Artur (Sue)/Tom IV/Rozdział pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 1.
— MINISTER ROZKOCHANY —

Nie bez pewnego ściśnienia serca wjechałem z Paryża, w którym nie byłem już od półtora roku. Miałem błahą nadzieję, lub raczéj błaha niespokojność mnie dręczyła że napotkam Helenę lub Małgorzatę.
Sądziłem się najzupełniéj uleczony z mojéj fatalnéj monomanii niedowierzenia; zdawało mi się że głęboka moja miłość ku pani de Fersen zdziałała ten cud. Mocno też przyobiecałem sobie, w przypadku gdybym spotkał moją kuzynkę, lub panią de Pënâfiel, przeprosić ją z szczerą otwartością za moje uchybienia, i starać się zatrzeć, przysługami najuprzejmiejszéj przyjaźni, szkaradne szaleństwa dawniejszego kochanka.
Napotkałem znowu pana de Cernay, który z teatru Opery, przeniósł miłosne swoje bożyszcza do teatru komedyi francuzkiéj, i rozkochał się w Pannie*** nadzwyczaj wabnéj subretce.
Pan de Pommerive był tłuściejszy, obmówniejszy, natrętniejszy niż zwykle. Cernay przyjął mnie z jak największą uprzejmością, i zaczął wypytywać się o szczegóły mojéj podróży z Falmouthem, gdyż żadna jéj okoliczność nie była jeszcze wiadomą.
A ponieważ bardzo mało byłem udzielający się w tym przedmiocie, Cernay i Pommerive skończyli na tém, iż porobili najniedorzeczniejsze domysły względem mniemanéj tajemnicy moich awantur.
Podobnie jak umówiłem się z księciem, poprosiłem jednego z mych znajomych, będącego w ścisłych stosunkach z ambassadorem Rossyjskim, aby mnie przedstawił pani de Fersen.
Książę najął pałac bardzo pięknie umeblowany na przedmieściu Świętego Germana.
Niezadługo salon jego stał się zwyczajną schadzką ciała dyplomatycznego i najpierwszego wyboru Paryzkiego towarzystwa, bez różnicy zdań politycznych.
Zjawienie się pani de Fersen śród wielkiego świata, było niejakim gatunkiem wypadku. Jéj piękność, jéj nazwisko, jéj dowcip, jéj sława kobiéty zatrudniającéj się polityką, wmieszanej do najważniejszych spraw tegoczesnych, poszanowanie które umiała wzbudzać, wszystko przyczyniło się aby ją umieścić bardzo wysoko w opinii publicznéj.
Niezadługo, po sprawiedliwém ocenieniu rzadkich jéj przymiotów, wszyscy zaczęli ją jaknajmocniéj wychwalać i uwielbiać.
Kobiéty które podzielały surowość jéj zasad bardzo były szczęśliwe i bardzo dumne że sobie zwerbowały podobny posiłek; te, coby przeciwnie mogły się obawiać jéj obojętności, i widzieć w niéj niemą naganę swéj płochości, były zarówno zachwycone jak i zdziwione jéj nadzwyczajną uprzejmością. Pewne prócz tego że nieznajdą w niéj rywalki, z wielkim zapałem zajmowały się piękną cudzoziemką. Niezdołam wyrazić z jakiem szczęściem poiłem się powodzeniem pani de Fersen.
Poszedłem najpierwszy raz do niéj, wieczorem, piątego czy szóstego dnia po mojém przybyciu do Paryża.
Chociaż dość już było późno, mało jeszcze było osób. Przyjęła mnie z jak największym wdziękiem; lęcz postrzegłem w niéj cóś przymuszonego, niespokojnego, zakłopotanego. Zdawało mi się iżby pragnęła pomówić ze mną sam na sam.
Starałem się odgadnąć jakaby jéj myśl była, gdy, wciągu rozmowy, pan de Serigny, wówczas nasz minister interesów zagranicznych zaczął mówić o dzieciach, z powodu zachwycającego portretu który Lawrence umieścił w salonie ekspozycyjnym...
