Artur (Sue)/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ARTUR
DZIEŁO
EUGENIUSZA SUE.
Z FRANCUZKIEGO.
TOM IV.
WARSZAWA.
Nakładem B. Lessmana Księgarza.
PRZY ULICY NOWINIARSKIÉJ.

1845.

Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
w Warszawie, d. 2/14 Września 1844 r.

Cenzor Starszy i Naczelnik K. C.
NIEZABITOWSKI.


>






Rozdział 1.
— MINISTER ROZKOCHANY —

Nie bez pewnego ściśnienia serca wjechałem z Paryża, w którym nie byłem już od półtora roku. Miałem błahą nadzieję, lub raczéj błaha niespokojność mnie dręczyła że napotkam Helenę lub Małgorzatę.
Sądziłem się najzupełniéj uleczony z mojéj fatalnéj monomanii niedowierzenia; zdawało mi się że głęboka moja miłość ku pani de Fersen zdziałała ten cud. Mocno też przyobiecałem sobie, w przypadku gdybym spotkał moją kuzynkę, lub panią de Pënâfiel, przeprosić ją z szczerą otwartością za moje uchybienia, i starać się zatrzeć, przysługami najuprzejmiejszéj przyjaźni, szkaradne szaleństwa dawniejszego kochanka.
Napotkałem znowu pana de Cernay, który z teatru Opery, przeniósł miłosne swoje bożyszcza do teatru komedyi francuzkiéj, i rozkochał się w Pannie*** nadzwyczaj wabnéj subretce.
Pan de Pommerive był tłuściejszy, obmówniejszy, natrętniejszy niż zwykle. Cernay przyjął mnie z jak największą uprzejmością, i zaczął wypytywać się o szczegóły mojéj podróży z Falmouthem, gdyż żadna jéj okoliczność nie była jeszcze wiadomą.
A ponieważ bardzo mało byłem udzielający się w tym przedmiocie, Cernay i Pommerive skończyli na tém, iż porobili najniedorzeczniejsze domysły względem mniemanéj tajemnicy moich awantur.
Podobnie jak umówiłem się z księciem, poprosiłem jednego z mych znajomych, będącego w ścisłych stosunkach z ambassadorem Rossyjskim, aby mnie przedstawił pani de Fersen.
Książę najął pałac bardzo pięknie umeblowany na przedmieściu Świętego Germana.
Niezadługo salon jego stał się zwyczajną schadzką ciała dyplomatycznego i najpierwszego wyboru Paryzkiego towarzystwa, bez różnicy zdań politycznych.
Zjawienie się pani de Fersen śród wielkiego świata, było niejakim gatunkiem wypadku. Jéj piękność, jéj nazwisko, jéj dowcip, jéj sława kobiéty zatrudniającéj się polityką, wmieszanej do najważniejszych spraw tegoczesnych, poszanowanie które umiała wzbudzać, wszystko przyczyniło się aby ją umieścić bardzo wysoko w opinii publicznéj.
Niezadługo, po sprawiedliwém ocenieniu rzadkich jéj przymiotów, wszyscy zaczęli ją jaknajmocniéj wychwalać i uwielbiać.
Kobiéty które podzielały surowość jéj zasad bardzo były szczęśliwe i bardzo dumne że sobie zwerbowały podobny posiłek; te, coby przeciwnie mogły się obawiać jéj obojętności, i widzieć w niéj niemą naganę swéj płochości, były zarówno zachwycone jak i zdziwione jéj nadzwyczajną uprzejmością. Pewne prócz tego że nieznajdą w niéj rywalki, z wielkim zapałem zajmowały się piękną cudzoziemką. Niezdołam wyrazić z jakiem szczęściem poiłem się powodzeniem pani de Fersen.
Poszedłem najpierwszy raz do niéj, wieczorem, piątego czy szóstego dnia po mojém przybyciu do Paryża.
Chociaż dość już było późno, mało jeszcze było osób. Przyjęła mnie z jak największym wdziękiem; lęcz postrzegłem w niéj cóś przymuszonego, niespokojnego, zakłopotanego. Zdawało mi się iżby pragnęła pomówić ze mną sam na sam.
Starałem się odgadnąć jakaby jéj myśl była, gdy, wciągu rozmowy, pan de Serigny, wówczas nasz minister interesów zagranicznych zaczął mówić o dzieciach, z powodu zachwycającego portretu który Lawrence umieścił w salonie ekspozycyjnym...
Pani de Fersen natychmiast rzuciła na mnie szybkie spojrzenie, i zaczęła się uskarżać że jéj córka, znajdując się najzupełniéj pomiędzy osobami nieznajomemi, była smutną i cierpiącą od czasu swego przybycia do Paryża, żadne roztargnienie nie mogło rozpędzić jéj tęsknoty: ani zabawy, ani przechadzka po wielkim ogrodzie pałacowym.
— Ależ pani, — rzekłem do pani de Fersen, mając nadzieję że będę zrozumiany, — powinnabyś raczéj posyłać twą córkę do ogrodu Tuilleries? Znalazłaby tam dosyć towarzyszek w swoim wieku; i zapewne wesołość ich sprawiłaby jéj przyjemne roztargnienie.
Tkliwe spojrzenie pani de Fersen dowiodło mi że zostałem zrozumiany; gdyż odpowiedziała żywo: — Ach! mój Boże! masz pan słuszność; jestem w rozpaczy żem o tém pierwéj niemyślała. Jutro też zaraz poślę moją córkę do Tuilleries, i jestem pewna że się jej tam bardzo podoba, i naprzód już uważam ją jako uleczoną...
Na tę tajemniczą zamianę myśli, byłem uszczęśliwiony, widząc że serce pani de Fersen odgadło moje serce.
Nowe wizyty przerwały rozmowę, koło towarzyskie zwiększyło się, i poszedłem rozmawiać z kilku znajomemi mi kobiétami.
— Ach! mój Boże, — rzekła pani***, — pan de Pommerive tutaj!... człowiek ten bywa więc wszędzie?
Istotnie, postrzegłem wchodzącego Pommeriva, z miną nieco mniéj bezczelną jak zwykle, idącego krok w krok za ambassadorem pewnego małego dworu Niemieckiego, który go prowadził zapewne do pani de Fersen.
— Jest to przedstawienie, — rzekła do mnie pani***.
— Możnaby to nazwać słuszniéj ekspozycyą, — rzekłem.
— Lecz jakże pani de Fersen może w dobrej wierze przyjmować człowieka tak obmównego i zdradzieckiego? — odezwała się pani***.
— Zapewne aby dowieść nieudolność jego potwarzy, — rzekłem.
Pommerive oddał głęboki ukłon pani de Fersen, stanął znowu w orszaku ambassadora, i obaj poszli szukać pana de Fersen.
Za kilka minut zeszedłem się z Pommerivem.
— Patrzcie! pan tutaj? — zawołał.
To wykrzyknięcie było tak śmiesznie ubliżające, iż mu odpowiedziałem.
— Gdybym był mniéj grzecznym, Mości de Pommerive, ja to dziwił bym się że pana spotykam tutaj.
— Co ja, to się bynajmniéj temu nie dziwię, — rzekł do mnie Pommerive z bezczelném zaufaniem, które winien był swemu wiekowi i sławie podłości cynicznéj, z któréj, zapomniałem powiedziéć, że się szczycił...
— Niespodziewałem się pana spotkać, i nic więcéj. Lecz posłuchaj no pan. — Potém, biorąc mnie za rękę, powiedział mi zaprowadziwszy mnie do okna: — Czy pan znasz z bliska księcia de Fersen?
Pomimo zadziwienia Pommeriva, dość byłem ciekawy dowiedzieć się, czy świat był uwiadomiony żem odbył podróż wraz z księżną. A Pommerive, przed którego uchem nieuszła najmniejsza pogłoska, bądź fałszywa, bądź prawdziwa, mógł mnie najdoskonalej objaśnić w tym przedmiocie.
— Podobnie nie znam pana de Fersen jak i pan go nie znasz, — rzekłem do niego.
— Takim sposobem znasz go pan bardzo dobrze, — rzekł, — z dziwną zarozumiałością.
— Jak to?
— Bez wątpienia... jadłem z nim wczoraj obiad, wprawdzie okropny, szkaradny obiad, u Barona***, Ambassadora***, który mnie przywiózł tu przed chwilą w swoim powozie.... A w jakim powozie!... w szkaradnym koczysku z okienkami... zupełnie takiemi jak na inspektach.... Zresztą, jest to powóz który się zdaje umyślnie być na to zrobionym aby strawić jego obmierzłe obiady, tak podrzuca i trzęsie.... sknera ten, jestem pewny, zbiera posagi dla swych sześciu córek, z oszczędności na wydatek stołowy; i ma racyę, bo bez posagu, któżby u diabła chciał się żenić z jego potwornemi córkami? Lecz, powracam do księcia...
— To bardzo nieszczęśliwie dla niego, panie de Pommerive.
— O! bynajmniéj!... oszczędzam go, tego drogiego księcia, gdyż mnie ocenia, i przychodzę z nim umówić się kiedy rozpoczniemy naszą pracę.
— Jakaż to praca, panie Pommerive? możnaż bez niedyskrecyi przeniknąć tę tajemnicę dyplomatyczną?
— O to rzecz bardzo prosta: spytał tego sknerę Barona; — i tu, Pommerve zrobił niby cudzy słów, aby umieścić nową złośliwość. — Otóż, co się tycze tego sknery Barona, — rzekł znowu, — czy uwierzycie, że kiedy daje swe obmierzłe obiady, kredencerz raz tylko stół obchodzi z nieszczęśliwą butelczyną szampana, którą ściska miłośnie w swych ręku, jak niamka swoje niemowlę, i powiada bardzo prędko, przechodząc koło każdego jeszcze prędzéj; — Wszak pan nie będzie pi wina szampańskiego.... bez znaku zapytania, nędznik! lecz owszem z potwierdzającém nagięciem głosu!...
— Widzisz pan, panie Pommerire, na co się to jednak przyda punktuacya!... Lecz powróć pan do księcia.
— Otóż, gdy pan de Fersen poprosił Barona, aby mu wskazał kogo z gustem pewnym i oświeconym, któryby mógł z nim przejść kurs teatralny, i udzielić mu objaśnień względem aktorów, Baron tyle miał rozeznania iż mnie wskazał.
— Ach! rozumiem, — rzekłem, — pan będziesz dramatycznym cicerone pana de Fersen.
— To przecież nie jest tak śmieszném.
Jest jeszcze cóś daleko dziwniejszego, panie de Pommerive.
— I cóż takiego, kochany Hrabio? To, że człowiek rozsądny i dobrze wychowany nie ma dość odwagi pójść powtórzyć panu de Fersen słowo w słowo wszystkich niedorzecznych zuchwalstw, które pozwalasz sobie o nim rozsiewać... aby cię wygnał ze swego domu.
— Ha!... ma się rozumieć że nikt nie pójdzie powtórzyć mu tego co o nim mówię! jestem tego bardzo pewny, a gdyby nawet i poszedł, byłoby mi to wszystko jedno, i dla tego bym jeszcze nieprzestał...
— Zabardzo się chwalisz, panie de Pommerive!
— Chwalę się! To jednak nie przeszkadza iż raz doniesiono Werpiusowi.... pan wiesz, temu Werpiusowi, co to tak bardzo lubił się pojedynkować... Iż powiedziałem że miał tylko odwagę głupstwa... Werpius przyleciał do mnie z swoją miną matamorską[1] i rzekł do mnie przy dwudziestu osobach: Czyś pan to mówił? tak, lub nie? — Nie, Mości panie, — odpowiedziałem mu z miną także bardzo matamorską: — powiedziałem tylko że pan posiadasz głupstwo odwagi...
— Pan mu tego niepowiedziałeś, panie de Pommerive.
— Najlepszym dowodem iż mu to powiedziałem jest, że mnie za to kopnął nogą... odpowiedziałem mu na to, iż trzeba być wielkim nędznikiem, aby tak dalece ubliżać takiemu, co się nigdy nie pojedynkuje, i zachował to dla siebie.
To niecne przechwalenie się z podłością, gdyż Pommerive nie poniżył się zupełnie do tego stopnia nędzoty, oburzało mnie. Obróciłem się tyłem do tego człowieka, lecz jeszcze nie mogłem się od niego uwolnić.
— Zobaczysz znowu, — rzekł, — jednę z kobiét które dawniéj uwielbiałeś, ładną panie de V** w któréj pan de Serigny, minister spraw zagranicznych, rozkochał się jak waryat... powiadają że warto go oddać do czubków, odkąd zaczął szaleć za tém djabelskiém stworzeniem... sam już nie wie ani co mówi, ani co robi; dyplomatyczny też ten Celadon pobudzałby do największego śmiechu, gdy by niewzniecał litości.
Lecz otóż i on.... Muszę go poprosić aby wiezaponmiał zalecenia względem mego synowca, byleby przynajmniéj śmieszna jego miłość nieodebrała mu pamięci, podobnie jak rozum odebrała... I bezczelny jegomość poszedł składać tysiączne ukłony panu de Serigny.
W téj chwili zaanonsowano panią V***.
Nie widziałem jéj od czasu mego powrotu do Paryża. Znalazłem ją, jeśli tak rzec można, odmłodniałą, tyle pusta ta twarzyczka miała świeżości, wdzięku i blasku.
Pani de V*** ubierała się po swojemu; lecz nic w jéj ubraniu nie było rażącego ani dziwacznego, i zawsze z jak najdoskonalszym gustem.
Minister, który pozbył się Pommeriva, ścigał niespokojném i zazdrosném okiem liczne ukłony, które pani V *** oddawała na wszystkie strony z swą żywą wabnością. Nakoniec zdał mi się być nieco uspokojony, gdy postrzegł panią de V*** siedzącą pomiędzy lady Bury i inną jakąś kobiétę.
Pan de Serigny, wówczas minister spraw zagranicznych , był to człowiek blisko pięćdziesięcioletni; powierzchowność jego była nic nieznacząca i nieco zaniedbana. Udawał opryskliwość, płochość, nie zastanowienie, które, wyrachowane, lub nie, dziwnie mu zawsze czyniły przysługę w interesach. Był to człowiek z przebiegłym i delikatnym dowcipem; Znakomita jego wyższość okazywała się przez milczenie , podobnie jak cały wyraz jego fizjonomii skupiał się w uśmiéchu A to milczenie i ten uśmiéch, uzupełniając się; tłumacząc jedno przez drugie, umiały na przemian być tak cudnie pochlebnemi , ironicznemi, złośliwemi lub roztargnionemi, iż niema ta mowa miała istotnie bardzo wielkie znaczenie:
Zazdrosny aż do zbytku, istotnie gwałtowną namiętnością kochał panią de V***, przynajmniéj jak świat utrzymywał, którego Pommerive był wierném echem.
Skoro człowiek w wieku i położeniu pana de Scerigny, i do tego jeszcze z jego charakterem, na prawdę rozkocha się w kobiécie tak płochéj, tak wabnéj jak pani de V***, życie jego miłosne musi być tylko długiemi torturami.
Chcąc widzieć pana de Serigny jako męczennika, poszedłem po za krzesło, na którém siedziała pani de V***, aby się z nią przywitać.
Znałem żywość jéj obejścia się, i byłem pewny wybuchu przyjacielskiéj wdzięczności. Odmówiłem niegdyś warunki, pod któremi byłbym może miłość jéj pozyskał, lecz rozstałem się z nią w jak najlepszy sposób, zachowując w jak największéj tajemnicy wszystko co zaszło pomiędzy nami; a pani de V*** która, na nieszczęście, często się narażała na to, aby jéj nieoszczędzano, powinna być mi wdzięczną za moją powściągliwość.
W istocie, zaledwie też głos mój posłyszała odwracając się raptem, podała mi rękę, i zawołała ze swoją zwyczajną szczebiotliwością.
— Co za przyjemna surpryza! i jakże jestem szczęśliwa że pana znowu oglądam!.... Ale chyba spadłeś z obłoków, żeśmy bynajmniéj niewiedzieli o twoim powrocie? a ja właśnie tyle ci mam złożyć podziękowań!... Ale, dajno mi pan rękę, pójdziemy usiąść w jakim samotnym kącie bliskiego salonu, gdyż nie wiesz wszystkiego co ci mam powiedziéć.
I oto wstaje, przeciska się przez tłum, obchodzi krzesło, bierze mnie pod rękę, i wychodzimy z dużego salonu do drugiego pokoju gdzie prawie nikogo nie było.
Pani de Fersen i pan de Serigny właśnie stali we drzwiach tego pokoju, i rozmawiali.
Pani de V*** miała w każdym razie obejście się tak kompromitujące, że z nią, najbagatelniejsza rzecz nie mogła nie miéć znaczenia: znalazła też sposób, podczas krótkiego przejścia z jednego pokoju do drugiego, aby postrzeżono z jaką affektacyą mówi mi do ucha, przerywając mowę kiedy niekiedy aby się w głos rozśmiać.
Gdyśmy przechodzili przed panią de Fersen, ta, zdziwiona hałasném obejściem się pani de V***, rzuciła na mnie spojrzenie, które mi się wydało być niespokojném i prawie badawczém.
Minister spojrzał na mnie z pod oka, zapłonił się nieco, ułożył swój najuprzejmiejszy uśmiéch i rzekł do pani de V***, z pełną wabności minką, niebędąc słyszanym od księżnéj: — Pani założysz tam osadę wielbicieli, która niezadługo daleko będzie znaczniejsza niżeli same metropolium.
— Nadewszystko jeśli pan nie będziesz się mięszać do jéj administracji, — odpowiedziała, pani de V*** śmiejąc się jak waryatka: — potém dodała z cicha: — Przyznaj pan, że nic tak głupowatym nie czyni jak miłość. Pan de Serigny jest człowiek rozsądny i dowcipny, a jednak słyszysz pan co prawi! Jestże to istotnie rzeczą pochlebną wzbudzić uczucie, które ma się wyrażać tak głupowato, pod pozorem że jest szczerém? — I mówiąc te słowa usiadła przy stoliku na którym leżało pełno album, zająłem przy niéj miejsce, i zaczęliśmy pogadankę.
Wciągu téj rozmowy, dwa lub trzy razy, napotkałem spojrzenie pani de Fersen, która, za każdą razą, jak tylko postrzegła że na nią zwracam uwagę, nagle odwracała oczy.
Pan de Serigny ciągle dawał baczność na panią de V***, i zdawał się być na mękach.
Jakaś kobiéta przechodziła, pani de Fersen wzięła ją pod rękę, i powróciła do salonu.
Minister szedł zapewne połączyć się z nami, gdy go zatrzymał Baron *** który, wedle gadaniny Pommeriva, zbierał posagi dla swych córek a tego, co oszczędził na kosztach reprezentacji.
Niewiem czy interesa, o których rozmawiał z panem de Serigny bardzo były ważne, lecz wątpię aby minister zwrócił na niech uwagę, gdyż był cały zajęty śledzeniem najmniejszego poruszenia pani de V***.
— Wyczerpajmy raz na zawsze ten smutny przedmiot rozmowy, — rzekła do mnie żywo pani de V*** i niepowracajmy więcéj do niego. Tak jest! pan de Serigny zajmuje się mną uporczywie, zajadle, ja nie odrzucam jego zabiegów, i jestem nawet bardzo względem niego wabną.
Oto moja spowiedź; daj mi rozgrzeszenie, przynajmniéj choć przez litość! gdyż pan de Serigny jest grzechem bardzo nudnym. Teraz koléj na pana; no, opowiedzże mi przecie, twoje podróże, twoje awantury, twoje miłostki; a zobaczę czy i ja będę mogła podobnie cię rozgrzeszyć.
— Mówiąc tą samą co pani mową, wyznaję, iż największym moim grzechem jest to, iż cię jeszcze, pani, nieprzestałem kochać...
— Posłuchaj pan, — rzekła pani de V***, zmieniając ton głosu, obejście, wyraz twarzy, i przybierając ułożenie poważne, jakiego jeszcze nigdy u niéj niewidziałem: — szlachetnie pan sobie postąpiłeś względem pani de Pënâfiel; tysiąc razy więcéj była wartą odemnie, nienawidziłem ją! zazdrościłam jéj może nawet... gdyż zasługiwała na całą twoję miłość! Żądałem od ciebie podłości która mogła ją zgubić; odmówiłeś mi. Dla pana, nic prostszego.... Lecz niewyjawiłeś przed nikim wstydnéj propozycyi. którą niewstydziłam się ci uczynić; nieużyłeś téj broni, aby nią ugodzić kobiétę na którą wszyscy powstają, a która może aż nadto na to zasługuje... To też prawda jak prawda że jestem waryatka, nigdy w życiu nie zapomnę, jak się dla mnie okazałeś dobrym i wspaniałym w téj okazałości! — I pani de V*** patrzała na mnie z rozczuleniem i postrzegłem łzę zakręcającą się na chwilę w jéj wielkich oczach, zwykle tak wesołych i tak błyszczących.
Chciałem zrazu wziąść tę łzę zbłąkaną za niewymownie wydoskonalone złudzenie spojrzeniu lecz umysł téj kobiéty tak był ruchomy tak zmienny, iż uwierzyłem w szczerość tego ulotnego wzruszenia; rozczuliło mnie; lecz u niéj tkliwość nie mogła być jak tylko przypadkową; mówiłem więc daléj:
— Uczyniłem to dla pani; coby każdy dobrze wychowany człowiek był uczynił; lecz pani uczyń także dla mnie cóś pamiętnego... no, pokochaj mnie pani szczerze, po swojemu: jak kobiéta wabna, roztrzepana, niewierna jeśli zechcesz; ja panię naśladować będę; a że każdy wtedy jest najprzyjemniejszym gdy pragnie aby mu uchybienia jego przebaczono, będziemy pewni być zawsze dla siebie jak najpowabniejszemi, nic nie będzie rozkoszniejszego; będziemy sobie wiernie powierzać wszystkie nasze zdrady; słowem, będziemy się oszukiwać jak najuczciwszym sposobem!...
— Panie Arturze, — powiedziała pani de V*** zawsze z miną poważną, rozczuloną, i tonem który zdawał mi się być prawie wzruszonym, — powiem panu cóś, coby się wydawało każdemu innemu, a nie tobie, bardzo nieprzyzwoitém, bardzo niepojętém; lecz niezapominaj o tém, i wierz mi że cię za nadto szacuję.... zanadto kocham... abym cię miała kiedy czynić następcą pana de Serigny...
Pomimowolnie uderzony zostałem wyrazem, z jakim pani de V*** powiedziała mi te słowa.
Lecz dźwięk rozczulenia w jéj głosie trwał bardzo krótko, gdyż niezadługo ze swą zwyczajną wesołością i złośliwością zaczęła odpowiadać na zalotną mowę ministra, który, z wielkim kłopotem pozbywszy się Barona*** znowu się do nas przybliżył.
Nie pragnąc bynajmniéj żadnych współek z panem de Serigny, wstałem. Pani de V*** rzekła do mnie: — Nieznpominaj pan że jestem u siebie co czwartek całe rano. i nieodwiedzaj mnie nigdy w dni, które są przeznaczone wyłącznie dla nudziarzy; lecz jeśli w inne dni, ciągłe powodzenia światowe zostawią panu choć jednę wolną chwilę, nieporzucaj zabardzo dawnéj przyjaciółki; zastaniesz mnie pan w domu dosyć często z rana, a niekiedy nawet i wieczór nim skończę toaletę na prima sera... Potém, dodając do tych słów najwdzięczniejszy uśmiéch, wstała, wzięła pod rękę pana de Serigny, i rzekła do niego: — Chciałabym wypić filiżankę herbaty, gdyż mi zimno...
— Jestem na twoje rozkazy, pani, — rzekł minister, który jak najszczęśliwiéj umiał użyć swego uśmiéchu roztargnionego i obojętnego, podczas gdy pani de V*** zapraszała mnie abym ją odwiedził.
Pawróciwszy do dużego salonu, szukałem oczyma pani de Fersen; napotkałem jéj spojrzenie, które mi się wydało być surowem.
Powróciłem do siebie.
Skoro nieznajdowałem się już pod urokiem zachwycającéj twarzyczki pani de V*** i gdy porównałem tę śmiałą płochość z poważnym i pełnym godności wdziękiem pana de Fersen; gdym porównał głębokie uszanowanie z jakiem mężczyźni przybliżali się do niéj, z poufałém ich obejściem się z panią de V*** coraz to bardziéj uczuwałem jak potężném jest złudzenie cnoty, i czułem że moja miłość ku Katarzynie tém się bardziéj jeszcze zwiększa.
Byłem zachwycony nadzieję spotkania nazajutrz Ireny w ogrodzie Tuilleries, i tém, że tak dobrze zostałem zrozumiany od pani de Fersen: potém zdawało mi się jeszcze, — byłoż to złudzenie miłości? — że pani de Fersen była prawie smutną że tak długo rozmawiałem z panię de V***.




Rozdział 2.
― OGRÓD TUILLERIES. ―

Czekałem z niewymowną, niecierpliwością chwili udania się do Tuilleries, aby tam napotkać Irenę.
Przywiązywałem tysiąc wyobrażeń miłości i wspaniałego poświęcenia się do obecności tego dziecięcia, które miało przybyć całe uwonione pocałunkami matki, i mającego mi zapewne przynieść tysiąc tajemnych życzeń.
Około pierwszéj, chociaż powietrze było nieco przyćmione mgłą jesienną, postrzegłem nadchodzącą Irenę ze swą guwernantką, kobiétą nieocenioną, która także wychowała panią de Fersen.
Zwykle, w Talonie, w Lugdunie, naprzykład, gdzieśmy się zatrzymywali przez kilka dni, jedna z kobiét Księżnéj, za którą szedł lokaj, prowadziła Irenę na przechadzkę.
Postrzegłem teraz z ukontentowaniem, że pani de Ferson powierzając tą razą Irenę guwernantce, któréj znała przywiązanie i uczciwość, pojęła potrzebę, aby schadzki nasze pozostały ukryte.
Łzy mi stanęły w oczach, widząc jak bardzo Irena była zmienioną... Prześliczna jéj twarzyczka była blada i cierpiącą, nie już zwyczajną jej bladością, delikatną i ożywioną lekkim rumieńcem, lecz bladością chorowitą; wielkie jej oczy były podsiniałe, a jej policzki, zwykle tak czerstwe i okrągłe, były już nieco wklęsłe.
Irena niepostrzegła mnie zrazu; szła obok guwernantki, ze swą piękną główką smutnie spuszczoną, z owisłemi rączkami, depcąc koniuszczkami swych małych nóżek zeschłe liście, zalegające aleje.
— Dzień dobry Ireno, — rzekłem do niéj.
Zaledwie posłyszała dźwięk mego głosu, krzyknęła przeraźliwie, rzuciła się w moje objęcie, zamknęła oczy i zemdlała.
Ławka była nieopodal, zaniosłem na nię Irenę, przy pomocy pani Paul jéj guwernantki.
— Obawiałam się tego wzruszenia, — rzekła, do mnie, — na szczęście wzięłam ze sobą trzeźwiących soli... Biedne dziecię, tak ma nerwy drażliwe!
— Patrz Pani, patrz... — rzekłem, — już rumieniec powraca na jéj policzki; rączki jéj już mniéj zimne; odzyskuje przytomność.
W istocie, Irena podniosła się, i skoro tylko usiadła, rzuciła mi się naszyję, płacząc w milczeniu wielkie mi łzami, które czułem jak spływały pałające po moich policzkach.
— Ireno, Ireno, drogie dziecię, nie płacz tak mocno... będę cię codziennie widywał.
I ściskałem jéj rączki, szukając jéj spojrzenia.
Podniosła się wtedy, i właściwém sobie poruszeniem głowy, pełném wdzięku i żywości, zarzuciła w tył wielkie pukle włosów, zasłaniające na wpół jéj oczki łzami zalane Potém wlepiając we mnie jedno z tych długich spojrzeń, przenikających i uważnych, rzekła:
— Wierzę ci, przyjdziesz tutaj widzieć się ze mną, kiedy niemożesz przychodzić do naszego domu?
— Tak jest, panno Ireno, — rzekła guwernantka, — Pan ten będzie przychodził codziennie widziéć się z tobą, lecz jeśli mu pierwéj przyrzeczesz że będziesz rozsądną... że niebędziesz płakać, i czynić to co doktór każe...
— Tak jest, moje dziecię, inaczéj niezobaczysz mnie już więcéj, — dodałem poważnie.
— Nigdy już Pana niezobaczysz, — powtórzyła pani Paul surowo.
— Lecz, moja Paul, — zawołała Irena uderzając o ziemię nóżką, z zachwycającém oburzeniem się, wiesz dobrze że teraz nie sama już płakać będę, i że niebędę już chorować, kiedy go będę widywała codziennie.
Dobra guwernantka spojrzała na mnie rozczulona. Uściskałem serdecznie Irenę, i rzekłem jej: — Ależ wytłumacz mi, moje dziecię, dla czego doznajesz tak wielkiéj przyjemności z widzenia mnie?...
— Sama tego nie wiem, — odpowiedziała wznosząc ramiona i wstrząsając swą piękną główką, z wyrazem naiwnéj niewiadomości. — kiedy na mię patrzysz, nie mogę się wstrzymać aby nieposkoczyć ku tobie,.. Twoje oczy mnie przyciągają... a kiedy na mnie przestaniesz patrzeć, to czuję że imnie tu cóś boli. — I kładła rączkę na sercu. — A w nocy, widzę cię przez sen, wraz ze mną i aniołami, tam, wysoko... — I podniosła mały swój paluszek i wielkie swe oczy ku niebu z uroczystością... Potém, dodała z westchnieniem: — Prócz tego jesteś tak dobry jak Iwan...
Niemogłem się wstrzymać od wzdrygnięcia...
Pani Paul, zapewne uwiadomiona o téj tajemniczéj awanturze, zawołała: — Mościa Panno, proszę pamiętać na to, co Pannie Mama powiedziała.
Lecz, pogrążona w swych myślach, i zdając się niesłyszeć uwagi uczynionéj przez guwernantkę, Irena mówiła daléj:
— Tylko, kiedy mi się śniło o Iwanie i o aniołach... niewidziałam nigdy mojéj matki... tam, wysoko; lecz teraz, kiedy śnię o tobie... matka moja zawsze jest z nami... i powiedziałam też to mojéj matce! — dodała poważnie Irena.
Pani Paul spojrzała znowu na mnie, zalała się łzami, i zawołała: — Ach! Panie! najbardziéj się tego lękam że to dziecię żyć nie będzie... Jéj piękność, powaga, podobnie jak jéj myśli i charakter, są nad jéj wiek... nienależą do tego świata. Czy uwierzysz, że prócz do Księżny Pani, do Pana i do mnie, do nikogo o tém niemówi, co nam teraz powiedziała?... Księżna Pani zaleciła aby nikomu niepowiadała że Pana tutaj widzieć będzie, i jestem aż nadto pewna że nigdy tego niepowie... Ach! Panie, codziennie błagam nieba aby nam zachowało tę dziecinę.
— I zachowa ją, wierz temu! dzieci milczące i myślące są zwykle marzącemi i nieco egzaltowanemi; niema w tém nic dziwnego... uspokój się... No, bądź zdrowa, Ireno; a Pani Paul niechaj będzie tak grzeczna i upewni Księżnę de Fersen o mojem dla niéj uszanowaniu, niechaj jéj powie, jak bardzo jéj jestem wdzięczny za obietnicę którą mi uczyniła przysyłania tutaj codziennie mojéj małéj przyjaciółki.
— Do jutra więc, Ireno, — i uściskałem ją najczuléj.
— Do jutra, rzekła do mnie dziecina, cała uśmiéchająca się szczęściem poważném i tęskném.
Potém guwernantka obwinęła ją w futri, i Irena odeszła, ale się jeszcze pierwéj odwróciła kilka razy i jeszcze mi przesłała rączką pożegnanie....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak przesądny jak jestem, usposobiony do uczuć tkliwych i egzaltowanych moją miłością ku Katarzynie, rozmowa ta obudziła we mnie uczucia jak najsprzeczniejsze, uczucia zarazem posępne i promieniejące, okrutne i zachwycające.
Byłem szczęśliwy... gdyż dziwne przepowiednie tego dziecięcia, które powtarzała matce, powinny były, jeśli mnie Katarzyna kochała, przypominać mnie codziennie jéj sercu... a głos to jéj dziecięcia najukochańszego, powtarzał jéj bezustannie moje imię!
Prócz tego jeszcze, to zbliżenie fatalne, dziwne, pomiędzy śmiercią Iwana i losem który mógł mnie spotkać, nie miałoż mocno działać na wyobraźnię pani de Fersen, i zwiększać jéj zajęcie ku mnie? Zresztą, jeśli mnie widywała tak rzadko, czyż niewiedziała że ta powściągliwość z méj strony była okrutną ofiarą, którą sam na siebie dla niéj wkładałem? Lecz niekiedy także, przyznać się muszę do téj słabości, wytrwałość Ireny w przepowiadaniu mi mego losu, uderzała mnie pomimowolnie.
Doznawałem pewnego rodzaju odurzenia, straszliwego uroku, dość podobnego do uroku, który zniewala pomimowolnie patrzeć w głąb przepaści, po nad brzegiem któréj idziemy....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro tylko czas nie był ani zbyt zimny, ani zbyt dżdżysty, guwernantka Ireny przyprowadzała mi ją codziennie.
Niezadługo odzyskała najzupełniéj zdrowie.
W piętnaście może dni po naszém pierwszém widzeniu się ze sobą, Irena przyniosła mi wielki bukiet róż mówiąc że to od matki, lecz że na nieszczęście nie były tak piękne jak róże w Kios.
Ta pamięć Katarzyny zachwyciła mnie, gdyż w istocie mówiłem jéj z zapałem o tych czarodziejskich różach.
Odtąd Irena codziennie dawała mi róże; potém, każdego dnia także, powiadała mi po cichu, i z miną tajemniczą, niemyląc się nigdy w niczém, co jej matka miała robić wieczór... czy miała udać się do dworu, na wizyty, lub na teatr.
Dzięki tym powabnym uprzedzaniem pani de Fersen, napotykałem ją często. Udawałem się do niéj najregularniéj w dni, w które przyjmowała gości, widywałem ją więc prawie co wieczór, a ponieważ wśród świata poprzestawałem na oddaniu jéj najpełniejszego uszanowania ukłonu, i powiedzeniu jéj kilku odwzajemnionych ceremonialnych wyrazów, nasze spotkania się pozostały niepostrzeżonemi.
Raz czy dwa oddałem jej poranną wizytę; lecz przypadkiem szczególniejszym, lub z powodu że się wszyscy ubiegali o jéj towarzystwo, nigdy niezastałem ją samą.
Mógłbym ją prosić aby pozwoliła widziéć się ze sobą na osobności, czego pewnie nie byłaby mi odmówiła, lecz, wierny planowi postępowania, jaki sobie utworzyłem, nie chciałem jeszcze prosić ją o widzenie się z nią sam na sam.
A zresztą, uśmiéch, spojrzenie, które przesyłaliśmy sobie wzajemnie wśród tłumu, niewynagradzałyż mi stokrotnie moje powściągliwość i dyskrecyą!
Lecz nadewszystko, któżby oddał najbardziéj uprzedzające, najwidoczniejsze grzeczności, za najlżejszą łaskę, która wszystkim była niewiadomą!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pomimo codziennych stosunków, które zachowałem z panią de Fersen za pośrednictwem Ireny, pomimo zwyczajnéj zamiany kwiatów, (bo co rano także przynosiłem Irenie piękny bukiet róż, które matka jéj nosiła wieczór), nikt się ani domyślał o téj powabnéj poufałości.
Dla większéj przezorności, widywałem się kolejno z Ireną w Tuilleries, w Luxemburg, w Mousseaux, lub na bulwarkach; nieużywałem własnych koni udając się na te schadzki, z obawy aby niezwrócić na siebie uwagi.
Obwijałem się w płaszcz; słowem, miałem upodobanie taką tajemnicą otaczać te schadzki, jak gdyby chodziło o samęże panie de Fersen.
Było to szaleństwo, lecz oczekiwałem godziny, w któréj miałem się widzieć z tém dziecięciem niewinném i skromném, z niecierpliwością miłosną, niespokojną i pałającą; liczyłem minuty, sekundy, lękałem się, spodziewałem, na przemian, słowem, doświadczałem wszystkich najbardziéj rozdrażniających i najrozkoszniejszych niepokojów miłości najnamiętniejszéj...
Bo też tak mi śpiesznie było rozbierać każde słówko, które mi powiedziała Irena, aby w niém poszukać, aby w niém wykryć tajemną myśl jej matki!!... A gdy sądziłem że mogę tłumaczyć tę myśl w sposób czulszy niż zwykle, powracałem do domu z prawdziwym rajem w sercu...
Niewyczerpane skarby miłości skromnéj i czystéj!... mędrcy, ateusze i niedowiarkowie w miłości wyszydzą was zapewne!... Ja sam, przed moim pobytem na wyspie Kios, nigdy bym nie pojął całego ich uroku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Byłem więc bardziéj rozkochany niż kiedykolwiek.
Pani de Fersen, rządkiem połączeniem przymiotów, nabywała codziennie wielką powagę wśród świata; sama nawet potwarz uwielbiała ją, przechwalała nad miarę, zapewne aby nadać sobie barwę nieparcyalności, która miała uczynić mnie jéj oskarżenia bardziéj niebezpiecznemi.
Widywania się moje z Ireną trwały już blisko od trzech tygodni.
Pewnego wieczora, gdy pani de Fersen przyjmowała u siebie, Książę powiedział do mnie w sposobie zwierzenia się:
— Przenikliwe i lekkie powietrze Paryża zabójczém jest dla myśli poważnych: drbnostki światowe, biorą górę nad rozumem... Czy uwierzyłbyś że żona Cezara staje się bardzo obojętną na interesa państwa? Słowem, czy dałbyś wiarę, że pani de Fersen niedouwierzenia, niedowystawienia sobie, staje się niedbającą o politykę? Czy choć cokolwiek to pojmujesz.
Przybliżając te symptomata do oznak niecierpliwości i niespokojności, które Katarzyna okazała podczas téj długiej rozmowy, którą prowadziłem u niéj z Panią de V***, postanowiłem daléj posunąć to postrzeżenie.
Nazajutrz, na balu u Ambassadora Angielskiego, na którym znajdowała się pani de Fersen, spotkałem Panią de V***.
Cały wieczór zajmowałem się nią jak najmocniéj; i dawałem baczenie na fizjonomię pani de Fersen: niezmieniła się ani na chwilę.
Nazajutrz, obawiałem się, lub raczej miałem nadzieję, że Irena nie przyjdzie o swojéj zwyczajnéj godzinie, lub że może przyjdzie bez bukietu: byłbym widział w téj zmianie dowód gniewu lub zazdrości ze strony pani de Fersen... Lecz Irena i bukiet róż zjawiły się jak zwykle.
Urażony tą obojętnością, chcąc się przekonać czy była prawdziwą, a potém jak najzupełniéj zbić z toru zdanie świata, nieprzestałem jak najwidoczniéj nadskakiwać pani de V***’.
Ta, zachwycona, że wbije klin w głowę ministrowi, i że go będzie mogła nadal utrzymać czujnym i niespokojnym, zachęcała mnie wszystkiemi siłami.
Nazywała ten przebieg srogiéj koketeryi, dorzucać drzewa do ognia....
Otóż ja, z narażeniem stania się polanem, (jakby powiedział du Pluvier), tak dobrze podniecałem pożerczą zazdrość ministra, że po ośmiu czy dziesięciu dniach tego nadskakiwania, ja i pani de V** zostaliśmy straszliwie skompromitowani i zostało powszechnie znaném i dowiedzioném że panowanie lub raczéj niewola ministra skończyła się już najzupełniéj.
I ostrzegłem całą ważność tych śmiesznych pogłosek po minie uprzejméj, dwornéj i poufałéj ministra, który zanadto był człowiekiem światowym, aby miał się okazywać obojętnym lub kwaśnym dla rywala którego mu przypisywano.
To odkrycie objaśniło mnie względem niedorzecznéj płochości mojego postępowania, która mogła nietylko bardzo zmartwić panią de Fersen, jeśli mnie kochała, lecz jeszcze uczynić mi niewynagrodzoną krzywdę w jéj umyśle. Przez instynkt uczułem że zadaleko posunąłem próbę...
Szczególniejsze zdarzenie zwiększyło jeszcze te obawy.
Pewnego wieczora. na koncercie u Lorda V***, długo bardzo rozmawiałem z panią de V***. Znajdowaliśmy się w małym salonie, w którym zrazu kilka osób się zgromadziło; niezadługo wyszły jedna po drugiéj na herbatę, a ja ujrzałem się sam jeden tylko z panią de V***.
Przyczyna mego zapomnienia się była naturalną, pani de V*** uwiadomiła mnie właśnie że list przybyły z Rzymu donosił jéj o przybyciu pani de Pënâfiel do tego miasta...
Podczas téj rozmowy rzuciłem przypadkiem oczy na zwierciadło w którém się odbijały drzwi salonu: jakież było moje zadziwienie gdym postrzegł panią de Fersen. która wlepiała we mnie spojrzenie bolesne.
Wstałem, zniknęła.
Irena przyszła, jak zwykle, ze swoim bukietem róż, i powiedziała mi że matka jéj będzie dziś wieczór w teatrze rozmaitości.
Kazałem jéj powtórzyć podwakroć to objaśnienie, gdyż wybór tego teatru zdawał mi się osobliwszym; lecz, przypomniawszy sobie jak bardzo Książę lubił wodewile, wytłómaczyłem go sobie.
Posłałem wziąść bilet do krzesła, i wieczorem poszedłem do tego teatru.




