Artur (Sue)/Tom III/Rozdział trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 3.
PRZEPRAWA. ―

Wypłynęliśmy z Francyi od trzech dni: wiatr, aż dotąd pomyślny, stał się przeciwnym w pobliżu Sardynii.
Niebędąc stanowczo pewnym że nas zaczepi tajemniczy statek, którego odpływ był tak nagły i nieprzyjacielski, Falmouth zalecił kapitanowi swego yachtu mieć się ciągle na baczności Armaty Gazelli zostały więc nabite kartaczami i, broń przygotowana na dolnym pomoście a w nocy majtek siedział ciągle na czatach, w koszu masztowym, aby się uchronić przed niespodzianym podejściem.
Niemogłem się dość wydziwić spokojności i łagodności tych dwóch młodych officerów; i milczącéj czynności, i tkliwemu przywiązaniu które zdawało się ich łączyć i nadawać najobojętniejszym ich czynnościom rozczulającą spólność.
Uważałem także, iż skoro służba wymagała aby Williams lub Geoidy wydawali w obecności Falmoutha jakowe rozkazy, ich głos umiał zachować wyraz uszanowania dla Lorda, nawet w tychże samych rozkazach. Odcień ten zdawał mi się wykrywać takt najdoskonalszy, lub raczéj wyjawiać naturę niezmiernie delikatną.
Geordy posłuszny był Williamowi, swemu starszemu bratu, z radosną uległością; nic nakoniec niebyło powabniejszego do widzenia jak wspólne przywiązanie tych dwóch braci, którzy co chwila badali się wzajemnie spojrzeniem, i odpowiadali sobie spojrzeniem, porozumiewając się tym sposobem w tysiącznych szczegółach służby; z rzadką biegłością, lub raczéj z cudowną sympatyą.
Byłem ciekawy poznać pokoik, w którym mieszkali na przodowym pomoście.
Zobaczyłem tam dwa hamaki jak śnieg białe, mały stoliczek i komodę z orzechowego drzewa, szklniące jak zwierciadło. Dwa portrety, poprostu, lecz naiwnie malowane, z których jeden wyobrażał ich matkę, z twarzą poważną i łagodną, (byli do niéj obydwa niezmiernie podobni), drugi ich ojca, którego rysy męzkie i otwarte, tchnęły wesołością i prawością. Pomiędzy temi dwoma portretami, za całą ozdobę, broń dwóch braci szklniła się na dębowéj ścianie ich maleńkiego pokoju.
Nieraz gdy galiota, w pędzie swoim przez spokojne wody morza Śródziemnego, pozostawiała za sobą pas białéj piany, William i Geoidy siadali obok siebie na armacie, i tam, splótłszy ramiona z twarzą poważną i zamyśloną, czytali pobożnie starą Gildię, z mosiężnemi klamerkami, leżącą na ich kolanach, nieprzerywając swego czytania, chyba żeby rzucić tęskne spojrzenie na widnokrąg niezmierzony i samotny... roztargnienie, które jeszcze było hołdem oddawanym wielkości Boga!
Niekiedy skończywszy to pobożne czytanie, dwaj bracia prowadzili długie pogadanki.
Pewnego dnia wzięła mnie ciekawość podsłuchać jednę z ich rozmów; przyszedłem usiąść przy armacie, na któréj zwykle siady wali, i powiedziawszy kilka słów do nich, udałem żeni usnął...
Usłyszałem wtedy jak sobie czynili prostoduszne zwierzenia swych nadziei, przypominali sobie lube wspomnienia rodzinnego kraju, zachęcali się wzajemnie aby dobrze służyć Falmouthowi, temu szlachetnemu protektorowi ich rodziny, dla którego okazywali to przywiązanie pełne uszanowania i poświęcenia się, prawie synowskie, jakowe zachowywały niegdyś u nas przez kilka następujących po sobie pokoleń, rodziny służebne (w feodalném znaczeniu słowa tego[1]) dla wielkich domów które się nimi opiekowały.
Gdy dwaj bracia mówili o Lordzie, było to zawsze bez ubliżenia, bez zazdrości, a nadewszystko bez żadnego gorzkiego i zazdrosnego zwrotu na swój stan nikczemny i biédny.
Raz nadewszystko, opowiadali kilka szczegółów z życia Falmontha, które mnie w wielkie wprawiły podziwienie. Człowiek ten, którego sądziłem tak oschłym, tak niezdolnym już doznawać wszelkich uczuć ludzkich, nieraz okazywał dobroć najwspanialszą, najwyszukanszą delikatność.
Williams i Grordy mówili o nim z uwielbieniém.
Im bardziéj poufale żyłem z Henrykiem, tém bardziéj podziwienie moje zwiększało się.
Codziennie odkrywałem w nim przymioty najznakomitsze i najsprzeczniejsze z charakterem udanym lub prawdziwym, pod którym dotąd go znałem. Humor jego tak był wesoły i pogodny jak trudno znaleść, jego domyślność, jego przenikliwość nadzwyczajne, umysł rzadkiéj wzniosłości.
