurawione, powystrzępiane uszy i mnogie blizny po całem ciele.
Podczas pierwszych dni pobytu Asa w Mączynie trzy psy, posiadające dotąd wyłączny przywilej wylegiwania się pod kolumnadą pałacu, z nieufnością spoglądały na przybysza, który wyglądał jakoś nazbyt butnie; nieraz otaczały go wkoło, obchodziły, a obwąchiwując po wsze miejsca, głuchem warczeniem zdradzały mocne niezadowolenie. As — zupełnie jakgdyby wiedział, że wszystko zależy od tego, jak się kto odrazu postawi w nowych warunkach bytu. Bynajmniej go nie przerażały ani jakieś tam warczenia, ani wyszczerzanie zębów, ani dumnie wystawione wgórę psie ogony; on zdawał się lekceważyć te objawy nieprzyjazne i z dobrą miną psa, obytego w życiu, całem swem zachowaniem wyrażał taki mniej więcej pogląd:
— Wszystko to nieraz już na świecie widziałem i z doświadczenia wiem doskonale, że pies psa gotów utopić w łyżce wody!
O wiele mniejszy wzrostem, okazywał zato jak najwyraźniej umysłową wyższość i nigdy a nigdy nie stracił fantazji wobec takich zaczepek, nigdy tchórzliwie nie podwinął pod siebie ogona. Może to, może względy państwa, okazywane wyżłowi, a może tchórzowatość Pifa, przyjacielskość Pafa i flegmatyczność Pufa zjednały Asowi wkrótce uznanie u tych psów poważnych. W związku trzech braci on czwarty, obcy, nie tylko nie stanowił najmniejszego rozdźwięku, ale stał się tu nawet koniecznym, jako czynnik, uruchomiający te mumje. Szczególniej zaś pozyskał sobie szczerego, dobrodusznego Pafa, któremu wnet mógł bezkarnie zakładać łapy na szyi albo go zębami macać po żebrach, przeskakiwać przezeń, jak przez kij, słowem, kołki na łbie ciosać. Z pewnym rodzajem ojcowskiego pobłażania pozwalał dryblasowaty Paf żywemu, ruchliwemu i niespokojnemu Asowi na przerozmaite wybryki, którychby nigdy nie przepuścił płazem żaden inny pies równie rasowy, okazały, a umiejący się szanować. Przy Asie rozruszały się wielkie psy i coraz częściej puszczały się na wyprawy przeciw różnym czworonożnym, które śmiały wtargnąć w obręb pałacowego dziedzińca; wyżeł zawsze w takich razach szedł na czele.
Potomstwo Ledy i Murata pozostawało pod opieką praczki Łucji, kobiety dobrej, uczciwej, pracowitej, a o te psy niezmiernie dbałej. Asem, czy to na żądanie pani hrabiny, czy z własnej chęci, zajęła się garderobiana, panna Florentyna, osoba, która w panieństwie spędziła już trzydzieści kilka wiosen i była kwiatem, poczynającym więdnąć bez nadziei odrodzenia.
Leżące od frontu pałacu trzy psy pomimo swojej ociężałości nigdy nie omieszkały powstać, ile razy zdaleka spostrzegły Łucję zmierzającą z pałacowych suteren ku oficynie, gdzie się znajdowała kuchnia, pralnia i śpiżarnia. Najprzód Puf, za nim Pif, a na ostatku Paf sznurkiem derdały do swojej opiekunki, jedynie, aby jej wyrazić swój szacunek i wdzięczność, jako karmicielce; załatwiwszy tę sprawę, niebawem powracały na stanowisko przed pałacem.
As, pieszczony zrazu do zbytku przez Florentynę, wrósł niejako w garderobę i wiódł tam między służebnemi niewiastami żywot zepsutego niewieściucha. Do garderoby wolno mu było wchodzić o każdej porze dnia i to bądź drzwiami, bądź oknem, a w garderobie mógł się bezkarnie rozkładać po łóżkach, stołkach; gdy mu się podobało, mógł się wspiąć na tylnych łapach i pierwszą lepszą dziewczynę liznąć po twarzy. Swawolny, psuty pieszczoch, kiedy się wyrwał z garderoby, mniemał, że i na świecie wolno mu wyrabiać, co zechce. Częstokroć wypadał na dziedziniec z ogromną ochotą, żądzą psoty, a spotkawszy jaką nieznajomą kobietę, obrywał na niej spódnicę. Innym razem zdzierał żydom czapki z głowy, dziurawił chałaty, a nie, to się rzucał na stado indyk, rozpędzał je na cztery wiatry, podskubawszy jedną, drugą. Z krzykiem pierzchały przed nim kury, wzlatując na parkany, dachy, drzewa. Puf, Paf i Pif patrzyły z początku na taką rozpustę z niejakiem zdziwieniem, później porywał je szalony temperament Asa i od czasu do czasu brały także czynny udział w napastowaniu ludzi, trapieniu domowych zwierząt.
Kobiety, mające dozór nad kurnikiem i domowem gospodarstwem wogóle, poczęły niebawem sarkać, utrzymując, iż pies warszawski buntuje inne psy, a z tego powodu drób ma nadzwyczajnie ścieśnioną swobodę. Stąd to pomiędzy panią Pelagją, naczelną gospodynią śpiżarni i drobiu w Mączynie, a panną Florentyną, garderobianą, niegdyś serdecznemi przyjaciółkami, wybuchnęły bardzo przykre niesnaski: najprzód ostra wymiana słów w oczy, potem obustronne oczernianie się za oczy i otwarta wojna domowa, której odgłosy obijały się niejednokrotnie o uszy hrabiny i hrabiego. Zawiść ta doszła do szczytu, gdy As w przystępie wyuzdanej swawoli udusił najokazalszego indyka i najbardziej jajorodną kurę. Przypomniały mu się lekcje Olfąsa. Gorzej jeszcze, gdy nastąpiły również pełne znaczenia szkody w drobiu. I była taka chwila nawet, w której się zachwiało stanowisko wyżła przy dworze; sfery bowiem, mające stanowczy wpływ na przebieg spraw tego rodzaju, zadawały sobie pytanie: — „Do czego dojdzie, jeżeli pies nie zmieni swego postępowania?“
No, ale Miecio był wtedy na wakacjach i chociaż go As zawiódł, uciekając ciągle do garderoby, on jednak stanął w obronie wyżła. Przycichły mowy o przestępstwach Asa, a jednocześnie kury i indyki, nauczone przezorności smutnem doświadczeniem, trzymały się teraz zdala od dziedzińca, gdzie im zagrażało spotkanie z niebezpiecznym wyżłem.