Rozdział 3.
― NIEDŹWIEDŹ I BASZA. ―

Grano tego wieczora w Teatrze rozmaitości Niedźwiedź i Basza. Pani de Fersen przybyła około dziewiątéj ze swoim mężem i księżną***. Zajęły miejsce w dolnéj loży przed-scenowéj, u któréj story na wpół były podniesione.
Katarzyna postrzegła mnie, i ukłoniła się jak najpowabniéj.
Znalazłem ją bladą i zmienioną.
Grano sam już nie wiem jaką sztukę, i podczas międzyaktu, poszedłem do loży pani de Fersen.
Była cierpiąca. Patrzałem na nią z zajęciem, gdy książę rzekł do mnie: — Bądź pan naszym sędzią; widujesz rzadko panie de Fersen, i lepiéj niż kto inny możesz postrzedz tę zmianę; czy pan nieznajdujesz że bardzo schudła?
Odpowiedziałem że nie; że pani de Fersen wydawała mi się najzupełniéj zdrową. Książę odpowiedział mi że byłem bezczelnym dworzaninem i t p.
Podniesiono kurtynę, wyszedłem z loży.
Powróciłem do mego krzesła.
Zaczęto sztukę Niedźwiedź i Basza.
Ta buffonada nierozchmurzyła nawet czoła pani de Fersen, lecz pan de Fersen przyklaskiwał z niewymownym zapałem, i przyznam się że także dzieliłem radość powszechną.
Najgłośniéj ze wszystkich śmiał się człowiek siedzący tuż przedemną, a którego niewidziałem twarzy, tylko włosy gęste, siwe i kędzierzawe.
Nigdy nie słyszałem śmiéchu tak wesołego i tak szczerego; niekiedy prawie aż konwulsye go porywały. W tych ostatnich przypadkach chwytał się obu rękoma za poręcz, oddzielającą krzesła od orkestry, i silny tą podporą, cały oddawał się radości. Nie bardziéj udzielającego się jak śmiéch; bardzo już byłem rozweselony dowcipnemi żarcikami sztuki, szalona więc wesołość tego człowieka udzieliła mi się pomimowolnie, i niezadługo stałem się niejako tylko jego echem, gdyż odpowiadałem na każde jego roześmianie się nie mniéj głośnym śmiéchem... Tak dalece uniosłem się wesołością, iż niepostrzegłem że pani de Fersen opuściła salę przed skończeniem sztuki.
Gdy spuszczono kurtynę, wstałem.
Człowiek który się śmiał tak bardzo, wstał także, obrócił się ku mnie kładąc kapelusz, i wyrzekł te słowa z resztą głębokiego rozweselenia; — Bogdajcie! ty psotniku Odry!!!
Osłupiały, oparłem się na poręczy mego krzesła...
Poznałem rozbójnika z Porquerolles, sternika z Malty...
Pozostałem jakby przykuty do mego miejsca, które było ostatniém w głębi orkiestry.
Miejsce na którém siedział, będąc naprzeciw mojego, nikt więc niepotrzebował przechodzić przed nami, i widzowie z wolna wychodzili.
Był to on w istocie!
Było to jego spojrzenie, była to jego twarz koścista i śniada, brwi jego czarne i gęste, zęby ostre, porozdzielane i spiczaste, gdyż uśmiéchał się swoim szczególniejszym uśmiéchem śmiało na mnie spoglądając.
Gaszono lampy, coraz to ciemniéj robiło się w teatrze.
— To ty!...— zawołałem, wychodząc z mego osłupienia, i jak gdyby kto odwalił z mych piersi ciężar niezmierny.
— Ach! bez wątpienia że ja! Poznajesz mnie więc?... Porguerolles i Malta! oto hasło.
— Nędzniku!... — zawołałem.
— Jak to, nędzniku? — odparł z niepodobną do uwierzenia bezczelnością. — Zdaje mi się jednakżeśmy się nie źle potuzowali! Jeśli podczas napadu ugodziłem cię sztyletem w ramię, odpowiedziałeś mi nie złem uderzeniem toporem w głowę, drogi przyjacielu! A znowu, jeśli twoi psi anglicy dali się we znaki osadzie mego mistiku, i mnie się też udało rozpłatać yacht twojego Lorda na rafiach Wardi; nie dłużni więc jesteśmy nic sobie. Teraz zeszliśmy się tutaj obydwa, i śmiejemy się jak waryaci na Niedźwiedziu i Baszy, i zamiast znaleść oryginalném to spotkanie, ty się gniewasz! A czy wieszże, iż to bardzo tchnie mieszczaństwem, mój drogi przyjacielu!
Przyznam się, tak wielka bezczelność wszelkie mi odjęła siły. — Lecz gdybym cię kazał aresztować? — krzyknąłem i pochwyciłem go za kołnierz.
Niczém nie zmięszany, morski rozbójnik odpowiedział mi, nieprobując nawet wyrwać się z moich rąk.
— A! śliczne by to doprawdy było dla ciebie rzemiosło! Nielcząc nawet że bardzoby ci łatwo było dać zrozumiéć i dowieść kommissarzowi, że ja podpłynąłem pod twój yacht nieopodal od przylądka Spartel, i żem się do tego przyczynił iż się rozbił na skałach Wardi... na południo-ćwierć połndnio-zachód południowego wybrzeża wyspy Malty!... Sądziłby że mówisz po turecku, lub by cię wziął za waryata, drogi mój przyjacielu... Ja jednak oświadczam że nie jesteś waryatem. Chwat nawet z ciebie, i silną masz rękę, i nie lękasz się lada wiatru co ci zawieje w oczy.
Gdyby też życie moje nienależało już w tym momencie do mojéj oblubienicy, do mojéj zajmującéj oblubienicy, — dodał z szyderczo-rubaszną mina, wymawiając dobitniéj to słowo, — proponował bym ci też abyśmy rozpoczęli rozmowę od tego, na czém ją porzuciliśmy podczas napadu yachtu; lecz daję ci słowo że na mnie żonka czeka... i wolę raczéj z nią porozmawiać.
— Daléj, daléj, panowie, już będą drzwi zamykać, — rzekł lożmajster.
— To prawda, bzdurzemy tu jak sroki. Bywaj zdrów młodzieńcze, do zobaczenia! — rzekł do mnie morski rozbójnik.
I w dwóch podskokach zniknął mi z oczu.
Tak byłem pomięszany, iż dopiéro za powtórném ostrzeżeniem lożmajstra wyszedłem z sali.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro, powróciwszy do siebie, pomyślałem na głupowate osłupienie, w jakie mnie wprawiło spotkanie dziwne z morskim rozbójnikiem z Porquerolles, oskarżałem się nasamprzód o słabość, wyrzucałem sobie żem łotra niekazał pochwycić, lecz, jak ten rozsądnie uczynił mi uwagę, dość byłem zakłopotany chcąc dowieść niezawodność tego co utrzymywałem; zastanawiając się też nad trudnościami tego przedsięwzięcia, znalazłem moje postępowanie daleko rozsądniejszém niżeli sądziłem zrazu.
Chciałem jednakże uwiadomić pana de Serigny o znajdowaniu się tego nędznika w Paryżu i o podwójnéj jego zbrodni, która wyłącznie dotyczyła się Anglii; ponieważ pan de Serigny mógł sam tylko, jako minister spraw zagranicznych, poprzeć i nadać pomyślny kierunek krokom, których zapewne chwyci się Lord Stuart, wówczas poseł tego narodu, aby zgromadzić dowody przestępstwa i uzyskać sprawiedliwość na występnego.
Nazajutrz napisałem więc słówko do ministra, prosząc go o kilka chwil rozmowy.




Rozdział 4.
― WIDZENIE SIĘ. ―

J miałem wychodzić, aby się udać do ogrodu Luksemburgskiego, gdzie spodziewałem się napotkać Irenę, gdym odebrał list od pani de Fersen, która mnie prosiła abym około drugiéj był u niéj.
Od czasu jéj przybycia do Paryża, niewidziałem się z nią sam na sam.
Czemuż miałem przypisać żądanie które mi oświadczała? potrzebie widzenia mnie? tajemnemu zagniéwaniu przeciwko pogłoskom które biegały o moich mniemanych stosunkach z panią de V***? pogłoskom, które Katarzyna sądziła może ugruntowanemi, odtąd, jak na koncercie u Lorda P*** spotkała mnie sam na sam z panią V***.
Sam nie wiem, lecz oczekiwałem naszego widzenia się ze szczęściem niespokojném i mimowolném pomięszaniem.
Miałem znowu zobaczyć Katarzynę zobaczyć ją samą! Na tę myśl, serce moje biło nadzieją i upojeniem; nakoniec, jedno słowo z jéj ust miało wynagrodzić moje poddanie się, odważne ofiary które sam sobie nakazałem, usilne starania którym jéj córka była prawie życie winna.
Miałem nabyć w téj rozmowie nowych sił, aby się jeszcze lepiéj poświęcać; a potém, miałem tyle jéj powiedziéć! Tak byłem dumny moją miłością! tak szczęśliwy iż czułem w sobie dość jeszcze młode serce, aby ocenić czyste radości które mnie zachwycały! aby zawierzać mocy, szczerości mego przywiązania, i mieć nadzieję że kiedyś będę kochany!....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O godzinie oznaczonéj, udałem się do pani de Fersen.
Przyjęła mnie w małym salonie, gdzie siadywała zwykle, a którego jeszcze niewidziałem.
— Jakże już dawno niewidziałem Pani! — zawołałem z wylaniem serca, podając jéj rękę.
Pani de Fersen obojętnie podała mi swoję, i odpowiedziała:
— Lecz, zdaje mi się, że miałam wczoraj przyjemność widzieć pana w teatrze Rozmaitości!...
— I pani to nazywasz widywaniem się! — rzekłem do niéj ze smutném zadziwieniem. — Ach! bardzo słusznie się obawiałem, aby rozmowy galeryi niezostały wkrótce przez panią zapomniane!
— Niezapomnę nigdy, Mości panie, tak przyjemnéj podróży, — odezwała się znowu pani de Fersen z taż samą obojętnością. — Bardzo jestem panu obowiązana, żeś się raczył trudnić, i przyjść dzisiaj do mnie... pragnąłem podziękować panu potysiąc krotnie za uprzejmość, z jaką raczyłeś się przychylić do fantazyi mojéj córki... jest już teraz zupełnie zdrowa, i lękałabym się i nienależy mi dłużéj nadużywać pańskiéj niezmiernéj uprzejmości w tym względzie...
Ton mowy pani de Fersen był lodowaty, prawie pogardny. To co mówiła, zdawało się tak prawdziwém, tak naturalném, tak bynajmniéj nie natchnioném gniewem, iż zostałem zgromiony... Cierpiałem okrutnie; niemogłem znaleść ani słowa odpowiedzi.
Moje milczenie dość było wyraźném, aby pani de Fersen sądziła się zmuszoną dodać jak najoschléj:
— Wydaję się panu zapewne bardzo niewdzięczną.
Podwakroć starałem się wybadać jéj spojrzenie zwykle tak uprzejme, aby zobaczyć czy się będzie zgadzać z przykremi jéj wyrazy... Lecz niemogłem je napotkać.
— Pani, — rzekłem z głębokiém wzruszeniem — nie wiem przez co mogłem zasłużyć na podobne przyjęcie...
— A jakiegoż to przyjęcia mogłeś pan odemnie wymagać? — dumnie rzekła mi pani de Fersen.
Bolesne moje podziwienie doszło do najwyższego stopnia, przez chwile jednak pragnąłem się jeszcze łudzić, przypisywać zazdrości przyjęcie tak różne od tego, którego się spodziewałem; lecz powtarzam, teraz pani de Fersen nie zdradzała w niczém wzruszenia przeciwnego lub przymuszonego.
Stanowczo uczyniłem przedsięwzięcie. Niemogłem odpowiedzieć na zapytanie pani de Fersen, bez przypominania jéj co było dobrego i szlachetnego w mojém względem niéj postepowaniu; nie chcąc się poniżać aż do czynienia wyrzutów, zamilczałem w tym względzie, i rzekłem jéj, usiłując nic zdradzić mego wzruszenia.
— Ponieważ cel rozmowy, którą pani życzyłaś sobie miéć ze mną, zapewne już jest dopięty, czyż mogę się ośmielić jéj spytać, czy nimaasz dać mi jeszcze jakiego rozkazu?
— Żadnego, Mości panie, lecz ponawiam mu jeszcze wyrazy mojéj wdzięczności, — odpowiedziała mi pani de Fersen wstając.
Ta zatwardziałość oburzyła mnie. Już może miałem odpowiedzieć cierpko, gdy postrzeżenie, którego dotąd jeszcze nieuczyniłem pozostawiło mi zabłysk nadziei.
Podczas téj rozmowy, pani de Fersen ani razu nie podniosła oczu z ponad krzyżowéj roboty, nad którą pracowała.
Chcąc się upewnić jeszcze bardziéj że uwaga moja była sprawiedliwą, przez czas niejakiś niewyrzekłem ani słowa.
Katarzyna pozostawała ze spuszczonemi oczyma, zamiast badać mnie spojrzeniem, aby się dowiedziéć o przyczynie mojéj nieméj obecności.
— Zegnam panią, — rzekłem.
— Zegnam pana.
Opuściłem ją więc, i nieraczyła rzucić na mnie ani jednego spojrzenia żalu lub litości.
Tylko zdało mi się że ręka jéj z lekka zadrżała nad robotą, gdy mi powiedziała: żegnam pana.
Wyszedłem, mając śmierć w sercu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niedowierzanie moje samemu sobie i własnéj zasłudze, zbyt było wielkie i wrodzone, aby mi dozwalało zachować jaką nadzieję że kiedyś uda mi się zmiękczyć Katarzynę.
Niepowracając do dawnego nawyknienia niedowierzania innym, gdyż niezmiennie wierzyłem w szczerość pani de Fersen, wątpiłem o uczuciu, które sądziłem żem w niéj obudził; niedoznaje ku mnie żadnego tkliwego przywiązania, mówiłem sam do siebie, i sama nawet jéj przyjaźń zbladła przed świetuemi roztargnieniami świata.
Prócz tego, niebyłem teraz nigdy przy niéj: a skutki oddalenia są bardzo wielkie.
Niekiedy wzmacnia, zażywia tajemną sympatyę kobiéty, zmuszając jéj myśl skupić się całkiem we wspomnieniu tego którego wybrała, a którego wdzięki i urok jeszcze sobie podwaja przez to dalekie wpatrywanie się. Prócz tego kobiéta znajduje pewien rodzaj przyjemności dumnéj, smutnéj i tajemniczéj w goryczy tych żalów samotnych; pogardza osobami obojętnemi, gdyż zajmują, na próżno przy niéj miejsce, które chciałaby widziéć tak szacownie zajęte; i nienawidzi nadskakujących, gdyż mają podłość znajdować się obok niéj, gdy niema przy niéj tego, którego nad nich przekłada...
Lecz, często także, nieobecność jest to zapomnienie... gdyż niektóre serca są jak zwierciadła: odbijają tylko obecne przedmioty.
Sądziłem się więc najzupełniéj zapomniany od pani de Fersen. Ponieważ okrutny ten wypadek był już przezemnie przewidziany, chociaż głęboką sprawił mi boleść, niezadziwił mnie jednak bynajmniéj.
W paroksyzmie rozpaczy tworzyłem tysiące projektów. Chciałem otrząsnąć się z tego zmartwienia, oddać się wszelkim uciechom, szukać miłosnych roztargnień w innym związku; lecz trzeba dużo czasu, wielkiéj woli, aby serce głęboko zajęte mogło miłość zmienić.
Kiedy wiedzą że są kochani, i gdy posiadają ukochaną kobiétę, nigdy mężczyźni najmniejszego niedoznają skrupułu stać się niewiernemi; lecz gdy pragną namiętnie, i dopiéro mają nadzieję usłyszeć wyznanie, niewierność jest dla nich prawie niepodobieństwem. Dopóty tylko mają odwagę być wiernemi, dopóki nie mają prawa być nimi.