Pani de Fersen natychmiast rzuciła na mnie szybkie spojrzenie, i zaczęła się uskarżać że jéj córka, znajdując się najzupełniéj pomiędzy osobami nieznajomemi, była smutną i cierpiącą od czasu swego przybycia do Paryża, żadne roztargnienie nie mogło rozpędzić jéj tęsknoty: ani zabawy, ani przechadzka po wielkim ogrodzie pałacowym.
— Ależ pani, — rzekłem do pani de Fersen, mając nadzieję że będę zrozumiany, — powinnabyś raczéj posyłać twą córkę do ogrodu Tuilleries? Znalazłaby tam dosyć towarzyszek w swoim wieku; i zapewne wesołość ich sprawiłaby jéj przyjemne roztargnienie.
Tkliwe spojrzenie pani de Fersen dowiodło mi że zostałem zrozumiany; gdyż odpowiedziała żywo: — Ach! mój Boże! masz pan słuszność; jestem w rozpaczy żem o tém pierwéj niemyślała. Jutro też zaraz poślę moją córkę do Tuilleries, i jestem pewna że się jej tam bardzo podoba, i naprzód już uważam ją jako uleczoną...
Na tę tajemniczą zamianę myśli, byłem uszczęśliwiony, widząc że serce pani de Fersen odgadło moje serce.
Nowe wizyty przerwały rozmowę, koło towarzyskie zwiększyło się, i poszedłem rozmawiać z kilku znajomemi mi kobiétami.
— Ach! mój Boże, — rzekła pani***, — pan de Pommerive tutaj!... człowiek ten bywa więc wszędzie?
Istotnie, postrzegłem wchodzącego Pommeriva, z miną nieco mniéj bezczelną jak zwykle, idącego krok w krok za ambassadorem pewnego małego dworu Niemieckiego, który go prowadził zapewne do pani de Fersen.
— Jest to przedstawienie, — rzekła do mnie pani***.
— Możnaby to nazwać słuszniéj ekspozycyą, — rzekłem.
— Lecz jakże pani de Fersen może w dobrej wierze przyjmować człowieka tak obmównego i zdradzieckiego? — odezwała się pani***.
— Zapewne aby dowieść nieudolność jego potwarzy, — rzekłem.
Pommerive oddał głęboki ukłon pani de Fersen, stanął znowu w orszaku ambassadora, i obaj poszli szukać pana de Fersen.
Za kilka minut zeszedłem się z Pommerivem.
— Patrzcie! pan tutaj? — zawołał.
To wykrzyknięcie było tak śmiesznie ubliżające, iż mu odpowiedziałem.
— Gdybym był mniéj grzecznym, Mości de Pommerive, ja to dziwił bym się że pana spotykam tutaj.
— Co ja, to się bynajmniéj temu nie dziwię, — rzekł do mnie Pommerive z bezczelném zaufaniem, które winien był swemu wiekowi i sławie podłości cynicznéj, z któréj, zapomniałem powiedziéć, że się szczycił...
— Niespodziewałem się pana spotkać, i nic więcéj. Lecz posłuchaj no pan. — Potém, biorąc mnie za rękę, powiedział mi zaprowadziwszy mnie do okna: — Czy pan znasz z bliska księcia de Fersen?
Pomimo zadziwienia Pommeriva, dość byłem ciekawy dowiedzieć się, czy świat był uwiadomiony żem odbył podróż wraz z księżną. A Pommerive, przed którego uchem nieuszła najmniejsza pogłoska, bądź fałszywa, bądź prawdziwa, mógł mnie najdoskonalej objaśnić w tym przedmiocie.
— Podobnie nie znam pana de Fersen jak i pan go nie znasz, — rzekłem do niego.
— Takim sposobem znasz go pan bardzo dobrze, — rzekł, — z dziwną zarozumiałością.
— Jak to?
— Bez wątpienia... jadłem z nim wczoraj obiad, wprawdzie okropny, szkaradny obiad, u Barona***, Ambassadora***, który mnie przywiózł tu przed chwilą w swoim powozie.... A w jakim powozie!... w szkaradnym koczysku z okienkami... zupełnie takiemi jak na inspektach.... Zresztą, jest to powóz który się zdaje umyślnie być na to zrobionym aby strawić jego obmierzłe obiady, tak podrzuca i trzęsie.... sknera ten, jestem pewny, zbiera posagi dla swych sześciu córek, z oszczędności na wydatek stołowy; i ma racyę, bo bez posagu, któżby u diabła chciał się żenić z jego potwornemi córkami? Lecz, powracam do księcia...