Tymczasem stopniowo przygotowywała się zmiana stosunków. Okna garderoby wychodziły na ogród, a drzwi znajdowały się naprost mieszkania pana Wiktora, ogrodnika, z zamiłowaniem oddającego się szlachetnej sztuce hodowania kwiatów. Wyskoczywszy oknem z garderoby, As spotykał zwykle na kwietniku ogrodnika; wybiegłszy znowu przez drzwi, jako wścibski, wpadał częstokroć po sąsiedzku do mieszkania pana Wiktora. Nikogo to nie zadziwi, że pies zawiązał poufalsze stosunki z człowiekiem, którego kilka razy dziennie spotykał na drodze swego życia. Przytem ogrodnik był to człowiek łagodny, uprzejmy i kawałek poety, co nasz wyżeł umiał ocenić i wyzyskać. Garderobiana pragnęła niepodzielnie posiadać przychylność Asa, wyglądała za nim często, a widząc go w towarzystwie ogrodnika, słodkim głosem przyzywała do siebie. Wyżeł, przyzywany, to podbiegał ku oknu, to znowu w podskokach wesoło wracał do pana Wiktora między kwiaty. Sceny takie powtarzały się coraz częściej, trwały coraz dłużej i nareszcie panna Florentyna poczęła więcej uwagi zwracać na ogrodnika, niż na Asa, Chybaby oczu nie miała, gdyby postąpiła inaczej! Kiedy rankiem otwarła okno garderoby, świeże i wonne powietrze biło ku niej z kwietnika; rzucały jej się w oczy kwiaty o prześlicznych barwach, zdobne brylantami rosy, a między kwiatami widziała człowieka, oblanego promieniami porannego słońca i sprawiającego wrażenie opiekuńczego bóstwa kwiatów. „Ah, gdybym była jednym z tych kwiatów, które on hoduje!“ — mogła sobie pomyśleć i zapragnąć panna Florentyna. A miała do tego prawo, ponieważ była rzeczywiście kwiatem, potrzebującym uprawy ogrodnika. Któraż kobieta nie jest kwiatem? Dla kwiatów, gdy więdną, lepiej się dostać bodaj w zielnik botanika, niż schnąć i kruszeć na słotach, marznąć wśród mrozów.
W ten sposób za pośrednictwem psa powstał romans uczuciowy, jeden z tych, na które się patrzy codzień z obojętnością, a odczytuje się je w książce ze łzą, wiszącą na oku. Jednakże w miarę tego, jak pan Wiktor przenikał coraz głębiej w serce panny Florentyny, As coraz bardziej tracił jej łaski. Gdyby to nie był dwór bardzo ludny, nasz wyżeł rychło zszedłby tu na psa bez przyjaciela, co mu się już nieraz w życiu zdarzało.
Szczęściem dla Asa było, że w Mączynie istniały znaczne usiłowania wychowawcze i to zarówno w pałacu, jak w templu, w oficynach: pełno dzieci i wychowawców płci obojej. Tylko niech nikt nie sądzi, że jakiś żeński lub męski pedagog zwrócił na psa uwagę i przypuścił do obcowania z sobą! Ludzie tego cechu tępieją umysłowo, lodowacieją uczuciowo i po pewnym przeciągu czasu stają się obojętni na przedmioty tak pospolite, jak zwierzęta. Człowiek — przywykły ciągle wyrokować, łamać wolę i upodobania dzieci, a narzucać im swoje własne, łatwo się staje krótkowidzem, który w świecie nic nie widzi, nie kocha — oprócz siebie. Zato świeże, wrażliwe umysły dzieci i ich zawsze szczere, dobre serca poszukują dla siebie przedmiotów wychowawczych w świecie zewnętrznym, poza książkami i kajetami w różnokolorowych okładkach. A nic się malcom tak nie rzucało w oczy, jak ten As, pies nadzwyczajny, co ruchem swoim ożywiał głównie dziedziniec w Mączynie. Mianowicie też podczas wakacyj szkolnych roiła się dziatwa około pałacu; pod ową porę bowiem zjeżdżała tutaj rodzina profesora Kernera z Warszawy i wtedy na obszernym dziedzińcu, po wszystkich jego ścieżkach, można było widzieć uśmiechnięte twarzyczki, słyszeć wesoły szczebiot dzieci. Rozumie się, że w takiem położeniu rzeczy Asowi nie brakowało przyjaciół. Marysia, Stefuś, Romcio, Tadzio, Antoś — wszystko cztero, -pięcio, -sześcio, -siedmiolatki — wyborne towarzystwo, do którego pies lgnął bardzo ochoczo, a malcy odpłacali mu wzajemnością.
— Ja będę mademoiselle — mówiła Marysia — a ty, Asie, będziesz się u mnie uczył i musisz mnie we wszystkiem słuchać!
No i wyżeł z całą uległością pozwalał się dziewczynce tak dręczyć, jak różni wychowawcy w spódnicach dręczą swoje wychowanice; czasem tylko ziewał.
Częstokroć w takiej zabawie pedagogicznej uczestniczyły także trzy wielkie psy, wyobrażając dla dzieci uczniów płci obojej. Marysia stale bywała nauczycielką-mademoiselle, Tadzio odgrywał rolę papy, Stefuś — mamy, Antoś zasiadał między psami, jako uczeń, i składał dowody, że jest dobrym kolegą; Romcio, siedząc ztyłu za psami, wyręczał je w odpowiedziach, ilekroć tego wymagało pytanie nauczycielki. Usadzano wtedy cztery psy i Antosia rzędem na jednym ze schodów, a przed każdym uczniem leżała otwarta książka francuska albo niemiecka. As nosił imię Maniusi, Puf — Frani, Pif był Adasiem, Paf — Stasiem.
Marysia rozpoczynała nauczanie od zalecenia, aby się uczniowie nie garbili, aby siedzieli prosto i uważali, a Romcio pociągał ztyłu tego i owego, zniewalając do przybrania właściwej pilnemu uczniowi postawy.
— Maniu, powiedz, jak po niemiecku chleb!
Na to siedzący ztyłu za psem Romcio odpowiadał:
Das Brot.
Jeżeli uczeń nie dawał odpowiedzi na pytanie, nauczycielka przybierała groźną minę i zwracała się do mamy z taką skargą:
— Proszę pani, Maniusia jest uparta, zupełnie się opuszcza w naukach i wcale mię nie chce słuchać!
Wtedy Stefuś, wyobrażający mamę, nastrajał się poważnie i występował do psa z nauką moralna:
— Bój się Boga, Maniu, co ty wyrabiasz? Zaraz mi przeproś mademoiselle i przyrzecz jej, że się poprawisz!
Następowała ceremonja doprowadzenia Asa — zwykle za uszy — do zadąsanej niby to nauczycielki, która się wreszcie dawała przebłagać i dalej odbywała lekcje.