Rozdział 5.
POSELSTWO. ―

Nazajutrz po mojém widzeniu się z panią de Fersen, bardzo smutnie byłem w myślach pogrążony, gdy zaanonsowano pana de Serigny.
Dość zostałem zdziwiony jego odwiedzinami, które z resztą jak najuprzejmiéj mi wytłómaczył, mówiąc że, przechodząc około méj bramy gdy się udawał do Izby Obrad, wszedł na wszelki przypadek, aby mi oszczędzić trudu przyjścia do Ministerrum, dla rozmówienia się z nim jak żądałem.
Ta uprzedzająca grzeczność nie zdała mi się z razu naturalną lecz zastanowiwszy się nad pogłoskami które rozsiewano względem mnie i pani de V***, sądziłem że Minister chciał zapewne zrobić cóś w jaknajlepszym guście okazując się tak uprzedzającym.
W kilku słowach opowiedziałem mu historyę morskiego rozbójnika, i nasze szczególniejsze spotkanie się w teatrze Rozmaitości.
Pan de Serigny powiedział mi że natychmiast o tém pomówi z ambasadorem Angielskim, i że pomyśli jakich trzeba zażyć sposobów aby pochwycić takiego łotra.
Gdy potém zaczęliśmy mówić o podróżach, pan de Serigny wypytywał się z zajęciem względem podróży które odbyłem, był dla mnie bardzo pochlebnym, bardzo uprzedzającym, bardzo uprzejmym; powiedział mi że znał z bliska mojego ojca za czasów Cesarstwa; że to był człowiek z wielkiemi zdolnościami, z wielką mocą duszy, z taktem niezmiernie delikatnym, który znał doskonale świat i ludzi, i że Cesarz byłby go zapewne użył do czego innego jeszcze prócz służby wojskowéj, powierzając mu wysokie polecenia polityczne, gdyby charakter nieugięty i dumny mego ojca mógł się był nagiąć do każdéj woli Napoleona.
Starałem się odgadnąć do czego dążyły pochlebne mowy pana de Serigny, gdy mi powiedział z zachwycającą dobrodusznością:
— Zechcesz-że Pan pozwolić dawnemu przyjacielowi swéj rodziny, aby ci zadał jedno zapytanie? Jeśli się Panu wyda niedyskretne, przypisz je jedynie przychylności jaką czuję ku Panu, przez pamięć na twego ojca.
— Słucham Pana, i jestem bardzo czuły na przychylność którą mi okazujesz.
— Jakimże to sposobem, z wychowaniem które pan odebrałeś, z twojęm nazwiskiem, twoim majątkiem, miejscem jakie zajmujesz na świecie; z doświadczeniem które ci nadały liczne twoje podróże, nakoniec, z jaknajlepszemi twemi stosunkami, niepomyślałeś nigdy zająć się czemciś ważniejszém? wmięszać się naprzykład w sprawy państwa?
— Lecz, — odpowiedziałem Ministrowi, — nasamprzod, bynajmniéj niepołączam przymiotów, które mi Pan przypisujesz, zresztą nieposiadam najmniejszéj ambicyi, i życie moje prózniacze bardzo mi się podoba.
— Lecz kraj Pański?
— Jakto, mój kraj?
— Czyż mu Pan nie jesteś winien przynajmniéj kilka lat twego życia?
— I cóż Pan chcesz aby czynił z podobnym podarunkiem?
— No, no, niepodobna abyś Pan do tego stopnia zwodził się sam sobą, jakkolwiekbś był skromny. Pan wiesz że niemożna pozyskać podobnego wzięcia w świecie, jakie Pan pozyskałeś, nie posiadając osobistéj wartości bardzo znakomitéj. Jesteś bez wątpienia jednym z tych ludzi co się jak najmniéj udzielają, a o których mówią jak najwięcéj; bo to, widzisz Pan, chyba że kto posiada jedno z wielkich imion historycznych Francuzkich, chyba że jest wielkim poetą, wielkim artystą, lub wielkim politycznym człowiekiem, to, co jest najrzadszém do nabycia w świecie, wierzaj Pan memu staremu doświadczeniu, jest to cóś, sam niewiem jak to nazwać, co sprawia że się każdy obraca ku drzwiom, skoro zaanonsują cię w salonie... Otóż Pan posiadasz ten przywiléj: jesteś bardzo młody, a jednak wywierasz już wielki wpływ na ludzi, gdyż bardzo zajmują się tém co czynisz, lub tém co nieczynisz.
Te przesadzone pochlebstwa tak mi się zdały przezroczyste, iż jasno postrzegłem, że pan de Serigny chciał mię ująć sentymentami, aby mnie skłonić przez punkt honoru do wyrzeczenia się pani de V*** Chociaż byłem w smutném usposobieniu umysłu, komedya ta zabawiła mnie, i starałem się ją przedłużyć jak tylko można, dając się niby uwodzić pochwałom pana de Serigny.
— Lecz, — rzekłem mu ze skromnym uśmiéchem, — przypuszczając to, co jak sądzę, jest tylko złudzeniem pańskiéj przychylności, przypuszczając, mówię że mam niejakieś powodzenie w świecie, i że, względnie do mego wieku, posiadam w nim jakąś powagę, nie widzę jednak jeszcze jaką korzyść kraj mój może miéć z tego.
— Nikt, lepiéj odemnie nie może Pana o tém uwiadomić, — odpowiedział mi minister z nadskakiwaniem dosyć niezręczném, gdyż mi dowiódł iż czekał na to zapytanie z méj strony. — Porobiono wielkie słowa, wielkie frazy, względem tego co nazywają dyplomatyką... A ta wielka sztuka dyplomatyki, wieszże Pan co to jest? — spytał mnie, dodając do tych słów uśmiech pełen dobroduszności.
Skinąłem głową z pokorném zaprzeczeniem.
— Otóż to po prostu tylko sztuka podobania się... Ponieważ zawsze chodzi o to, aby prosić, albo odmawiać, umiéć z takim wdziękiem czynić odmówienia aby nie były przykremi. Oto cała tajemnica!
Bardzo mi trudno było powściągnąć nadzwyczajną chęć rozśmiania się; gdyż przyszło mi na myśl, że Minister, niezmiernie zazdrosny oto, że nadskakuję pani de V**, pewnie skończy na tém, iż mi będzie proponował abym należał do jakiéj ambassady, żeby tym sposobem mógł mnie się pozbyć.
Było to zapewne rozwiązanie tej sceny, lecz znajdowałem ją tak pocieszną, iż niechciałem przyspieszać jéj końca.
— Sądziłem. — rzekłem mu, że biegli negocyatorowie wieku jednego z najpłodniejszych w wielkie prace dyplomatyczne, sądziłem, mówię, że Avaux, Courtin, Estrade, Ruvigny, de Lyonne, posiadali inne talenta prócz talentu podobania się.
— Jeśli nieposiadali talentu podobania się, — rzekł, z niejakiemś zakłopotaniem pan de Serigny który mi się zdawał nie znać podań historycznych swego zawodu, jako prawdziwy minister konstytucyjny, — jeśli nieposiadali sztuki podobania się, używali innego sposobu złudzenia.
— Masz Pan słuszność, — rzekłem, — mieli poddostatkiem złota.
— A widzisz Pan! — zawołał Minister, to prawie jedno; tylko w tegoczesnych towarzystwach sztuka podobania się musiała zastąpić złudzenie zdziałane za pomocą pieniędzy.
— To najprzód daleko oszczędniéj, — rzekłem mu.
— I daleko bezpieczniéj — dodał; — gdyż przecie nie wszystkie trony są reprezentacyjne; są jeszcze, Bogu dzięki, w Europie królowie, którzy są sami królami, i niepotrzebują być prowadzeni na paskach; otóż, i ci królowie są także przecie ludźmi! a jako ludzie podlegają sympatiom i antypatiom! otóż nieraz ambassador którego do nich przyślą, chociażby był człowiekiem z jaknajwiększym jniuszem, zjaknajwiększym charakterem, nieotrzyma bynajmniéj tego, czego żąda dla swego dworu; a dlaczegóż to? oto po porostu dla tego że się niepodoba; kiedy przeciwnie, człowiek z miernym talentem otrzyma nieraz, przez samo wrażenie, jakie uczyni jego obejście się, słowem dla tego że się będzie umiał podobać, otrzyma, mówię, to, czegoby człowiek z jeniuszem nieumiał otrzymać.
— To rzecz jasna, i Pański system tém jest łatwiejszy do zastosowania, że ludzie umiejący się podobać daleko są liczniejsi niżeli ludzie z jeniuszem...
— Ależ, bez wątpienia!... Pan, naprzykład jestem przekonany, ale to najmocniej przekonany, że gdybyś tylko chciał, przypuszczam, wejść w zawód dyplomatyczny, mógłbyś wyświadczyć Francyi jaknajwiększe przysługi; gdyż nietylko posiadasz sztukę podobania się, które powodzenie twoje w świecie dowiodło, posiadasz jeszcze prócz tego przymioty bardzo gruntowne i bardzo znakomite.
Jak raz odgadłem: propozycja któréj się domyślałem miała zapewne nastąpić po pochwale moich przymiotów. Chcąc się chętnie przychylić do tej fantazyi ministra, odpowiedziałem udając pomieszane podziwienie skromności:
— Ależ Pan żartujesz? Ja! ja miałbym wchodzić w zawód tak trudny! Nigdy tak daleko nieuniosłem się niedorzeczną ambicyą, abym miał rościć prawo do podobnego losu.
— Posłuchaj mnie Pan, — rzekł pan de Serigny z miną poważną i ojcowską.
I uczynił mi następujące zwierzenie się, które mi się wydało być najokropniejszém kłamstwem.
— Pański Ojciec wyświadczył mi przysługę... — Tu dyplomatyk zatrzymał się i westchnął głęboko... Potém wzniósł oczy do nieba, powtarzając — O! tak! wielką przysługę!.... To też kochany Panie *** niezdołam ci wypowiedziéć jak wielce byłbym szczęśliwy gdybym mógł okazać, tobie, jego synowi, całą moję wdzięczność, kiedy niebyłem tak szczęśliwy mód z ją okazać jemuż samemu.
— Niewiedziałem najzupełniéj o tej okoliczności, o któréj ojciec nieuwiadomił mnie bynajmniéj.
— Bardzo temu wierzę! i ja sam nie mogę Panu udzielić żadnych szczegółów w tym względzie, — zawołał pan de Serigny, — gdyż ważna ta przysługa obchodzi także jeszcze trzecią osobę... i honor nakazuje mi milczenie. Słowem, — mówił daléj, — powtarzam Panu; sądzę iż znalazłem w téj chwili sposobność wywdzięczyć się za dobroć pańskiego ojca, i przyczynić zarazem godnego sługę memu krajowi, jeśli tylko Pan jesteś w chęci użytkowania z rzadkich przymiotów któremi jesteś obdarzony.
— Lecz powiadam Panu, pomimo chęci jaką bym mógł mieć wejścia w zaszczytny pański zawód, pod tak szczęśliwą wróżbą, jaką jest pańska opieka, nigdy niezdołam uwierzyć że moje zasługi zdołają wyrównać tej ambicyi...
— Ale raz jeszcze powtarzam, sam Pan siebie nie znasz, lub znać nie chcesz, — odezwał się znowu minister z niecierpliwością, — i szczęściem, pańska opinia bynajmniéj rzeczy niestanowi... Co do mnie, dla mnie oczewiście jest dowiedzioném, że, gdybyś Pan chciał, możesz zaszczytnie spełnić ważne polecenie; gdyż sam dobrze czujesz że nienależysz do tych młodych pięknisiów, którzy niemając nic prócz swego nazwiska i majątku, powinni się mienić bardzo szczęśliwemi, gdy ich mianują jako należących do jakiego poselstwa. Nie, nie, Panu podobne propozycje się nieczynią! Trzeba abyś wchodził pięknemi drzwiami, trzeba nadewszystko ażebyś był w stanie okazać się z całą swoją wartością. Na nieszczęście, u nas, — dodał wahając się, — u nas, wymagania, tradycje hierarchii tak są konieczne, iż poselstwa w Europie są bardzo ograniczone, i w téj chwili wszystkie są już zajęte...
Spojrzałem na pana de Serignjy. Musiałem zażyć całéj mojéj władzy nad sobą aby nieparsknąć śmiéchem. Wedle toku, jaki przybierała jogo propozycya, niechodziło już dla mnie o wygnanie, lecz o prawdziwą deportacyę.
— Ależ Pan bardzo dobrze czujesz, — rzekłem mu, zachowując jak najzimnniejszą krew, że, wrazie gdyby to miało jakowy skutek, nie mam śmiesznéj pretensji rościć sobie od razu prawo do poselstwa w Europie...
— A potém, zrozumiéj Pan dobrze jednę rzecz. — dodał Minister z coraz to zwiększającém się ukontentowaniem, — że poselstwa tém tylko są, czém się je czyni: są wcale nic nieznaczące w Europie, są przeciwnie jak największéj wagi... w Azyi, naprzykład...
— To poselstwo zdaje mi się w istocie być bardzo piękném, — rzekłem do niego tonem, jak tylko można najbezinteresowańszym.
— Nie prawdaż?... No!... to poselstwo, już ja prawie biorę na siebie że ja otrzymam dla Pana... tyle mam zaufania w pańskiéj zasłudze, tak bardzo pragnę wywdzięczyć się względem pańskiego ojca.
— Mnie, podobne zlecenie! — zawołałem udając osłupiałość.
Pan de Serigny, przybierając minę tajemniczą i poważną, rzekł do mnie:
— Panie de *** mówię do uczciwego i dobrze wychowanego człowieka; a czy Pan przyjmiesz, lub nie, propozycją którą ci uczyniłem, czy dajesz mi słowo, że to wszystko pozostanie pomiędzy nami tajemnicą?
— Daję Panu to słowo.
— No! mówił daléj nie mniéj tajemniczym tonem, — chodzi o to, aby pod błahym pozorem, zawiezienia bogatych prezentów Szahowi Perskiemu, od Jego Królewskiéj Mości Monarchy Francuzów, chodzi o to, mówię, aby się zakraść dość zręcznie, dość przebiegle w umysł tego Książęcia Azjatyckiego, aby go usposobić do przyjęcia kiedyś znacznych propozycyj, o których naprzód uwiadomiony już będzie ten, któremu powierzoną zostanie ta ważna negocjacja; lecz przyznaję się Panu że te interessa są jak tylko można największéj wagi. Podarunki są gotowe, instrukcje wyredagowane, statek czeka... i trzebaby odjechać w jaknajkrótszym przeciągu czasu. Potajemna moja wesołość doszła do najwyższego stopnia, gdym usłyszał Ministra proponującego mi naprawdę abym się udał natychmiast spróbować mojéj sztuki podobania się na Szalu Perskim, z powodu poselstw a najśmieszniéj nic nieznacznego, chociaż pan de Serigny starał mu się nadać jaknajwspanialszy pozór.
Minister oczekiwał mojéj odpowiedzi z widoczną niespokojnością.
Doświadczyłem prawie zgryzoty, iż każę odbywać człowiekowi jego wieku i jego stanu rolę tak głupią, przedłużając tę komedyę.
Jednakże, propozycya ta, jakkolwiek niepodobna do przyjęcia, obudziła we mnie niektóre myśli uśpione. Nieszczęśliwy w mojém przywiązaniu do pani de Fersen, wiedząc ze byłoby dla mnie niepodobieństwem zajmować się przez czas niejakiś inną miłością, lękając się nadowszystko próżniactwa, postanowiłem korzystać, jeśli mi się uda, z dobréj chęci Pana de Serigny.
— Mości Panie, — rzekłem do niego, — chociaż różnimy się wiekiem, zechcesz-że mi pozwolić z kolei, przemówić do siebie z najzupełniejszą z grubiańską prawie szczerością?
— Bez wątpienia, — rzekł do mnie Minister niezmiernie zdziwiony.
— Jeśli przez chwalebne i uprzejme powody, któreś mi Pan przełożył, masz stałą chęć spróbować mnie w zawodzie dyplomatycznym, mam nadzieję że się tém nieobrazisz, iż staram się dać Panu dowód mojéj przenikliwości?
— Co Pan przez to chcesz rozumieć?
— Posłuchaj, panie de Serigny, pomówmy szczerze: rozkochałeś się w powabnéj kobiecie, którą znamy obydwa; moje jéj nadskakiwanie czyni Pana zazdrosnym, i aby się mnie pozbyć, chcesz mnie wysiać do Szacha Perskiego.
— Mości Panie, — zawołał Minister, z miną bardzo obrażoną.
— Pozwól mi Pan mówić daléj, — rzekłem do niego, — niepotrzebuję odjeżdżać aby Pana ubezpieczyć... daję Panu słowo honoru, że stosunki moje z osobą, o któréj mam zaszczyt z Panem mówić, były najzupełniéj przyjacielskie, i prócz nieco najniewinniejszéj koketeryi ze stron obu, nic usprawiedliwiać niemoże pańskich podejrzeń....
Pan de Serigny zdał mi się zrazu gwałtownie rozgniewany; jednakże, powiedział z wymuszonym uśmiechem: — Po tém co zaszło pomiędzy nami, albo musimy się pojedynkować, albo zostać przyjaciółmi.
— Obiorę to, co Pan obierzesz.
— Wybór mój już jest uczyniony, — rzekł pan de Serigny podając mi rękę.
Tyle było uprzejmości w tém poruszeniu, potrzebował tyle miéć mocy nad sobą, w przytomności człowieka w moim wieku, iż głęboko rozczulony jego postępkiem, rzekłem mu:
— Jeśli pan myślisz o mnie tyle dobrego ile powiadasz, niebędziesz przywiązywał żadnéj wagi do téj rozmowy... Zresztą, nieprzypisuj pan jak tylko wielkiej sławie przebiegłości którą posiadasz, gwałtowną chęć jaka mnie ogarnęła aby panu pokazać, że mogłem przeniknąć jego zamiary. Wybacz mi więc że byłem tak płocho dumny z pierwszego mojego zwycięztwa gdyż bardzo było dla mnie pochlebném. Co do tego abyś mnie sądził swym rywalem przy pewnéj zachwycającéj kobiécie, słowo moje powinno pana ubezpieczyć względem teraźniejszości i przeszłości... Co do przeszłości, mam tylko jeden sposób niezawodny usunięcia pańskich podejrzeń, to jest prosić pana abyś mi raczył wyświadczyć pewną przysługę. Byłoby to podłością z méj strony, gdybym będąc związany wdzięcznością, wczémkolwiek uchybił jego honorowi.
Po kilku chwilach milczenia i zastanowienia, pan de Serigny rzekł do mnie z wielką dobrodusznością: — Pan umiesz taki ton nadać każdéj rzeczy, iż niepodobieństwem jest, widzę to dobrze, mówić z panem pod utajonemi słowy; trzeba albo wszystkiego zaprzéć, albo się przyznać do wszystkiego: skłaniam się do drugiego, bo wiem że pan jesteś godnym człowiekiem i że umiesz dochować tajemnicy; lecz to wszystko nie mniéj dla tego jest dziwaczném. Ja, w moim wieku czynię zwierzenia się miłosne młodzieńcowi, który jak najdowcipniéj nażartował sobie ze mnie, który w oczy mi to powiedział, a który tak mnie zakłopotał zwierzeniami się które mi uczynił, nie względem siebie, jednak! lecz względem mnie, iż znajduję się w najgłupszém położeniu, jakie tylko może być w święcie. Szczęściem iż mi powiadasz że mogę się panu na co przydać... to imnie chroni od śmieszności, — dodał z najdoskonalszym wdziękiem.
— Posłuchaj więc pan! oto rzecz o którąby chodziło: chociaż niepoczuwam się abym posiadał dość zalet, i przymiotów dostatecznych do złudzenia Szacha Perskiego...
— Nie mówmy już o tém, — zawołał wesoło pan de Serigny. Uderzasz pan nieprzyjaciela powalonego na ziemię...
— Przyznam się panu, pańskie propozycje obudziły we mnie, że dumę bynajmniéj ani próżność, lecz mocną chęć poznania o tyle i,.i cross a polityczne, aby poznać czy prawdziwie umysł mój zdołał się kiedyś do nich nagiąć... Niewiem czy pan znajdujesz zawsze we mnie jeszcze te same zdolności...
— Ach! panie Hrabio! panie Hrabio! — zawołał pan de Serigny grożąc mi palcem.
— Przypuszczając więc już że posiadam te zdolności, tego bym tylko żądał po pańskiéj dobroci, ze, gdybyś kiedy potrzebował sekretarza tajnego, abyś mnie raczył przypuścić codzień na kilka godzin do swego gabinetu, jako piastujący ten urząd, był bym najzupełniéj na pańskie rozkazy; powierzyłbyś mi pan prace, które sądziłbyś iż możesz powierzyć człowiekowi pewnemu i umiejącemu dochować, tajemnicy. Po téj próbie, wiedziałbym istotnie czy mam jaką zdatność do interessów; a późniéj, gdybym sądził ze będę mógł pomyślnie dokonać jakiego dyplomatycznego polecenia, wtedy ośmielił bym się przypomnieć panu, że ci pozostaje do wypłacenia dług, który zaciągnąłeś względem mego Ojca.
— Jeszcze ucinek! — rzekł panele Serigny — lecz mniejsza o to! Ależ, czy doprawdy zatrudnienia tak nudne nie przestraszają pana? Miałbyś pan odwagę przychodzić pracować zemną trzy lub cztery godziny na dzień w moim gabinecie.
— Miał bym tę odwagę...
— Może pan nieuwierzysz że pańska propozycya przychodzi mi dziwnie w porę; mój tajny sekretarz właśnie co otrzymał miejsce przy legacyi Florentskiéj... nie ofiaruję panu jego miejsca, lecz ofiaruję udział jaki miał w mojéj pracy.
— I przyjmuję całém sercem i z najgłębszą wdzięcznością... Lecz, — rzekłem, rozczulony jego uprzejmością, i pragnąc zatrzeć urazę, którą mógł zachować za wyższość jaką nad nim miałem w téj rozmowie, — lecz patrz pan jak to umysł ludzki jest dziwaczny, i jak się do chodzi do tego samego celu, sprzecznemi zupełnie sposobami. Przybyłeś do mnie z dwoma wyobrażeniami, bardzo jasno zakreślonemi chciałeś usunąć rywala, któremu uczyniłeś za szczyt żeś go się obawiał, i namówić aby służył twojemu krajowi, człowieka, którego, jak mówisz, przeczuwałeś całą wartość... Stanowczo odmówiłem twoje ofiary, jednakże nie w skutek twéj woli, lecz w skutek woli mojéj najzupełniéj przybliżasz, się do tego samego celu; bo teraz nie mogę być dla pana przedmiotem zazdrości, i mam podzielać twoje prace... Teraz, śmiéj jeszcze powiedziéć, że to ja cię oszukałem! — zawołałem. — No, no, panie de Serigny, zmuszony jestem przyznać że jesteś tysiąc razy wyższy nad twoję świetną sławę, a to, co nazywałem mojém zwycięztwem jest tylko szczęśliwą przegraną.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Umówiliśmy się z ministrem gdzie się jutro zejdziemy, i rozeszliśmy się.




Rozdział 6.
DYPLOMATYKA. ―

Skoro pan de Serigny odszedł, wpadłem znowu w całą gorycz uwag, w których jego rozmowa na chwilę sprawiła mi roztargnienie.
Pomimo wszelkich usiłowań jakie czyniłem aby usunąć z méj myśli wspomnienie pani de Fersén, wspomnienie to nieprzestawało mnie ścigać.
Cierpiałem bardzo; lecz to cierpienie, chociaż głębokie, nie było jednak bez pewnego rodzaju lubości, któréj dotąd jeszcze nieznałem.
Przekonany byłem żem szlachetnie postąpił względem Katarzyny, żem niezasługiwał na niesprawiedliwą surowość którą mnie obarczała, i czerpałem w tém pocieszającém przekonania dumne i odważne poddanie się losowi.
Zawsze śmiało spoglądałem na najokropniejsze zmiany mego życia. Niepozostawała mi żadna nadzieja być kiedykolwiek kochanym od pani de Fersen. Zebrałem więc z religijną prawie czcią w mém sercu i w mej pamięci wszystkie ślady tej miłości zachwycającéj, jak się zachowują drogie i święte zwłoki zmarłéj istoty, aby przychodzić codziennie wpatrywać się w nie z durniejącym smutkiem, coby od nich żądać uroku tęsknych wspomnień.
Jednakże nie chcąc uledz, i mając nadzieję znaleść jakie roztargnienie w pracy, chodziłem pilnie do pana de Serigny.
Był to istotnie najwyborniejszy człowiek.
Okazał się dla mnie pełen przychylności. Uwiadomiony zapewne o zwyczajnéj mojéj powściągliwości, dał mi niezadługo dowód pochlebnego zaufania, polecając mi zrobić jasny i krótki wyciąg z jego korespondencyi dyplomatycznéj, wyciąg który miał być, w miarę mojéj pracy, codziennie przedstawiany królowi.
Trzeba jednak wyznać ze ta praca daleko bardziej wydawała się ważną, niżeli nią była w istocie, gdyż żadna kwestya polityczna nie toczyła się w ten czas w Europie. Większa część tych depeszy, w ogóle pisana bardzo złą francuzczyzną, lub stylem najoschlejszym, obejmowała prawic zwykle tylko objaśnienia błahe i nic nieznaczące względem dworów zagranicznych, objaśnienia które dzienniki nieraz nawet ogłosiły.
Nie mogłem się przekonać o tém o czém zawsze miałem podejrzenie.
Tém bardziéj zastanowiła mnie błahość korrespondencyi którą miałem przed oczyma, że niegdyś odbyłem niejako z moim Ojcem kurs prawa, i przeczytałem z nim najsławniejszych negocyatorów ostatniéj połowy siedmnastego wieku... Ponieważ nasz pradziad odbył kilka poselstw wraz z panami d’Avaux, de Lyonne i Courtin, posiadaliśmy w Lerwal duplikaty jego i ich depeszy przyznam się też, że to czytanie i te nauki uczyniły mnie bardzo trudnym.
Po niejakim czasie dowiedziano się jakowe miejsce zajmuję przy panu de Serigny, i to mi szczególniejszą powagę zjednało w święcie. Wiedziano że nieszukałem posady, oddajac się dość usilnym pracom któremi się zajmowałem, i wnoszono z tego że moja nauka miała mi koniecznie utorować drogę do jak najwyższego losu.
Kilka okoliczności, będących jedynie dziełem przypadku, tém bardziéj powiększyły to przesadzone mniemanie.
Było to na balu u księżny de Berry.
Pan de Serigny, cierpiący z powodu podagry, nie mógł się na nim znajdować Lord Stuart, wówczas ambassador Angielski, który tak usilnie błagał naszego rządu aby jak najczynniéj poszukiwać morskiego rozbójnika z Porquerolles, przyszedł mi powiedzieć iż miano już ślad tego nędznika, iż spodziewano się doścignąć go, i żądał odemnie kilku nowych objaśnień względem téj sprawy. Wział mnie pod rękę i rozmawialiśmy przy oknie przeszło półgodziny.
Niepotrzeba było więcéj aby wprawić w mniemanie, że przypuszczony byłem do tego, co nazywają tak dobrodusznie tajemnicami stanu.
To jeszcze nie wszystko: około jedenastéj, miałem właśnie wychodzić z balu, gdym się zeszedł z królem, w chwili gdy się oddalał.
Miałem już zaszczyt być mu pierwéj przedstawionym; zatrzymał się obok mnie, i rzekł do mnie ze swą zwyczajną i pełną powabu uprzejmością:
— Czytam codziennie pański rapport... bardzo jestem z niego kontent; mocno mnie zajmuje; jest bardzo treściwy, i dzięki panu, mam tym sposobem zbiór, niezadając sobie pracy zajmować się żniwem...
— Wasza Królewska Mość zanadto jest dla mnie łaskawa, — rzekłem do Monarchy, — a jéj pochwała jest łaską,, układającą na mnie nowe powinności, których będę się starał okazać godnym.
Zamiast opuścić bal, Król usiadł na kanapie stojącej w pobliżu, i rzekł do mnie? Lecz opowiedz że mi tę historyę, o któréj dopiéro przed chwilą wspomniał mi Lord Stuart; to nadzwyczaj dziwne i zupełnie podobne do romansu.
Gdy Król usiadł rozmawiając ze mną, towarzyszące mu osoby stanęły dyskretnie opodal.
Opowiedziałem więc Królowi historyę morskiego rozbójnika z Porquerolles; słuchał mnie z zajęciem, uczynił mnie kilka zapytań, podziękował jak najuprzejmiéj i oddalił się.
Skoro Król odszedł, stałem się ogniskiem, do którego skupiły się wszystkie spojrzenia; bynajmniéj tego niepojmowano; Najjaśniejszy pan już wychodził, napotyka mnie, i oto, przeszło kwadrans jeszcze trawi na rozmowie ze mną... i to jeszcze prywatnéj rozmowie...
Musiałem być koniecznie jak najznakomitszym człowiekiem.
Wiedząc że nie było śmieszniejszego jak chcieć pochlubić się swoją znakomitością po scenie podobnéj, już miałem bal opuścić, gdy postrzegłem nadchodzącą ku sobie panią de Fersen, której już nienapotykałem od niejakiego czasu; zdała mi się być tak zmieniona, tak wychudła, że widok jéj okropną sprawił mi przykrość...
Ukłoniłem się jéj, nieczekając jéj nadejścia, i odeszłem, chociaż spojrzenie jéj było błagające, i zapewne dla tego tylko przybliżyła się do mnie, aby ze mną pomówić....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz odebrałem list od niej.
Prosiła mnie w najuprzejmiejszych wyrazach abym do niéj przyszedł; usprawiedliwiając się za swoją niewdzięczność, i czyniąc kilka uprzejmych zastosowań do przeszłości.
Pierwszem mojem wzruszeniem było pójść do Katarzyny.
Lecz zastanowiłem się niezadługo, iż to widzenie się zapewne bynajmniéj nie zmieni losu mojéj miłości. Zresztą, przypominałem sobie srogie obejście się pani de Fersen, i przez głupią powagę nieprzychyliłem się do pierwszéj proźby.
Napisałem do niéj list bardzo zimny i bardzo grzeczny, w którym wymawiałem, że się do niéj nieudaję, z powodów, które powinnaby zrozumieć.
Nieodpisała mi.
Sadząc że niema wielkiéj ochoty zobaczenia się znowu ze inną kiedy nienalega, przyklaskiwałem memu postanowieniu.
Dowiedziałem się niezadługo, iż Książę otrzymał rozkaz od swego dworu powrócenia do Rossyi, i przyznam się żem się bardzo zdziwił że żona wraz z nim niepojechała.
Co do pani de V**, zaklinałem ją, w imię przyjaźni, którą mówiła iż ma dla mnie, aby niedręczyła tak srodze pana de Serigny, oświadczając jéj, że już dłużéj nie będę się przychylał do figlów jej koketeryi; że zresztą okropnie się kompromituje, i że, prędzéj czy późniéj, będzie bardzo źle na święcie przyjmowana.
Odpowiedziała mi że rozprawiam jak kwaker, lecz, że dla rzadkości czegoś podobnego, chce zacząć żyć bez cienia nawet koketeryi.
W miesiąc po tém piękném postanowieniu, przyszła oświadczyć mi z wdzięcznością że nowy ten sposób życia zdawał się jéj śmiertelnie nudnym, lecz że sprawił effekt nadzwyczajny, i że poczyniono ogromne zakłady, chcąc wiedzieć czy wytrwa lub nie, w swojém nawróceniu. Co do ministra, mówiła, ponieważ przeszedł z głupowatości rozdrażnienia zazdrosnego do głupowatości ślepego uwielbienia, ani zyskała ani straciła na tém że go już więcéj niedręczy....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Naturalnie, pogłoski rozsiewane względem pani de V***; mnie uciszyły się niezadługo, i oskarżono mnie żem ją poświęcił dumnie.
Niekiedy niemogłem się wstrzymać od śmiechu, widząc uprzedzające grzeczności jakiemi mnie otaczano, gdyż nieprzestałem pracować u pana de Serigny, jedynie z nudów i nieczynności.
Cernay, którego spotykałem niekiedy, ukrywał nadewszystko swoję zazdrość pod pozorami najdwuznaczniejszego uwielbienia. — Jesteś biegłym człowiekiem, — mówił mi, — potrzebujesz uzyskać wszelkie powodzenia i uzyskasz je. Należysz teraz do składu Rządu... żyjesz poufale z Ministrami i Ambassadorami. Król poważa cię bardzo; nic bez ciebie nieprzedsiębierze; to też, mój drogi teraz nic ci niepozostaje, tylko chcieć... bo jesteś tak zręczny!! tak przebiegły!!
— Jakto?
— No, udawaj niewiniątko! Na balu w Tullieries, gdzie miałeś pokolei dwie konferencye tak ważne, i na które tak bardzo uważano, jednę z Lordem Stuart a drugą z Królem, który zatrzymał się przy tobie, i tak długo z tobą rozmawiał, zamiast odejść, jak pierwéj chęć okazał, cóżeś zrobił jako zręcznie umiejący się znaleść? zamiast pozostać, jakby po gapiowsku zrobił niejeden i pawił się z podobnych zaszczytów, co prędzéj zniknąłeś. Była to zarozumiałość lub raczéj jeniusz!... nieobecnością tez twoją uczyniłeś zadziwiające wrażenie..
— Tajemnica tego zniknięcia jest bardzo prostą mój kochany Cernay: miałem okropną migrenę, i chciałem jak najprędzéj pójść do domu.
— Dajże Pan pokój! — rzekł Cernay z najpowabniejszą naiwnością, — nie wmówisz we mnie aby kto mógł mieć migrenę, kiedy przez całą godzinę rozmawiał z Królem....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już piętnaście dni upłynęło jak spotkałem ostatni raz Panią de Fersen na balu w Tuilleries, gdy jeden z moich plenipotentów wszedł do mnie z twarzą przerażoną.
Chodziło o uprzedzenie klęski bankructwa, które mogło mnie przyprawić o stratę pięćdziesięciu tysięcy talarów, które sądziłem umieszczone w jednym z najlepszych bankowych domów w Hawrze. Bankructwo niebyło jeszcze ogłoszoném, lecz już groziło, już się go domyślano.
Człowiek trudniący się mojemi interessami proponował mi abym jechał z nim natychmiast, i odebrał moje kapitały tamże ulokowane.
Summa tak była znaczny; iż niewahałem się ani chwili udać się do Hawru. Pełnomocnictwo, jakkolwiek rozciągłe, niemogłoby przewidzieć wszelkich wypadków tego interessu; a w podobnych zdarzeniach, obecność osoby interessowanéj wielką nieraz ma przewagę.
Napisałem słówko do pana de Serigny, powiadając mu, że ważne powody przywołują mnie do Hawru, i zostawiłem rozkaz w domu, aby mi do tego miasta wszystkie listy odsyłano...
We dwie godziny późniéj, byłem w drodze.
Już zbliżaliśmy się do ostatniej stacyi, która poprzedza Hawr. gdy posłyszałem tentent dwóch koni pędzących w całym galopie, rozlegające się trzaskanie z bicza, i głos, który niebyt mi nie znajomy, krzyczący: — Stój! Stój!
Moi pocztylioni spojrzeli na mnie, niewiedząc co czynić... Skinąłem na nich aby się zatrzymali, i natychmiast postrzegłem nadbiegającego do portiery mego powozu kuryera pani de Fersen: koń jego, cały bielejący od piany, miał boki ostrogami poszarpane.
Człowiek ten tak był zadyszany od szybkości swego biegu, że zaledwie zdołał wy mówić te słowa, list mi oddając:
— Panie Hrabio... to od Księżnéj... O cztery godziny drogi zdołałem dogonić pana Hrabiego... nie podobna mi było więcéj dokazać.
List ten te tylko zawierał słowa:
»Córka moja umiera... umiera... W Panu tylko cala moja ufność...«
— Każecie podwoić konie na stacyach, powrócicie na pocztę, — zawołałem na pocztylionów. — A ty, — rzekłem do kuryera, — czy możesz dobiedz aż do Paryża, i kazać mi przygotować konie.
— Mogę, Panie Hrabio...
— To więc na koń!
I poczciwy chłopak cwałem powrócił do Paryża.
— Ależ Panie, — zawołał blednąc mój plenipotent, Pan nie możesz powracać do Paryża; otóż przybyliśmy do Hawru.
Spojrzałem na niego z podziwieniem...
— A to dla czego?
— Lecz to bankructwo, Panie! — zawołał. — Pomyśl Pan że godzina zwłoki może wszystko zgubić... że chodzi o ocalenie lub stracenie pięćdziesięciu-tysięcy talarów!...
Najzupełniéj zapomniałem o przedmiocie mojéj podróży... — Masz słuszność, — rzekłem mu. Jesteś zaledwie o pół-milki od Hawru, uczyń dla mnie tę grzeczność i idź tam pieszo... i ułóż wszystko jak można najlepiéj.
I rozkazywałem otworzyć portierę.
— Ależ, Fanie, raz jeszcze powtarzam, to niepodobna, — odezwał się plenipotent osłupiały; — bez Pana nic niemogę nieiuam nawet udzielonéj sobie prokuracyi... Raz jeszcze powtarzam, bez Pana obecność moja najzupełniéj będzie bezużytoczną. Dojedź Pan przynajmniéj aż do Hawru; udamy się do notaryusza, Pan mi udzieli pełnomocnictwo, a w ówczas...
Pałałem niecierpliwością. — Mości Panie, — rzekłem do niego jaknajśpieszniéj, — udasz się do Hawru bezemnie, lub wraz ze mną powrócisz do Paryża. Portiera jest otwarta: wysiadaj Pan lub pozostań...
— Ależ Panie...
— Zamykaj portierę; a ty ruszaj do Paryża, zawołałem.
Plenipotent wysiadł natychmiast, mówiąc z miną rozpaczną: — Jak się Panu podoba, lecz nic nie będę miał sobie do wyrzucenia... możesz Pan uważać te pięćdziesiąt tysięcy talarów jako najzupełniéj stracone... Przyśléj mi Pan przynajmniéj pełnomocnictwo zaregiestrowane i t. d...
Niedosłyszałem reszty jego frazy.
Konie puściły się pędem...
Nigdy w życiu niepodróżowałem tak spiesznie...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W Wersalu wydałem rozkaz alby się zatrzymać nieco opodal od bramy pałacu pani de Fersen.
Odym się do niego zbliżał, postrzegłem gruby pokład słomy na bruku.
Pomyślawszy, iż bardzo być może że czas niejakiś zabawię u pani de Fersen, a chcąc aby pobyt mój był tajemnicą, rozkazałem służącemu odprowadzić powóz do domu, i powiedziéć że zostałem w Hawrze, i że dla tego powóz odsyłam, iż chcę powrócić statkiem parowym.
Wszedłem do pałacu.