— To bardzo nieszczęśliwie dla niego, panie de Pommerive.
— O! bynajmniéj!... oszczędzam go, tego drogiego księcia, gdyż mnie ocenia, i przychodzę z nim umówić się kiedy rozpoczniemy naszą pracę.
— Jakaż to praca, panie Pommerive? możnaż bez niedyskrecyi przeniknąć tę tajemnicę dyplomatyczną?
— O to rzecz bardzo prosta: spytał tego sknerę Barona; — i tu, Pommerve zrobił niby cudzy słów, aby umieścić nową złośliwość. — Otóż, co się tycze tego sknery Barona, — rzekł znowu, — czy uwierzycie, że kiedy daje swe obmierzłe obiady, kredencerz raz tylko stół obchodzi z nieszczęśliwą butelczyną szampana, którą ściska miłośnie w swych ręku, jak niamka swoje niemowlę, i powiada bardzo prędko, przechodząc koło każdego jeszcze prędzéj; — Wszak pan nie będzie pi wina szampańskiego.... bez znaku zapytania, nędznik! lecz owszem z potwierdzającém nagięciem głosu!...
— Widzisz pan, panie Pommerire, na co się to jednak przyda punktuacya!... Lecz powróć pan do księcia.
— Otóż, gdy pan de Fersen poprosił Barona, aby mu wskazał kogo z gustem pewnym i oświeconym, któryby mógł z nim przejść kurs teatralny, i udzielić mu objaśnień względem aktorów, Baron tyle miał rozeznania iż mnie wskazał.
— Ach! rozumiem, — rzekłem, — pan będziesz dramatycznym cicerone pana de Fersen.
— To przecież nie jest tak śmieszném.
Jest jeszcze cóś daleko dziwniejszego, panie de Pommerive.
— I cóż takiego, kochany Hrabio? To, że człowiek rozsądny i dobrze wychowany nie ma dość odwagi pójść powtórzyć panu de Fersen słowo w słowo wszystkich niedorzecznych zuchwalstw, które pozwalasz sobie o nim rozsiewać... aby cię wygnał ze swego domu.
— Ha!... ma się rozumieć że nikt nie pójdzie powtórzyć mu tego co o nim mówię! jestem tego bardzo pewny, a gdyby nawet i poszedł, byłoby mi to wszystko jedno, i dla tego bym jeszcze nieprzestał...
— Zabardzo się chwalisz, panie de Pommerive!
— Chwalę się! To jednak nie przeszkadza iż raz doniesiono Werpiusowi.... pan wiesz, temu Werpiusowi, co to tak bardzo lubił się pojedynkować... Iż powiedziałem że miał tylko odwagę głupstwa... Werpius przyleciał do mnie z swoją miną matamorską[1] i rzekł do mnie przy dwudziestu osobach: Czyś pan to mówił? tak, lub nie? — Nie, Mości panie, — odpowiedziałem mu z miną także bardzo matamorską: — powiedziałem tylko że pan posiadasz głupstwo odwagi...
— Pan mu tego niepowiedziałeś, panie de Pommerive.
— Najlepszym dowodem iż mu to powiedziałem jest, że mnie za to kopnął nogą... odpowiedziałem mu na to, iż trzeba być wielkim nędznikiem, aby tak dalece ubliżać takiemu, co się nigdy nie pojedynkuje, i zachował to dla siebie.
To niecne przechwalenie się z podłością, gdyż Pommerive nie poniżył się zupełnie do tego stopnia nędzoty, oburzało mnie. Obróciłem się tyłem do tego człowieka, lecz jeszcze nie mogłem się od niego uwolnić.
— Zobaczysz znowu, — rzekł, — jednę z kobiét które dawniéj uwielbiałeś, ładną panie de V** w któréj pan de Serigny, minister spraw zagranicznych, rozkochał się jak waryat... powiadają że warto go oddać do czubków, odkąd zaczął szaleć za tém djabelskiém stworzeniem... sam już nie wie ani co mówi, ani co robi; dyplomatyczny też ten Celadon pobudzałby do największego śmiechu, gdy by niewzniecał litości.