Za córkami w takich razach ujmował się ojciec, przemawiając do matki:
— Czego ty, moja żono, chcesz od Maniusi? Dziewczyna dobra, robi co może... Tylko ta mademoiselle jest nieznośna ze swemi skargami i dlatego jej Maniusia nie słucha.
— Ja wiem — odpowiadała matka — że Maniusia jest dobra dziewczyna, mademoiselle nieznośne pannisko; ale skoro się mademoiselle przede mną poskarżyła, Maniusia musi ją przeprosić.
Kiedy znowu przewinił któryś z rzekomych chłopców, nauczycielka zanosiła skargę do papy, a ten łajał Stasia czy Adasia, mniej więcej w takie słowa:
— Jakto, znowu dzisiaj nie umiecie rozmówek niemieckich?... Mademoiselle powiada, że żaden nie wie, co znaczy guten Morgen... Oj, wy, niedobre chłopcy! Straszne rzeczy nie wiedzieć, co znaczy guten Morgen! Doczekacie się tego, że którego dnia za karę nie pozwolę wam siedzieć przy stole.
Ujmowała się czem prędzej za synami mama i tak strofowała papę:
— Dlaczego ty, mój mężu, ciągle marudzisz na Stasia i Adasia? Czy nie widzisz, że to są dobre chłopcy, a tylko mademoiselle jest zła, nieznośna?
— Ja wiem — odpowiadał papa — że Staś i Adaś są bardzo dobre chłopcy, a mademoiselle jest zła i nieznośna; ale skoro się mademoiselle przede mną poskarżyła, oni ją muszą przeprosić... Gdzie ja będę szukał innej guwernantki?
Zdarzały się też wypadki, kiedy zniecierpliwiona Marysia kazała któremu psu stać w kącie za karę i łajała go, używając wyrazów takich samych, jakie słyszały z ust swojej nauczycielki:
— Siedzisz, jak bałwan, i ani się ruszysz! Jesteś podobna do cielęcia, które tylko beczeć umie!
To znowu wiodła swoich uczniów na przechadzkę, prowadząc z nimi konwersację niemiecką i powtarzając nieustannie:
— Męczę się dla waszego dobra, chcę wam dać rozum, a wy, głupcy, nie umiecie tego ocenić. Ach, życie mi już przy was zupełnie obrzydło!
Naturalnie, psy się ogromnie nudziły tą zabawą dzieci, ale okazywały taką samą cierpliwość i wytrzymałość, jak dzieci podczas lekcyj ze swemi guwernantkami. Gdy się jednak na dziedzińcu albo za bramą pojawił jakiś przedmiot żywy, godny psiej uwagi, As zrywał się natychmiast od lekcyj i ze szczekaniem pędził co tchu sprawdzić prawa pobytu tej istoty w okolicach pałacu. Inne psy wcale się do lada czego nie kwapiły, tylko na miejscu wyczekiwały, co za skutek wydadzą Asowe zwiady. One to nieraz już sprawdziły, że ten wyżeł warjat zapala się na widok wrony, a nawet na marnego wróbelka gotów jest do upadłego szczekać.
Niekiedy atoli urywał się z uzdy w stajni, koń, nazwiskiem Karpowicz, i wpadał na dziedziniec; w takich razach mademoiselle nie zdołała już ani jednego ucznia przy lekcji zatrzymać. O, bo Karpowicz co innego! Dzieci Ledy i Murata, tak obojętne zwykle, jeśli ich As nie podniecał, wpadały jednak w zapał wojenny, gdy spostrzegły Karpowicza. Miały one dawne rachunki z tym koniem, który je ogromnie lekceważył, a każdy z trzech braci nieraz od niego kopytem oberwał pamiątkę.
Karpowicz był to sobie stary szkapa, który na starość jadł w Mączynie chleb łaskawy, a tylko czasami używano go do drobnych posług przy dworze. Ale nie należał on bynajmniej do rzędu owych niedołężnych staruszków, którzy w kalectwie i dolegliwości spędzają swoją sędziwość; przeciwnie, Karpowicz sprawiał wrażenie krzepkiego ćwika-starca z minionego pokolenia, co to do późnych lat przechowuje fizyczną dzielność i umysłową trzeźwość, a o którym się zwykło mawiać: — „Choć stary, ale jary“ — „Stary, a niejednegoby młodego przeskoczył.“
Puf, Pif i Pai wiedziały, że krowa, cielę, bezrogi czworonóg, nawet każdy inny koń za pierwszem ich szczeknięciem i natarciem w popłochu uchodzą; przeto trzy pałacowe psy niechętnie robiły wyprawę na tak lękliwego przeciwnika. Co innego Karpowicz, stary zuch, który w niczem miał psi zawziątek! Wpadłszy po junacku na dziedziniec, z ogonem, wgórę zadartym, zabierał on się czem prędzej do sianożęcia, gdyż trawa bujna, piękna, smaczna i zapewne miękka dla starych zębów, obficie porastała przed dworem. Posilał się szkapa, nic a nic nie zważając na to, że go nieraz otaczały cztery psy, zawzięcie ujadające, a nie mające jednak nigdy tyle śmiałości, aby dopaść i zębem chwycić. Już tą pogardliwą obojętnością doprowadzał koń swoich przeciwników do ostateczności, widocznie drwił sobie z nich, jakgdyby miał przekonanie, że „pies szczeka, wiatr niesie“.
Psy najniezawodniej uważały Karpowicza za zuchwalca, którego koniecznie należało upokorzyć, gdyż zawsze napadały nań z ogromną zajadłością, srożyły się do upadłego, jakgdyby nie traciły nadziei, że go raz nareszcie zdołają poskromić i sromotnie z dziedzińca wypędzą. Te trzy sfinksy, leniwe w każdym innym przypadku, na jego widok zawsze z gorączkowym pośpiechem pędziły z pod pałacu, jakby im gniew skrzydła do nóg przyprawił i rozpoczynały nagankę. A Karpowicz — nic, tylko chrupał zębami i ogonem od much się oganiał. Dopiero, kiedy psy podostawały już chrypki, spieniły się od złości, a jemu się uprzykrzyła ta zaciekła wrzawa, wtedy stulał uszy, zadzierał wgórę ogon, łeb spuszczał nadół i po rycersku, w susach uderzał na psa, który był najbliżej. Napadnięty zmykał w ogromnym przestrachu, koń zaś gnał za nim, groźnie waląc kopytami o ziemię. Podczas tego harcu, Karpowicz wierzgał straszliwie, dając nieprzyjacielowi do zrozumienia, że przystęp i od tyłu wcale nie jest bezpieczny. Zapasy owe kończyły się zwycięstwem konia, mniej lub więcej krwawem; najczęściej jeden z psów, uchodząc z pola walki, kulał i spokojnie wracał pod pałac, gdzie potem bardzo troskliwie wylizywał ranę. Często jednak koński kułak zawadził o psi łeb, a wtedy oszołomiony ciosem zapaśnik przez jakiś czas trząsł uszyma w przekonaniu, że taki ból można z głowy wytrząsnąć, i jednocześnie wrzeszczał wniebogłosy: — „a-uu, a-uu!“
Tymczasem w uczuciach panny garderobiany coraz mniej miejsca było dla Asa, a ostatecznie poczęto go nawet kijem przepłaszać i odstręczać od wszystkiego, co tchnęło garderobą. Obecność bowiem choćby najprzyjemniejszego i bardzo ulubionego psa może człowiekowi być czasem nie na rękę. I wtedy się go odpędza: — „A pójdziesz! A do budy!“ — Jeżeli pies nie słucha, jeżeli jest tak przywiązany do swojego przyjaciela-człowieka, że go nie chce opuścić, bierze się nań kija...