Rozdział 7.
IRENA. ―

Najmniejsze szczegóły téj sceny okropnéj obecne są jeszcze w méj myśli.
Północ biła gdym wchodził do przedpokoju apartamentu Pani de Fersen.
Był ciemny, niezastałem w nim żadnego z jéj służących; to mi się zdało rzeczą dziwną. Wiedziony wątpliwém światełkiem, przebyłem kilka salonów, z których jeden był tylko słabo oświecony; serce moje ściskało się z przerażenia.
Przybyłem do drzwi na w pół uchylonych.
Wtedy dopiéro kilka stłumionych łkań doszło do mego ucha.
Popchnąłem drzwi bez łoskotu.
Co za widok, o Boże! Łóżeczko Ireny, stało obok łóżka matki w głębi pokoju, zupełnie naprzeciwko drzwi.
Po prawéj stronie łóżka, Katarzyna, klęcząc, trzymała w swych ręku jednę z rąk swego dziecięcia.
Niemogłem widziéć twarzy téj matki strapionéj... kiedy niekiedy tylko, nagłém i konwulsyjném wstrząśnieniém drgnęły jéj ramiona...
Na lewo był Frank, wielki malarz, mąż Heleny...
Siedząc na małym stołeczku, rysował twarz umierającéj Ireny.
Ostatnią i okropną pamiątkę, którą zapewne chciała przechować pani de Fersen...
Frank za pomocą daszka u lampy, tak przysposobił światło, aby mogło padać wprost na twarz Ireny.
Reszta pokoju pogrążona była w głębokiej ciemności.
Wysoki starzec, ubrany w szubę futrem podszytą, oparty był na poręczy łóżka, w nogach dziecięcia. Włosy jego były białe; łyse i wypukłe jego czoło błyszczało jak kość słoniowa; nocny odblask światła zakreślał jego profil wydatny.
Był to doktór Ralph, lekarz pani de Fersen.
Zdawał się śledzić niespokojném okiem każde niedostrzeżone poruszenie na twarzy Ireny.
Siedząc w ciemnym zakątku pokoju, guwernantka, oparłszy głowę o mur, mogła zaledwie stłumić swoje łkania.
W chwili gdym wchodził, tak się stały bolesne, iż, tracąc nadzieję że je potłumić zdoła, wyszła, trzymając chustkę na ustach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ja, także... zapłakałem gorzko na widok téj anielskiéj twarzyczki dziecięcia, tak pełnéj poddania się, tak łagodnéj, a która, pomimo zbliżającej się śmierci, zachowała charakter szczytnego wypogodzenia...
Żywo oświecona, twarzyczka jej blado-śniadawa, odbijała jasna na białości poduszek... piękne jéj czarne włosy spadały w nieładzie i przysłaniały jéj czoło... Wielkie jéj oczy na wpół przymknięte, dozwalały postrzegać z pod swych ociężałych powiek prawie zagasłę źrenicę. Z jéj małych ustek na wpół-otwartych, z tych ustek niegdyś tak rumianych, a teraz tak zbladłych, wydobywał się pośpieszny oddech, a często i szmer słaby i żałosny. Biedna ta twarzyczka, niegdyś tak okrągła tak świeżo dziecinna, już pokryta była śmiertelną bladością...
Kiedy niekiedy nieszczęśliwa dziecina, chwytała cóś w powietrzu drobnemi rączkami, lub przewracała z ciężkością główkę na poduszce, wydając głębokie westchnienie! Potém znowu wpadała w przerażającą odrętwiałość.
Twarz Franka, którego od dwóch lat niewidziałem, nosiła wyraz najdotkliwszego smutku...
I on także nie mógł łez swoich wstrzymać, ile razy zatrzymał spojrzenie na umierającéj twarzycce Ireny.
Spokojność, rozpaczne milczenie téj sceny, którą ogarnąłem jednym rzutem oka, tak wielkie na mnie zrobiły wrażenie, iż na chwilę stanąłem nieporuszony we drzwiach.
Pani de Fersen obróciła głowę ku zegarowi, potem potrząsnęła nią z rozpaczném poruszeniem.
Zrozumiałem ją... Zapewne zaczynała o mnie powątpiéwać!
Popchnąłem drzwi.
Katarzyna zobaczyła mnie, jednym skokiem stanęła przy mnie, i pociągając mnie ku Irenie, zawołała z wyrazem rozdzierającym:
— Ocal ją!... Miéj litość nademną! Ocal ją! Głos pani de Fersen był nagły, ucinany, i chociaż piękna jéj. twarz była wybladła i pobruzdżona łzami i utrudzeniem, można było dostrzedz i domyśleć się pod temi pozorami słabości, energii nadludzkiéj, do póty utrzymującéj matkę, dopóki jéj dziecię potrzebuje.
— Chwilkę — rzekł doktor Ralph, cichym i poważnym głosem... — To nasza ostatnia nadzieja... niezażywajmy jéj na ślepo.
Nieszczęśliwa kobieta ukryła głowę w swych ręku.
— Powiedziałem już Pani, — i doktór pokazał flaszeczkę napełnioną brunatnym płynem, — lekarstwo to ma ożywić gasnącego ducha tego dziecięcia, ma obudzić ostatnią iskierkę pojęcia, która może jeszcze w niéj tleje... Wtenczas widok osoby, która wywiera na nią tak szczególniejszy wpływ, cud może zdziała.... gdyż, niestety! Pani, cudu potrzeba aby twą córkę przywrócić do życia.
— Wiem o tém.... wiem o tém, — rzekła Katarzyna łzy swoje połykając, — jestem na wszystko przygotowana... a więc... na wszystko. Lecz ten napój?... Jakiż będzie jego skutek?...
— Mogę odpowiedzieć za skutek jaki wprost, natychmiast uczyni, lecz nie za dalsze skutki jakie może za sobą pociągnąć.
— Cóż więc robić?... o mój Róże! co robić? — zawołała Katarzyna w najokropniejszém udręczeniu.
— Nie wahaj się Pani, — zawołałem, — kiedy i tak ją sądzą zgubioną. Przyjmiéj przynajmniéj jedyny sposób, jedyną nadzieję, która ci pozostaje!...
— To także moje zdanie... Pani, niewahaj się dłużéj, — rzekł Frank, który podzielał nasze wzruszenie.
— Działaj Pan!!! — wyrzekła pani de Fersen cichym głosem, z wyrazem rozpacznego postanowienia, i padła na kolana obok córki.
— Zaczęła się modlić.
Ona, Frank i ja; wlepialiśmy spojrzenia bolesne i prawie niespokojnie w Doktora.
Sam jeden spokojny wśród tej straszliwéj sceny, zbliżył się w milczeniu i wolnym krokiem do Ireny.
Widząc wysoką jego kibić, twarz surową, długie włosy białe, ubranie dziwaczne, każdy by sądził iż to człowiek obdarzony czarodziejską potęgą, gotów dokonać za pomocą czarnoksięzkiego napoju jakoweś czary tajemnicze.
Nalał z flaszeczki kilka kropel płynu w złotą łyżeczkę.
Pani de Fersen wzięła ją i przybliżyła do ust swej córki.
Lecz ręka jéj tak mocno drżała, iż rozlała napój.
— Boję się! — rzekła z wyrazem obłąkania.
I oddała łyżeczkę doktorowi.
Ten napełnił ją znowu, i niezachwianą ręką przybliżył do ust Ireny.
Dziecię wypiło bez wstrętu.
Niepodobna byłoby wyrazić z jak śmiertelném udręczeniem, z jakiem przerażeniem czekaliśmy skutku tego napoju.
Sam nawet Doktór, pochylony z chciwą bacznością, wlepiał w twarz Ireny pałające oko.
Niezadługo napój działać zaczął.
Po trochu Irena zaczęła poruszać ramionami i rękami, policzki jéj ożywiły się słabym rumieńcem... Pokręciła kilka razy żywo głową po poduszce... wydała kilka skargliwych lecz słabych krzyków... zamknęła oczy, potém otworzyła je znowu...
Lampa stała w prost niéj. Ta żywa światłość boleśnie ją raziła, gdyż podniosła rączki do oczu.
— Widzi... widzi! — rzekł Doktór z żywością, która nam się zdawała być dobréj wróżby.
— Jest ocalona! — zawołała Katarzyna składając ręce, jak gdyby niebu niosła dzięki.
— Tylko żadnéj płochéj nadziei! Pani, — odezwał się surowo i prawie ostro doktór Ralph. Już Pani powiedziałem, ten pozór życia jest tylko sztucznym... Jest to galwanizm co porusza trupa; jedno tchnienie może skruszyć niedojrzany węzeł który przywiązuje jeszcze to dziecie do życia. — Potém dodał obracając się ku mnie:
— Za chwilę przyjdzie na Pana koléj spróbować, związać to pasmo tak słabe. Lecz oświadczam, że, jeśli to dziecie żyć będzie, czego, niestety, nieśmiem się spodziewać Panu to tylko będzie winna... nauka dotąd znana nie działa podobnych cudów.
— Sam tylko Bóg może je zdziałać, — rzekł Frank poważnym głosem.
— Lub pewne wpływy tajemnicze i zapewne magnetyczne, które zmuszeni jesteśmy przypuszczać niepojmując ich nawet, — dodał doktór.
Wzburzenie jakie napój sprawił w Irenie coraz to stawało się widoczniejszém; dwa lub trzy, razy westchnęła głęboko, wyciągnęła rączki, potém wyrzekła niezmiernie cichym głosem: — Moja matka... Artur!
— Teraz, — zawołał żywo doktór, — niechaj jedna z rąk dziecięcia będzie w ręku Pana, a druga w ręku jéj matki... przysuńcie się do niéj jak tylko można najbliżéj... i wołajcie na nią... zwolna... cicho... niechaj dźwięk ma dość czasu dojść do jéj osłabionego ucha.
Wziąłem jedną z rąk dziecięcia, matka wzięła drugą.
Ręka ta była wilgotna i lodowata...
Przybliżyłem się do Ireny. Wielkie jéj oczy, jeszcze bardziej zwiększone przez chorobę, błądziły tu i tam w około, jak gdyby szukały kogoś.
— Ireno... Ireno... oto jestem... — rzekłam do niéj cichym głosem.
— Ireno... moje dziecie... matka także jest przy tobie... — rzekła Katarzyna z wyrazem miłości i najstraszliwszéj niespokojności, niepodobnym do opisania.
Dziecię zrazu niezdawało się nas słyszeć.
— Ireno... to twój przyjaciel... to Artur i twoja matka... czyż niesłyszysz jéj głosu?...
— Twoja matka... o mój Boże!... ależ twoja matka jest przy tobie!... — powtórzyła Katarzyna.
Tą razą, spojrzenie dzięcięcia nie błądziło już więcéj... i nagle głowę poruszyła, jak gdyby daleki jakiś dźwięk raptem ją uderzył.
— Jakże jéj ręka? — spytał nas doktór cichym głosem.
— Zawsze zimna, — rzekłem mu.
— Zawsze zimna, — odpowiedziała matka.
— Tém gorzéj... stosunek jeszcze nie jest zupełnie zawiązany... Trzeba daléj próbować.
— Ireno... moje dziecię... mój aniele... czy słyszysz mnie?... to ja... Artur... — rzekłem:
Irena podniosła oczy i napotkała moje spojrzenie.
Nieraz słyszałem jak mówiono o złudzeniu magnetyczném, tego razu doświadczyłem jego wpływ i odwrotne działanie.
Wlepiłem spojrzenie chciwe i rozpaczne w blade spojrzenie Ireny... Zwolna, jak gdyby nabierał życia pod moim wzrokiem, wzrok jéj stawał się coraz mniéj przygasłym: rozjaśnił się, zabłyszczał, zapromieniał pojęciem.
Na jéj fizyonomii, która zdawała się odradzać do życia, mogłem iść ślad w ślad za postępami jéj rozumu, jéj myśli, które się obudzały.
Wyciągnęła ku mnie ręce, i anielski uśmiéch uleciał na jéj ustach.
Zbyt słaba aby mogła obrócić głowę, szukała matki spojrzeniem.
Katarzyna pochyliła się nad łóżkiem, trzymając zawsze, podobnie jak ja, jednę z rąk Ireny.
Popatrzywszy na nas przez chwilkę, dziecina zbliżyła zwolna rękę swéj matki do ręki mojéj; spojrzenie jéj stało się wilgotném, potém łzy jéj zaczęły płynąć obficie.
Skoro dotknąłem się ręki Katarzyny, doznałem w sercu raptownego i piorunnego wzruszenia...
Przez chwilę nic niesłyszałem, nic niewidziałem; ręka moja ściskała rękę Katarzyny, rękę Ireny, a dotknięcia te już mi się nawet uczuwać nie dawały.
Zdawało mi się iż potok elektryczności nas otacza, i w jednę istotę zlewa wszystko troje.
Było to wrażenie niewytłómaczalne, głębokie, prawie bolesne. Skoro przyszedłem do siebie, usłyszałem jak doktór zawołał: — Płakała, jest ocalona!...
— Powróciłeś mi ją! — rzekła Katarzyna. padając przedemną na kolana.




Rozdział 8.
GAIK. ―

Ta zbawienna kryzys uratowała Irenę.
Przez cały miesiąc, przez który trwało jeszcze osłabienie, nieopuszczałem jéj ani jednego dnia, ani jednéj nocy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za nadejściem wiosny, doktór Ralph radził pani de Fersen aby pojechała mieszkać na wsi z córką, i wymienił, jako najstosowniejsze, okolice Fontainebleau.
Pani de Fersen pojechała zobaczyć ładny domek zwany Gaikiem, leżący nieopodal od wioski Moret, zgodziła się, najęła go, kazała w nim poczynić potrzebne naprawy, i ułożyliśmy że pojedziemy w nim zamieszkać, wraz z Ireną, od początku Maja.
Gdyby moja ciągła obecność u pani de Fersen była znajomą, tłómaczono by ją sobie najohydniéj. Nazajutrz też po przesileniu choroby, które tak korzystném było dla Ireny, powiedziałem jéj matce, iż należało wzbronić komukolwiek wchodzić do jéj appartamentu, — prócz doktora, guwernantki i jednéj z kobiét pani de Fersen, któréj bardzo była pewną. Mieszkałem podczas choroby Ireny w pustym antressolu, którego okna wychodziły na plac także zupełnie pusty; nikt też niewiedział o moim powrocie do Paryża i o moim pobycie u Katarzyny.
Pani de Fersen zabierała ze sobą do Fontainebleau tych samych tylko służących co ją otaczali podczas choroby córki, jéj guwernantkę i dwie służące. Reszta jéj domu pozostawała w Paryżu.
Zadała aby na dwa dni mogła mnie poprzedzić do Gaiku.
Odjechała.
Nazajutrz otrzymałem objaśnienia najdokładniejsze aby się udać do małych drzwiczek zwierzyńca Gaiku.
O godzinie naznaczonéj byłem u drzwi; zastukałem, otworzyły się.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, lecz rzucało jeszcze kilka ciepłych promieni przez zieloną firankę altanki z glicynei z gronami fioletowemi, w cieniu któréj zastałem Katarzynę, która na mnie czekała, trzymając Irenę za rękę.
Byłoż to wspomnienie? byłoż to skutkiem przypadku? nie wiem tego; lecz podobnie jak pierwszego dnia gdy ją zobaczyłem na fregacie rossyjskiéj, Katarzyna miała na sobie białą muślinową suknię i czepeczek blondynowy, z gałązką czerwonego geranium.
Chociaż z przyczyny zmartwienia bardzo wychudła, zawsze jednak była piękną, i jeszcze bardziéj powabną niż piękną. Była to zawsze jéj kształtna i szlachetna kibić, jej twarz zarazem nakazująca, powabna i myśląca; jej wielkie oczy, których błękit tak był czysty i łagodny, osłonione frandzlą jéj rzęs długich i czarnych, jéj włosy hebanowe, których gęste sploty okolały jéj czoło białe, dumne i melancholiczne, i schodziły na jéj policzki pobladłe z boleści.
Irena, podobnież jak matka, ubrana była biało; długie jéj ciemne włosy zaplecione wstążkami, spadały na ramiona, a prześliczna jéj twarzyczka, chociaż zawsze poważna, i myśląca, zdawała się zaledwie nosić lekki ślad cierpień minionych.
Pierwszém wzruszeniem Katarzyny było wziąść córkę na ręce i złożyć ją w mych ręku, mówiąc do mnie z największém rozczuleniem: — Teraz, nie jestże to także twoja Irena?...
A wzrok jéj, chociaż łzami przyćmiony, błyszczał wdzięcznością i radością.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Są wzruszenia, których trzeba się wyrzec opisywać, gdyż są niezmierzone jak nieskończoność.
Gdy eon pierwszy wyskok szczęścia przeminął, pani de Fersen rzekła do mnie: — Teraz muszę Pana zaprowadzić do twego mieszkania.
Wziąłem ją pod rękę, Irena moję ręką pochwyciła, i dozwoliłem się prowadzić Katarzynie.
Milczeliśmy...
Idąc długą aleją, niezmiernie ciemną, gdyż słońce raptem zachodziło, przybyliśmy do wyrębu, będącego na skraju lasu.
— Oto pańska chatka, — rzekła do mnie pani de Fersen.
Moja chatka była cóś nakształt szaletu szwajcarskiego, na wpół-ukrytego pod klombem akacji różowych, lip i bzów, i zbudowana po nad brzegiem bardzo pięknego stawu, na wielkich odłamach skat piaskowych, właściwych okolicom Fontainebleau. Altanka ta, przeznaczona była aby zapewne służyła za upięknienie widoku, i starano się też korzystać z najmniejszéj drobnostki jéj zachwycającego położenia.
Gęsty kobierzec, utkany z sasanków, bluszczu mchów i dzikich poziomek, pokrywał prawie zupełnie skały białawe, a z każdego ich załomu wybiegała kępka irysów, rododendronów lub wrzosu.
Po za stawem, piękny trawnik okolony laskiem, wznoszącym się na pochyłości aż do wystawy domu w którym miała mieszkać pani de Fersen, a który spostrzegano z daleka.
Wzrok zatrzymywał się ze wszystkich stron na widnokręgu zieloności, utworzonym przez las gęsty, który okolał wysokie mury zwierzyńca i zupełnie je ukrywał.
Zapewne można było czegoś więcéj żądać co do rozmaitości widoków; lecz ponieważ nasze życie w Gaiku miało być otoczone jak najgłębszą tajemnicą, ta niezmierna i nieprzebyta zapora zieloności stawała się bardzo szacowną.
Za kilka minut, byliśmy już przy schodach chatki. Pani de Fersen wyjęła maleńki kluczyk — z zapasa, i otworzyła drzwi dolne.
pierwszy rzut oka postrzegłem że sama zajęła się urządzeniem dwóch małych saloników, z których się chatka składała. Wszystko tam było jak tylko można najprostsze, lecz zarazem i najbardziéj eleganckie. — Znalazłem tam wszędzie kwiaty, klawikord, stalugę malarską, książki które słyszała że jak najbardziéj lubię.
Nakoniec pokazując mi obraz w ramach hebanowych, bogato wysadzonych perłową macicą, pani de Fersen poprosiła mnie abym je otworzył: z jednéj strony znalazłem zachwycający szkic Ireny umierającéj, który Frank zrobił, a z drugiéj strony świeżo odmalowany portret Ireny, także pędzla Franka.
Wziąłem rękę Katarzyny, i poniosłem ją do ust moich z nie wysłowioném uczuciem wdzięczności.
Sama przycisnęła swą rękę do mych ust, z uczuciem pełném czułości.
Potém zaczęła namiętnie ściskać swą córkę.
Zamknąłem obraz, mocno rozczulony tym dowodem pamięci Katarzyny, któréj udzieliłem mego wyobrażenia względem portretów, obojętnie wystawianych dla oka każdego.
Skórośmy opuścili chatkę, słońce rzucało purpurowy i złoty swój odblask na spokojne wody stawku. Akacje sypały swój śnieg różowy i woniejący. Niesłychać było najmniejszego szelestu... Ze wszystkich stron widnokrąg okolony był wielkiemi massami zieloności.... znajdowaliśmy się w pośród samotności jak najgłębszéj, najspokojniejszéj, jak najbardziéj tajemniczéj...
Zapewne wzruszona na widok tego obrazu, tchnącego tak lubą tęsknotą, Katarzyna oparła się o poręcz ganku, i pozostała przez kilka minut zamyślona.
Irena usiadła przy jéj nogach, i zaczęła zrywać róże i powoje, aby z nich zrobić bukiet.
Oparłem się o drzwi, i pomimowolnie doznawałem bolesnego udręczenia przypatrując się pani de Fersen.
Miałem przepędzać długie dnie obok téj kobiéty tak namiętnie kochanéj.... a delikatność miała mi niedozwolić powiedziéć jéj choć słówko o téj miłości tak pałającéj, tak głębokiéj, którą wszystkie przeszłe wypadki bardziéj jeszcze zwiększyły...
A niewiedziałem czy jestem kochany... lub raczéj rozpaczałem abym był kochany; zdawało mi się że los który połączył, panią de Fersen i mnie, obok śmiertelnego łoża jéj córki, dozwolił nam podzielać przez cały miesiąc najstraszliwsze udręczenia, zbyt był fatalnym aby się mógł zakończyć uczuciem tak tkliwém...
Byłem pogrążony w tych smutnych myślach, gdy pan de Fersen uczyniła nagle poruszenie jak gdyby się ze snu przebudzała i rzekła do mnie: — Wybacz pan; lecz dawno już nie oddychałam powietrzem świeżém i uwonioném, jak jest to powietrze, iż prawdziwie jako samolub cieszę się tą zachwycają natura.
Irena rozdzieliła swój bukiet na dwoje; jednę połowę dała matce, mnie drugą, i puściliśmy się nazad do domu.
Przybyliśmy tam po dość długiéj przechadzce, bo zwierzyniec był bardzo wielki.




Rozdział 9.
― DNI SŁONECZNE. ―
W Gaiku, 10 Maja 18**[2]

J jedenasta wieczór, tylko co rozszedłem się z panią de Fersen. Otóż jestem w domeczku, w którym mam odtąd przy niéj mieszkać!
Doświadczam dziwnego uczucia.
Wypadki tak szybko po sobie następowały od miesiąca, serce moje wzburzone było tak rozmaitemi uczuciami, iż czuję potrzebę zdać sobie sprawę z mych wspomnień, z moich życzeń i moich nadziei.
Dla tego to piszę znowu ten dziennik, przerwany od mego wyjazdu z Kios.
Myśli tak tłumnie toczą się po mojéj głowie iż mam nadzieję, że gdy je napiszę, to staną się daleko jaśniejszemi; tak prawie postępuję jak ci ludzie, którzy nie mogąc zrobić rachunku na pamięć, przymuszeni są zrobić go na papierze.
Jakże się dla mnie skończy ta miłość? Doktór Ralph wyraźnie zapowiedział pani de Fersen, że moja obecność będzie jeszcze długo nieodbicie potrzebną do zupełnego uleczenia Ireny, i że przez dwa lub trzy miesiące jeszcze trzeba nadewszystko o tém myśleć, aby uspokoić wyobraźnię tego dziecięcia, i niedozwolić jéj aby doświadczyła najmniejszego wzruszenia albo najmniejszego zmartwienia: te wzruszenia tém były niebezpieczniejsze dla niéj, iż je głęboko ukrywała.
Pociąg jaki wzbudzałem w Irenie, pociąg który Doktór Ralph przypisuje stycznościom magnetycznym i tajemniczym, którego tysiąc przykładów przywodzi, bądź u ludzi, bądź u zwierząt, lecz których wyznaje jak, niemoże wytłumaczyć; pociąg ten, mówię, umieszcza mnie w dziwném położeniu.
Działanie mojéj obecności lub mego oddalenia na to dziecię, jest faktem dowiedzionym, niezaprzeczalnym. Od roku blisko, Irena przebyła trzy czy cztery kryzys, lekkie, niebezpieczne lub prawie śmiertelne, które nie miały innéj przyczyny, jak tylko tę że mnie niewidzi, a nadewszystko że mnie niewidzi przy swojéj matce... gdyż guwernantka jej powiedziała mi późniéj, że nasze nawet widzenia się w Tuilleries niemogły zupełnie zadowolić Ireny, która zawsze żałowała swego pobytu na fregacie.
Moja obecność jest niejako węzłem, który przywiązuje Irenę do życia.
Gdyby nie moja miłość, moja namiętna miłość ku Katarzynie, gdyby nie głębokie zajęcie jakie wzbudza we mnie jéj dziecię, ten konieczny obowiązek nieopuszczania nigdy Ireny, byłby dla mnie uciążliwy i przykry.
Lecz uwielbiam jéj matkę. Lecz, jeżeli porównywam uczucie które we mnie wzbudza, do innych uczuć których doznawałem, uczucie to jest najgłębszém ze wszystkich.... a jednakże trzeba ażebym, widując ją codziennie, ażebym zbliżony do niéj przez okoliczności, jak największe czyniące wrażenie, przez okoliczności jak największą pokryte tajemnicą, najbardziéj zdolne doprowadzić najspokojniejszą miłość aż do zapału, aż do egzaltacji, a jednakże trzeba abym milczał, aby Katarzyna była dla mnie tylko siostrą, przyjaciółką!
Musiałbym więc chyba w imieniu mego dawniejszego poświęcenia, w imienin fatalnego wpływu, który tak pomimowolnie wywieram na Irenę, przyjść mówić Katarzynie o nadziejach mojéj miłości.
Rola takowa byłaby podłą, pogardy godna.
A gdyby nieszczęśliwa matka była słabą! gdybym żądał jej miłości w nagrodę niego znajdowania się przy Irenie!...
Ach! myśl ta jest okropną!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Moje też postanowienie jest stałe, niezmienne.
Nigdy ani słówko o miłości z ust moich niewyjdzie....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



W Gaiku, 11 Maja 18**

Dobre moje uczynki nieszczęście mi przynoszą... Jeszcze jedna przyczyna więcéj, aby jak najzupełniejsze zachować milczenie.
Dziś rano przyniesiono dziennik do salonu.
Pani de Fersen wzięła jeden z nich i zaczęła go czytać.
Nagle postrzegłem jak przerwała swoje czytanie, zadrżała, zapłoniła się niezmiernie; potém, z wyrazem niemego podziwienia, spuściła zwolna swe ręce na kolana, potrząsając głową, jak gdyby mówiła; — Czy to być może.
Rzuciwszy potém na mnie spojrzenie łzami przyćmione, wstała nagle, i wyszła.
Niewiedząc czemu przypisać to mocne wzruszenie, podniosłem dziennik, i niezadługo następujęce wiersze wytłumaczyły mi podziwienie pani de Fersen.
„Wiadomo że dom *** i kompania, w Hawrze popadły od miesiąca w bankructwo, które, jak utrzymują, wynosi kilka milionów. Naczelnik tego domu popłynął potajemnie do Stanów zjednoczonych. Kilku wierzycieli, dość wcześnie uwiadomionych o zatrważających pogłoskach, które rozsiewano o gruntowności tego domu, poodbiérało część swych kapitałów. Pan Dumont, trudniący się interesami pana Hrabi Artura***, który także przez to bankructwo tracił sto pięćdziesiąt tysięcy franków, nie był tak szczęśliwy; nieposiadając wówczas potrzebnéj plenipotencji, chociaż przybył do Hawru aby zapobiedz téj klęsce, złożył swe zażalenie w kanecllaryi prokuratora Królewskiego, wnosząc, iż bankructwo powinno być widocznie uważaném za zmyślone i podstępne, lecz, ponieważ pozostałość zaledwie wynosi ośmdziesiąt tysięcy franków, liczni wierzyciele domu *** powinni uważać swe kapitały jako najzupełniéj stracone.
I ani de Fersen wiedziała o moim nagłym wyjeździć do Hawru, ponieważ jéj kurjer dogonił mnie właśnie gdy już do tego miasta wjeżdżałem. Powróciłem natychmiast; epoka tego powrotu zgadzała się z datą bankructwa. Było więc rzeczą dowiedzioną i widoczną dla Katarzyny, że pośpiech z jakim śpieszyłem do Ireny umierającéj, był jedyną przyczyną mojéj straty. To też teraz, bardziej niż ktokolwiek, powinienem się lękać żądać nagrody za moję ofiarę.
Przebiegając machinalnie gazetę, poniżéj wiadomości którą przytoczyłem, przeczytałem następujący dodatek, który mnie zajął.
Gazeta które czytałem, była gazetą prawie urzędową; można ją było uważać jako należycie o wszystkiém uwiadomioną.
„Mówią o kilku bliskich zmianach w naszém ciele dyplomatyczném. Wymieniają pomiędzy osobami, które mogą być powołane do piastowania bardzo znacznego urzędu w sekcyi interesów zagranicznych, pana Hrabię Artura, który, chociaż bardzo młody jeszcze, ma najzupełniejsze prawo do tego zaszczytu przez swe podróże, swe nauki i najskrupulatniejsze prace, jakim się poświęcał przez długi czas jako Naczelnik Gabinetu prywatnego Jaśnie Oświeconego Ministra Spraw Zagranicznych. Objaśnienia te, które możemy udzielić jako niezawodne, dowodzą dostatecznie że, gdy znamienitość rodu i korzyści majątku towarzyszą zdolności wielkiéj i powszechnie uznanéj, należy się wszystkiego spodziewać po pomocy i zachęcie ministrów Królewskich.
Ten dopisek pochodził z Gabinetu pana de Serigny, który sądził, w czasie mojéj nieobecności, uczynić mi wielką przyjemność, prosząc zapewne Króla o wyświadczenie mi jakowéj łaski.
Dość obojętny, przyznam się, na tę wiadomość, poszedłem do Katarzyny.
Spotkałem ją w jednéj z alei zwierzyńcowych.
— Wiem o wszystkiem, — rzekła, — wyciągając ku mnie rękę...
— Jeszcze to... jeszcze to... o mój Boże!... dodała wznosząc oczy do nieba. — A ja! cóż ja dla niego uczyniłam?
Te słowa doszły mi aż do samego serca i sprawiły mi wzruszenie tak lube, tak głębokie, iż nadzieje moje pomimowolnie się odżywiły... Lecz niezadługo powściągając te myśli, i chcąc zmienić tok rozmowy, rzekłem do niéj:
— Nie winszujesz mi więc pani moich przyszłych powodzeń? Spojrzała na mnie z zadziwieniem.
— Jakich powodzeń?
— Nie czytałaś więc pani dzisiejszéj gazety
— Czytałam.... Lecz o jakich że to powodzeniach pan mówisz?
— Mówią w tym dzienniku, że będę niezadługo powołany do ważnego urzędu w sprawach zagranicznych.
Katarzyna rzekła znowu, jak gdyby bynajmniej nieuważała na to co mówiłem:
— Chceszże mi pan uczynić jedno przyrzeczenie?
— Jakież to przyrzeczenie?
— Przyślę panu Irenę do chatki... lecz nieżyczę sobie widziéć się z nim dzisiaj... Niebędziesz się za to na mnie gniewał? — rzekła, podając mi smutnie rękę.
— Nie, bez wątpienia, — rzekłem niezmiernie zdziwiony tem nagłem postanowieniem.




W Gaiku 13 Maja 18**
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od jakże dawnego czasu dziennik ten jest przerwany?... nie wiem tego... niepamiętam już o tém.
Zresztą, wiemże teraz o czymkolwiek? mamże jakie wspomnienia?
Wszystko co mi się przytrafia nie jest że snem? snem tak świetnym, że sam siebie pytam gdzie jest granica rzeczywistości? gdzie się sen kończy? a gdzie zaczyna przebudzenie?
Sen, wspomnienia, przebudzenie!!! są to czcze i bezbarwne wyrazy... których aż do tego dnia zażywałem...
Chciałbym teraz nowych wyrazów, na odmalowanie tego, czego dotąd nieczułem.
Nie tylko używać dawniejszych wyrażeń na wydanie dzisiejszych moich uczuć zdaje mi się niepodobieństwem... lecz jeszcze widzę w tém bluźnierstwo, profanację... Niebyłże bym igraszką złudzenia?... Jaż to, ja prawdziwie... piszę to w Gaiku... w mojéj chatce?...
Tak jest, tak, to ja... patrzę na ten zegar, pokazuje piątą... widzę staw odbijający promienie słoneczne, słyszę jak drzewa drżą pod zadęciem wietrzyku, czuję woń kwiatów, a z daleka postrzegam jéj mieszkanie.
Więc to nie jest sen?
Zobaczmy, zgromadźmy moje wspomnienia... postępujmy pod górę, krok w krok, aż do źródła tego potoku szczęśliwości która mnie upaja...
Jakiż to dziś dzień?... sam już nie wiem... Ach! to niedziela... poszła na mszę dziś rano... płakała w kościele... bardzo płakała.
Błogosławione niechaj będą te łzy szacowne!
Lecz kiedyż to odebraliśmy te gazety?... Oto są,... onegdaj...!
Onegdaj!... rzecz dziwna!... Lata mogłyby — upłynąć od tego dnia, a niewydawałby mi się bardziej oddalonym!!!
Pomiędzy przeszłością wczorajszą która prawie dla nas była obojętną, a teraźniejszością dzisiejszą która jest wszystkiém dla nas... byłżeby więc cały wiek przedziału?...
Tak jest, było to onegdaj... kiedy Katarzyna poprosiła mnie abym ją samą zostawił.
Byłem jéj posłuszny; lecz zdaje mi się że to mnie bardzo zasmuciło.
Irena przyszła się bawić, na schodach chatki.
Zadzwoniono na obiad...
Zamiast ukazać się przy stole jak zwyczajnie, Katarzyna kazała mnie prosić abym sam jadł obiad, gdyż była cierpiąca!
Wieczorem, powietrze było ciężkie... Katarzyna zeszła do salonu... postrzegłem że była niezmiernie blada...
— Duszę się w moim pokoju, — rzekła do mnie, — jestem niespokojna.... udręczona.... mam nerwy rozdrażnione... zabiera się na tak wielką burzę!
Potém, żądała abym jéj podał rękę do przejścia się po zwierzyńcu... Przeciwnie swemu zwyczajowi, kazała pani Paul, guwernantce Ireny, aby szła za nami wraz z jéj córką. Puściliśmy się krętą aleją lasku, i przybyliśmy blisko małéj altanki, obrosłéj glicyneją, w któréj na mnie czekała z Ireną, pierwszego dnia mojego przybycia do Gaiku...
Niewiem czy to pochodziło z utrudzenia, wzruszenia lub też słabości, lecz Katarzyna uczuła się zmęczoną, i chciała usiąść na ławce darniowéj.
Słońce już zaszło, niebo okryte było chmurami, które purpurą, oblewały ostatnie promienie słońca, i co chwila migały po niem ślepiące błyskawice, które Irena ścigała ciekawém i uspokojoném już okiem.
Katarzyna nic nie mówiła... i zdawała się głęboko w myślach pogrążona.
Zmrok zaczynał już przyciemniać lasek gdy Irena, którą guwernantka trzymała na kolanach, zasnęła.
— Pani, panna Irena usypia, — rzekła pani Paul; — Doktór bardzo zalecał aby jéj niewystawiać na chłód wieczorny...
— Powróćmy do domu, — rzekła do mnie Katarzyna... I wstała.
Tak była słaba, iż opierała się na mojém ramieniu całym swoim ciężarem.
Tak uszliśmy kilka kroków... lecz jak najwolniéj: pani Paul poprzedzała nas z Ireną.
Nagle uczułem Katarzynę prawie mdlejącą, rzekła do mnie cichym głosem: — Nie mogę już ani kroku daléj stąpić... tak jestem zmęczona...
— Staraj się pani, — rzekłem, — dojść przynajmniéj do chatki, jest już bardzo blisko... spoczniesz sobie na ławce która jest przededrzwiami...
— Lecz Irena? — zawołała z niespokojnością.
Zakręt drogi zakrył przed nami guwernantkę, która znaczny kawał już nas wyprzedziła.
Podpierałem Katarzynę, i za kilka sekund już siedziała przed drzwiami chatki.
Nawalne chmury rozproszyły się; u stóp naszych widzieliśmy staw, w którym gwiazdy zaczynały się odbijać... Powietrze napełnione było zapachem kwiatów, który w dzień burzliwy i gorący bardziéj jeszcze jest przenikającym... najlżéjszy wietrzyk niepowiewał, najmniejszego nawet nie było słychać szmeru.
Noc była tak spokojna, tak piękna; tak przezroczysta, że przy jej niepewném świetle mogłem doskonale rozpoznać rysy Katarzyny....
Całe moje życie zbiegło się niejako do serca, które biło gwałtownie.
Podobnież jak Katarzyna, czułem się także utrudzony, omdlały, skutkiem téj ciepłéj i wonnéj atmosfery która nas okolała....
Pani de Fersen siedziała oparta na poduszkach; czoło jéj spoczywało na jednéj jéj ręce.
Spokojność tak była głęboka, iż słyszałem pośpieszny odgłos oddechu Katarzyny.
Wpadłem w głębokie zadumanie, zarazem lube i smutne.
Nigdy może niemiałem napotkać sposobności tak dogodnéj dopowiedzenia Katarzynie wszystkiego com czuł; lecz delikatność, lecz obawa iż się zdaję mówić w imieniu wyświadczonéj przysługi, czyniły mnie niemym.
Nagle zawołała:
— Błagam Fana, niepozostawiaj mnie z mojemi myślami, niechaj głos twój usłyszę...
Powiedz mi co zechcesz... lecz przemów do mnie; zaklinani cię! przemów do mnie.
— I cóż Pani powiem?... — odezwałem się z uległością.
— Co zechcesz?... — zawołała składając ręce z postacią błagającą; — mów co chcesz! lecz mów do mnie, wydrzéj mnie myślom które mnie udręczają... miéj nademną litość, lub raczéj bądź bez litości,... oskarżaj mnie, czyń mi wyrzuty, powiedz że jestem kobiétą tak niewdzięczną tak samolubną... tak podłą, iż nieposiadam odwagi wdzięczności, — zawołała pomimowolnie zapalając się, i jak gdyby wykrywała tajemnicę zbyt długo tajoną. — Nieszczędź mi wyrzutów, bo niewiesz ile twoje poddanie się złego mi robi... niewiesz jakbym pragnęła widzieć cię mniéj wspaniałym.
Gdyż nakoniec... co powiedzieć o kobiécie, która napotykając przyjaciela pewnego, dyskretnego, dozwala się przez sześć miesięcy otaczać staraniami najdelikatniejszemi, najpełniejszemi uszanowaniu, które widzi go poświęcającego się na najmniejsze kaprysy biednéj słabéj dzieciny, ta która nakoniec, za całą wdzięczność, i to z najpodlejszego, z najwstydniejszego powodu, oddala od siebie po brutalsku tego przyjaciela... To jeszcze niewszystko, ta kobiéta, w najokropniejszém zdarzeniu, znowu potrzebuje tego mężczyzny... on sam jeden tylko może ocalić życie jéj córki... przywołuje go natychmiast, gdyż nie, że wszystkiego może się spodziewać od bezinteressownego wyrzeczenia się tego serca heroicznego; on, poświęcając wszystko, przybiega natychmiast aby uchronić dziecię od śmierci...
— Proszę cię, Pani, niemówmy już o tych smutnych wspomnieniach... myślmy tylko o teraźniejszém szczęściu, — rzekłem...
Lecz zdawało się iż Katarzyna mnie niesłyszała, i daléj mówiła z coraz bardziéj zwiększającym się zapałem, który mnie przestraszył.
— A jeszcze ten przyjaciel tak dobry, tak szlachetny nigdy nieośmielił się wyrzec słówka mogące miéć choć najmniejsze zastosowanie z jego uwielbienia godném postępowaniem! Duch opiekuńczy téj kobiéty i jéj dziecięcia, gdy oboje cierpią... poprzestaje na tém aby być przy nich... zawsze przy nich... łagodny, smutny, poddany i uległy... a potém, kiedy dokazał je ocalić, gdyż ocalić dziecię, jest to ocalić i matkę, odchodzi, dumny, milczący, niewyrzekłszy ani słowa... Szczęśliwy zapewne dobrem które zdziałał, lecz zdając się lękać niewdzięczności, lub pogardzać wdzięcznością którą wzbudza...
Głos Katarzyny stawał się coraz bardziéj krótki i ucinany; upojony byłem temi słowy; lecz zdawały się prawie wydarte być Katarzynie gorączkowém podburzeniem; tak wielką stawiały sprzeczność z jéj zwyczajną powściągliwością, iż lękałem się aby ten rozsądek, dotąd tak mocny i pogodny, niedoświadczył nakoniec opóźnionego działania straszliwych wstrząśnień, które, od sześciu tygodni, tak nim mocno zatrzęsły...
— Katarzyno, Katarzyno! — zawołałem, — aż nazbyt kochasz twoje dziecię, abym mógł kiedykolwiek wątpić o twojéj wdzięczności! Mojéj najdroższéj mojéj najszacowniejszéj nagrodzie...
Chociaż słyszała moją odpowiedź, kiedy do niéj uczyniła zastosowanie, Katarzyna mówiła jednak, z coraz to namiętniejszém nagięciem głosu.
— O! tak, tak; wmów we mnie mocno że uczucie rozkoszne... i niezwalczone, które mnie zachwyca i upaja w téj chwili... że uczucie to jest wdzięczność... powiedz mi że nic świętszego, nic pobożniejszego, nic bardziéj prawnego, jak to czego doznaję... Kobiéta ma przecie prawo poświęcić swe życie temu który jéj dziecię powrócił! nadewszystko gdy tenże... równie wspaniały jak delikatny... nigdy nie śmiał powiedziéć ani słówka swéj słusznéj nadziei... to też... niedoniejże to... czyż nie do niéj należy... przyjść... spytać go... ze szczęściem, z dumą... Jakże kiedykolwiek wynagrodzić tyle miłości?
— Podzielając ją!... — zawołałem.
— Wyznając:... że ją zawsze podzielałam... — rzekła Katarzyna słabym głosem.
I jak gdyby wysilona, opuściła swe ręce na ręce moje.