Lecz otóż i on.... Muszę go poprosić aby wiezaponmiał zalecenia względem mego synowca, byleby przynajmniéj śmieszna jego miłość nieodebrała mu pamięci, podobnie jak rozum odebrała... I bezczelny jegomość poszedł składać tysiączne ukłony panu de Serigny.
W téj chwili zaanonsowano panią V***.
Nie widziałem jéj od czasu mego powrotu do Paryża. Znalazłem ją, jeśli tak rzec można, odmłodniałą, tyle pusta ta twarzyczka miała świeżości, wdzięku i blasku.
Pani de V*** ubierała się po swojemu; lecz nic w jéj ubraniu nie było rażącego ani dziwacznego, i zawsze z jak najdoskonalszym gustem.
Minister, który pozbył się Pommeriva, ścigał niespokojném i zazdrosném okiem liczne ukłony, które pani V *** oddawała na wszystkie strony z swą żywą wabnością. Nakoniec zdał mi się być nieco uspokojony, gdy postrzegł panią de V*** siedzącą pomiędzy lady Bury i inną jakąś kobiétę.
Pan de Serigny, wówczas minister spraw zagranicznych , był to człowiek blisko pięćdziesięcioletni; powierzchowność jego była nic nieznacząca i nieco zaniedbana. Udawał opryskliwość, płochość, nie zastanowienie, które, wyrachowane, lub nie, dziwnie mu zawsze czyniły przysługę w interesach. Był to człowiek z przebiegłym i delikatnym dowcipem; Znakomita jego wyższość okazywała się przez milczenie , podobnie jak cały wyraz jego fizjonomii skupiał się w uśmiéchu A to milczenie i ten uśmiéch, uzupełniając się; tłumacząc jedno przez drugie, umiały na przemian być tak cudnie pochlebnemi , ironicznemi, złośliwemi lub roztargnionemi, iż niema ta mowa miała istotnie bardzo wielkie znaczenie:
Zazdrosny aż do zbytku, istotnie gwałtowną namiętnością kochał panią de V***, przynajmniéj jak świat utrzymywał, którego Pommerive był wierném echem.
Skoro człowiek w wieku i położeniu pana de Scerigny, i do tego jeszcze z jego charakterem, na prawdę rozkocha się w kobiécie tak płochéj, tak wabnéj jak pani de V***, życie jego miłosne musi być tylko długiemi torturami.
Chcąc widzieć pana de Serigny jako męczennika, poszedłem po za krzesło, na którém siedziała pani de V***, aby się z nią przywitać.
Znałem żywość jéj obejścia się, i byłem pewny wybuchu przyjacielskiéj wdzięczności. Odmówiłem niegdyś warunki, pod któremi byłbym może miłość jéj pozyskał, lecz rozstałem się z nią w jak najlepszy sposób, zachowując w jak największéj tajemnicy wszystko co zaszło pomiędzy nami; a pani de V*** która, na nieszczęście, często się narażała na to, aby jéj nieoszczędzano, powinna być mi wdzięczną za moją powściągliwość.
W istocie, zaledwie też głos mój posłyszała odwracając się raptem, podała mi rękę, i zawołała ze swoją zwyczajną szczebiotliwością.
— Co za przyjemna surpryza! i jakże jestem szczęśliwa że pana znowu oglądam!.... Ale chyba spadłeś z obłoków, żeśmy bynajmniéj niewiedzieli o twoim powrocie? a ja właśnie tyle ci mam złożyć podziękowań!... Ale, dajno mi pan rękę, pójdziemy usiąść w jakim samotnym kącie bliskiego salonu, gdyż nie wiesz wszystkiego co ci mam powiedziéć.
I oto wstaje, przeciska się przez tłum, obchodzi krzesło, bierze mnie pod rękę, i wychodzimy z dużego salonu do drugiego pokoju gdzie prawie nikogo nie było.
Pani de Fersen i pan de Serigny właśnie stali we drzwiach tego pokoju, i rozmawiali.
Pani de V*** miała w każdym razie obejście się tak kompromitujące, że z nią, najbagatelniejsza rzecz nie mogła nie miéć znaczenia: znalazła też sposób, podczas krótkiego przejścia z jednego pokoju do drugiego, aby postrzeżono z jaką affektacyą mówi mi do ucha, przerywając mowę kiedy niekiedy aby się w głos rozśmiać.