Stosunki panny Florentyny z ogrodnikiem przybrały wkrótce charakter poufałości, który nie dozwala, ażeby dwa serca, przepełnione uczuciami i mające sobie wiele do powiedzenia, znosiły jakiego bądź świadka. Rzeczywiście, pies nie jest pożądanym świadkiem miłosnych oświadczeń, zwłaszcza też pies z upodobaniami Asa, który w jakiejś ważnej, stanowczej chwili uniesień mógłby, naprzykład, warknąć lub szczeknąć. Takie tajemnicze, lube, pełne uroku wyznania można wyszeptywać, mając za świadków tylko — rozśpiewanego słowika, szmer strumienia, kwiaty, księżyc i gwiazdy; ale przecież i bez tego obejść się łatwo. Cienisty szpaler, altana, ustroń jakaś samotna, były, są i będą po wszystkie czasy przybytkami par zakochanych. Pies, wrażliwy na najmniejszy szmer, węszący zdaleka, słowem, trzymający na straży ciągle uszy, nos, oczy, a gotów oszczekiwać swoje drobiazgowe spostrzeżenia, może łatwo sprowadzić na miejsce miłosnej schadzki kogoś niepotrzebnego, którego ucieszy takie odkrycie. Z tego powstają potem przy dworze bajki, obmowa.
Więc panna Florentyna, osoba wcale już nie lekkomyślna, chociaż gorąco zakochana, dawała teraz Asowi ciągle do zrozumienia, że sobie bezwarunkowo nie życzy pozostawać z nim na tej stopie poufałości, na jakiej dotąd żyła. Nasz wyżeł z początku nie dowierzał zmianie, nie pojmował, czem sobie zasłużył na takie przejście garderobiany z czułości do wstrętu. Częstokroć wieczorem pobiegł do ogrodu za swą przyjaciółką, a odpędzany, przystawał na ścieżkach i z oddalenia spoglądał, jakgdyby chciał wyrozumieć przyczynę jej dziwnego postępowania.
Widział on, że po niejakim czasie nadchodził pan Wiktor z kwiatkiem w ręce, z kwiatkiem w dziurce od guzika, nadskakujący; i następnie ta para ludzi wśród szeptów zapuszczała się w głąb ogrodu. Pies zwolna pomykał za nimi jeszcze nieco dalej, ponieważ z tego, co dotąd spostrzegł, nie mógł żadnego zadawalającego wniosku wyprowadzić. Że atoli pan ogrodnik szedł z laską i często się oglądał, a doświadczenie życiowe nauczyło Asa, aby takim ludziom z laskami nigdy nie dowierzać, przeto instynkt zachowawczy brał zwykle górę i pies wracał do domu. Jeden jedyny raz tylko pozwolił się unieść uczuciu przywiązania psiego do panny Florentyny w przekonaniu, że jej zrobi bardzo miłą niespodziankę, gdy, nieoczekiwany, nagle przed nią wystąpi z gąszczu krzewów. Długo potem czuł swędzenie w tych miejscach na ciele, których wtedy dotknęła gibka trzcinka pana Wiktora. Ostatecznie wyżeł znienawidził ogrodnika, a rozczarował się względem garderobiany.
Wzgardzony w taki sposób, As czuł wyraźnie, że mu się w Mączynie grunt usuwa pod nogami, zwłaszcza, gdy po skończonych wakacjach i dzieci stąd powyjeżdżały, a te, które zostały w miejscu, mademoiselle zapędzała do roboty, nie dając im czasu na miłe stosunki z wyżłem. Chadzał więc przed pałac, gdzie było niejako psie forum, i tu nakłonił niekiedy Pafa do zabawy, pragnąc sobie gorycz pożycia z ludźmi osłodzić temi wybrykami szału z pod szubienicy: chciało mu się nieraz jeść, płakać, a on figlował. As był psem bardzo lekkomyślnym, jako wyżeł prawdziwie rasowy i źle wychowany.
Innym razem znowu zasiadał warszawski pies między trzema sfinksami i z górnego schodu przed pałacem przyglądał się rozmaitym ludziom, jakgdyby rozważał, do kogo teraz wypadało mu zwrócić swe uczucia, ażeby sobie przy dworze pozyskać sprzymierzeńca. Gdyby to mógł zjednać sobie taką panią Pelagję, klucznicę! W jej rękach był zarząd chleba, nabiału, mięsa, przeróżnych wędlin, tłuszczów, zwierzyny. Cóż, kiedy wyżła obciążała wina morderstwa kilku sztuk drobiu, które istotnie udusił i kilku innych, które uduszono już na jego rachunek! A pani Pelagja była tak zacięta w swoich upodobaniach i niechęciach, miała przytem w domu taką powagę, że gdy jej przyszło coś do głowy, to się uparła i nawet panu hrabiemu nie chciała wydać śmietanki do herbaty. Jakże tu dopiero myśleć, ażeby taka kobieta mogła psu winę przebaczyć? Zresztą, ona już przypuściła do łask swoich zwyczajnego kondla, czarnego, z białem podgardlem, z ogonem, w kółko nabok zakręconym, lizusa, z niskim służalczym charakterem. Zaszczycony łaskami kobiety z takiem znaczeniem, pies ten był niezwykle śmiały, odważał się szczekać na różnych mieszkańców pałacu i na psy pałacowe. Prawda, że tylko zdaleka szczekał, jednak szczekał.
Na pańskim dworze nie skąpiono nikomu głodnemu kawałka chleba; ale kto chciał tutaj żyć, koniecznie musiał mieć jakieś stosunki, musiał chleb dostawać z czyjejś ręki, jeżeli go przypadkiem kraść nie zamierzał. Brak takiej mianowicie chlebodawczej ręki pociągał to następstwo, że można było nieraz bardzo cienkim głosem śpiewać, szczególniej też będąc psem. Jeżeli się nikt za tobą nie wstawił, nie zalecił, aby na ciebie obiad wydano, nie pomyślał, żeś głodny, że nie należysz do żadnego stołu, to mogłeś marnie zginąć.