W Gaiku. 16 Maja 18**.

Biada!... biada!...
Od wczoraj niewidziałem jéj. Doktór Ralph przybył tu dzisiejszéj nocy, znajduje ją w jaknajwiększém niebezpieczeństwie... przypisuje tę gorączkę pożerczą, to straszliwe obłąkanie reakcyi wszystkich udręczeń które nieszczęśliwa kobiéta tłumiła w sobie podczas choroby córki...
Lecz nie wie wszystkiego...
Ach! jakże jéj zgryzoty muszą być strasznemi! jak musi cierpiéć okrutnie! a nie jestem przy niéj, a być przy niéj niemogę.
Ach! tak jest, kocham ją... kochanm ją wszystkiemi siłami mojéj duszy, gdyż to wspomnienie upajające, które mi prawie zmysły ze zbytku szczęścia odejmowało, przeklinam je teraz!
Widok Ireny przykrość mi sprawia... dzisiaj dziecina ta zbliżyła się ku mnie, odepchnąłem ją... fatalną jest dla swojéj matki, jak może dla mnie samego fatalną będzie...
Doktór Ralph z tąd wychodzi... nic się niepolepszyło.
Postrzegłem w nim osobliwszą zmianę.
Dziś rano, jak zwykle, przychodząc, podał mi rękę z uprzejmością; zwykle twarz jego surowa wyrażała uczucie uprzejmości zbliżając się ku mnie... Dziś wieczór, podałem mu rękę, niewziął jéj. Spojrzenie jego zdawało, mi się być surowe, badawcze... Uwiadomiwszy mnie pokrótce o stanie zdrowia Katarzyny, wyszedł z miną lodowatą.
Czyżby Katarzyna co powiedziała w obłąkaniu gorączki?...
Ach! ta myśl jest okropną... na szczęście nikt przy niéj nie był prócz guwernantki Ireny i doktora Ralph.
Jednakże!... jednakże!... ta guwernantka należy do służby jéj domu, ten doktór jest obcym! a ona tak dumna bo zawsze miała prawo być dumną... może odtąd będzie przymuszona płonić się przed temi ludźmi!
Jeśli mówiła... nie wie o tém, nigdy zapewne wiedzieć niebędzie; lecz oni wiedzą,... mają może w swych ręku jéj i moje tajemnicę...
Gdyby jedném słowem można zgładzić te dwie osoby... zdaje mi się iżbym je wymówił...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



W Gaiku 17 Maja 18**.

Co czynić? czego się chwycić, jeśli choroba nie przestanie postępować z tą samą szybkością? Doktór Ralph niechce już brać sam jeden na siebie téj odpowiedzialności.... zgromadzi wtenczas kilku doktorów na konsultacyą...i...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niemogę dłużéj pisać, łkania mnie zaduszają...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Dziwna rzecz zdarzyła mi się dziś rano.

Skoro Doktór doniósł mi że choroba Katarzyny pogorszą się... powróciłem tutaj, do mojéj chatki; chciałem napisać to co czułem, gdyż ani chcę, ani mogę, powierzyć nikomu moje radości lub moją boleść; gdy też serce moje przepełnione jest szczęśliwością lub nieszczęściem, wielkiéj doświadczam ulgi wylewając na papier te nieme zwierzenia się...
Dowiadując się o nowém niebezpieczeństwie które groziło Katarzynie, tyle ucierpiałem, iż chciałem napisać moje udręczenia... to jest wylać je z méj duszy.
Było mi to jednak niepodobna... zdołałem zaledwie skreślić drżącą ręką słowa zaczynające tę stronnicę, a które co prędzéj łzy mi przerwały...
Poszedłem wtedy do zwierzyńca...
Tam, pierwszy raz, gorzko żałowałem, o! bardzo gorzko żałowałem, że niemam ani wiary ani nadziei religijnéj...
Mógłbym się był modlić za Katarzynę!
Niemasz zapewne nic bardziéj udręczającego jak poznać przerażjącą próżność modłów przesyłanych do nieba za istotę ukochaną którą drzemy utracić, lecz, przynajmniéj, mamy choć minutę nadziei... lecz, przynajmniéj, wypełniamy powinność... lecz przynajmniéj boleść nasza przybiera mowę, — niesądzimy ją niepłodną!!!
Lecz nie módz powiedzieć żadnéj potędze ludzkiéj, lub nadludzkiej ocal ją!!! to okropnie.
Uczułem tak boleśnie tę niemożność, iż obłąkany, rozpaczny, padłem na kolana, sam niewiedząc do kogo przesyłam moje żarliwe modły. Lecz głęboko przekonany, w téj chwili gorączkowego omamienia, że głos mój będzie usłyszanym, zawołałem: — Ocal ją! — ocal ją!... Potém, pomimowolnie, zabłysła mi nadzieja, miałem niejako przekonanie żem dopełnił mego obowiązku.
Późniéj płoniłem się za to, co nazywałem moją słabością, moją lekkomyślnością.
Ponieważ rozum mój nie mógł pojąć, a zatém niemógł wierzyć w twierdzenia, stanowiące rozmaite wiary ludzkie, do jakiegoż Boga się modliłem?...
Jakoważ potęga zdołała mnie zmusić do tej modlitwy?... ostatniego krzyku, ostatniego wysłowienia rozpaczy?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kryzys, któréj się doktór lękał, nie nastąpiła...
Katarzyna nie jest zdrowszą, ale też nie jest bardziéj chorą... Maligna trwa jednak zawsze.
Obojętność doktora Ralph względem mnie jest zawsze nadzwyczajną.
Odkąd Matka jéj jest chora, Irena daje częste dowody czułości i tkliwości dziecinnéj, lecz poważnéj i śmiałéj jak jéj charakter.
Dziś rano powiedziała mi:
— Moja matka wiele cierpi, nieprawdaż!
— Bardzo cierpi, moja biedna Ireno!
— Gdy dziecię cierpi, matka przychodzi cierpieć na jego miejscu, aby więcéj niecierpiało, nieprawdaż? — spytała mnie poważnie.
Zdziwiony tém osobliwszém dowodzeniem, spojrzałem na nią, bacznie, nic jéj nieodpowiadając, i znowu daléj mówiła:
— Chcę cierpiéć na miejscu mojéj matki... zaprowadź mnie do doktora.
To dzieciństwo, na które bym się był dawniéj uśmiéchnął, w inszych okolicznościach, napełniło moje serce goryczą... i uściskałem Irenę aby łzy moje ukryć.




W Gaiku, 17 Maja 18**.

Jest nadzieja... maligna ustaje... głębokie odrętwienie po niéj następuje. Doktór Ralph lękał się gorącości, pośpiechu jéj krwi rozognionéj.
Teraz lęka się odrętwienia, słabości.
Odzyskała przytomność umysłu... najpierwszym jéj wyrazem było imię córki.
Guwernantka mi powiedziała, — że doktór jeszcze niepozwolił jéj przyprowadzić.
Ze dwadzieścia już razy chciałem się spytać pani Paul czy Katarzyna wspominała o mnie... lecz nieśmiałem....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



W Gaiku, 18 Maja 18**.

Dzisiaj, pierwszy raz, doktór Ralph pozwolił guwernantce zaprowadzić Irenę do pani de Fersen.
Oczekiwałem z bolesną i niespokojny niecierpliwością chwili, w któréj zobaczę znowu Irenę mając nadzieję że mi udzieli jakich objaśnień względem matki... a w nich może znajdę choć słówko o mnie, choć wspomnienie Katarzyny.
Skoro odzyska zupełną przytomność, niewiem jak pani de Fersen postąpi sobie względem mnie.
Często, podczas paroksyzmu rozpacznych zgryzot, kobiéty nienawidzą, mężczyzny któremu uległy... całą gwałtownością swych żali, całą siłą swéj boleści, obarczają go wyrzutami; na nim to samym ma ciężyć cała odpowiedzialność zbrodni; kobiéta niebyła współwinowajczyną, lecz ofiarą.
Jeśli dusza ich pozostała czystą, pomimo chwili mimowolnego obłąkania, szczere czynią, postanowienie niewidywania więcéj tego który je uwiódł... i nie miéć więcéj do opłakiwania jak tylko zdradę, podstęp.
Zrazu, wierne są temu przedsięwzięciu.
Starają się, nie wymówić, lecz okupić swój błąd we własnych oczach, najściślejszém wypełnianiem swych powinności; lecz pamięć tego błędu istnieje,... zawsze istnieje....
Im bardziéj serce jest szlechetne, im bardziéj sumienie jest surowe, tém zgryzota jest nieuibłagańszą... Wtedy, nieszczęśliwe, cierpią okropnie... gdyż są same, gdyż są zmuszone pożerać swe łzy samotne i uśmiéchać się do świata...
Wtenczas, przerażone niekiedy tą samotnością, tém niemém skupieniem w sobie wszystkich cierpień, odważają się żądać pociechy i siły od tego który je zgubił. Na zgryzoty swoje zaklinają go aby zapomniał chwilę błędu... aby był tylko dla nich przyjacielem szczerym, tylko powiernikiem zgryzot których był przyczyno. Lecz, prawie zawsze, kobiéty niewypłakały jeszcze wszystkich łez swoich...
Mężczyzna, bardziéj grubijański, jak ród jego, niepojmuje tego szczytnego passowania się miłości i powinności, które im tyle cierpień sprawuje. To męczeństwo każdo chwilowe, te groźne obawy, które obudzą w nich wspomnienie honoru, rodziny, relgii znieważonéj; przerażające te tortury, straszliwe te udręczenia, mężczyzna nazywa je śmiesznym kaprysem, skrupułami pensyonarskiemi i tém podobnie.
Jeśli passowanie przedłuża się, jeśli biedna kobiéta wyniszczona, starga swe życie aby ukryć pozory boleści która ją hańbi, i dzielnie opiéra się aby powtórnego niepopełnić błędu, mężczyzna rozdrażnia się, oburza przeciwko téj skromności raniącéj jego miłość własną, jego namiętność pożądliwy i zwierzęcą; raz ostatni ubliża tak wielkiéj cnocie, tak wielkiemu nieszczęściu, tak wielkiéj odwadze, mówiąc strapionéj kobiécie, że to odzyskanie zasad moralnych jest nieco zapóżném; i upojony niecną zemstą, biegnie natychmiast popisywać się przed wszystkiemi, z cynizmem właściwym swéj naturze, z innym znowu związkiem.
A był kochanym, a jest kochanym! a kobiéta, piękna i cnotliwa kobiéta, narażała dla niego swój honor, swą przyszłość, przyszłość swych dzieci! gdy tymczasem on, byłby się podle cofnął przed najmniejszą z tych ofiar...
Dla czegóż tak nędzny, a jednak tak wielbiony?... Dla tego, bo kobiéty daleko bardziéj kochają mężczyzn za przymioty, które im w swojéj utworzyły wyobraźni, i któremi wymagająca ich delikatność lubi ich przyozdabiać, niżeli za przymioty które w istocie posiadają.
Jeśli, przeciwnie; przez bardzo rzadki wyjątek, mężczyzna pojmuje co jest świętego i zachwycającego w zgryzocie, jeśli stara się uśmierzyć boleści których był przyczyną, jego łagodność, jego poddanie się mają dla kobiéty daleko większe jeszcze niebespieczcństwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Katarzyna... miałażby doświadczać tych zgryzot nieustających?
Lub, podobnie jak te kobiéty, które przez niezasycalne pragnienie poświęcania się, lub przez wstydliwość zmartwienia, ukrywają swe cierpienia, i dozwalają tylko postrzegać swe szczęście, chciałażby Katarzyna abym niewiedział o jéj udręczeniach?....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Znając ją tak dobrze jak znam, sądzę że będę prawie mógł odgadnąć jakie będą jéj uczucia ku mnie po tém, co Irena powtórzy mi z jéj rozmowy.
Czekam też przybycia tego dziecięcia z najżywszą niecierpliwością....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niebiańska radości!!! widzę Irenę nadbiegającą z bukietem róż w ręku....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Serce mnie nie zwodzi: to Katarzyna mi ją przysyła.
Wybacza mi moje szczęście...




Rozdział 10.
― KOBIETA POLITYCZNA. ―

Tu kończą się ustępy dziennika, który niegdyś pisałem w Gaiku....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez cztery miesiące które nastąpiły po wyznaniu Katarzyny, a któreśmy popędzili w téj głębokiéj samotności, życie moje tak najzupełniéj było zajęte upojeniami naszéj miłości bez ustannie się odradzającéj, że niemiałem ani czasu, ani potrzeby, skreślania tylu najrozkoszniejszych wzruszeń.
Wtedy Katarzyna wyznała imi, że od czasu naszego wyjazdu z Kios uczuła ku mnie jak najżywsze zajęcie.
Gdy jéj pytałem, dla czego raz tak się okropnie ze mną obeszła, prosząc mnie abym niewidywał jéj córki, powiedziała mi iż rozpacz jakiéj doznaje czując się coraz bardziéj owładnięta przywiązaniem, które ku mnie doznaje, połączona z zazdrością i ze zmartwieniem, wiedząc ze jestem zajęty kobiétą równie płochą jak pani de V***, zniewoliły ją jedynie do położenia końca tajemniczéj poufałości, któréj Irena była węzłem, chociaż postanowienie to niewymownie wiele ją kosztowało.
Dowiadując się nakoniec o skończeniu mego mniemanego związku z panią de V*** i widząc że nieobecność, zamiast zmniejszyć wpływ jaki na nią wywierałem, bardziéj go owszem zwiększała, Katarzyna nieraz próbowała zawiązać na nowo nasze dawniejsze stosunki. Irena prócz tego zaczynała mocno się smucić że mnie więcéj niewiduje. — Lecz miłość tak jest niewytłómaczalną w swoich sprzecznościach i swych delikatnościach, — rzekła do mnie Katarzyna, — że ta już sama przyczyna, połączona z twoją pozorną pogardą i obojętnością, zawsze mnie czyniły wąchające się aby szczerze zbliżyć się ku tobie, lękając się aby mój postępek niewydał ci się jedynie natchniony moją troskliwością o zdrowie córki.
— Jednakże stan tego biednego dziecięcia tak bardzo się pogorszał, że na balu, w zamku, mocno postanowiłam przezwyciężyć moję nieśmiałość i wszystko panu powiedziéć; lecz twoje obejście się tak było zimne, odjazd twój tak nagły, iż stało się to dla mnie niepodobieństwem... Nazajutrz napisałam do pana... lecz nieodpisałeś mi.... Niestety! życie Ireny musiało być w jak największém niebezpieczeństwie abym ośmieliła się znowu pisać po pana do Hawru!.... Bóg najlepiéj wie z jak podziwienia godną wspaniałością wysłuchałeś méj prośby....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy pierwsza gorycz tych zgryzot przeminęła miłość Katarzyny ku mnie stała się spokojną, pełną godności i prawie pogodną.
Czuć można było, iż wszystko uczyniwszy aby oprzeć się namiętności nieprzezwyciężonéj była usposobioną znieść z odważném poddaniem się skutki swojéj słabości.
Cztery miesiące któreśmy przepędzili w Gaiku były dla mnie, były dla niéj, ideałem szczęścia.
Lecz pocóż mówić o szczęściu?... wszystko to teraz jest tylko gorzkim i zimnym popiołem!...
Ale niestety! cóż to szkodzi, muszę nieprzestawać smutnego obowiązku który sam na siebie włożyłem....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro tylko zdołałem wydrzeć kilka minut mojéj miłości, napisałem do pana de Serigny, dziękując mu za jego uprzejme chęci, o których uwiadomił mnie przypisek urzędowego dziennika, i także aby go uprzedzić iż pozostanę jeszcze oddalony przez kilka miesięcy, że niemogę mu wymienić miejsca mojego siedliska lecz że go proszę, wrazić gdyby go pytano o imnie, aby w taki sposób raczył odpowiedzieć, iżby mnie jeszcze sądzono za granicą.
We Wrześniu, Katarzyna dowiedziawszy się że mąż jéj przybędzie z końcem roku, oznajmiła mi iż pragnie powrócić do Paryża.
Ta chęć Katarzyny zadziwiła mnie i zasmuciła. Długośmy rozstrzygali zapytanie czy daléj będę się zajmował, lub nie, obowiązkami które przyjąłem na siebie przy panu de Serigny.
Katarzyna stale i uporczywie skłaniała mnie do tego abym ich nieporzucał.
Na próżno jéj przedstawiałem iż te godziny nie znaczącéj pracy będą skradzione naszéj miłości, i że nie znajdę już żadnego powabu w tém zatrudnieniu, w którém tylko szukałem roztargnienia mojéj boleści. Na próżno jéj przedstawiałem, że cała korrespondencya którą mi poruczono, toczyła się tylko o najnędzniejszych w święcie przedmiotach, i nieprzedstawiała mi żadnego zajęcia.
Na to mi odpowiadała że, czy prędzéj czy późniéj, wielkie kwestye będą się koniecznie toczyć w wysokich sferach politycznych, i że wówczas pożałuję żem urząd ten porzucił. Okazywała się nakoniec tak dumną, tak szczęśliwą honorami, które jak mówiła, zasługi moje ściągnęły na mnie ze strony króla, przyznawała się, że jest tak pyszną mojém powodzeniem, iż skończyłem na tém, bo jéj przyobiecałem wszystko co tylko chciała w tym przedmiocie.
Ułożyliśmy więc pomiędzy sobą, że zajmę znowu miejsce przy panu de Serigny.
Aby nieprzybyć do Paryża razem z panią de Fersen, i wmówić żem czas niejakiś podróżował, miałem wyjechać z Gaiku do Londynu, a potém powrócić do Paryża, aby się znowu połączyć z Katarzyną.
Po piętnastu dniach przepędzonych w Anglii, powróciłem do Paryża i znowu byłem przy pani de Fersen.
Pan de Serigny przysłużył mi się wedle mego życzenia, powszechnie sądzono iż ważne poselstwo zatrzymało mnie przez sześć miesięcy za granicą.
Minister zdawał mi się być bardzo kontent że znowu z nim zasiadam przy jego stoliku do pracy; gdyż Król, jak mówił, raczył nie raz pytać kiedy powrócę, oświadczając swój żal że depesze nie przezemnie już były wypracowywane.
W oczach świata nie widywałem pani de Fersen częściéj jak przed naszym odjazdem do Gaiku; lecz zwolna odwiedziny moje stały się częstszemi, a jednak dla tego nie bardziéj na nie zważano.
Mój charakter człowieka ambitnego, najzupełniéj zajętego interesami państwa, był wówczas zanadto powszechnie uznany, sława pani de Fersen zbyt ugruntowana w opinii publicznéj, ażeby świat, wierny zwyczajnym swoim przywyknieniom, miał przestać przyjmować nas podobnie i potrzebaby bardzo wiele pozorów sprzecznych z jego wyobrażeniami, aby miał zmienić swój sposób widzenia względem nas.
Niedostępna ta tajemnica, która okolała nasze szczęście, jeszcze je podwajała.
Jeśli często żałowałem naszych promiennych dni w Gaiku, tych dni szczęścia tak spokojnego, tak łatwego! często także, gdy w Paryżu przesyłaliśmy sobie z Katarzyną czułe spojrzenie od wszystkich niepostrzeżone, lecz dobrze przez nas zrozumiane, doznawałem téj dumnéj radości, któréj zawsze doznajemy posiadając tajemnicę zarazem groźną i powabną, od któréj zależy honor, życie, przyszłość kobiéty uwielbionéj.
Na krótki czas przed swym odjazdem, pan de Ferson zwierzył mi się, że żona jego stawała się obojętną na interesa polityczne, któremi się bardzo dotąd zajmowała...
Za powrotem do Paryża, postrzegłem z podziwieniem Katarzynę powracającą zwolna do swych dawniejszych stosunków.
Salon jéj, do którego nieprzestawałem uczęszczać, był jak dawniéj zwykłą schadzką ciała dyplomatycznego. Niezadługo przedmioty codziennéj rozmowy tak się stały ważne, że, oprócz ministrów, i kilku wielki wpływ wywierających mówców z obu izb, eleganckie i płoche towarzystwo raucuzkie zniknęło prawie zupełnie ze zgromadzeń zbierających się u pani de Fersen.
Chociaż poważne, rozmowy te jednak nie miały prawdziwéj wagi; albo wzniosły się tak wysoko, iż dochodziły do teoryi najoderwańszych, i najmniéj zdolnych do zastosowania; lub zniżały się do interesów tak nędznych, iż się stawały zupełnie ograniczonemi.
Były to znowu sprzeczki, zarówno płonne jak nieskończone nad tém zużytym tematem: restauracja maszże się oprzeć lub uledz wpływowi demokratycznemu? i t. d.
Katarzyna zadziwiała mnie zawsze giętkością swego dowcipu, i wspaniałomyślném dążeniem swych myśli.
Mógłbym był także jéj odpowiedzieć, że całą moją dyplomatyką była tylko ona; gdyż, aby się jéj podobać, przezwyciężałem moje głęboką anfypatyę ku komerażom europejskim dyplomatyków, naznaczających sobie u niéj schadzkę, i nieprzestałem pracować przy panu de Serigny. Może także nieporzuciłem tego urzędu przez uczucie dumy, do którego sam przed sobą się nieprzyznawałem, a które zapewne obudzały we mnie honory, któremi Król nieprzestawał mnie obsypywać, i pewna powaga któréj nabyłem w świecie; prócz tego, dzięki mojemu urzędowaniu, ciągle moje przebywanie u pani de Fersen mogło być przypisane stosunkom najzupełniéj tylko politycznym.
Nie tak wpływ który Katarzyna nabyła nad wszystkiemi co ją otaczali, jak zachwycał mnie wdzięk powabny, z jakim obok mnie wyrzekała się tego wpływu, tak wielkie wzbudzającego dla niéj poszanowanie. — Ta kobiéta, posiadająca rozum tak gruntowny, tak wzniosły, tak prawie nieco urzędowy, któréj słuchano z tak rzadkiemi względy, któréj najmniejsze słówko rozbierano z najgłębszą uwagą, okazywała się w naszéj poufałości tém, czém była w Gaiku, dobrą, prostą, wesołą, czułą niezmiernie, i prawie uległą, uległością pełną wdzięku, uległością uprzedzającą; składającą zawsze u mych stóp swe tryumfy, i śmiejącą się wraz ze mną z ich próżności.
Wówczas zaklinałem ją w imię naszéj miłości, aby opuściła to życie tak niepożytecznie zajęte.
Wtym względzie tylko znajdowałem zawsze Katarzynę nieubłaganą. Odpowiadała na moje zarzuty, i pan de Fersen ma powrócić do Paryża, iż zbłądziła bardzo zbłądziła, i że powinna przynajmniéj błąd ten wypokutować poświęcając się najzupełniéj chęciom swojego małżonka. A właśnie, przed swoim wyjazdem, jak najwyraźniéj zalecił jéj dochować, rozszerzyć nawet wszystkie swoje stosunki. Była też posłuszną jego woli, raczéj z powodu wyrzutów, które czyniło jéj sumienie, niżeli z własnego upodobania.
Również jak ja, żałowała tych godzin tak smutnie użytych: również jak ja: żałowała naszych dawniejszych rozmów w galeryi na fregacie, a szczególniéj czterech miesięcy któreśmy przepędzili w Gaiku tego czasu raju serca, jak mówiła, tych dni bez ceny które raz tylko w życiu zapromienieją, i więcéj odzyskanemi być nie mogą.... podobnie, jak miniona młodość nigdy więcéj odzyskaną być nie może.
Niema nic wyłączniejszego, nic szaleniéj wszechwładnego jak namiętność. Chociaż uznawałem prawdę postrzeżeń Katarzyny, niemogłem się jednak wstrzymać aby nie być nieszczęśliwym tą koniecznością, którą na nię wkładały zgryzoty za błąd, do którego ją wciągnąłem.
Jednakże Katarzyna okazywała się tak czułą, tak baczną, znajdowała, z niepodobną do uwierzenia zręcznością serca, tyle sposobów mówienia, o nas, wśród rezonów, najbardziéj na pozór poważnych, iż cierpliwie znosiłem moje szczęściu.
Wistocie, nic powabniejszego, jak ta naprzód umówiona gadanina, za pomocą któréj kochankowie umieją sami o sobie mówić, mówić o swych nadziejach lub swych wspomnieniach, wśród najuroczyściéj poważanego zgromadzenia. Nic mnie tak nie bawiło, jak widziéć ludzi najpoważniejszych biorących niewinny udział w naszéj dwójznacznéj rozmowie.
Lecz te osoby kazały mi nieraz srodze opłacać te radości tajemnicze... Najprzód, zabierały mi wszystkie wieczory Katarzyny, która w ogólności z niemi je przepędzała u siebie, i nieraz, zrana, list od nich odebrany, w którym żądano widzieć się sam na sam z panią de Fersen, przybywał zniszczyć nasze zamiary.
Katarzyna, podobnież jak ja cierpiała z powodu tych zasad. Lecz cóż było czynić? Pod jakim pozorem odmówić widzenia się o które ją upraszano?... Ja, co posunąłem aż do najskrupulatniejszéj delikatności obawę skompromitowania w czémkolwiek jéj sławy, mógłżem ją skłaniać do niebezpiecznego postępku?...
Nie,... nie, bez wątpienia, lecz srodze cierpiałem z powodu tych wszystkich przeszkód, ciągle się wznawiających, które bezustannie rozdrażniały zazdrosną niecierpliwość mojéj miłości.
Nasze szczęście tak było zupełném w Gaiku!.. Pora roku czarodziejska, kraina najpowabniejsza, samotność najgłębsza tajemnica, i najzupełniejsza swoboda, wszystko tak cudownie połączone zostało przez przypadek, iż porównanie téj przeszłości z teraźniejszością, było każdo-chwilowém zmartwieniem.
Lecz te żale nie przeszkadzały mi poić się rozkosznemi chwilami, które mi jeszcze pozostawały. Najgłębszą, pokładałem wiarę w miłości pani de Fersen; moje przystępy niedowierzania samemu sobie i innym niezdołały się oprzéć wpływowi jéj szlachetnego charakteru i przekonaniu, żem tą razą postąpił sobie względem Katarzyny, jak mało ludzi byłoby sobie postąpiło na mojém miejscu, i że tym sposobem zasłużyłem najzupełniej na jéj miłość.
Nakoniec tak byłem pewny sam siebie, iż śmiało stawiłem czoło myślom rozbiorowym, których niegdyś bardzo bym się był lękał; słowem, bezkarnie szukałem jakowaby mogła być myśl ukryta miłości pani de Fersen; i wyznam, że widząc ją wielką damą, wielki wpływ wywierającą, bardzo bogatą i wielkie posiadająca poważanie, niezdołałem, pomimo całéj mojéj wynalażczéj biegłości pomimo wszelkich sposobów na jakie się silił mój dowcip podejrzliwy, niezdołałem, mówię; wynaleść jakowy interes mogłaby mieć Katarzyna, udając że mnie kocha....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Rozdział 11.
POGADANKI ŚWIATOWE. ―