Niezadługo, w rozmowach naszych, spostrzegłem, że ironia jego stawała się mniej ostrą, uwagi jego nie tak bardzo sprzeczne, jego sceptycyzm nie tak zawzięcie nieubłagany; słowem, zdawało się iż sztuka po sztuce składał wszystkie części zbroi, gdyż uczuwał że jéj nie potrzebuje.
Z niewymowném szczęściem widziałem charakter Falmoutha tak przeistaczający się zwolna, najzupełniéj.
Czułem się wzruszony szczérém i rozczulającém naleganiem, z jakiem prosił mnie o przyjaźń. Kosztowałem z chciwością tego uczucia żywego i szczérego, którego pierwszy raz doznawałem pocieszających słodyczy; żadna ofiara niekosztowałaby mnie, byle zapewnić sobie na przyszłość to przywiązanie tak dla mnie drogie, a że przyjaźń moja była wspaniała, odważnie, czułem się być godnym aby ją wzbudzać nawzajem.
Szczęśliwy mojém zaufaniem, z wyrazem też najgłębszéj wdzięczności Falinouth dziękował mi żem uwierzył w jego przyjaźń. Postępując odtąd drogą życia, dobrze oparci jeden na drugim — mówił mi, — potrafimy zwalczyć wszelkie jego cierpienia; gdyż zawody miłości, dumy, pychy, zawsze tak bolesne, dla tego że są tłumione, miały stracić całą swą cierpkość wylewając się w serce przyjacielskie.
Dźwięk jego głosu był tak prawdziwy, rysy jego tchnęły wyrazem takiéj szczerości, iż najzupełniéj zapomniałem mego niedowierzania; oddawałem się z uniesieniem przywiązaniu, którego dotąd jeszcze nieznałem.
Potém następowały pogadanki bez końca, których niezdołam wypowiedzieć powabu. Wyobraźnia Falmoutha była żywa i świetna: rozum jego wielce był przyozdobiony. Posiadaliśmy oba wiadomości dość urozmaicone, dość obszerne; nienudziliśmy się też ani na chwilę, pomimo długich godzin przeprawy.
W miarę jak poufałość nasza zwiększała się, wiara moja w siebie samego i Falmoutha stawała się coraz większą. Czułem się szczęśliwym i lepszym nowa przyszłość przedstawiała się moim oczom: miałem dość odwagi aby niepoddawać téj szczęśliwości tak młodéj, tak świeżéj pod więdlący i wysuszający rozbiór. Dozwalałem się naiwnie unosić wrażeniom, które znajdowałem tak czyste i tak dobroczynne.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od pięciu dni byliśmy na morzu.
Jednego wieczora, dość późno, około jedenastéj, pozostawiwszy Falmoutha w salonie, wyszedłem na pomost, aby odetchnąć świeżością nocy, i usiadłem w hamaku, zawieszonym na tyle galioty.
Już dość długo pogrążony byłem w moich dumaniach, gdy majtek będący na straży, oznajmił nam zbliżający się okręt.
W stałem.
Straż dała powtórne hasło.
Ujrzałem prawie natychmiast, prześlizgający się w milczeniu i bardzo blisko nas, statek, który po niezmiernych jego żaglach poznałem być mistikiem sardyńskim z zatoki Porquerolskiéj...
Noc była jasna, postęp statku nie bardzo szybki, na pomoście tego długiego i wąskiego okrętu, znaczna liczba ludzi cisnęła się, jedni na drugich.
Na maszcie wisiała morska latarnia. Przy jéj czerwonawém i migającém świetle, poznałem na tyle statku; przy sterze, człowieka w czarnym kapturze, którego już postrzegłem przy wysiadaniu z szalupy.
— Dziwne spotkanie, którego skutki miały być jeszcze dziwniejsze!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez kilka minut ścigałem go jeszcze oczyma, dzięki białości jego żagli; potém stały się mniéj wyraźne, zniknęły całkiem, i nic już więcéj nieujrzałem w ciemnéj dalekości tylko punkt promienisty, który kiedy niekiedy znikał wedle ruchu żagli, jak gwiazda pod chmurami.
Na zjawienie się tego tak podejrzanego statku, Williams rozkazał bratu, aby poszedł uwiadomić Falmoutha.
— No! Williamie, — rzekł tenże, wstępując na pomost, — znajdziemy więc znowu naszą niegodziwą znajomość z Porquerolu?
— Statek ten tylko co koło nas przepłynął, Milordzie.
— A jakież twoje zdanie?
— Prócz rozkazu, jaki wyda wasza wielmożność, zdaniem mojém byłoby natychmiast wziąść się do obrony, gdyż sądzę, że morski ten rozbójnik, podobnie jak my zatrzymany na tych wybrzeżach przeciwnemi wiatrami, napadnie na nas, nie sądząc abyśmy byli gotowi na jego przyjęcie, i licząc, z resztą, na mnogość swój osady.