Psy pałacowe miały opiekunkę, nieocenioną Łucję; Szumlas, ów dworak z kondlów, miał — Pelagję; Mars i Rudek, dwa psy, które utrzymywały straż już przy stajni, już przy oborze, cieszyły się względami stangretów, dziewek; Cybulka, maleńka suczka, podobna do świnki morskiej, trzymała się wyłącznie nogi Makarka, stangreta hrabiego. Różne zaś psy przybłędy tak sumiennie pilnowały każdziuteńkiej kosteczki, wyrzuconej z kuchni, i taką w tem rzemiośle już miały wyćwikę, że się tam przy nich mucha pożywić nie zdołała. Służący je bili i kopali, inne psy skubały, szarpały, kaleczyły, a te biedaki z całym żebraczym cynizmem trwały na ząjętem stanowisku.
Wśród takich stosunków wyżeł nasz, zaniedbany przez pannę Florentynę, znalazł się narazie w dosyć przykrem położeniu. Niedokarmiony raz i drugi, garnął się do niewiast. Kiedy bowiem chodzi o dzieła miłosierdzia, kobietę łatwiej wzruszyć, niż mężczyznę; ale, jeżeli kobietą kierują jakieś poboczne względy, uprzedzenia, jest ona wtedy daleka od litości, a może stać się okrutną.
W obcowaniu z ludźmi As zdobył sobie to doświadczenie, że zawsze w trudnych życiowych przypadłościach, ile razy mu przychodziło wybierać między płciami, zwracał się do człowieka w spódnicy, bez wąsów i z długiemi włosami. Otóż i teraz rozpoczął umizgi do praczki Łucji, która nadzwyczajnie punktualnie, gorliwie spełniała obowiązek opieki nad trzema braćmi sfinksami; dzięki temu psy nie miały nigdy potrzeby drżeć przed przyszłością i wyglądały — niczem karmione na rzeź cielaki. Bez żadnego dopominania się żywność dochodziła je codziennie w godzinie oznaczonej, ponieważ zacna niewiasta pamiętała o tem i sama podstawiała porcje psom pod pyski. Troszczyła się zaś nietylko o pożywność i smakowitość strawy, ale — i o zdrowotność. Dobierała potrawy właściwe, a przygotowywała je tak starannie, że najwybredniejszy pies-smakosz nie miałby tu prawa skarżyć się na kuchnię — palce lizać.
Musiał to As zbadać i należycie ocenić, skoro jednego razu uderzył w koperczaki do panny Łucji, żwawo podrygując i przymilając się uprzejmem merdaniem ogona, a jednocześnie przysuwając się coraz bliżej do miski.
— Widzisz go, jaki elegant! — krzyknęła z gniewem praczka, która miała urazę do Asa o to, że będąc ulubieńcem garderobiany, dosyć ją lekceważył. — Czy to ty, warszawski paliwodo, nie masz swojej Florki?
I z temi słowy zdjęła czem prędzej z nogi przyklapany trzewik, ażeby odpędzić od miski psa, który z całą namiętnością i pośpiechem głodomorka wielkiemi łykami wciągał w siebie kwaśne mleko z kawałkami chleba. Uderzony w nos twardą podeszwą w chwili tak ważnej, As się oburzył, warknął złośliwie, pochwycił zębami trzewik i upuścił go w miskę z kwaśnym mlekiem... Trzeba było widzieć, w jaką złość popadła teraz ta dobra osoba!... Pierwszy oręż, który w uniesieniu wpadł jej pod rękę, była to leżąca na blasze żelazna dusza do prasowania; ale dusza, widać, jeszcze nie ostygła i poparzyła palce praczce. Stąd jeszcze gwałtowniejsza zawziętość. Zanim się Łucja dobrała do pogrzebacza, As już pochłonął całą porcję mleka, przygotowaną dla przyjęcia Pafa, który zboku dobrodusznie przyglądał się zajściu. Wyżeł, rozumie się, dał nura, aby uniknąć spotkania z pogrzebaczem. Szalona z gniewu kobieta wywarła złość swą na Pafa, palnęła go porządnie, wykrzykując:
— Oj ty, gamajdo!... Pies, jak stodoła, i pozwolił, żeby mu taki pędziwiatr sprzątnął obiad z przed nosa!...
To zajście pamiętne wykopało raz na zawsze otchłań między wyżłem i praczką; pies uczuwał dotkliwie brzemię życia, do którego utrzymania koniecznie jeść trzeba. Z pomiędzy wszystkich ludzi w Mączynie najczęściej rzucała mu się w oczy panna, ale stara panna, Henryka, Francuzka, która przed kilku laty zajmowała w pałacu stanowisko bony. Sprawiała ona na Asie tak osobliwe wrażenie, że gdyby był człowiekiem, niezawodnie postawiłby jej pytanie: — „Co panią trapi? Dlaczego pani jest smutna?“
Rzeczywiście, trudno dociec, jaki był powód smutku panny Henryki. Zupełnie nic nie robiła, zawsze miała apetyt, godny naśladowania, chadzała spać z kurami, a wstawała, kiedy kury już oddawna używały życia. I mimo to jedwabne życie była jednak smutna, wyglądała jak wdowa, która właśnie co tylko straciła ukochanego męża. Może przyczynę stanowiło staropanieństwo?... Ależ w Mączynie była istna galerja starych panien, a żadna się z nich nie smuciła tak dalece. Prawda i to, że ze wszystkich spraw całkowitego ludzkiego życia smutek jest dziełem najłatwiejszem do wykonania, a przytem niektóre niewiasty mają przekonanie, że im ze smutkiem bardzo do twarzy: melancholiczny smutek czyni fizjognomję interesującą, dodaje jej uroczystości, zjednywa współczucie, pociąga. Smętne osoby tego rodzaju lubią cukierki, konfitury, białe kwiaty, czarne ubranie, rumienią się, spuszczają oczy, wzdychają, płaczą z ogromną łatwością i wszystkie te znamienne cechy przechowują do późnego wieku.
As nie miał przekonania do panny Henryki: może z powodu, że melancholja czyniła ją nudną, może dlatego, że rozmawiała z nim po francusku, a może też, że go nigdy nie obdarzyła czemś takiem, co wychodzi na rzetelny pożytek organizmu — najwyżej, jeśli mu kiedy rzuciła niedojedzony kawałek cukierka. Mógł sobie pies jednakże pomyśleć, iż, rozruszawszy tę tkliwą kobietę, dałoby się z niej wyciągnąć pewne korzyści w bliższem obcowaniu.