Było to na początku Listopada, w piątek, dzień, który uważałem jako nieszczęśliwy.
Od niejakiego czasu, pani de Fersen, uwiadomiona o bliskim powrocie męża, i chcąc odwrócić wszelkie podejrzenie, osądziła iż powinna zawsze znajdować się u siebie, i niezamykać przed nikim drzwi swoich. Przyobiecała mi jednak, że dla mnie kilka godzin poświęci.
Nasze widywania się tak rzadkie, tak trudne, dzięki tłumowi którym zawsze była okolony, że, również jak ona, przywiązywałem wielką wartość do tego dnia szczęśliwego. Katarzyna już dawno naprzód go przygotowała, odkładając lub kończąc tysiąc nic nieznaczących drobnostek, które są tyluż niewidzialnemi węzłami, w których kobiéta światowa, chociaż wolna na pozór, jest jednak codziennie uwikłaną. Nakoniec, dniem pierwéj, podczas herbaty, Katarzyna jeszcze ponowiła mi swą obietnicę, w obec koła, które się zwykle u niéj zgromadziło, mówiąc do mnie, wedle naszej umowy, iż się spodziewa że nazajutrz będzie piękna pogoda na jéj przechadzkę.
Przypominam sobie, że trudniący się encyklopedyą Baron de **** który tamże się znajdował, rozpocząwszy z powodu téj nadziei pięknéj pogody uczony ustęp meteorologiczny i astronomiczny, żywa powstała sprzeczka względem wpływów planetarnych i przyczyn atmosferycznych.
Po kilkakrotnie Katarzyna i ja niemogliśmy wstrzymać się od uśmiechu, pomyślawszy na przyczynę, powabną, i tajemniczą, która dawała powód do tak poważnych rozpraw tylu uczonym osobom. Potrzebowaliśmy niezmiernie wiele krwi zimnéj, aby nie parsknąć ze śmiéchu na wyborne przyczyny, które przytaczał Nuncyusz Papiezki, chcąc dowieść że jutro koniecznie musi być jak najpiękniejsza pogoda. Tak bardzo podzielałem jego zdanie, iż na ślepo przychyliłem się do jego strony, i wzięliśmy górę nad deputowanym Stanów-Zjednoczonych, który uporczywie przepowiadał jak najszkaradniejszy niepogodę.
Opuściłem więc Katarzynę, upojony nadzieją, również niecierpliwą, jak w początkach naszéj miłości.
Zdawało mi się iż tego dnia bardziéj ją jeszcze kocham, niżelim ją kochał dni innych; tysiączne złote sny marzyłem o tém widzeniu się; serce moje przepełnione było miłością i nadzieją.
Tego wieczora, wydała mi się jeszcze piękniejszą, jeszcze bardziéj słuchaną, jeszcze bardziéj uwielbianą jak zwykle; i należy ze wstydem naszym wyznać; prawie zawsze pochwała lub nagana obojętnych lub zazdrosnych, stanowią zmiany zapału lub ostygnięcia którym miłość nasza ulega.
Nazajutrz, miałem wyjść, gdym odebrał słówko od niéj... Nasze widzenie się ze sobą było niepodobném: dowiedziała się, że jak najważniejsza rozprawa, o której sądziła że będzie odłożony, toczyć się miała tego właśnie dnia w izbie deputowanych.
Mój żal, gniew, złość i zmartwienie były niezmierne.
Godzina posiedzenia jeszcze niewybiła; udałem się do pani de Fersen.
Kamerdyner, zamiast mnie zaanonsować, powiedział mi że Księżna nie kazała wpuszczać nikogo, i że miała konferencyę z ministrem Pruskim...
Chociażby całe pokolenie Margrabi Brandeburskiego znajdowało się w salonie, byłbym tam wszedł; jednak kazałem więc kamerdynerowi aby mnie zaanonsował.
Katarzyna, na domiar rozpaczy, nigdy jeszcze piękniejszy niebyła, mój gniew, moje nieukontentowanie tém bardziéj się jeszcze zwiększyły.
Zdała się nieco zdziwiona moją wizyta, i szanowny Hrabia W*** niebardzo także z niéj był kontent, co przyznam się, bynajmniéj mnie nieobchodziło.
Opuścił Księżnę, mówiąc, że późniéj dokończy rozmawiać o tym interesie.
— Jakże jestem nieszczęśliwa złéj zwłoki! — rzekła do mnie smutnie Katarzyna...
— Ale oto niedługo pierwsza... posiedzenie zaczyna się o drugiéj, i nasz ambassador....
— Ach! Pani! — zawołałem przerywając jéj, i uderzając gwałtownie nogą o podłogę, — porzućmy posiedzenia i ambassadorów; należy wybierać pomiędzy interessami naszéj miłości lub interessami ludów, którym się pani poświęcasz... Zastosowanie bardzo jest śmieszném, wiem o tém... ale Pani to niepodbne do uwierzenia postępowanie zmusza mnie do uczynienia go.
Pani de Fersen spojrzała na mnie z głebokiém i bolesném zadziwieniem, gdyż nie przyzwyczaiłem ją do tak opryskliwego obchodzenia się.
Mówiłem daléj.
— Jestem z resztą bardzo kontent, że znajduję sposobność powiedzenia Pani raz nazawsze, że twe rozmowy, twe ciągłe paplania z teéi wszystkiemi nudnemi i zarozumiałemi figurami niepodobają mi się, niecierpliwią mnie nad wszelkie wypowiedzenie... Nigdy Pani nie znajduję saméj... zawsze jesteś otoczoną temi ludźmi, którzy znajdują bardzo dogodnie, zamieniać twój salon w kancellaryę... Wolałbym tysiąc razy widzieć Panią otoczoną młodzieżą najbardziéj elegancką i najdowcipniejszą, choć byś Pani miała się dla niéj okazywać równic wabną jak pani V***! Mógłbym przynajmniéj być zazdrośnym o kogóś; mógłbym współ ubiegać się w staraniach i czułości z rywalem. Lecz tu... z kimże chcesz pani abym się passował? Z narodami?... Oświadczam więc pani, że nieznajduję nic nędzniejszego, nic bardziéj upokarzającego, jak być do tego przywiedzionym aby zazdrościć Europie, lub wydzierać serce ukochanéj kobiéty mówcom Izby Deputowanych... jak to dzisiaj uczynić musiałem.
— Mój drogi przyjacielu... czy to na prawdę mówisz?... — rzekła do mnie pani de Fersen z niepewnością zarazem nieśmiałą, lękliwą i nieco szyderską, któraby wydała mi się być bardzo przyjemną i zabawną, gdyby Katarzyna nie była piękną aż do wprawienia w rozpacz, i gdyby mnie to nieczyniło prawie waryatem i złym że mi nie idzie podług moich życzeń. Zresztą, zapytanie pani de Fersen przywiodło mnie do ostateczności, bo mi dało postrzedz że mój gniew był istotnie bardzo bliskim stania się komicznym.
— Serca poświęcające się, umysły sz’lachetne odgadują wrażenia a niepytają się... Jeśliś pani doszła do tego stopnia że mi się pytasz czego doznaję, żałuję panią... co do mnie, jestem daleko przenikliwszy... i pojmuję aż nadto, że mnie niekochasz...
— Niekocham cię! — rzekła pani de Fersen składając ręce z bolesném osłupieniem; potém znowu powtórzyła: — Niekocham cię... i mnie to powiadasz... mnie?...
— Gdybyś mnie pani kochała, poświęciłabyś mi to wszystko co cię otacza, a czego ja nienawidzę, gdyż mi przeszkadza, gdyż jest niepotrzebne, gdyż panią zmusza do psucia dobrowolnie swego rozumu i dowcipu. Słowem, gdybyś mnie kochała, poświęciłabyś mojemu szczęściu zadowolenie twéj miłości własnéj.
— Méj miłości własnéj... to więc przez miłość własną zachowuję, utrzymuję te stosunki! O Boże! trzebaż ci powtarzać, Arturze, to, czego niemówię nigdy bez wstydu i boleści... Byłam bardzo występną, dozwól mi przynajmniéj czynić co mogę aby niepogorszać mojéj winy.
— Otóż teraz znowu zgryzoty, — rzekłem jéj ostro, — zerwanie naszych związków zapewne nie jest dalekiém... lecz może Pani zostaniesz w tym względzie uprzedzoną...
— Ach!... co mówisz?... to okropnie... czyż zasłużyłam na to!!! — zawołała Katarzyna z oczyma łzami zalanemi.
— Jego Jaśnie Wielmożność Ambassador Rossyjski, — zaanonsował kamerdyner.
Pani de Fersen zaledwie miała czas zniknąć po za portierą salonu, i wejść do swego sypialnego pokoju.
— Oczekuję podobnież jak Pan pani de Fersen, — rzekłem do pana P* de B***; — zapewne jeszcze jest przy swéj gotowalni... Pan udajesz się do Izby, jak sądzę?
— Tak... nic niebędzie świetniejszego i bardziéj zajmującego jak to posiedzenie: powiadają że Beniamin Constant, Foi i Kazimierz Perrier mają zabrać głos, i że pan de Villèle im odpowie.
Katarzyna napowrót weszła, spokojna i poważna, jak gdyby nic pomiędzy nami niezaszło.
Władza jaką miała sama nad sobą oburzyła mnie.
Po kilku nic nieznaczących wyrazach, pan P* de B*** uczynił jéj uwagę że już było późno, i że należało jechać aby znaleść jeszcze miejsce w trybunie dyplomatycznéj. Ofiarował rękę pani de Fersen, która mi proponowała abym im towarzyszył, popierając tę proźbę błagającém spojrzeniem, na które pozostałem nieczuły.
Wyszedłem od pani de Fersen rozgniewany, niekontent z niéj i siebie...
Wysiadłem w Tuilleries aby się przejść.
Przypadkiem spotkałem Pommeriva.
Niewidziałem go od czasu mego wyjazdu z Paryża. Tak byłem smutny, tak kwaśny, iż gniewałem się żem znalazł roztargnienie dla mych myśli.
— Zkądże to pan przybywasz, panie de Pommerire? — rzekłem mu.
— Nie mów mi pan o tém.... przepędziłem trzy miesiące w Franche Comté w Saint-Prix, u państwa Arancey... to rzecz oburzająca!
— Ci jednak dość są bogaci aby panu dawali te wyśmienite obiadki które tak bardzo lubisz, i za które okazujesz się tak wdzięcznym panie Pommerive.
— Jedyny sposób dowieść że się jest wdzięcznym za dobry obiad, jest zjeść go z przyjemnością, — rzekł cynik. — Nie skarżę się też na stół Aranceyów: można się tam najeść dobrze i do sytu. Ojciec Arancey dość nakradł na dostawach i na wszystkiém; dość narozbierał starych zaników, dość narobił bankructw fałszywych i innych, ażeby syn jego mógł się popisywać z takim zbytkiem... Ale, czy wiesz że on się nazywa d’Arancey jak ja Jeroboam! Nazywa się po prostu cóś nakształt Polimard; otóż to mieszczańskie imię nie bardzo się podobało jegomości i, za pomocą maleńkiéj zmiany, zastępując bardzo zręcznie Poli przez Aran, a mard przez cey, zamienił tym sposobem piękne nazwisko Polimard na Arancey... To mu się lepiéj podoba... Powiesz mi że ten syn bankruta nie miał żadnego powodu obstawać przy swém nazwisku, gdyż nie miał żadnego, niebędąc przyznany za syna przez Polimarda Ojca, który padł ofiarą zaraźliwej choroby panującéj w jego departamencie... lecz to nie jest przyczyną aby przybierać nazwisko d’Aranceyów a co gorsza ich herb, który jego żonka, bezwstydna i prostaczka, nazywa swoim herbem! a który wszędzie umieszcza, zdaje mi się nawet że aż na kuchennych fartuchach swych dziewek. To bardzo miłą jest rzeczą dla heraldyki d’Aranceyów, których nazwisko na nieszczęście wygasło; bo inaczej wartoby było biczować i piętnować Polimardów, tak mężczyzn jak kobiéty, jakby należało było uczynić z ojcem Polimardem, pierwszym tego nazwiska!
Nie miałem tą razą dość odwagi aby zganić Pommeriva: ci ludzie byli w istocie tak prostaczemi dochrapalskiemi, ich bezwstydność tak była mieszczańską, ich lokajska zuchwałość tak śmieszną, że z całego serca oddałem mu ich na pastwę. — Lecz cóż tak pana oburzyło w tych nieocenionych przyjaciołach, panie de Pommerive?
— Wszystko... gdyż wszystko jest dobre, a obecność tych istot wszystko umié popsuć! Znajdując się z tymi dochrapalskiemi, zawsze sądziłem że jestem z kommissarzem i gospodynią jakiego wielkiego pana, który wyjechał zagranicę, a którzy wyprawiali sobie hulankę w czasie jego nieobecności... Ale to jeszcze nie wszystko.... czyż ten Polimard-d’Arancey nie uroił sobie aby miéć cały przybór myśliwski!... czyż nieośmielił się wziąść za pierwszego Strzelca sławnego La Brisée, który wychodził z łowiectwa księcia de Bourbon! Lecz domyślasz się pewno, żem tak zawstydził La Brisego, iż nagania zwierzynę jakiemuś tam Polimardowi, żem go odmówił, zarekomendowawszy go margrabiemu D. H***, u którego miałby przynajmniéj zaszczytne miejsce i był należycie oceniony.
— Widzę, panie de Pommerive, że bardzo mało się zmieniłeś... Jesteś zawsze najuprzejmszym z ludzi.
A czy bywasz pan jeszcze u księżnéj de Fersen, bo co ja, to tam już i nogą niepostanę.
— A zjakiegoż to powodu Księżna de Fersen jest pozbawiona zaszczytu widywania pana?...
— Dla czego?... bo ja tak zwykle sobie postępuję jak wszyscy; a wyjąwszy dyplomatyków i kilku cudzoziemców, nikt z lepszego towarzystwa ani nogą już u niéj niepostanie.
— A to dla czego? — spytałem machinalnie pana de Pommerive.
— O!... to wcale nie jest tajemnicą; wszyscy o tém wiedzą jak ona sobie postępuje.




Rozdział 12.
― OSTATNI WIECZÓR. ―

Jeszcze jedno wysilenie, a okrótny ten obowiązek dopełnionym zostanie...
Napróżno badam mojéj pamięci, już sobie nie przypominam com powiedział Pommerivowi; zdaje mi się nawet żem mu nic nieodpowiedział.
Pamiętam tylko że nieczułem się ani oburzony, ani rozgniewany, jak gdybym się rozgniewał lub oburzył, gdyby mi się zdawało że ten człowiek mówi potwarz lub obelgę; przeciwnie, pozostałem zgromiony przed tém straszliwém zaskarżeniem! oświeciło ono nagle przeszłość złowróżbnym połyskiem.... obudziło nagle moje nieubłagane powątpiewania, których dokuczliwe ugryzienia natychmiast uczuć mi się dały.
Boleść sprawiła mi zawrót głowy...
Powróciłem machinalnie do siebie, znajdując drogę na domysł.
Zwolna uporządkowałem moje wyobrażenia.
Tyle już ucierpiałem z podobnych przyczyn, iż chciałem wszystkiemi siłami passować się z tą nową wątpliwością.
Miałem nadzieję że rozplątam prawdę od błędu, poddając przeszłość pod okropne tłómaczenie życia pani de Fersen.
Uzbrojony tém niecném zaskarżeniem, zimny i spokojny, jak człowiek co stawia swe życie na kartę, wziąłem się do dzieła tego najohydniejszego rozbioru...
Tego razu napisałem także moje myśli aby je wyjaśnić: znajduję tę notatkę.
Okrutną stawia sprzeczność ze stronnicami promieniejącemi.... z temi dniami słonecznemi, skreślonemi niegdyś w Gaiku.




Paryż 13 Grudnia...

Przypatrzmy się z bliska faktom.
Napotykam Katarzynę w Kios. Po kilku dniach poufałości, ośmielam się na wyznanie które odpycha surowo; wówczas otaczam ją uprzedzającą grzecznością i uszanowaniem, udzielam jéj rad najdelikatniejszych i najwspanialszych, jeśli niewymawiam wyrazu miłości, wszystko w staraniach moich najtkliwszych i najbardziéj nadskakujących, wykrywa to uczucie.
Pozostaje na nie nieczułą, i ofiaruje mi swą przyjaźń.
Znajduję znowu Katarzynę w Paryżu. Pomimo ślepego mego poświęcenia się bolesnemu kaprysowi Ireny, mimo niezliczonych dowodów miłości najszlachetniejszéj, najgłębszéj, pewnego dnia, pod błahym pozorem, bez wahania się, bez żalu, bez powodu, Katarzyna po brutalsku zrywa ze mną stosunki.
Powiada mi wprawdzie, późniéj, że jedynie zazdrość natchnęła ją do takiego postępku...
Tak powiada; lecz ja pamiętam oschłość nagięcia jéj głosu, nieubłagalność jéj spojrzenia... które mi tak wiele złego zrobiły.
Udawała zapewne. Umie więc udawać; jest więc fałszywa.... nie spodziewałem się tego.
Tajemnicze przywiązanie, którego Irena była węzłem, jest wiec zerwaném.... Katarzyna mnie nie kocha; okazuje się nawet przyjaciółką niewdzięczną. Już jéj więcéj niewiduję.
Do rozpaczy przywiedziony, szukam roztargnienia w pracy. Przyjmuję przy ministrze urząd na pozór ważny; opinia publiczna przypisuje mi przesadzony udział w intrressach państwa.
Od téj chwili, pani de Fersen, tak nieubłagana dla mnie, traci zwolna swoje obojętność, gdy mnie napotyka wśród świata; jéj spojrzenia, dźwięk jéj głosu, zaprzeczają nic nieznaczącą gadaninę jéj rozmowy; nakoniec, na balu który wydany był w zamku, przystępuje śmiało ku mnie w celu zawiązania na nowo naszych zerwanych stosunków. Pozostaję zimnym na jéj uprzedzające zaczepki, i nazajutrz pisze do mnie...
Do tego sama się przyznała..... Ten nagły zwrot swego przywiązania, przypisuje radości, żem zerwał stosunki z panią de V** i zatrważającemu stanowi w którym znowu znajdowała się jéj córka...
Chcę jéj wierzyć... bo byłoby ohydną rzeczą pomyśléć iż nadzieja zjednania sobie kogoś zupełnie dla siebie wylanego w gabinecie Francuzkim, zmieniła tak nagle w czułość jéj pogardę ku mnie.
Wyjeżdżam do Hawru.... Irena jest umierająca; matka jéj przywołuje mnie... przybiegam, ocalam ją...
Przez cały miesiąc który przepędzam obok jéj córki, czyż Katarzyna powiada mi choć słówko żywéj wdzięczności, choć słówko czułości?
Nic...
Udajemy się do Gaiku: okazuje mi toż samo przywiązanie spokojne i zimne...
Lecz pewnego dnia, gazeta urzędowa donosi że będę powołany do znakomitego urzędu, któremu powierzone bywają tajemnice stanu...
Wieczorem tego dnia... ta kobiéta, dotąd tak surowa, tak powściągliwa, tak skromna, rzuca się nagle w moje objęcia...
Prawda iż mieni się być uniesiona swojém wdzięczném podziwieniem za ofiarę o któréj niewiedziała.
Jeśli należy jéj wierzyć... cóż to więc jest jéj serce?
Ocaliłem życie jéj córki... a Katarzyna pozostała nieczułą...
Poniosłem stratę pieniężną, a Katarzyna zapomina o wszystkiém dla mnie...
Słowem, wolę jeszcze sądzić Katarzynę bardziéj dotkniętą ofiarami materyalnemi i prawie obojętną na poświęcenia się duszy... niżeli sądzić że się bezwstydnie oddała przyszłemu powiernikowi interessów zagranicznych...
Te cztery miesiące przepędzone w Gaiku są promieniejące.... o! bardzo promieniejące dla mnie... bo szczęście ich jest czyste i bez żadnéj wstydnéj mieszaniny.
Tylko, okoliczności które mnie wtedy nieuderzały, uderzają mnie teraz...
W Gaiku, Katarzyna zadawała mi tysiące pytań względem pracy mojéj przy panu de Serigny, wybadywała drobnostkowa wrażeń i wspomnień które mogły mi pozostawić. A gdy, wyznając jéj otwarcie całą ich nicość, przekładam mówić jéj o miłości, gniewa się, swarzy, ze mną; wyrzuca mi moją dyskrecją lub płochość...
Jeśli chce opuścić niepłodny zawód, którego się chwyciłem z nieczynności, Katarzyna zażywa wszystkich środków, jakie jéj rozum dostarczyć zdoła, całego swojego wpływu, całéj swojéj przewagi nademną... aby mnie odwieść od zamiaru porzucenia mojéj czynności.
Prawda że te zapytania, że te nalegania zawsze czynione mi były przez nię w imieniu głębokiego zajęcia jakie los mój w niéj wzbudzał...
Wierzę temu... gdyż byłoby ubliżeniem rozpoznać w jéj obawie abym nieopuszczał mego zawodu, obawę stracenia owocu swego błędu, od tak dawna naprzód już ułożonego...
Od czasu jéj powrotu do Paryża, jakież było jéj życie?... Czyż poświęciła na moje proźby zwyczajne swoje stosunki? Nie, owszém zwiększyła je jeszcze bardziéj; jéj salon stał się ogniskiem wszystkich intryg dyplomatycznych.
Nasze długie dni czułości ustąpiły miejsca zatrudnieniom, które bynajmniéj nie są zatrudnieniami kobiéty zupełnie miłością owładniętéj...
Jeśli jéj wyrzucam z boleścią tę smutną zmianę, odpowiada mi że powinna być posłuszną wyraźnej woli swego męża... woli, która tém bardziéj stała się dla niéj świętą, im bardziej błąd jéj jest nagannym...
Wierzę jéj tą razą najzupełniéj,... wierzę że bardzo pragnę podobać się Księciu...
Ale i ja także mam jakieś do niéj prawo...
Ocaliłem życie jéj córki..
A ona, cóż dla mnie uczyniła? Oddala mi się... Tak jest, oddała się...
Albo ta ofiara jéj honoru, jej powinności, była upajającą i straszliwą... albo też była tylko niegodném szkaradném wyrachowaniem!..
Jeśli ten dowód miłości był dla niéj tém, czém jest zawsze dla kobiéty cnotliwéj i namiętnéj, najstraszliwszą ze wszystkich ofiar... dla czegóż tak uporczywie odmawiała mi ustąpienia w innych interesach, które powinnyby jéj się zdawać niczém, w porównaniu z niewynagrodzonym błędem który popełniła?
Inferessa te są więc dla niéj droższe niżeli jéj miłość? miłość jéj jest więc im uległą? Jest więc tylko pozorem, tylko środkiem ich dokonania?
Zgoda, stałem się igraszką intrygantki, lecz była piękną, i przez połowę tylko byłem oszukany....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Taki był temat potworny, który rozwinąłem z piekielną potęgą paradoksów...
Tak byłem szalony, iż mocno wierzyłem żem się passował z temi okropnemi powątpieniami; i doszedłem do przekonania się o tych okropnościach z tym gatunkiem gorzkiego zadowolenia człowieka który wykrywa niegodne sidła w które wpadł.
Uderzałem jako kat, a jęczałem jak ofiara...
Pamięć Heleny, Małgorzaty, Falmoutha... nic mnie niemogło naprowadzić na drogę rozumu...
Od potwierdzenia tylu niegodności do nienawiści, do pogardy którą musiały wzbudzać, krok tylko był jeden... dzika moja monomania przeskoczyła go niezadługo.
Z tego punktu widzenia, wszystko co było wspaniałego i szlachetnego w mojém postępowaniu, wydało mi się jak najwstydniéj dziwaczném...
Byłem jeszcze pod przytłaczającym wpływem tych wrażeń, gdy mi przyniesiono następujący list od Katarzyny:
Biedna to kobiéta, bardzo zasmucona, bardzo nieszczęśliwa, przychodzi cię błagać abyś był pobłażającym i dobrym dla niéj; pragnie aby jéj przebaczono to wszystko co dzisiaj wycierpiała; ma nadzieję że dziś wieczór będzie sama; będzie czekać na ciebie... przyjdź... zresztą, jak najmocniéj już postanowiła nie dawać ci więcéj Europy za rywalkę...
W usposobieniu umysłu w jakiem się znajdowałem, list ten zarazem czuły i błagający, to niewinne zastosowanie do mych wymówek, zdało mi się tak pokornie zuchwałe, tak obojętnie obelżywe, iż o mało co nienapisałem do pani de Fersen że już jéj więcéj nigdy nicezobaczę.
Lecz zmieniłem myśl.
Napisałem że przyjdę do niéj wieczorem.
Oczekiwałem téj godziny z okropną niespokojnością.
Miałem mój zamiar...
O dziesiątéj poszedłem do pani de Fersen; sądziłem że ją znajdę samą...
Tysiąc zmieszanych myśli potrącało jedna drugą w méj głowie. Gniew nienawiść, miłość, naprzód już zgryzota złego które miałem uczynić, błahy jakiś instynkt niesprawiedliwości moich podejrzeń, wszystko wprawiało mnie w stan gorączkowego rozdrażnienia, którego skutków przewidzieć niemogłem.
W brew mojéj nadziei, Katarzyna miała u siebie kilka osób.
Ten nowy dowód tego, co nazywałem jej fałszywością, oburzył mnie; przez chwile już chciałem powrócić do siebie, i wyrzec się tym sposobem mych zamiarów; lecz nieprzezwyciężona siła popchnęła mnie, i wszedłem...
Widok gości, i władza jaką zawsze miałem nad sobą, zmieniły, natychmiast gniew gwałtowny który mnie unosił, w ironią grzeczną, zimną i uszczypliwą...
Ta scena jeszcze obecna jest moim oczom... Katarzyna, siedząc przy kominku, rozmawiała z jednym ze swoich przyjaciół.
Zapewne pierwsze moje spojrzenie musiało być bardzo straszliwém, gdyż pani de Fersen pomieszana... raptem zbladła.
Rozmowa ciągnęła się daléj; wmięszałem się do niéj z jak największą spokojnością, okazałem w niej nawet niejaką wyższość. Byłem bardzo wesoły, dość świetny.
Dla osób obojętnych nic tam nie zaszło dziwnego; był to spokojny wieczór poufałéj pogadanki, podobnie jak tysiąc innych wieczorów; lecz pomiędzy Katarzyną a mną odbywała się niema scena, tajemnicza i fatalna...
Nasze nawyknienie: za półsłowem powiedzianém, szukania i odgadnięcia nagięcia głosu, poruszenia, uśmiéchu, dozwoliły mi tą razą dać jéj doznać całéj makcyi mych niecnych myśli.
Za wejściem mojém do salonu, Katarzyna osłupiała.
Starała się jednak przyjść do siebie, i aby mi zapewne dowieść iż przyjęła gości pomimowolnie, podziękowała bardzo uprzejmie. Panu de ***, iż wszedł pomimo przykazu niepuszczania nikogo, aby ją uwiadomić jaki był skutek posiedzenia, które się tak do późna przedłużyło. — Gdyby nie to, — dodała Katarzyna, byłabym pozbawiona przyjemności widzenia wielu naszych przyjaciół, którzy szczęściem korzystali z wyłomu który Pan uczyniłeś aby się wedrzéć do mojéj samotni...
Błagające spojrzenie które na mnie rzuciła towarzyszyło tym słowom.
Nie przestając rozmawiać z panem de ***, obok mnie siedzącym, odpowiedziałem uśmiéehem tak pogardnym, że Katarzyna o mało co się już niezdradziła...
Cóż więcéj powiem?... Wszystkie usiłowania, które czyniła ubocznie aby uśmierzyć lub przeniknąć powód urazy, którą sądziła być głęboką, zostały również okrutnie odepchnionemi.
Znała nazbyt dobrze wszystkie odcienia mojéj fizjonomii, serce jéj zbyt łatwo odgadywało moje serce, była zbyt tkliwo przeczuwającéj natury aby nieodgadnąć iż chodziło tą razą, nie już o swary miłosne, lecz o wielkie jakowe niebezpieczeństwo które groziło jéj miłości.
Przeczuwała to niebezpieczeństwo... z rozpaczą szukała jego przyczyny, a była przymuszona uśmiéchać się i prowadzić rozmowę obojętną...
Tortury te trwały przez godzinę.
Jednak siła i władza nad sobą opuściły ją zwolna; dwa lub trzy razy dziwne jéj roztargnienie zostało spostrzeżoném; nakoniec jéj rysy tak się widocznie zmieniły, iż pan de *** spytał jéj czy była cierpiącą...
Zmięszała się na to zapytanie, odpowiedziała że ma się zupełnie dobrze, i zadzwoniła aby dano herbatę.
Była wtenczas jedenasta.
Pochwyciła pozór chwilowego zamieszania, jakie zwykłe sprawia nakrywanie do herbaty, aby zbliżyć się do mnie i powiedzieć mi:
— Czy chcesz Pan zobaczyć obraz, który mi radzą, kupić? znajduje się właśnie w małym saloniku...
— Jakkolwiek nędznym jestem znawcą, — rzekłem, — ofiaruję ci Pani, jeśli nie moje rady, przynajmniéj szczere wrażenie, jakie na mnie uczyni.
Poszedłem za nią do tego pokoju.
Narażając się na to, że może być widzianą, wzięła mnie za rękę, i rzekła głosem prawie zagasłym. — Arturze, miej litość nademną!... to co cierpię, przewyższa moje siły i odwagę.
W téj chwili pan de *** wszedł także zobaczyć obraz.
Pani de Fersen tak zupełnie przytomość straciła, iż musiałem co prędzéj mą rękę z rąk jej wyrwać.
Zdaje mi się iż pan de *** postrzegł to poruszenie, gdyż zdał się być pomięszany.
— Obraz ten jest bardzo piękny, — rzekłem do Katarzyny; — wyraz jest zachwycający. Nigdy sztuka bardziéj niezbliżyła się do natury.
Pani de Fersen była tak słaba, iż opierała się o krzesło.
Pan de *** podziwiał uprzejmie obraz. Oznajmiono księżnie iż dano herbatę.
Powróciliśmy do salonu: zaledwie mogła się na nogach utrzymać.
Wedle swego zwyczaju, zajmowała się robieniem herbaty, podawała mi właśnie filiżankę, spoglądając na mnie prawie z obłąkaniem, gdy trzaskanie z bicza i dźwięk dzwonków słyszeć się dały na dziedzińcu...
Uderzona okropném przeczuciem, Katarzyna wypuściła filiżankę z ręku, w chwili gdy właśnie miałem ją wziąść, wołając głosem zmienionym.
— Co to jest?...
— Stokrotnie przepraszam za moję niezręczność, pani, i za hałas jaki zrobili ci nędznicy. Ponieważ odjeżdżam dziś wieczór, pozwoliłem sobie kazać tu zajechać memu podróżnemu powozowi, nie chcąc tracić ani minuty z drogiego czasu, który można przy tobie pani przepędzić..
Katarzyna niezdołała się oprzéć temu ostatniemu ciosowi; zapomniała się najzupełniéj, i zawołała głosem przytłumionym, opierając swe drżące ręce na mojém ramieniu: — To niepodobna.... Pan niepojedziesz!... ja nie chcę abyś pan pojechał!...
Na powszednie osłupienie i pomieszanie widzów téj sceny, postrzegłem że sława pani de Fersen, dotąd tak szanowana, zgubioną była na zawsze...
Pozostałem nieubłagany.
Oswobadzając zwolna mą rękę z jéj rąk, rzekłem jéj:
— Pani, tak jestem szczęśliwy i dumny, z żalu jaki zdaje się wzbudzać w pani mój odjazd, że już myślałbym o moim powrocie, gdyby na nieszczęście niepodobna mi było przewidziéć go... — Poteém dodałem, kłaniając się jéj: — Oto są, pani, objaśnienia, których żądałaś odemnie...
Był to duplikat ohydnego komnmentarza który napisałem o jéj miłości.
Katarzyna już mnie nieusłyszała, padła zgromiona na swe krzesło, trzymając machinalnie list w swych ręku.
Wyszedłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz wieczór, byłem tutaj... w Serval.
Pędzie temu już trzy miesiące jak się dowiedziałem że Irena umarła ze zmartwienia, zapewne, że mnie już więcéj niewidzi...
Pani de Fersen powróciła do Rossyi ze swoim mężem...
Dowiedziałem się także na domiar mych zgryzot i rozpaczy, że pan de Fersen już tylko co miał otrzymać ambassadorstwo Rossyjskie we Francy i, lecz że się go nagle wyrzekł.
Tym sposobem tłumaczyło się wytrwanie Katarzyny w stosunkach dyplomatycznych...
Chciała dopomódz mężowi do otrzymania téj znakomitéj godności, aby pozostać. we Francyi i nieopuścić mnie....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz po tym okropnym wieczorze zamieszkałem w Serval, w starym i smutnym zamku ojcowskim...
Skoro się dowiedziałem o śmierci Ireny.... ledwie niezwaryowałem.
Nienawidzę się jako jej zabójcę...
Zycie które tu pędzę jest samotne i pełne strapienia.
Od sześciu miesięcy niewidziałem nikogo... zupełnie nikogo...
Każdego dnia idę długo rozmyślać przed obrazem ojca....
Włożyłem na siebie obowiązek napisania tego dziennika...
Obowiązek ten jest dokonanym...
Mocnom udręczył kilka niewinnych i szlachetnych istot.... lecz też wiele cierpiałem! lecz też wiele cierpię, mój Boże!...
Jakaż będzie moja przyszłość?
Przedemną życie jest ponure i czarne, zgryzoty przeszłości ścigają mnie...
Jakiż będzie mój los?...
Zginęż przez samobójstwo... zginęż gwałtowną śmiercią którą Irena mi przepowiedziała?...
Co za myśli!...
A dzisiaj właśnie skończyłem lat dwadzieścia ośm!...

Serval, 18 Lipca 18**



Rozdział 13.
― MARYA BELMONT. ―
Serval, 20 Stycznia 18**

Ktoby mi był powiedział, przed sześcią miesiącami, że daléj pisać będę ten dziennik... lub raczéj że się wydobędę z odrętwienia serca, w którém pogrążony byłem od czasu zerwania mych związków z panią de Fersen, po śmierci Ireny?...
Tak jednak jest w istocie...
A jednakże rozpacz moja była straszliwa!
Lecz dzisiaj, chociaż cierpię jeszcze wywołając te myśli, daleka nadzieja... nowe wzruszenia osłabiają te uczucia.
Smutnie się uśmiecham czytając w moim dzienniku, który przerzuciłem, te słowa tak często powtarzane.

... Nigdy zmartwienie żywszem niebyło...
... Nigdy szczęście niebyło większém...
... Nigdy niezapomnę...