Gdyśmy przechodzili przed panią de Fersen, ta, zdziwiona hałasném obejściem się pani de V***, rzuciła na mnie spojrzenie, które mi się wydało być niespokojném i prawie badawczém.
Minister spojrzał na mnie z pod oka, zapłonił się nieco, ułożył swój najuprzejmiejszy uśmiéch i rzekł do pani de V***, z pełną wabności minką, niebędąc słyszanym od księżnéj: — Pani założysz tam osadę wielbicieli, która niezadługo daleko będzie znaczniejsza niżeli same metropolium.
— Nadewszystko jeśli pan nie będziesz się mięszać do jéj administracji, — odpowiedziała, pani de V*** śmiejąc się jak waryatka: — potém dodała z cicha: — Przyznaj pan, że nic tak głupowatym nie czyni jak miłość. Pan de Serigny jest człowiek rozsądny i dowcipny, a jednak słyszysz pan co prawi! Jestże to istotnie rzeczą pochlebną wzbudzić uczucie, które ma się wyrażać tak głupowato, pod pozorem że jest szczerém? — I mówiąc te słowa usiadła przy stoliku na którym leżało pełno album, zająłem przy niéj miejsce, i zaczęliśmy pogadankę.
Wciągu téj rozmowy, dwa lub trzy razy, napotkałem spojrzenie pani de Fersen, która, za każdą razą, jak tylko postrzegła że na nią zwracam uwagę, nagle odwracała oczy.
Pan de Serigny ciągle dawał baczność na panią de V***, i zdawał się być na mękach.
Jakaś kobiéta przechodziła, pani de Fersen wzięła ją pod rękę, i powróciła do salonu.
Minister szedł zapewne połączyć się z nami, gdy go zatrzymał Baron *** który, wedle gadaniny Pommeriva, zbierał posagi dla swych córek a tego, co oszczędził na kosztach reprezentacji.
Niewiem czy interesa, o których rozmawiał z panem de Serigny bardzo były ważne, lecz wątpię aby minister zwrócił na niech uwagę, gdyż był cały zajęty śledzeniem najmniejszego poruszenia pani de V***.
— Wyczerpajmy raz na zawsze ten smutny przedmiot rozmowy, — rzekła do mnie żywo pani de V*** i niepowracajmy więcéj do niego. Tak jest! pan de Serigny zajmuje się mną uporczywie, zajadle, ja nie odrzucam jego zabiegów, i jestem nawet bardzo względem niego wabną.
Oto moja spowiedź; daj mi rozgrzeszenie, przynajmniéj choć przez litość! gdyż pan de Serigny jest grzechem bardzo nudnym. Teraz koléj na pana; no, opowiedzże mi przecie, twoje podróże, twoje awantury, twoje miłostki; a zobaczę czy i ja będę mogła podobnie cię rozgrzeszyć.
— Mówiąc tą samą co pani mową, wyznaję, iż największym moim grzechem jest to, iż cię jeszcze, pani, nieprzestałem kochać...
— Posłuchaj pan, — rzekła pani de V***, zmieniając ton głosu, obejście, wyraz twarzy, i przybierając ułożenie poważne, jakiego jeszcze nigdy u niéj niewidziałem: — szlachetnie pan sobie postąpiłeś względem pani de Pënâfiel; tysiąc razy więcéj była wartą odemnie, nienawidziłem ją! zazdrościłam jéj może nawet... gdyż zasługiwała na całą twoję miłość! Żądałem od ciebie podłości która mogła ją zgubić; odmówiłeś mi. Dla pana, nic prostszego.... Lecz niewyjawiłeś przed nikim wstydnéj propozycyi. którą niewstydziłam się ci uczynić; nieużyłeś téj broni, aby nią ugodzić kobiétę na którą wszyscy powstają, a która może aż nadto na to zasługuje... To też prawda jak prawda że jestem waryatka, nigdy w życiu nie zapomnę, jak się dla mnie okazałeś dobrym i wspaniałym w téj okazałości! — I pani de V*** patrzała na mnie z rozczuleniem i postrzegłem łzę zakręcającą się na chwilę w jéj wielkich oczach, zwykle tak wesołych i tak błyszczących.