Pewnego dnia więc, widząc idącą na przechadzkę pannę Henrykę, pies puścił się za nią całym pędem i w chwili, kiedy schodziła z pagórka nadół, pogrążona w dumaniu, on podskoczył i przednie łapy oparł na jej plecach. Taki wybryk z jego strony oznaczał chęć i wyzwanie do jakiej wesołej zabawy! Po świeżo atoli spadłym deszczu ziemia oślizgła i nagle zaskoczona ztyłu Francuzka najprzód pomknęła zgóry, jak na łyżwach, potem twarzą padła na ziemię, dalej jeszcze staczając się po pochyłości. Wszystko to narobiło nieładu w jej garderobie. Z kolei rzeczy przestraszył się teraz wyżeł, skoro spostrzegł tę nadzwyczajność, że upadająca kobieta była czarna, a jest oto cała w bieliźnie... Odskoczył, zdziwiony, o kilka kroków i począł żwawo oszczekiwać tak niezwykłe zdarzenie — przemianę osoby czarnej w białą. Podczas tego biedna panna Henryka z głową nadół, z nogami wgórze, nie mogła znaleźć punktu oparcia, aby się wygramolić, podźwignąć. Aż nareszcie jęki jej i szczekanie Asa sprowadziły tam ogrodnika i ogrodniczków, którzy wybawili upadłą niewiastę z wielce przykrego położenia. Za złe im tego brać nie można, że na ratunek spieszyli z uśmiechem na ustach, gdyż rzecz była bardzo śmieszna. Przybyła Asowi nowa nieprzyjaciółka. Francuzka ta, kobieta z gołębiem sercem, miała do psa urazę nie o to, że upadła, tylko, że upadła tak, a nie inaczej, że ogrodnik i jego pomocnicy, mężczyźni, widzieli ją w ten sposób leżącą. Nie mogła pomyśleć o tym fatalnym wypadku bez rumieńca na twarzy, a myśleć musiała, ilekroć spostrzegła Asa.
Nastała twarda w tym roku jesień, spadł śnieg, chwyciły dobre przymrozki, a to wszystko zwiększyło tylko apetyt wyżła. Biedaczysko schudł, posmutniał i ludzie, powierzchownie o rzeczach sądzący, twierdzili, iż pies najniezawodniej ma w sobie jakąś ukrytą chorobę: zdechnie, to zdechnie, świat się o psa nie zapadnie. Stosunki wcale się nie zmieniły, obiadów na Asa nie wydawano, a jednak jego nieprzyjaciółki ciągle nań krzywem okiem patrzyły; słowem pies żył, jak to powiadają, psim swędem.
Jest to niezmiernie uciążliwe przez całe życie wszędzie nosić z sobą żołądek i nieubłaganą potrzebę zaspokajania jego głodu. Caluteńki żywot sprowadza się w gruncie rzeczy do uczuwania głodu i przemyśliwania: jak go zaspokoić. Trzeba sobie łamać głowę, brać się na sposoby, wyzyskiwać stosunki, tworzyć zuchwałe pomysły, ostrzyć swą odwagę, aby tylko nie umrzeć z głodu.
Czasami wychodziła z pałacu pani hrabina, widząc zaś, że każdy ze sfinksów jest na zwykłem miejscu, a As pomiędzy niemi, rada była temu porządkowi i tytułem łaski, wynagrodzenia za chwalebną wytrwałość w dobrem, częstokroć dawała każdemu psu po grzance albo po obwarzanku. Nie wiedziała ona przecież o tem, iż wyżeł, należący do Mięcia, cierpi w jej domu niedostatek i od jakiegoś czasu jest ofiarą zawiłych stosunków, rozmaitych okoliczności, w grę tu wchodzących.
Wychodziła też na przechadzkę panna Marja z uczennicą swoją, panną Zofją i, jeśli to była pora, w której mówiono o psie wściekłym, wtedy ztyłu o piętnaście kroków szedł za niemi pogromca psów wściekłych, Apolinary, z dubeltówką pod pachą. Pochód ten atoli miał w sobie tyle jakiejś zimnej obrzędowej powagi, tak znać było, że czysta pedagogika idzie, iż pies obrzucił tylko okiem fizjognomję i zawracał od połowy dziedzińca, jakgdyby sobie w duszy powiedział: — „Niema tu nic a nic do zrobienia w sprawie, która mię najgłówniej obchodzi!“
Drobnym, szybkim krokiem przebiegał też nieraz hrabia od pałacu do fabryki, a prawie zawsze miał dla psów jakieś przychylne słówko w ustach i niekiedy parę kawałków chleba w kieszeni. Ha, dobra psu i mucha!
Lada pies w Mączynie doskonale wiedział, że ta strona, w którą hrabia chadzał, nie posiadała ani kuchni, ani śpiżarni, ani żadnego zakładu z zapasami artykułów spożywczych. Mimo to, As poszedł za hrabią na fabrykę. Należy przecie własnemi oczyma przekonać się o wszystkiem, bo nuż...
W samej rzeczy, zbliżając się ku owym warsztatom wyrobów twardych, nie dających się imać psim zębom, wyżeł węszył jakieś ciepłe, miłe zapachy, coś w rodzaju tłuszczu, który się skwarzy na rozpalonej blasze. Im bliżej fabryki, tem go przyjemniej woń w nos uderzała, rozbudzając chęć łakomstwa. Przybywszy już na miejsce, czuł wyraźnie, że ponętny zapach zupełnie tak pływa w atmosferze, jakgdyby tam kto na szmalcu pączki smażył. Karnawał czy coś takiego?
Pies nie zważał teraz wcale na straszliwy stuk, trajkot kół i kółek, ale ze skwapliwością istoty głodnej odrazu rozpoczął szukać nosem, powszędy wietrząc. Miła woń pochodziła w części z nasmarowanych tłuszczem i rozgrzanych różnych członków machiny parowej, a w części — z łoju, którego przetapianie dopiero co ukończono na fabryce przed przybyciem tu pryncypała. Taki łój jest rzeczą cenną, budzącą pożądanie nietylko u każdego psa, lecz i u niejednego człowieka. Otóż, pracujący przy machinie palacz cichaczem ulał sobie był w dzbanek roztopionego łoju, postawił to około machiny, a dla niepoznaki nakrył swoją kapotą.