A jednakże przed nowemi radościami zniknęły te zmartwienia.... przy nowych zmartwieniach pobladły te radości...
A jednakże; codziennie zapomnienie, ta fala, tak posępna i zimna, wznosi się, wznosi i pochłania w czarnéj przepaści przeszłości wspomnienia odbarwione ręką czasu.
Moja matko!... mój ojcze!... Heleno!... Małgorzato!.... Katarzyno..... wy, którym winien byłem tyle cierpień i tyle szczęśliwości!
Przestwór lub grób nas rozdzielają; a ledwie czasem, na chwilę o was pomyślę!...
I zapewne, niestety! toż samo stanie się z uczuciami, z wrażeniami, które w téj chwili moje serce i mój umysł zajmują.
A jednakże, w tej chwili, niemogę się wstrzymać aby niewierzyć w ich długie trwanie.
Ach!... mój ojcze... mój ojcze!... powiadałeś mi bardzo straszliwą, bardzo groźną prawdę, upewniając mnie że zapomnienie jest jedyną rzeczywistością tego życia!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

«Otworzę więc znowu ten dziennik, który sądziłem raz na zawsze zamknięty...
Sądziłem także moje serce raz na zawsze zamknięte na wrażenia tkliwe i szczęśliwe.
Kiedy jeszcze czuję... piszmy więc jeszcze...
Będzie temu trzy miesiące, kiedy pewnego poranku wyszedłem, a za mną stary mój koń czarny, zgrzybiały lilak, na którego niegdyś kuzynka moja Helena tak często wsiadała .
Przechadzając się z głową machinalnie spuszczoną, postrzegłem świeżo wyryty trop wielkiego dzika.
Chcąc znaleść jakowe roztargnienie w gwałtownych ćwiczeniach, kazałem sprowadzić z Londynu ze trzydzieści psów gończych foxhounds[3], i urządziłem dość dobry przybór myśliwski, z wielką radością starego Leforta, dawnego dojeżdżacza mojego ojca, którego zachowałem jako ogólnego nadzorcę.
Idę przez ciekawość za tropem dzika, którego jeszcze niewyśledzono w boru, porzuciłem skraj lasu, i zapuściłem się pomiędzy zagrody, i, uszedłszy blisko ze trzy mile, przybyłem do małego folwarku, zwanego folwarkiem Łąkowym, leżącego na skraju łąk niezmierzonych, wśród których straciłem ślady dzika.
Folwark ten tylko co świeżo został puszczony w dzierżawę wdowie nazywającéj się pani Keruët. Rządca moich dóbr powiadał mi bardzo wiele dobrego o czynnéj staranności téj kobiéty, która przybywała z okolic Nantes, porzuciwszy po śmierci męża dzierżawę którą trzymała w Bretanii.
Chciałem korzystać ze zdarzenia które mnie zaprowadziło nieopodal od folwarku, aby zobaczyć moją nową dzierżawczynię.
Folwark Łąkowy znajdował się w położeniu niezmiernie malowniczém. Główny jego budynek, otoczony obszernym dziedzińcem, przytykał do skraju lasu. Domek ten, niegdyś poświęcony na łowieckie zjażdżki, zbudowany był w guście małego zameczku, mającego po bokach dwie wierzyczki. Drzwi łękowate, po nad któremi była tarcz kamienna, z wyrytym na niéj herbem, prowadziły do mieszkań dolnych.
Czas nadał szarawą barwę tym starym marom, zbudowanym ze starożytną trwałością. Dachówki mchem były porosłe, a chmara gołębi roiła się na spiczastym szczycie jednéj z wieżyczek, zamienionej w gołębnik.
Wbrew niedbałemu zwyczajowi naszych wiejskich mieszkańców, dziedziniec tego folwarczku był nadzwyczaj porządnie utrzymany; pługi, brony, walce świeżo pomalowane pięknym kolorem zielono oliwkowatym, były symetrycznie ustawione pod obszerną szopą, podobnież jak zaprzęgi koni pociągowych, lub jarzma pługowych wołów.
Gęste sztachetki, przerzynając dziedziniec w całéj jego długości, przedzielały go na dwie części, z których jedna pozostawiona była ptastwu rozmaitego gatunku, gdy tymczasem druga, porządnie usypana piaskiem żółtym jak ugier, prowadziła do łękowatych drzwi małego zameczku, po każdéj stronie których wznosił się skromny klombik róż dzikich i słoneczników.
Przypatrywałem się z przyjemnością temu folwarczkowi, gdym usłyszał, z niepodobném do uwierzenia podziwieniem harmonijne preludya dźwięcznego i łagodnego głosku.
Tony te zdawały się wychodzić z małego okienka wysokiego i wązkiego, umieszczonego w środku jednéj z wieżyczek, i zewnątrz przysłanianego gęstą firanką z powojów i nasturcyi.
Po preludiach nastąpiło milczenie, i niezadługo głos zaczął śpiewać dumkę, o Wierzbie z Otella Rossiniego.
Głos ten, donośny i dźwięczny, wykrywał najwyborniejszą metodę. Wyraz jego pełen wdzięku i tęsknoty.
Podziwienie moje było niezmierne; śpiew ucichł, a jednak słuchałem jeszcze, gdym ujrzał ukazującą się w progu małych drzwiczek łękowatych kobiétę blisko pięćdziesięcio letnią, ubraną w suknię czarną i bawecik jak śnieg biały.
Skoro mnie postrzegła, spojrzała na mnie z miną zarazem niespokojną i badającą.
Była wzrostu średniego, krępa, brunetka i ogorzała; twarz jéj miała wyraz szczerości i wielkiéj łagodności.
Cóż może być na pańskie usługi? — spytała z lekkim ukłonem, którego osądziła że wart mój biedny stary konina, i mój ubiór gentlman-farmera. jak mówią Anglicy.
— Pani, deszcz zaczyna padać; pozwolisz mi tu Pani schronić się na chwilkę, i powiedziéć czy jeszcze jestem bardzo daleko od wioski Blémur?
To zapytanie było tylko pozorem, dla pozyskania nieco czasu i starania się dostrzedz Desdemony. — Do wioski Blémur, Panno Najświętsza? ależ Pan tam niedojedziesz chyba późno w noc, chociaż Pan masz wybornego małego konika, — rzekła kobiéta, znawczém okiem spoglądając na lilaka.
— Niepotrzebaż jechać królewską drogą przez las, aby się dostać do Blémur?
— Prościuteńko, Panie; droga ta jednym końcem idzie do Blémur, drugim do zamku Serval, i ma dobrze ze trzy mile długości, tak przynajmniéj powiadają, ale ja nie bardzo dawno w téj okolicy mieszkam.
— Pozwolisz mi więc pani pozostać pod tą szopą dopóki ulewa nieprzeminie?
— Ależ pan wejdź do naszego domku; tam panu będzie daleko lepiéj.
— Przyjmuję, pani, twe zaproszenie, chociaż widząc tę szopę tak doskonale urządzoną, możnaby prawdziwie sądzić że się znajdujemy w salonie.
Zdało mi się iż ten komplement bardzo się podobał pani Keruët, która mi na to powiedziała pusząc się:
— Ach Panie! bo to widzi Pan, w naszej Bretanii zawsze tak są utrzymywane folwarki.
Rozmawiając z gospdynią, niestraciłem jednak z oczu małego okienka wieżyczki; kilka razy nawet zdawało mi się postrzegać białą rączkę uchylającą zwolna firanki ocieniającéj okienko.
Pani Keruët poprzedziła mnie do folwarku. Przywiązałem Blaka, i wszedłem do domu za tą uprzejmą gosposią.
Na lewo drzwi wchodowych była obszerna kuchnia, przyozdobiona we wszystkie swe przybory miedziane i cynowe, których czyszczeniem zajęte były dwie tęgie wieśniaczki, a które świeciły się jak srebro i złoto.
Na prawo wchodziło się do dużéj izby, w której stały dwa łóżka z kręconemi kolumnami, z firankami z zielonéj rasy, obdzierganemi czerń oną włóczką; oba te łóżka przedzielał wysoki komin, na którym trzeszczał jasny ogień ze szyszek jodłowych, a nad którym, za całą ozdobę, było tylko małe zwierciadło, w starych ramkach z łąki czerwonéj, i dwie gruppy figurek woskowych pod szkłem: Święty Jan ze swoim barankiem, i Święta Genowefa, jak mi się zdaje, ze swoją łanią.
Pomiędzy dwoma oknami, z drobniutkiemi szybkami, wisiał na ścianie staroświecki zegar z kukawką; z jego popielatéj budki, pomalowanéj w kwiaty różowe i błękitne, wisiały dwa ołowie, na sznurkach nierównéj długości. Nakoniec, kołowrotek. wielkie haftowane krzesło z poręczami, przeznaczone zapewne dla saméj tylko gospodyni, krzesło dla Desdemony, dwa stołeczki dla wieśniaczek, pułeczki pełne naczyń fajansowych i okrągły stolik z drzewa orzechowego, pięknie wywoskowany, dokończały umeblowania téj izby, która służyła razem za salon, salę jadalną i pokój sypialny.
Począwszy od podłogi aż do szyb, wszystko błyszczało czystością. U poczerniałych i wystających belek, pozawieszane były długie girlandy winogron zakonserwowanych na zimę, a ściany, wapnem pobielone, ozdobione były kilkunastu obrazkami w czarnych ramkach, przedstawiającemi cały ciąg rycin kolorytowanych, wyjętych z przypowieści o Synie marnotrawnym.
Gospodyni przyjmowała z niejaką pychą pochwały względem utrzymania swojego domku, gdy się drzwi otworzyły, weszła młoda panienka, czy młoda mężatka, która tak pięknie śpiewała...
Skoro mnie spostrzegła, zapłoniła się mocno, i chciała odejść.
— Ależ zostań, Marya. — Powiedziała jéj przychylnie pani Korouët.
Niemogłem widziéć téj twarzy tak zachwycająca pięknéj, i nieprzypomniéć sobie niebiańskiego wyrazu dziewic pędzla Rafaela.
Moje podziwienie tak było widoczne, moje uwielbienie tak wielkie że znajduję tyle połączonych doskonałości w głębi wiejskiego folwarczku, i tak mało zapewne ukrywałem te wrażenia, iż to Maryę bardzo zmięszało.
— To moja siostrzenica, panie; — rzekła do mnie gospodyni, która niespostrzegła ani mojego podziwienia ani pomieszania Desdemony. — Jest to córka mojego biednego brata, zabitego pod Waterloo, porucznika starej gwardyi... Pokazaliśmy, za protekcyą. Jaśnie Wielmożnego Biskupa Nanteńskicgo, umieścić Maryę w Saint-Denis, gdzie odebrała wychowanie jak znakomita Panna; pozostała tam do czasu swego zamężcia, które odbyło się w Nantes, będzie temu blisko rok, — powiedziała pani Kerouët z westchnieniem. Potém mówiła znowu.
— Ależ siadaj pan przecie; a ty Maryo, przynieś butelkę wina i kawałek świeżego placka.
— Stokrotnie pani dziękuję, — rzekłem, — nic jeść niebędę... Skoro tylko deszcz przeminie, zaraz puszczę się w drogę.
Zakłopotana zapewne jak się ma znaléść Marya usiadła przy kołowrotku ciotki.
— Może się pan udajesz do zamku Serval? — rzekła do mnie dzierżawczyna.
— Nie, pani, już powiedziałem że jadę do Blémur.
— Ach! tak, do Blémur... przepraszam pana., daleko to będzie lepiéj dla pana...
— Jakto, pani? Pan zamku Serval jest więc niegościnny?
— Niewiem tego, panie; ale powiadają że również niema ochoty widziéć twarzy ludzkich, jak twarze ludzkie nie mają ochoty widzieć go nawzajem, — odpowiedziała pani Kerouët.
— A to dla czego? żyje więc bardzo samotnie?
— Hum, hum! — mruknęła dzierżawczyna potrząsając głową, — niedawno tu przybyłam, i niewiem czy szkaradne historye które o nim prawią są prawdziwe, a potém, widzi pan, Hrabia jest naszym panem i dobrym panem jak powiadają; niepowinnam też mowie o tém co się mnie nietycze. Lecz Maryo, znowuś mi pomięszała wszystek mój len, — zawołała obracając mowę do młodéj kobiéty. — Nigdy niepotrafisz prząść na kołowrotku: podaj mi moję kądziel.
— A pani, — spytałem Maryi, — czy wiesz co bardziéj stanowczego, niżeli twa ciotka, o tym groźnym mieszkańcu Servalu?
— Nie, panie; słyszałam tylko jak powiadano że pan Hrabia żyje bardzo samotnie; a że sama bardzo lubię samotność, doskonale ten gust u innych pojmuje.
— Pani masz tyle sposobów umilenia swojego ustronia, iż bardzo łatwo pojmuję że może ci się wydawać przyjemném: nasamprzód grasz doskonale, mogę o tém wyrokować, gdyż byłem tyle szczęśliwy żem panią słyszał.
— Rysuje, i maluje także, — dodała z pychą pani Keronët.
— Kiedy tak, pani, — rzekłem do Maryi, — ośmielam się prosić cię, w imię zatrudnienia które nam jest drogiem i wspólném, abyś się raczyła wstawić za mną do swéj ciotki, aby była tak łaskawa i pozwoliła mi zrobić kilka widoków tego folwarku, którego położenie znajduję roskoszném.
— Nie potrzebujesz pan na to protekcyi Maryi, — rzekła pani Kerouët, — możesz pan robić tyle rysunków ile sam zechcesz, to nikomu szkodzić niemoże.
Podziękowałem dzierżawczyni; a nie chcąc za bardzo przedłużać tych pierwszych odwiedzin wsiadłem na konia i pojechałem.
Przez dziwactwo chciałem zachować inkognito z resztą bardzo łatwe do zachowania przez czas niejakiś, bo folwark łąkowy bardzo był oddalony od Serval, a mieszkańcy lub rolnicy tego folwarku bardzo rzadko tamże przychodzili.
Nazajutrz po pierwszém mojém widzeniu się z Maryą, zaopatrzyłem się najzupełniéj we wszystko co było potrzebném do malowania, gdyż od czasu mego powrotu do Serval, szukałem także niejakiego roztargnienia w sztukach pięknych; i wsiadłszy na mego dobrego starego Blaka, udałem się do folwarku łąkowego.
Dzięki moim częstym odwiedzinom, niezadługo nastąpiła najzupełniejsza ufność pomiędzy Maryą, jéj ciotką i mną.
Ponieważ niewidywałem nigdy pana Belmont którego sądziłem być w podróży, wstrzymałem się też od czynienia jakichkolwiek zapytań względem niego. Odrysowałem folwark pod wszelkiemi punktami, widoku, i dwa lub trzy z tych rysunków ofiarowałem pani Kerouët, która wielce niemi została uradowana. Czesto Marya malowała wraz ze mną; posiadała bardzo znakomity talent.
Przeciwnie zwyczajowi młodych panienek, Marya skorzystała jak najlepiéj z wybornego wychowania jakie dają zwykle w podobnych naukowych zakładach jak w Saint-Denis. Chciwa uczenia się, niepominęła żadnéj nauki, żadnéj ze sztuk pięknych lub robót pożytecznych, których uczono w tym instytucie: szczęśliwa też ta natura, tym sposobem wykształcona cudownie się rozwinęła.
Do oświaty gruntownéj, obszernéj i urozmaiconéj, łączyła najszczęśliwsze usposobienie do sztuk pięknych. Lecz Marya zdawała się niewiédziéć ile powabu było w rządkiém połączeniu tych darów tak rozmaitych; niepyszniła się z nich bynajmniéj lecz doświadczała prostodusznego ukontentowania pensjonarki, i rozpowiadała mi niekiedy o swych przeszłych powodzeniach w historyi, malarstwie i muzyce, jak inne kobiéty rozprawiają o tryumfach odniesionych przez swe wdzięki.
Marya miała lat ośmnaście, a przytém szczęśliwą i ruchomą wyobraźnię dziecięcia. Gdy się ze mną spoufaliła, znalazłem ją prostą, dobrą i ożywioną, tą wesołością naiwną i łagodną, pochodzącą z czystości duszy i nawyknień życia spokojnego, umysłowego i szlachetnie zajętego. Im bardziéj zgłębiałem ten prosty charakter, tém bardziéj przywiązywałem się do niego. Nieczułem ku Maryi miłości gwałtownéj i niespokojnéj; lecz gdy znajdowałem się przy niéj doświadczałem szczęścia tak głębokiego, tak pogodnego, iż bynajmniéj nieżałowałem tłumnych wzruszeń namiętności.
Rzecz dziwna, chociaż Marya była piękna jak anioł, chociaż kibić jéj była najpowabniejsza, daleko bardziéj zajęty byłem jéj dowcipem, jej rozumem, tysiącznemi pomysłami jéj młodzieńczej duszy, niżeli doskonałością jéj rysów.
Nigdy niepowiedziałem jéj najmniejszéj grzeczności dotyczącej się jéj twarzyczki, gdy tymczasem nieukrywałem jéj niezmiernego zajęcia, jakie wzbudzały we mnie jéj talenta i wyborne przymioty.
Chociaż była zamężna, rozlany był w całéj jéj osobie urok tajemniczy i dziewiczy, który tak wielki na mnie wpływ wywierał, iż dziwnie obok niéj byłem nieśmiały.
Pani Kerouët, ciotka Maryi, była kobiétą rzadkiego rozsądku, i jak najlepsze posiadała serce.
Pobożność jéj, zarazem łagodna i żarliwa użyczała jéj natchnień do czynów jak najmiłosierniejszych; nigdy ubogi niewyszedł z folwarku chociażby tylko bez małego datku i kilku słów zachęcających, daleko może jeszcze szacowniejszych od jałmużny. Zwolna, odkrywałem w téj nieocenionéj kobiécie skarby czułości i cnoty praktycznéj. Jéj rozmowa zajmowała mnie zawsze, gdyż nauczała mnie tysiąc ciekawych rzeczy ściągających się do rolnictwa. Niekiedy prosty jéj rozum wznosił się bardzo wysoko przez sam wpływ głębokiéj wiary; i przyznam się że napróżno chciałem wykryć tajemnicę religii, rzucającéj niekiedy tak żywe światłości na pojęcie naiwne i proste.
Starannie uczęszczałem do folwarku od dwóch miesięcy, gdy pewnego dnia pani Kerouët rzekła do mnie: — Musisz się pan dziwić, nieprawdaż, widząc Maryę prawie wdową?... Ponieważ pan jesteś naszym przyjacielem, opowiem panu tę smutną historyę. Wystaw pan sobie, że mąż mój i ja, trzymaliśmy dzierżawą folwark w Thouars, blisko Nantes. Folwark ten należał do pana Duvallon, bardzo bogatego człowieka; który uzbrajał swoim kosztem okręta, i który zaczął dorabiać się majątku, czyniąc wycieczki jako korsarz, podczas wojny z Anglikami. Chociaż prostak, pan Duvallon był jednak dobry; kochał bardzo mojego męża. Pewnego dnia Kerouët wspomniał mu o naszéj siostrzenicy, która niezadługo miała wyjść z Saint-Denis. Z piękném swojém wychowaniem nie mogła zostać żoną wieśniaka, a niebyliśmy dość bogaci aby ją wydać za jakiego pana. Widząc nasz kłopot, pan Duvallon rzekł do Kerouëta: — Jeśli twoja siostrzenica jest rozsądna, biorę na siebie wydać ją za mąż. — A za kogóż? spytał mój mąż. — Za mego starego kamrata, kapitana okrętowego, który chce handel porzucić, i żyć sobie spokojnie jak mieszczanin. Właśnie co tutaj przybył. Jest bogaty. Nie jest on modniś, lecz czysty jak złoto, giętki jak trzcina, jestem pewny pani, że uszczęśliwi, twoją siostrzenicę. Było to w Październiku, roku przeszłego. Marya, skończywszy lat ośmnaście niemogła dłużéj pozostać w Saint-Denis. Sprowadzamy ją więc do folwarku, i umawiamy się którego dnia pan Duvalon ma nam przyprowadzić pana Belmont, swego przyjaciela, który, ma się rozumieć, chciał pierwéj zobaczyć naszę siostrzenicę, nim ją weźmie za żonę. Tego dnia była właśnie niedziela. Nasz folwark był bardzo porządny; Kerouët, Marya i ja, jak najładniéj wystrojeni, gdy pan Duvallon przybył w kabryolecie ze swym przyjacielem. — I cóż? Przyjaciel jego nie był jak to powiadają, ładnym chłopcem, lecz miał krzyż legii honorowéj, twarz poczciwego człowieka, i zdawał się jeszcze bardzo rześki na swój wiek, bo już mógł mieć czterdzieści pięć albo pięćdziesiąt lat. Ten pan był bardzo uprzejmym dla nas. Kiedy niekiedy spoglądałam na Maryę; nie zdawało się aby pan Belmont bardzo jéj zawrócił głowę; lecz wiedziałem że była rozsądną; prócz tego, z jéj wychowaniem, zdawało mi się, że potrzebowała przedewszystkiém dobrego bytu, i że wiele rzeczy należało nam temu względowi poświęcić. Było to nieszczęście, bez wątpienia, lecz nie można się było wahać. Gdy ci panowie odjechali, powiedzieliśmy otwarcie Maryi jak się rzeczy mają. Ach! panie, ileśmy to łez wyleli, i ona, i ja, i mój biedny Kerouët; gdyż nasza droga dziecina bardzo jeszcze była młoda, a pan Belmont bardzo dla niéj stary... lecz przynajmniéj los Maryi był zapewniony, i mogliśmy teraz być spokojni. Zrozumiała to, poddała się losowi, a nazajutrz, gdy pan Duvallon znowu przybył, daliśmy mu słowo. Przez parę tygodni pan Belmont odwiedzał nas codziennie. Chociaż powiadają że żeglarze są grubijanie i opryskliwi, on był bardzo łagodny, bardzo dobry, bardzo uprzejmy, i Marya nakoniec zaczęła na niego patrzeć bez wstrętu, i została wzruszona dowodami czułości jakie jéj dawał. Prócz tego nie mieliśmy się rozłączyć, miał kupić małą posiadłość wiejską nieopodal od Thouars, a tym sposobem mieliśmy widywać codziennie Maryę. Słowem, tak się przyzwyczaiła do pana Belmont, iż zezwoliła na to, aby odmalować jego portret. Ma go tam na górze, w swoim gabineciku znajdującym się w wieżyczce, gdzie niechce pozwolić wejść nikomu... Nadzwyczajnie jest podobny. Przy końcu Grudnia, pan Belmont nam oświadczył iż pojedzie do Paryża aby kupić prezent ślubny, gdyż ślub miał się odbyć w Nantes najdaléj przy końcu Stycznia, po dwóch tygodniach pan Belmont powrócił z Paryża, i przywiózł przepyszne prezenta dla Maryi.
Po smutnym przypadku który nas rozłączył, przypomniałam dopiéro sobie, że, za swym powrotem z Paryża, pan Belmont zdawał mi się nieraz zamyślony i zakłopotany; lecz okazywał się zawsze dobrym i przyjemnym dla nas; tylko, zamiast czekać początku Lutego, w którym to czasie miał się ślub odbyć, nalegał aby połaczenie jego z Maryi zostało przyspieszone. Zezwoliliśmy na jego żądanie, i ślub odbył się 17 Stycznia, w piątek. Podpisaliśmy kontrakt zrana. Pan Belmont zapisywał sześć tysięcy liwrów dochodu mojéj siostrzenicy. Dla podobnych ludzi jak my, była to rzecz piękna, nieprawdaż, panie? Po podpisaniu kontraktu udajemy się do urzędnika cywilnego, potém do kościoła, i powracamy obiadować w wiejskim domu pana Duvalon, świadka pana Belmont. Siadamy do stołu; przy wetach, pan Belmont zaczyna śpiewać piosneczkę, którą właśnie ułożył na swój ślub, kochane biedaczysko, gdy raptem przyjeżdża z Nantes służący pana Duvallon. Oddaje list swemu panu. Pan Duvallon zbladł, wstał od stołu, i zawołał: — Belmont, posłuchaj!.... Przypominam sobie że pan Belmont śpiewał właśnie w tej chwili piosneczkę, która się zaczynała od: — Już Hymen wstrząsa swoje pochodnię. Pan Belmont wstaje; lecz zaledwie przeczytał list który mu podał pan Duvallon, taką zrobił twarz... ach! panie, ale to twarz tak straszną... że dotąd jeszcze zrozumieć niemogę aby człowiek, który zwykle miał twarz łagodną, mógł ją zrobić tak okropną. Potém, przychodząc nieco do siebie, zbliża się do Maryi ściska ją, i mówi: Nie troszcz się o mnie moja żoneczko, niezadługo odbierzesz odemnie wiadomość; potém znika z panem Duvallon, który do nas powiada odchodząc: — Belmont wmieszany jest do jednej sprawy jako karbonaro, — dodała pani Kerouët, przywodząc sobie na pamięć swoje wspomnienia. — Musi uciekać, życie jego jest w niebezpieczeństwie. Jeśli go przyjdą aresztować, staraj się pani zatrzymać kommissarza jak tylko będzie można najdłużéj.
Kwandrans zaledwie upłynął jak obaj odeszli, gdy officr od żandarmów przybywa tu powozem z kominissarzem policyi, jak przewidział pan Duvallon. Pytając gdzie jest pan kapitan Belmoot. — Łatwo pan pojmujesz że niemówimy ani słówka. Szukają, szukają, nic nie znajdują, a to trwa przynajmniéj dwie godziny. — Kommissarz już miał odejść, gdy któś z wesela wspomniał przypadkiem o trzymasztowym statku Piękna Aleksandra, który pewnie wyruszył z Nantes w ciągu dnia; wtedy Brygadier żandarmów zawołał: — A morze przybiera o trzeciéj! a teraz piąta! Mm powrócimy do Nantes będzie już siódma.... Jeśli nasz jegomość skorzystał z tego statku, o siódméj z wieczora już wypłynie z rzeki i uchroni się przed naszém ściganiem!...
— I to rzekłszy znowu wsiadają do powozu z Kommissarzem, i powracają do Nantes co konie wyskoczą; lecz przybywają za późno. Ten kochany pan Belmont zdołał szczęściem wsiąść na Piękną Aleksandrę, która płynęła do Hawany. Pan Duvallon to przyszedł nazajutrz udzielić tych szczegółów. Niestety, panie, nieszczęście nigdy samo jedno nieprzychodzi. We dwa miesiące po tym wypadku, biedny mój Kerouēt umarł z zaziębienia piersi; pan Duvallon sprzedał swój folwark w Thouars, i byłabym się znalazła zupełnie bez sposobu do życia, gdyby Rządca zamku Serval, który znał Kerouëta, i wiedział że się znam na wiejskim gospodarstwie nie był mi proponował wziąść w dzierżawę ten mały folwarczek, w którym mieszkanie dość mi się podoba, chociaż codziennie żałuję mego biednego Kerouëta, i bardzo jestem niespokojna o los pana Belmont, który raz tylko do nas pisał przez statek z Nantes, który Piękna Aleksandra napotkała na morzu. W tym liście, pan Belmont zalecał nam abyśmy się uspokoili, i że lada dzień przybędzie sprawić nam niespodziankę... Co do Maryi, nie mogę tego powiedzieć aby droga dziecina żałowała bardzo pana Belmont; niedość go znała, aby mogła żałować; ale ja panie, ja go za nią żałuję; bo gdybym jutro umarła; cóżby się z nią stało? Dodaj pan do tego, że taka z niéj skrupulatka że żadnym sposobem niechce ruszyć ani grosza z sześciu tysięcy franków, które pan Belmont jéj przyznał:, a które pan Duvallon przysyłał jéj co trzy miesiące: Odnosimy pieniądze do Notaryusza w Nantes, gdzie pozostaną aż do przybycia pana Belmont, który teraz powróci Bóg wie kiedy.
Takie prawie było opowiadanie pani Kerouët. Istotnie, w czasie odjazdu pana Belmont, odkryto kilka spisków liberalnych, i w téj chwili towarzystwa tajemne organizowały się groźnym sposobem; było więc wielkiém do prawdy podobieństwem że pan de Belmont także był mocno skompromitowany w jakim spisku przeciwko Rządowi.
Od czasu tego zwierzenia się ciotki, Marya wydała mi się daleko jeszcze powabniejszą...
Nieprzestawałem chodzić codziennie do folwarku, niekiedy nawet, gdy śnieg, padał, lub zimno zbyt było przenikliwe, dobra pani Kerouët zapraszała mnie usilnie abym noc przepędził na folwarku, i na prawdę się gniewała gdym mówił że się puszczę w drogę w nocy, i przez las, aby powrócić do Blemur, gdzie niby mieszkałem.
Gdy się namyśliłem zostać, Marya nieukrywała swojéj naiwnej radości: była to wówczas prawie gala na folwarku. Pani Kerouët zajmowała się sama przygotowaniami i szczegółami obiadu, a Marya, która sypiała w pokoju ciotki, czuwała z baczną, i powabną uprzejmością aby niczego nie brakowało w maleńkim pokoiku; który zajmowałem w jednéj z wieżyczek.
Ta gościnność tak uprzejma, tak uprzedzająca, głęboko mnie wzruszała, a to najbardziéj dowodziło mi czystość uczuć tych dwóch kobiét, że nigdy nawet nieprzyszło im na myśl, że częste moje wizyty mogą je skompromitować. Moja obecność była im miła; ożywiałem, rozweselałem ich samotność; a jeślim im dziękował z wylaniem duszy, za dobroć którą mi okazywały, pani Kerouët mówiła mi naiwnie:
— Nie do nas że to należy, do nas biednych kobiét, być wdzięcznym panu za to, że, chociaż artysta (uchodziłem w ich oczach za malarza), przychodzisz dopomódz nam przepędzić długie wieczory zimowe, ujeżdżając prawie codziennie trzy mile aby tu przybyć, i trzy aby powrócić... a jeszcze podczas takiéj niepogody? Posłuchaj panie Arturze, — dodała ta nieoceniona kobiéta, — sama nie wiem jakim to się stało sposobem, lecz teraz pan jesteś niby jako należący do naszéj rodziny, i gdyby się trzeba wyrzec widywać pana, byłybyśmy bardzo nieszczęśliwe i bardzo smutne, nieprawdaż Maryo?
— O! bezwątpienia, moja ciotko, — mówiła Marya, z uwielbienia godną prostodusznością...
Dowiedziałem się że Marya niema książek, mówiła doskonale po włosku i po angielsku; kazałem kupić w Paryżu bibliotekę kompletną, rozkazując przesłać ją nasamprzód do Nantes, a z Nantes zaadressować ją do folwarku.
Podobnie jakiem się spodziewał, przysłanie tych książek przypisane zostało pamięci pana Belmont, lub przyjaciela jego, pana Duvallon.
Tym sposobem dokazałem otoczyć Maryę i jéj ciotkę niejakąś domową zamożnością, na któréj im zbywało, i zwolna, kilka kosztownych mebli, kobierce, obrazy, przybyły do folwarku, i przyjęte zostały z radością, zawsze jako pamięć oddalonego.
Pełna wdzięczności, Marya napisała najpowabniejszy list z podziękowaniem do pana Duvallon, który odpisał że najzupełniéj niepojmuje wdzięczności pani Belmont.
Lękając się objaśnień, skłoniłem panią Kerouët do nie wspominania więcéj o tych dobrodziejstwach, dając jéj do zrozumienia, że zapewne pan Belmont miał ważne przyczyny, aby ukrywać źródło z którego pochodzą.
Bocznica urodzin Maryi zbliżała się. Tego dopiero dnia miała mi pozwolić wejść do małego tajemniczego pokoiku, z którego zrobiła swój gabinet i pracownię, a którego dotąd niechciała mi pokazać.
Widząc że ten pokoik był zupełnie podobny do tego, w którym mieszkałem w wieżyczce, będącej po drugiéj stronie: uczyniłem potrzebne rozporządzenia, i kazałem sprowadzić z Paryża, zawsze przez Nantes to, co było potrzebne do umeblowania go z elegancyą. Marya najbardziéj żałowała że niemiała fortepianu ani harfy. Kazałem także sprowadzić te dwa narzędzia muzyczne, które podobnież miały przybyć do folwarku w rocznicę urodzin Maryi.
Wszystkie te szczegóły niezmierną mi sprawiały przyjemność.
Każdego dnia, dobrze odziany, wyruszałem z Serval na moim kucyku, nie dbając na deszcz i śnieg; przybywałem do folwarku, gdzie zastawałem u siebie wyborny trzeszczący ogień. Ubierałem się z niejakiém wyszukaniem, pomimo nieustannych żartów dobréj dzierżawczyny, która mi wyrzucała że zanadto wielki ze mnie elegant; potém schodziłem do dużéj izby.
Jeśli czas nie był bardzo niepogodny, Marya brała umie pod rękę, i szliśmy odważnie narażać się na wiatr i zimno, wdzierać się na chropawe nasze góry, zrywać na nich zioła do zielnika Maryi, lub przebiegać las, bawiąc się pochodzeniem wśród téj samotni łani i jéj jelonka.
Podczas tych długich przechadzek, Marya zawsze żywa, śmiejąca się, zawsze pensjonarka obchodziła się ze mną jak z bratem. W swojéj niewinnéj niewiadomości, wystawiała mnie nieraz na ciężkie próby: to musiałem poprawiać jéj kołnierzyk, to związywać jéj długie włosy, aby się zmieściły pod kapelusz, to znowu nawlec rozsznurowane ciżemki:
W tych długich też wycieczkach, wpatrując się z uwielbieniem w zachwycającą twarzyczkę Maryi, która, pod włosami okrytemi świetnym szronem, podobna była do róży rozwiniętéj pod śniegiem, ileż to razy wyznanie przychodziło mi na usta!... Lecz Marya, krzyżując obie swe ręce na mojém ramieniu, opierała się na mnie z taką ufnością, patrzała na mnie z tak niewinną prostotą i tak pogodną spokojnością, iż codziennie odkładałem to wyznanie do jutra.
Lękałem się aby zbyt śmiałe i przedwczesne słowo nie przyszło zniszczyć tego szczęścia spokojnego i czystego.
Czekałem cierpliwie... Niełudziłem się względem uczucia jakie wzbudzałem w Maryi bez głupiéj pretensyi, bez śmiesznéj zarozumiałości, niemogłem oczywistości niewierzyć. Przeszło od dwóch miesięcy, widywałem ją codziennie; starania i grzeczności jakie dla niéj okazywałem, tak młodéj, tak prostodusznéj, tak mało nazwyczajonéj do złudzeń świata, bardzo mocno ją wzruszyły; lecz także poznałem w niéj zasady tak ugruntowane, uczucia religijne tak silne, instynkt pełnienia swych powinności tak głęboki, iż musiałem się spodziewać długiego, a może i bolesnego passowania się; a jednakże tysiące drobnostek bardzo znaczących dawały mi poznać całą rozciągłość przywiązania, o którém Marya sama może nawet jeszcze niewiedziała.
Wieczór, kiedy zostawałem na obiad w folwarku; pani Kerouët, siedząc przy kominku w swém wielkiém krześle z poręczami, przędła swą kądziel, gdy tymczasem Marya i ja, przy stoliczku, porządkowaliśmy zbiór naszych zimowych roślin do zielnika.
Gdy trzeba było ułożyć na papierze delikatne gałązki ziół, nieraz ręce nasze dotykały się, nieraz, gdy oboje pochyleni nad stołem, zdawaliśmy się niezmiernie baczni na nasze ważne prace, włosy moje dotykały się włosów Maryi lub też tchnienie jéj, młodociane i świeże owiewało mój policzek.
Wówczas Marya płoniła się, łono jéj szybko się wzniosło, spojrzenia jéj stawały się roztargnionemi, i niekiedy jéj ręka opadała bezwładna na papiér...
Potém, zdając się niby ze snu przebudzać, mówiła tonem udanego wyrzutu: — Ale patrz no pan jak ta roślina źle jest położona...
— To twoja wina, pani. — odpowiadałem śmiejąc się: nie chcesz ani mi pomódz, ani potrzymać papieru.
— Wcale nie: to pan nie masz najmniejszéj cierpliwości, i zawsze boisz się powalać gumą paluszki, przyklejając przytrzymujące paski.
— Ach! co za szkaradne przekory! — odzywała się pani Kerouët, — jedno nie lepsze od drugiego! Niekiedy znowu, czytaliśmy po kolei, głośno, romanse Walter-Skotta, które bardzo mocno panią Kerouët zajmowały. Głos Maryi był czysty i łagodny: jedną z największych moich szczęśliwości było słyszeć ją czytająca.
Lecz doznawałem daleko większego może jeszcze szczęścia wpatrując się w nią. Gdy też z kolei brałem romans do ręki, jeśli znalazłem w nim jakie zastosowanie do mojéj miłości, czytałem najprzód frazę oczyma, potém powtarzałem ją głośno z pamięci, wlepiając w Maryę namiętne spojrzenie
Niekiedy Marya spuszczała oczy, i przybierała surowy wyraz twarzy; niekiedy znowu płoniła się, i koniuszczkiem swego ładnego paluszka, czyniła mi nakazujący znak patrzenia w książkę.
Jeszcze co innego wymyśliłem dodawałem, improwizując, całe ustępy do książki którą czytałem, aby u nich jeszcze jaśniéj odmalować Maryi wszystko co dla niéj czułem, gdy położenie, jakie opisywał romans, dało się nagiąć do tego.
I tak, pewnego wieczora, w téj scenie tak niewinnie skromnéj, w której Jwanhoe oświadcza swą miłość pięknéj Saksonce, na miejscu wszystkiego co mówi Rycerz krzyżowy, powiedziałem długi monolog, w którym uczyniłem jak tylko można najbardziéj wprost, zastosowania do Maryi i do siebie, przypominając jéj z miłością czułością tysiąc pamiątek naszych przechadzek i rozmów.
Marya wzruszona, pomięszana.... spojrzała na mnie z nieukontentowaniem...
Zatrzymałem się.
— Nie chciałam panu przerywać, panie Arturze — rzekła do mnie pani Kerouët, — bo znajduję żeś jeszcze nigdy lepiéj nie czytał jak dzisiaj. — Potém, porzucając swą kądziel, rzekła prostodusznie: — Ach! przyznaję że kobiéta musiałaby mieć serce ze skały, aby się nie ulitować nad kochankiem który tak mówi. Nie znam się na tém, ale zdaje mi się, iżby nie można powiedziéć co innego, jak to co Iwanhoe tu mówi... tyle to jest prawdziwe i naturalne...
— O! to bardzo piękne w istocie, — rzekła Marya; — lęcz pan Artur musiał się już zfatygować; teraz ja trochę poczytam.
I biorąc prawie pomimo méj woli książkę którą trzymałem na kolanach poszukała ustępu improwizowanego, i nieznałazła go.
— Stronnice któreś pan czytał tak są piękne iż chciałabym je odczytać, — rzekła do mnie złośliwie Marya.
— Masz racyę, Maryo, — powiedziała ciotka, ja także z wielką przyjemnością raz bym ich jeszcze posłuchała.
— Ach! mój Boże, już dziesiąta! — zawołałem aby się wydobyć z kłopotu. — Muszę już jechać...
— To prawda... już! — rzekła pani Kerouët spoglądając na swój zegar.
Zwykle, w chwili mego odjazdu, Marya szła do okna, aby zobaczyć jaka pogoda: tą razą stanęła osłupiała.
Ciotka rzekła do niéj: — Ależ zobacz przecie moje dziecię, czy śnieg pada.
Marya wstała i powróciła powiedzieć: — Bardzo wielki śnieg pada.
— Bardzo wielki śnieg pada... jakże to powiadasz obojętnie!.... Pomyśl przecie że pan Artur ma trzy mile ujechać, podczas nocy, przez las.
Szukałem spojrzenia Maryi. Odwróciła oczy; powiedziałem jej smutnie:— Dobranoc, pani...
— Dobra noc, panie Arturze, — odpowiedziała mi, nierzuciwszy nawet na mnie oczu.
Usłyszałem niecierpliwie rżenie mego starego Blaka, którego mi przyprowadzał chłopak folwarczny.
Już miałem wychodzić z izby, gdy Marya, korzystając z chwili w któréj ciotka niemogła jej widziéć, zbliżyła się do mnie, i biorąc mnie za rękę, rzekła do mnie z głębokiém wzruszeniem.
— Gniewam się bardzo na pana... sam nie wiesz ile mi złego robisz.
Słowa te nie były wyznaniem.. a jednakże, pomimo nocy, pomimo śniegu, powróciłem do Serval z radością w sercu....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od tego wieczora, liczy się pierwsza moja nadzieja.
Już tydzień odtąd upłynął.
Jutro jest rocznica urodzin Maryi, dzień uroczysty, w którym mam zobaczyć tajemniczy gabinet w wieżyczce.