Chciałem zrazu wziąść tę łzę zbłąkaną za niewymownie wydoskonalone złudzenie spojrzeniu lecz umysł téj kobiéty tak był ruchomy tak zmienny, iż uwierzyłem w szczerość tego ulotnego wzruszenia; rozczuliło mnie; lecz u niéj tkliwość nie mogła być jak tylko przypadkową; mówiłem więc daléj:
— Uczyniłem to dla pani; coby każdy dobrze wychowany człowiek był uczynił; lecz pani uczyń także dla mnie cóś pamiętnego... no, pokochaj mnie pani szczerze, po swojemu: jak kobiéta wabna, roztrzepana, niewierna jeśli zechcesz; ja panię naśladować będę; a że każdy wtedy jest najprzyjemniejszym gdy pragnie aby mu uchybienia jego przebaczono, będziemy pewni być zawsze dla siebie jak najpowabniejszemi, nic nie będzie rozkoszniejszego; będziemy sobie wiernie powierzać wszystkie nasze zdrady; słowem, będziemy się oszukiwać jak najuczciwszym sposobem!...
— Panie Arturze, — powiedziała pani de V*** zawsze z miną poważną, rozczuloną, i tonem który zdawał mi się być prawie wzruszonym, — powiem panu cóś, coby się wydawało każdemu innemu, a nie tobie, bardzo nieprzyzwoitém, bardzo niepojętém; lecz niezapominaj o tém, i wierz mi że cię za nadto szacuję.... zanadto kocham... abym cię miała kiedy czynić następcą pana de Serigny...
Pomimowolnie uderzony zostałem wyrazem, z jakim pani de V*** powiedziała mi te słowa.
Lecz dźwięk rozczulenia w jéj głosie trwał bardzo krótko, gdyż niezadługo ze swą zwyczajną wesołością i złośliwością zaczęła odpowiadać na zalotną mowę ministra, który, z wielkim kłopotem pozbywszy się Barona*** znowu się do nas przybliżył.
Nie pragnąc bynajmniéj żadnych współek z panem de Serigny, wstałem. Pani de V*** rzekła do mnie: — Nieznpominaj pan że jestem u siebie co czwartek całe rano. i nieodwiedzaj mnie nigdy w dni, które są przeznaczone wyłącznie dla nudziarzy; lecz jeśli w inne dni, ciągłe powodzenia światowe zostawią panu choć jednę wolną chwilę, nieporzucaj zabardzo dawnéj przyjaciółki; zastaniesz mnie pan w domu dosyć często z rana, a niekiedy nawet i wieczór nim skończę toaletę na prima sera... Potém, dodając do tych słów najwdzięczniejszy uśmiéch, wstała, wzięła pod rękę pana de Serigny, i rzekła do niego: — Chciałabym wypić filiżankę herbaty, gdyż mi zimno...
— Jestem na twoje rozkazy, pani, — rzekł minister, który jak najszczęśliwiéj umiał użyć swego uśmiéchu roztargnionego i obojętnego, podczas gdy pani de V*** zapraszała mnie abym ją odwiedził.
Pawróciwszy do dużego salonu, szukałem oczyma pani de Fersen; napotkałem jéj spojrzenie, które mi się wydało być surowem.
Powróciłem do siebie.
Skoro nieznajdowałem się już pod urokiem zachwycającéj twarzyczki pani de V*** i gdy porównałem tę śmiałą płochość z poważnym i pełnym godności wdziękiem pana de Fersen; gdym porównał głębokie uszanowanie z jakiem mężczyźni przybliżali się do niéj, z poufałém ich obejściem się z panią de V*** coraz to bardziéj uczuwałem jak potężném jest złudzenie cnoty, i czułem że moja miłość ku Katarzynie tém się bardziéj jeszcze zwiększa.
Byłem zachwycony nadzieję spotkania nazajutrz Ireny w ogrodzie Tuilleries, i tém, że tak dobrze zostałem zrozumiany od pani de Fersen: potém zdawało mi się jeszcze, — byłoż to złudzenie miłości? — że pani de Fersen była prawie smutną że tak długo rozmawiałem z panię de V***.







  1. Matamor, to samo co toreador, walczący z bykami na igrzyskach, w Hiszpanii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.