Wałęsając się po fabryce z nosem, puszczonym na zwiady, As dotarł nareszcie do utajonego dzbanka, wsadził nos pod kapotę i począł wąchać w taki sposób, jak to zwykle czynią psy, gdy znajdują mysią jamę. Posiadacz przywłaszczonego łoju bacznie śledził ruchy wyżła, ale nie wypadało mu przecież po grubjańsku kijem odpędzać psa w obecności hrabiego. Usunął więc tylko kapotę z pod machiny, obwinął nią starannie dzbanek i cały ten pakunek położył na drewnianych schodkach, po których się, w razie potrzeby, wyłazi na wierzch machiny. Dzbanek i kapota znajdowały się teraz na górnym schodzie; wyżeł stanął zaś u stóp schodków, wyciągnąwszy nos do góry; w dalszym ciągu napawał się wonią łoju. Kiedy nareszcie palacz, pewny, że łojowi już nie zagraża najmniejsze niebezpieczeństwo, gdzie indziej zwrócił uwagę, pies wspiął się na schodki, chwycił zębami koniec kapoty i o tyle ją sobie przyciągnął, o ile mu to było potrzebne, aby mógł czynić dalsze poszukiwania. Wskutek tych usiłowań nieskrzepły jeszcze łój sączył się z dzbanka i wsiąkał w watowaną kapotę, czyniąc ją tem ponętniejszą dla Asa, który przedniemi łapami przytrzymywał walący się nadół ładunek, a w kapocie gmerał nosem i językiem.
Mocno się przeraził i zadziwił palacz, gdy ujrzał psa wyciągniętego jak struna na pochyłych schodkach, a całym łbem zagrzebanego w fałdach kapoty; toż kradzież łoju z łatwością najaw wyjść mogła. Jednakże w tem trudnem położeniu nie stracił przytomności umysłu, pobiegł co żywo, odkręcił kranik świstawki i wypuścił parę prawie tuż nad samym łbem wyżła. Rozległ się świst piekielny, tak przeraźliwy, że pies nic podobnego nigdy jeszcze w życiu swojem nie słyszał. As chwilowo zgłupiał z przerażenia; ale i on nie zupełnie stracił przytomność umysłu, gdyż nie popuścił z zębów przełojonej kapoty i, unosząc ją, jak szalony skoczył ze schodków, a potem cwałem, ile tylko sił miał w nogach, opuścił co tchu fabrykę. Gdy wpadł z tym łachmanem na dziedziniec, wyciągnął się niebawem na zielonej murawie i począł nadzwyczajnie skrzętnie wyszarpywać watę, napojoną łojem.
Ta energiczna jego praca mocno zaciekawiła trzy sfinksy, do których może też i woń łoju dolatywała. Ruszyły się więc z pod kolumnady i pobiegły zobaczyć, co to znaczy, że kolega ich tak usilnie pracuje zębami, przechylając łeb już na prawo, już na lewo. Wkrótce potem wszystkie cztery psy rozciągnęły w powietrzu kapotę, jak płachtę, i każdy z nich, warcząc, szarpał ją w swoją stronę. Naprzód Puf surowo skarcił Pifa, a odebrawszy mu wyrwany rękaw, poprzestał na tem i opuścił pole zapasów. Później Pif z Pafem rozprawiły się krwawo o wyszarpaną wspólnemi siłami połę kapoty. Nareszcie Paf, pokonany przez Pifa, dopadł uchodzącego w krzaki z resztką szmaty Asa i w zaciętej walce popękały węzły przyjacielskiego związku psów obu. Z powodu owego łoju nasz wyżeł stracił przyjaciela i naraził sobie ludność fabryczną, jako taki, który się odznacza zdolnościami tropienia uczynków ludzkich.
Coraz ciaśniej zaczynało być psu w Mączynie: ubywali mu przyjaciele, a liczba nieprzyjaciół wzrastała. Jakby nadomiar nieszczęścia, zdarzyła się w tym czasie przygoda, która wywarła bardzo stanowczy wpływ na pobyt Asa we dworze.
Kalasanty, miejscowy kucharz, wywiesił był za oknem okazałą sztukę sarniny, przedmiot ogromnie ponętny, na którego widok każdy przechodzień przystawał i, patrząc, wyobrażał sobie jak będzie smakowała komuś ta pieczeń sarnia. Nie wiemy, w jakim celu pan kucharz zrobił tę wystawę sarniny napokaz; ale on prawdopodobnie wiedział, co czynił. Zadrażniwszy niepospolicie swoje stosunki z Pafem, As uważał za właściwe unikać teraz kolumnady i schodów pałacu, gdzie były jego przyjaciel razem z braćmi zwykle spędzał życie. Puszczał się przeto w okolicę kuchni, śpiżarni, kurnika, co go zbliżało już do pospolitego psiego gminu. Właśnie w czasie jednej z takich wypraw spostrzegł wiszącą przy oknie sarninę, wobec czego zachował się zupełnie tak samo, jak każdy inny przechodzień: naprzód przyglądał się, stojąc, następnie przysiadł na ogonie i w tej postawie pochłaniał wzrokiem sztukę piękną. Skoro się później pokazało, że sarnina znikła gdzieś bez śladu, a pozostał tylko kawałek sznurka, na którym wisiała, wystąpili różni naoczni świadkowie, głównie służący dworscy, zawzięcie dowodząc, jako widzieli Asa, oczyma chciwie pożerającego mięso. Ktoś się odezwał:
— Ho, ho! Szprync taki, jak on, łatwo mógł podskoczyć i urwać!
Żeby podtrzymać to mniemanie, znaleźli się zaraz ludzie, którzy na własne oczy widzieli, że wyżeł w pogoni za kotem przesadzał nadzwyczajnie wysokie parkany.
— On bestja i na drabinę wylezie, kiedy mu potrzeba! — wtrącił jakiś człowiek, świadomy zdarzenia z łojem na fabryce, a podciągający pod pojęcie drabiny owe wygodne schodki, z których pies zwlókł kapotę i dzbanek z łojem.
Trudno było nie przegrać sprawy wobec tylu dowodów. Kalasanty, jak rabin, kiwał tylko głową, zdawało się, że jakoś niebardzo ufa świadkom; ale zachwiała się jego sprawiedliwość, kiedy Pelagja gromkim a groźnym głosem fuknęła:
— Cóż się pan Kalasanty jeszcze namyśla? Czy taki gałgan, co dusi kury, indyki, nie może zjeść także sarniny?
Zmiękł natychmiast kucharz, który, nawiasem mówiąc, jak każdy człowiek spokojny, bał się nadzwyczajnie niewieściego języka.
— A tak, tak! Skoro dusił kury, indyki, to pewnie zjadł i sarninę! — rzekł Kalasanty głosem powolnym, jakim przemawiają ludzie ślamazarni, nie mający odwagi bronić swoich przekonań.
W niecałą godzinę potem obiegała po Mączynie wiadomość, że As wykradł i zjadł ogromną pieczeń sarnią; przytem oblizywali się zarówno opowiadacze, jak i słuchacze.