Rozdział 14.
PORTRET. ―
Serval 10 Grudnia 18**

Sam zaledwie mogę uwierzyć temu, co dzisiaj widziałem.
Dziwaczne też to moje przeznaczenie!
Dziś rano, jakeśmy się umówili, pojechałem do folwarku...
Była to rocznica urodzin Maryi; miała mi dozwolić wejść do tajemniczego gabinetu, który zajmuje w jednéj z wieżyczek. Tam to umieściła harfę i fortepian, świeżo z Nantes przybyłe.
— Pójdź pan zobaczyć moje ustronie, — rzekła do mnie Maryn po śniadaniu.
Idziemy do wieżyczki z panią Kerouët...
Wchodzimy: cóż widzę.
Naprzeciwko mnie... w szerokich ramach złoconych.... portret rozbójnika z Porquerolles! sternika z Malty!...
— Jakim sposobem masz pani ten portret?.. Czy wiecie kto jest ten człowiek? — zawołałem, obracając się do obu kobiét, które patrzały na mnie z największém podziwieniém.
— To ja odmalowałam ten portret.... a ten człowiek jest pan Belmont, — rzekła do mnie prosto-dusznie Marya.
— Pan Belmont!
— Tak jest, to mój mąż.... Ale cóż to ci, panie Arturze?... Dla czegóż to zadziwienie, to osłupienie? — Czy pan napotkałeś gdzie pana Belmont! — spytała mnie pani Kerouët.
Sądziłem że mnie sen łudzi, i że jestem igraszką nadzwyczajnego podobieństwa.
— Istotnie, — rzekłem do pani Kerouët, — jużem napotkał pana Belmont podczas moich podróży... lub raczéj kogoś co bardzo był do niego podobny.... Gdyż niektóre okoliczności niedozwalają mi sądzić, aby osoba, o któréj chcę mówić, była istotnie panem Belmont którego tutaj widzę portret.
— Jest sposób bardzo łatwy dowiedzenia się czy pański Belmont jest naszym Belmontem, to jest Belmontem wystawionym na tym portrecie... Jakież on ma zęby, ten pański pan Belmont? — rzekła do mnie ciotka Maryi...
— Niema już żadnéj wątpliwości... to on! — pomyślałem. — Ma zęby takie, jakich nikt nie ma, — rzekłem, — niezmiernie spiczaste, i niezmiernie porozdzielane...
— Otóż to właśnie, — rzekła pani Kerouët śmiejąc się. — To też żartami nie raz nazywaliśmy go ludożercą...
Był to on niezawodnie!
Wszystko jasno się tłómaczyło.
Na balu w zamku, amhbassador Angielski uwiadomił mnie iż miano już ślad morskiego rozbójnika, i że miano nadzieję doścignąć go; bal ten odbył się w połowie stycznia, właśnie wtedy gdy Belmont powrócił do Nantes, aby przyspieszyć swe połączenie z Maryą.
Nasze spotkanie w teatrze Rozmaitości, i obawa zostania odkrytym, były zapewne przyczyną niespokojności, którą pani Kerouët właśnie wtedy spostrzegła.
Gdyby też nie uwiadomienie, które go uprzedziło o przybyciu kommissarza i oficera od żandarmów, nędznik ten zostałby był pochwycony w sam dzień swojego ślubu. Nakoniec, doskonale pojmowałem że pan Duvallon, świadek morskiego rozbójnika, wystawił go w oczach Maryi i jej ciotki jako ofiarę polityczną, aby przed nimi ukryć prawdziwy powód poszukiwań jego osoby.
Ten Duvallon wiedział że o niegodném rzemiośle Belmonta? lub czy także był przez niego złudzony?
Wszystkie te myśli potrącały się zmięszane w méj głowie, i tak nie mocno zajmowały, iż opuściłem folwark wcześniéj jak zwykle, dając za pozór migrenę, i zostawiając Maryę i ciotkę niespokojne i zmartwione moim nagłym odjazdem.
Ten dzień, który miał być dla nas pewnym gatunkiem małéj uroczystości, skończył się tym sposobem bardzo smutnie.
Cóż mam czynić?
Kocham Maryę wszystkiemi siłami mojéj duszy. Nie jest już teraz zbrodnią wydrzeć ją Belmontowi, temu rozbójnikowi, temu zabójcy; jest to czyn szlachetny, wspaniałomyślny.
Marya została niegodnie oszukaną. Jéj rodzina sądziła że ją połączą z walecznym, uczciwym żeglarzem a nie z człowiekiem bez czci i wiary... To małżeństwo było nieważném obliczu rozumu i honoru, powinno więc także nieważném być w obliczu ludzi! Dziś jeszcze uwiadomię o wszystkiém, te nieszczęśliwe kobiéty...
Lecz, czyż będą mi wierzyły? Jakież im dam dowody tego co utrzymuję?
A potém, w tém zaskarżeniu z méj strony jest cóś podłego, co we mnie wstręt wznieca.
Zresztą, Maryn jest prawą małżonką Belmonta, kocham Maryę ta miłość stawia prawie tego człowieka w równi ze inną.
Teraz jestto jawne passowanie się pomiędzy nim a mną. Już mam dla siebie znaczną korzyść, gdyż jest nieobecny; nie byłoby szlachetnie zwiększać jeszcze moją przewagę zaskarżeniem i wydaniem go.
Nakoniec, jeśli Marya tyle mnie kocha, że będzie mogła przezwyciężyć dla mnie swoje skrupuły, zapomniéć swych obowiązków względem człowieka, którego sądzi uczciwym i dobrym, nie byłżebym bardziej dumny mojém szczęściem, jak wtedy, gdyby sądziła iż mi tylko poświęca człowieka, jéj niegodnego? człowieka, którego sprawiedliwość może sobie co chwila przywłaszczyć, jako łup do niéj należący?
Jużem sobie postanowił że nic nie powiem...
Lecz jeśli ten człowiek powróci?.... O mój Boże co za myśl okropna!
Marya jest przecie jego żonę, i sam tylko przypadek uchronił ją iż niezostała skalaną przez tego niegodnego człowieka.
Skrupuły moje są szalone, głupie, niedorzeczne.. Sam nie wiem, dla czego wacham się wszystko Maryi powiedzieć...
Ale na cóż się to zda? czyż to wyjawienie zapobieży powrotowi tego człowieka?
Co chwila może przyjechać..
Co czynić... co czynić?...




Serval 12 Grudnia 18**

Marya już wie kto ja jestem.
Wczoraj poszedłem do folwarku.
Zawsze jeszcze byłem niepewny co miałem powiedzieć względem morskiego rozbójnika.
Rozmawiałem z Maryą i jéj ciotką, gdy rządca moich dóbr wszedł.
Niezmiernie się zapłoniłem i zakłopotałem: gbur niepostrzegł tego; ukłonił mi się głęboko i z jak największém uszanowaniem.
— Patrzcie, to asan znasz pana Artura? — spytała go pani Kerouët.
— Czy mam zaszczyt znać pana Hrabiego?.. — powtórzył rządca z podziwieniem.
— Pana Hrabiego! — krzyknęły razem pani Kerouët i Marya, powstając z pomieszaniem.
Lękając się aby ten człowiek nietłómaczył sobie na złe, powód który mnie skłonił do ukrycia mego nazwiska, rzekłem do niego. — Bardzo jesteś niezręczny mój kochany panie Riviere. Życzyłem sobie własnemi oczami rozpatrzyć się w tym folwarczku, którego dzierżawę zamyślani podwyższyć, a waćpan przychodzisz wszystko mi popsuć... Proszę, chciéj się udać do Serval i tam na mnie poczekać: będę miał o czém z waćpanem pomówić w tym przedmiocie. —
Rządca dóbr wyszedł.
— Pan nas zwiodłeś, panie Hrabio!... rzekła do mnie pani Kerouët z wielką godnością. — To bardzo źle z pańskiej strony...
Marya niewyrzekła ani słowa, i zniknęła niespojrzawszy nawet na mnie.
— I dla czegóż to źle? — rzekłem do téj nieoszacowanej kobiety. — Gdybym był wymienił moje nazwiska, sam niewiem jakie może skrupuły byłyby niedozwoliły pani, okazać mi téj szczeréj i uprzejméj przychylności, które mi zawsze okazywałaś... Byłbym dla pani panem tego folwarku, a nie jéj przyjacielem...
— Przyjaźń jest tylko pewną i istnieć tylko może pomiędzy równemi, panie Hrabio, — rzekła pani Kerouët z miną zimną.
— Lecz w czemże nasze położenie jest tak bardzo zmienione w téj chwili? Jeśli moja przyjaźń podobała się paniom aż do dnia dzisiejszego.... dla czegóż zrywać te stosunki?.... dla czegóż zapominać o czterech czy pięciu miesiącach najroskoszniejszéj poufałości?...
— Niezapomnę o nich, panie Hrabio; lecz ustąpię miejsca uczuciom daleko stosowniejszym do skromnego położenia Maryi i mojego.
Dziewczyna folwarczna weszła, prosząc panię Kerouët aby poszła do Maryi.
Ukłoniła mi się z największém uszanowaniem i wyszła.
Opuściłem folwark niezmiernie zagniewany przeciw rządcy mych dóbr...
Potém zastanowiłem się że przecie to inkognito niemogło trwać na zawsze, i że to odkrycie, chociaż zraziło Maryę, niemogło w niczém nadwerężyć jéj miłości ku mnie.




Serval 15. Grudnia 18**

Widziałem się znowu z Maryą.
Przez kilka dni znalazłem ją smutną i strapioną z powodu mojéj dyssymulacyi, któréj wytłumaczyć sobie nie może.
Spytała mnie dla czego tak ukrywałem moje nazwisko; odpowiedziałem, iż wiedząc że pogłoski, równie fałszywe jak niekorzystne, doszły aż do jéj uszu, i przedstawiały mnie w kolorach najmniéj pochlebnych, wolałem zachować inkognito.
Z trudnością mi uwierzyła; lecz przecie dokazałem usunąć z jéj myśli te nieszczęśliwe wrażenia.
Chociaż pani Kerouët jeszcze niekiedy swarzy się ze mną, nasze stosunki, zrazu nieco ostygłe, znowu dawny swój powab przybrały.




Serval 20. Grudnia 18**

Marya mnie kocha... kocha mnie!... niemogę już dłużéj o tém wątpić... Niechaj pamięć dnia dzisiejszego żyje na zawsze w mojém sercu!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Serval 30. Grudnia 18**

Co za wypadek!... Nie, nie tysiąc razy nie; ona ztąd nie pojedzie Teraz mam prawo czuwać nad jéj przyszłością.... nigdy jéj nieopuszczę...
Dzisiaj parobek folwarczny przybił do zamku.
Przyniósł mi bilet od Maryi.
Prosiła mnie abym przybył natychmiast.
Za godzinę już byłem w folwarku.
Zastałem Maryę i jéj ciotkę; obie łzami zalane.
— Co wam takiego?... zawołałem.
— W tym liście, — rzekła pani Kerouët, — pan Duvallon pisze nam iż przybywa dzisiaj po Maryę... z rozkazu pana Belmont.
— I pozwolisz jéj pani odjechać?.... — zawołałem.
— I ty na to przystaniesz, Maryo?...
Marya, blada jak śmierć, przesunęła ręce po oczach, i zawołała: — Co za przebudzenie... o mój Hoże.... co za przebudzenie!.... Jestem zgubiona!...
Dałem Maryi skinienie poznać aby milczała... Ciotka cała zajęta swym żalem, nie słyszała jéj.
— O! mój Hoże! — mówiła pani Kerouët, — opuszczać moje dziecię!... nigdy na to nie będę miała dość siły.
— Nieopuścisz jéj, nie możesz jéj opuścić dobra mamo!... a nadewszystko aby ją oddać w ręce takiego człowieka jak ten Duvallon.
— Niestety! panie, jakiż zarzut możemy uczynić?.... pan Duvallon nie jestże poufałym przyjacielem pana Belmont? czyż nieodebrał od niego rozkazów?
— Dla tego też właśnie że jest poufałym przyjacielem pana Belmout, należy wam strzedz się tego człowieka.
Marya i pani Kerouët spojrzały na mnie z podziwieniem... — Mówiłem daléj: — Posłuchajcie mnie... ty, pani Kerouët... i ty, Maryo... Pozwólcie mi przyjąć pana Duvallon; już ja na siebie biorę rozmówić się z nim i wyperswadować mu... Kiedyż ma przybyć?
— Jeśli przyjedzie, jak donosi, dyliżansem z Bourges, będzie tutaj dziś o trzeciéj godzinie, — powiedziała mi pani Kerouët.
— Nieobiecuj nic; przyślij mi go... miéj nadzieję, lub raczej wszyscy miejmy nadzieję...
I, odpowiadając na niemy znak Maryi, wyszedłem....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niezadługo, około piątéj, posłyszałem turkot bryczki na podwórzu zamkowém. Niemogłem powściągnąć uniesienia gniewu; uczułem jak w skroniach gwałtownie mi biło...
Zaanonsowano pana Duvallon.
Postrzegłem wchodzącego człowieka tęgiego wysokiego, mającego blisko lat piędziesiąt; cera jego była rumianna, mina opryskliwa, ułożenie pospolite, lecz pełne w sobie zaufania, ubiór francuza w podróży, to jest jak najskąpszy...
Wskazałem mu aby usiadł: usiadł więc.
— Mości panie, — rzekłem; — przepraszam żem panu zrobił subiekcyę; odebrałem polecenie od pani Kerouët, która trzyma w dzierżawie jeden z moich folwarków, i która pokładała we mnie niejaką ufność...
— O! wiem! jéj siostrzenica także ma ufność w panu... i wielką ufność! — zawołał ten człowiek, przerywając mi po grubijańsku.
— To prawda, — rzekłem wstrzymując się; gdyż mam zaszczyt należeć do rzędu przyjaciół pani Belmont...
— A ja do rzędu przyjaciół pana Belmont! Mości panie... i jako jego przyjaciel, odebrałem polecenie sprowadzenia jego żony do Nantes, gdzie pozostanie pod dozorem mojéj małżonki, aż do powrotu mego przyjaciela Belmonta, który pewno niezadługo przyjedzie.
— Pan jesteś poufałym przyjacielem pana Belmonta? — rzekłem do pana Duvallon wpatrując się w niego bystro. — A wieszże pan kto jest ten człowiek?
— Ten człowiek... ten człowiek, wart tyle co i inny, do licha! — zawołał Duvallon zrywając się żywo.
Ja ciągle siedziałem.
— Ten człowiek jest rozbójnikiem, Mości panie!... ten człowiek jest zabójcą... Mości panie!... — i do każdego mego zaskarżenia dodawałem śmiałe i nakazujące spojrzenie.
— Gdybyś pan nie był we własnym domu!.. — rzekł Duvallon ściskając pięści.
— Nie jestem dziecięciem, Mości panie; pańskie groźby są śmieszne. Mówmy otwarcie, i skończmy, najlepszym dowodem, że pański przyjaciel jest zabójcą, iż byłem przez niego raniony na yachcie, który napadł na morzu śródziemném: jestże to jasno? Dowodem że pański przyjaciel jest rozbójnikiem, jest, że znajdowałem się na tymże samym yachcie, gdy dokazał podle aby się rozbił na wybrzeżach wyspy Malty: jestże to jasno? Nakoniec, dowodem że te oskarżenia są ugruntowane, jest, że Ambasador Angielski we Francyi, i minister interesów zagranicznych, uwiadomieni przezemnie o znajdowaniu się tego nędznika w Paryżu, przedsięwzięli środki, za pomocą których byłby niezawodnie aresztowanym, gdybyś go pan nie był uchronił przed sprawiedliwością, w dzień jego ślubu... jestże to jasno, Mości panie?
Duvallon patrzał na mnie z miną osłupiałą, przegryzał wściekle usta... Ja mówiłem dalej:
— Ani Pani Belmont, ani jéj ciotka, słowa o tém nie wiedzą; lecz oświadczam panu, jeśli się będziesz nadal upierał wydrzeć panię Belmont jéj ciotce, uwiadomię je o wszystkiém, i zarazem udzielę im radę, aby oddały tę sprawę w ręce sprawiedliwości...
— Do stokroćtysięcy piorunów! — krzyknął Duvallon tupnąwszy nogą, — wszystko to kłamstwo... uprowadzę tę jejmościankę pod twoim nosem, oho!... poradzę ja sobie!
— Gdybyś pan nie był poufałym przyjacielem Belmonta, drogo byś przypłacił te groźby.. Wychodź ztąd co prędzéj.
— Ośmiel się więc... ośmiel przymusić mnie do wyjścia... — rzekł były korsarz, postępując o krok ku mnie z miną grożącą.
Lecz, porównywając zapewne swój wiek z moim wiekiem i swą siłę z moją siłą, pohamował się, i rzekł do mnie ze stłumioną wściekłością: — Chcesz pan się oprzeć temu abym uprowadził twoję kochankę!... pojmuję to... ale ja powiedziałem że ją zabiorę ze sobą, i otóż ją zabiorę!... Alboż, to ja nie wiem wszystkiego co się święci? alboż to ja nie wiem jakie jej podawałeś prezenta? czyż to mi teraz nie tłómaczy listów z podziękowaniem, które mi napisały te dwie głupie kobiéty, a których bynajmniéj zrozumieć niemogłem: a które odbierałem w Nantes, z powodu rozmaitych zbytkownych rzeczy, które im przysyłano?... Ale to się wszystko skończy, rozumiesz pan? Belmnut przybywa, a ja tém czasem zabieram ze sobą jego żonę... dobrowolnie lub gwałtem.
Niechcąc nic odpowiedzieć temu człowiekowi, zadzwoniłem.
— Piotrze, — rzekłem do jednego ze służących, — każesz osiodłać dwa konie, jednego dla mnie, a jednego dla Jerzego, który zemną pojedzie; powiesz także Lefortowi aby wsiadł natychmiast na konia ze swoim synem, i pojechał czekać na mnie w folwarku Łąkowym.
Służący wyszedł.
— Teraz, Mości panie, — rzekłem do Duvallona zastanów się pan dobrze nad tém co zrobisz... Jeśli natychmiast nie opuścisz Francji, uwiadomię o wszystkiém Pąnię Belmont i jéj ciotkę, i za moją radą oddadzą się pod opiekę sprawiedliwości... Natychmiast udaję się do folwarku Łąkowego... czekać tam na pana będę; i zobaczę czy będziesz dość zuchwały aby tam przyjść. — Potém, zadzwoniwszy, rzekłem do służącego: — Odprowadź Jegomości.
Nie czekając odpowiedzi Duvallona, wyszedłem, i wsiadłem natychmiast na konia aby się udać do folwarku.
Lefort i syn jego już mnie tam poprzedzili.




Serval, 31 Grudnia 18***

Wczoraj Duvallon nie śmiał przyjść do folwarku.
Uwiadamiając Maryę, ze odjeżdżał napowrót do Nantes, napisał do niéj list, pełen najbardziej grubiańskich obelg... groził jéj powrotem Belmonta.
Mary a pogrążona jest w ponuréj rozpaczy... Dzisiaj niemogłem się z nią widziéć...
Jeden mi tylko środek do przedsięwzięcia pozostaje!... a nie chcę go stracić!...
Jej życie do mnie należy, podobnie jak życie moje, należy do niéj...
Jeśli niepojedzie ze mną... co czynić?...
Przeszłe zbrodnie tego człowieka, nie mogą być powodem do zerwania małżeństwa... lub, jeśli by je zerwać niosły, ileż to czasu, ile smutnych zatargów, ileż to nieprzyjemności!
Trzeba, koniecznie trzeba, Marya pojedzie ze mną...
Czegóż będzie mogła żałować, biedna sierota?
Swéj ciotki... ubogiéj i nieocenionéj kobiéty...
Lecz ona także może z nami pojedzie... nie, nie... Gdyby się kiedykolwiek domyśliła prawdy!! gdyby wiedziała iż inny węzeł, a nie węzeł przyjaźni łączy mnie nazawsze z Maryą... gdyby wiedziała...
Nie, nie, nietrzeba o tém myśléć... Lecz czyż Marya zechce z nią się rozłączyć?
Potrzeba jednak tego koniecznie.
Gdyby Marya pojechała ze mną, jakaż przyszłość?... Schroniony w jakiéj samotni, przepędziłbym życie moje przy niéj...
Chociaż młody, tak już dużo żyłem... tyle już ucierpiałem... tak bardzo już doświadczyłem ludzi i rzeczy... iż z największą roskoszą wypocząłbym sobie na zawsze w miłości samotnéj i spokojnéj...
A potém ona posiada tyle sposobów uprzyjemnienia życia pędzonego zdala od wszystkich i od wszystkiego!!! serce, duszę, rozum, talentu, charakter najłagodniejszy, zachwycającą prostoduszność... wyobraźnię młodéj dziewicy, któréj jedno nie sprawi roztargnienie, zajmie ją i zabawi...
Musi jechać zemną... pojedzie.




Rozdział 15.
ODJAZD. ―
Serval 10 Marca 18**

Znajdę znowu ten dziennik przerwany już blisko od trzech miesięcy.
Chcę napisać datę, ostatnią kartę, tutaj, w Serval w tym biednym starym ojcowskim zamku, który opuszczam może na zawsze...
Dziwaczna styczność! Tutaj miłość moja ku Helenie zaczęła moje życie światowe...
Tutaj moje życie światowe skończy się moja miłością ku Maryi...
Odtąd, ona i ja, powinniśmy żyć w jak największéj samotności... O! bez wątpienia, jeśli się ziści, przyszłość ta będzie czarodziejską!...
Lecz iluż to okrutnemi zmartwieniami będzie okupiona!...
Od trzech miesięcy ileż to łez Marya wylała potajemnie; lecz zwolna wpływ mój przezwyciężył jej opór...
Zezwala wreście towarzyszyć mi...
A potém nieśmie, niemoże tutaj zostać... jest matką.. A potém, mój wierny Jerzy, którego posłałem potajemnie do Nantes, aby miał baczne oko na Duvallona, pisze mi dziś rano iż człowiek, którego niemogę z opisu niepoznać, że Belmont przybył w nocy do byłego korsarza.
Nie ukryłem jego powrotu przed Maryą.... jest zdecydowana...
Jakżeby ośmieliła się ukazać oczom swojego męża?... Jakże, późniéj... zniosłaby spojrzenia swej ciotki?...
Jutrzejszéj nocy wyjeżdżamy potajemnie.
Aby nic niezapomniéć, zakonotujmy sobie co pozostaje głównie do rozporządzenia.
Posłać własne przeprzęgowe konie, aby dojechać aż do*** manowcami, i nie zostawić tropu po sobie: skrócimy sobie tym sposobem drogę o dwadzieścia pięć mil.
Wziąść pocztę w***: za trzydzieści godzin jesteśmy już na granicy...
Gdy tam już staniemy, gdy pierwszy rozgłos o tém porwaniu ucichnie... będziemy czekać jak się obrócą wypadki... może powrócimy do Francyi... może Belmont będzie pochwycony...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



Słodki-Spoczynek, Wrzesień, 18**[4]

Prosiłaś mnie Maryo, abym ci opowiedział całe moje życie.
„Na zawsze zerwaliśmy stosunki ze światem. Schronieni tutaj, w tém spokojném i roskoszném siedlisku, z naszém dziecięciem, od dwóch lat żyjemy na łonie najwyższéj szczęśliwości.
„Jesteś moim aniołem, moją miłością, moim jedynym skarbem, gdy połączasz w sobie wszystkie skarby duszy, serca i rozumu.
„Wśród głębokiej naszéj samotności, każdy dzień sprowadza nową radość, która cię czyni jeszcze droższą mojemu sercu.
Podobnie perły morskie winne są, jak mówią, swój blask niezaginiony i coraz to bardziéj świetny, kosztownym odcieniom, które im każda fala przynosi.
„Powiadasz mi często. Maryo, że mój charakter jest szlachetny, wspaniały, a nadewszystko dobry aż do zbytku.
„Gdy usłyszysz moje życie, Maryo, moja piękna i łagodna Maryo, zobaczysz że niestety! nieraz byłem... okrutny i zły...
„Ta dobroć z któréj mnie chwalisz... tobie więc jestem ją winien!
„Pod twym błogim wpływem, piękny mój aniele opiekuńczy, wszystkie moje złe dążności zniknęły, wszystkie moje wzniosłe uczucia bardziéj się jeszcze wzniosły... słowem, kochałem cię... kocham cię jak zasługujesz być kochaną.
„Tak cię kochać, i być tak kochanym od ciebie jak mnie kochasz, Maryo... jestto czuć się pierwszym pomiędzy wszystkiemi ludźmi... jest to mieć prawo pogardzać wszystkie, sławę, dumę, majątek.
„Jestto przekroczyć granicę szczęścia jakiego tylko doznać podobna...
„To szczęście nadludzkie przestraszałoby mnie, gdybyśmy je nieskupili przez twe obawy, przez twe zgryzoty biedna kobiéto!...
„Te zgryzoty były, i są jeszcze niekiedy twojém jedyném zmartwieniem: nadeszła chwila aby cię od nich oswobodzić.
„Dowiesz się kto jest ten; którego zostałaś żoną, a którego od lat dwóch sądzisz skazanego na wieczne więzienie za występek polityczny.
„Póżniéj także dowiesz się dla czego aż dotąd ukrywałem przed tobą tę tajemnicę.
„Te wiersze które teraz piszę w tym dzienniku: skreślającym prawie wszystkie wypadki mego życia, aż do chwili w któréj opuściliśmy Serrval, będą ostatnie które w nim napiszę...
„Na cóż się teraz przydadzą te zimne zwierzenia!...
„W twoje to anielskie serce, Maryo, będę odtąd przelewał wszystkie moje wrażenia... lub raczéj jedyne i zachwycające wrażenie upajającego szczęścia które ci winien jestem.
„Ty czytać będziesz ten dziennik, Maryo; zobaczysz że jeśli bardzo zawiniłem, wiele też ucierpiałem...
„Zobaczysz opowiadane pierwsze wzruszenia naszéj miłości...
„Od czasu naszego wyjazdu z Serval przerwałem ten dziennik... Cóżbym był mógł napisać? To com ci powiedział o przyszłości, Maryo, powinno się także zastosować do upłynionych lat przy tobie.
„Nieznajdziesz tam ani daty urodzenia naszego Artura... naszego dziecięcia... największéj szczęśliwości jakiéj kiedykolwiek w życiu doznałem... ani daty tego dnia okropnego, w którym omało ciebie nieutraciłem... tutaj... była to najstraszliwsza boleść jakiéj kiedykolwiek wżyciu doznałem...
„Dopóki trwało uniesienia, paroksyzm téj radości nieznanéj, tego zmartwienia nieznanego... niemyślałem, niezastanawiałem się, niedziałałem, nieżyłem...
„Gdy człowiek widzi się cierpiącym, gdy się widzi być szczęśliwym, nieszczęście ani szczęście niedoszły jeszcze do swego ostatecznego kresu...
„Aż dotąd okropnie cierpiałem, doznawałem radości bardzo mocnych... lecz nie byłem tak wyłącznie w nich zatopiony, aby mi władza zastanawiania się niepozostawała.
„Mówiłem o szczęściu nieznaném... Maryo, a jednakże data dnia zachwycającego w którym niewątpiłem już o twojéj miłości znajduje się w tym dzienniku... gdy tymczasem data urodzenia naszego Artura nieznajduje się w nim...
„Dusza twoja tak delikatna, zrozumie oceni, nieprawdaż? tę różnicę tak głęboką...
„Co do naszego dziecięcia, Maryo, do naszego pięknego i uwielbionego dziecięcia, pomyślemy o jego przyszłości, i......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Te słowa są ostatniemi słowami dziennika nieznajomego.
Zastosowawszy daty i objaśnienia udzielone przez Proboszcza wioski***, w pierwszym tomie, widać że te ostatnie, ustępy musiały być napisane tego samego dnia lub w wigilię potrójnego zabójstwa, popełnionego na Hrabi, Maryi i ich dziecięciu, przez Belmonta; morskiego rozbójnika z Porquerolles, który dokazał uciec z więzienia, i dowiedziawszy się o schronieniu hrabiego, chciał na nim wywrzéć straszliwą zemstę nim opuści na zawsze Francyę.

KONIEC.




  1. Matamor, to samo co toreador, walczący z bykami na igrzyskach, w Hiszpanii.
  2. Artur, wedle swego zwyczaju, wmieszcza tu urywki swego dziennika, przerwanego od czasu pobytu w Kios, a który zapewne znowu zaczął pisać za swym powrotem do Gaiku. Poprzednie rozdziały potrzebne są na zapełnienie przerwy rozdzielającéj dwie epoki, a podczas któréj Artur nie dbał opisanie tego dziennika.
  3. Psy do ścigania lisów.
  4. Widać z téj daty że dziennik jest przerwany od lat trzech, i że te ostatnie kilka linij są tylko przypiskiem napisanym przez Hrabiego powierzając swój rękopism Maryi mieszkającéj wtedy wraz z nim w wioseczce leżącéj na południe. (Zobacz Tom 1.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.