Każdy niegodny czyn, popełniony rzeczywiście lub przypuszczalnie, pociąga za sobą objawy mściwości społecznej. Występną jednostkę spotyka prześladowanie, surowsze, niż kara sprawiedliwości, bo ono nie zna granic i końca. Jest to już właściwością natury ludzkiej, aby w całem szukać dziury, aby w rzetelnej nawet cnocie wynajdywać złe strony; cóż dopiero mówić o czynach, napiętnowanych, jako występne! Wyrozumiałość, pobłażliwość i sprawiedliwość bywają ludzkiemi przymiotami niekiedy; ale złość i mściwość — zawsze. As nie był ani zły, ani dobry; przypadkiem mógł mieć łaski u ludzi i przypadkiem zasłużył na ich niełaskę. Czy on istotnie zjadł potajemnie sarninę, jest to do dzisiejszego dnia bardzo wątpliwe. Z pewnością tylko można powiedzieć, że ludzie koniecznie potrzebowali zwalić tę winę na niego, że im zależało na tem, aby go potępić przy pierwszej okoliczności. Tłum doświadcza przyjemności, gdy może prześladować, łajać, bić, dręczyć takiego uznanego przestępcę. Na takich ofiarach pobiera może ludzkość pierwsze lekcje moralności, kształcąc uczucie wstrętu do złego. Przecież zwierzęta stanowią także przedmiot wiwisekcji, gdy chodzi o naukę praw życia, o fizjologję. Giną mali i słabi, choć niewinni, a ich cierpienia, śmierć służą do wzmocnienia silniejszych.
Zaraz po uznaniu winy psa w kuchni pierwszy lepszy służący, który napotkał Asa na swej drodze, uważał sobie za obowiązek uderzyć go kijem lub cisnąć weń kamieniem; inni czynili to samo. Wyżeł przez jakiś czas trzymał się na przestrzeni między pałacem a oficynami, nie mając ani tu, ani tam przystępu. Ponieważ w fizjognomjach ludzkich czytał po największej części nienawiść i pogardę dla siebie, przeto stawał się bardzo nieśmiały, stronił od ludzi. Ciężko widać i psu, gdy mu nikt nie daje dobrego słowa, nie odezwie się po przyjacielsku: — „Pójdź tu!“ — Ta gotowość świata do prześladowania jest wtedy okropna. Narażona na nią nieszczęśliwa jednostka najkrótszą drogą i zupełnie nieświadomie zdąża do upodlenia. Rozgoryczonemu psu mogło się wydawać, że jest rzeczywiście nędznym prochem, niegodnym żyć w tem otoczeniu. Spoglądał nieraz ku trzem sfinksom, a nie śmiał się zbliżyć do pałacu — coś tak, jakgdyby sobie wyobrażał, że i psy spoglądają nań pogardliwie, nienawistnie, groźnie. Onby się teraz i na posąg z kamienia nie poważył szczeknąć. Gdyby osamotniony pies trzymał się był dłużej tak na boku, z ogonem opuszczonym, z oczyma smutnemi, niezawodnie wnet powiedzianoby o nim: — „Ten pies wściec się myśli!“ — I wtedy Apolinary zapewne wziąłby się do dzieła, ażeby wystrzałami przerwać pasmo żywota, pełnego utrapień.
Wszędzie i w każdym czasie są takie istoty, podlejące wśród prześladowania; nie mogą one umrzeć ani im nikt życia nie skróci. As teraz właśnie należał do ich rzędu. Nareszcie można go było widzieć, jak porzucił już okolice pałacu i oficyn, a przeniósł się w miejsce, gdzie jest koniec obrębu pałacowego i początek drogi, wiodącej poprzez groblę ku miasteczku. Tam na mostku, niedaleko templa, leżał w ślimaka zwinięty, z pyskiem na ogonie, albo wystawał, mając fizjognomję wędrowca, który zamierza opuścić ognisko domowe, pójść w świat, tylko coś się nie może zdobyć na krok taki. Bo dokąd iść?... Świat jest wielki, szeroki, ale przecież nie dla psa, któremu trudno zerwać z domem. Kiedy raz przed samym wieczorem przyglądał się tak przechodniom i przejezdnym, spostrzegł go jakiś jegomość, jadący sankami w parę koni, i ten — zapewne odniechcenia — mruknął pod nosem:
— Pójdź tu, piesku!
Dawno już z ust ludzkich niesłyszane słowa dodały psu otuchy: żwawo pobiegł za sankami i niebawem znalazł się w miasteczku. Tutaj podróżny jegomość zajechał przed dom bogatego Izraelity, który pożyczał pieniędzy na lichwę, i zaraz się udał do jego mieszkania. Wkrótce też potem i woźnica poszedł do szynku; As zaś uważał za właściwe wskoczyć na sanki, zagrzebać się tam w sianie, ponieważ go sen morzył. Oj, bardzo przykre dla wyżła było z tego snu przebudzenie! Stał nad nim furman, chłop sążnisty, klął straszliwie, a ćwiczył go jednym z tych biczów, składających się prawie z samych węzłów, grubych i twardych, jak żelazo. Chłopu chodziło o to, że na takiem miejscu, gdzie jego pan siadał, pies się ośmielił rozkładać.
Na wrzawę, której As narobił z bólu, w okamgnieniu ruszyły się psy miejscowe, ze wszystkich stron pędziły na wyścigi, gotowe szarpać, gryźć cierpiącego. Księżyc jasno oświecał rynek Mączyna i wyżeł wyraźnie widział na śniegu tę psią hołotę, dyszącą pragnieniem przelewu krwi jego. Straszne były postaci tych kondli i przerozmaitych mieszańców! Zgrai owej zdawał się przewodzić wielki, tłusty pies rzeźnicki, płowy, z czarnemi obwódkami około oczu, gładki, jakby wylizany, z obciętemi uszyma, z króciutkim ogonem; mieszały się w nim cechy: buldoga, ogara, brytana i kondla. Bez żadnych uprzednich zagajeń przyskoczył do Asa, jęczącego pod ścianą żydowskiej lepianki, wziął go za kark i rznął o ziemię, a cała ciżba psów tłoczyła się gwałtownie z zębami, żeby tylko gdzie bądź dopaść i siepnąć powalonego. Warczenie, chrapanie, skowyt stanowiły prawdziwie piekielną wrzawę. Na leżącym Asie utworzyła się ruchoma góra kudłów, ogonów, łbów, nóg psich, a wszystko przewalało się z miejsca na miejsce i wtoczyło się nareszcie do ciemnej sieni żydowskiego domu. Tu, w ćmach nocy, przyjaciel nie rozróżniał już przyjaciela i wszystkie psy gryzły się między sobą, wyprawiając przerażający harmider. Dopiero Żydówka, gospodyni domu, zdobyła się na osobliwy pomysł: uchyliwszy drzwi izby, chlusnęła garnek wrzącej wody na rozżartą psiarnię. Jakby na skinienie czarodziejskiej różdżki, w jednej chwili wszystko ucichło i tylko w oddaleniu dawało się słyszeć sapanie, kichanie tych kondli, co tchu teraz zmykających na swe śmieci. Ostatni wyszedł z sieni As i to zmuszony przez Żyda kijem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.