— Dowiedźmy więc tym łotrom że się mylą, poczciwy mój Williamie, i że czterdziestu anglików daleko więcéj znaczy, niżeli cały ten zbiór hołoty, niżeli ta próbka szubienicznéj zwierzyny. — No, — dodał Falmouth, postrzegając mnie, otóż, najdroższy, wszystko się cudnie ubarwia; ta awantura zachwyca mnie.... Jest to wyborny wstęp do naszéj fantazyi spotkania się z Kanarysem... jest to uwertura naszéj opery?...
— Jako prawdziwi dilettanci rzekłem — postawmy się w możności wykonania naszéj partycyi, i pójdźmy opatrzyć się w broń.
Zeszedłem do mojego pokoiku.
Falmouth wszedł tamże prawie wraz zemną. O ile napomoście zdawał mi się wesoły i odważny, o tyle postrzegłem teraz że był smutny i zgromiony.
Wziął z rozczuleniem moje ręce, i rzekł do mnie:
— Arturze... jestem teraz w rozpaczy, żem popełnił takie szaleństwo!
— O jakiemże to szaleństwie chcesz mówić?
— Gdybyś był raniony, niebezpiecznie raniony! — rzekł, wlepiając we mnie rozczulone spojrzenie, — nigdy w życiu bym tego sobie niewybaczył!
— A czyż na te same nienarażasz się niebezpieczeństwa?
— Bez wątpienia... ale, żebyś ty, ty, miał ulegać skutkom mojej dziwacznej fantazyi... to mi się zdaje rzeczą nieznośną....
— Co za myśl! nieodbywamyż téj podróży wspólnym kosztem?... Czyż nie mamy wszystko podzielać?.. No! to jest tylko podróżnym wypadkiem, i nic więcéj. Czyż niepostanowiliśmy sobie szukać przygód jako prawdziwi rycerze błędni? A, czyż sam przed chwilą, niebyłeś bardzo kontent z tego spotkania?
— Przed chwilą, byłem w obliczu mych podwładnych, i niechciałem im dać odgadnąć mojéj myśli... lecz tobie to mogę wszystko powiedzieć Otóż! teraz jestem w rozpaczy, że się to wszystko stało, i zamiast bawić się udawaniem fanfaronów, mam wielką ochotę korzystać z pośpiechu mojéj galioty, i...
— Zastanów się! — zawołałem: — a cóżby powiedziano w yacht-klubie? że jeden z jego członków uciekł przed morskim zbójcą? A potém, mój, kochany Henryku, — rzekłem do niego, śmiejąc się, — zastanów się że twoje obawy są bardzo mało pochlebne dla mojéj miłości własnéj.
— Ach! prawda... to rzecz okropna! Pierwszy raz w życiu... znajduję przyjaciela.... takiego jak marzyłem..., i przez własny błąd, narażam się utracić go! — zawołał Falmouth, i rzucił się na krzesło, ukrywając głowę w obu rękach.
— Mój drogi Henryku, — odpowiedziałem mu, głęboko wzruszony wyrazem jego głosu, — podziękujmy przeciwnie przypadkowi, który nam dostarczył takowéj próby... czyż wzruszenie, którego obydwaj razem doświadczamy, nie dowodzi nam, że ta przyjaźń już dość głęboko jest w sercu zakorzeniona? Czyżbyśmy znaleźli podobne wykrycie w bladéj jednostajności życia światowego? Wierzaj mi upatrujmy w tym przypadku pomyślne zdarzenie; błogosławmy je, i korzystajmy z niego... W ogniu to poznaje się czyste złoto...
Majtek; zbiegający jaknajśpieszniéj, przyszedł prosić Falmoutha aby się udał na pomost.
Gdy chłopczyna wyszedł, Henryk rzucił się w moje objęcie, z najzupełniejszém wylaniem duszy, i rzekł: — Szlachetne posiadasz serce, przeczucie moje niezawiodło mnie.
Sam pozostałem .
Jeśli Falmouth lękał się dla mnie skutków téj bitwy, ja się ich również mocno dla niego lękałem.
Ta obawa wykrywała mi całą rozciągłość mojego ku niemu przywiązania.
Jakimże cudem ta przyjaźń tak się prędko rozwinęła? Jakże jéj korzenie były już tak głębokie, pomimo mych wątpliwości mego niedowierzania, mojéj ostrożnej baczności?
Niewiem tego, lecz tak było, a jednakże, zaledwo od miesiąca podróżowaliśmy razem.
Może postępy te tak spieszne daleko mniéj zadziwią, wspomniawszy na tajemniczy instynkt, który nas nęcił ku sobie wzajemnie, jeszcze przed odpłynięciem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wziąłem broń.
Ogarnęła mnie wówczas chwila straszliwego udręczenia...
Pomyślawszy o niebezpieczeństwie na któreśmy się mieli narazić, lękałem się okazać tchórzem... lub raczéj aby moja odwaga niezdołała zrównać szlachetnego poświęcenia się; pytałem sam siebie, czy w wielkiém niebezpieczeństwie, zdołałbym poświęcić moje życie dla ocalenia życia Falmoutha, i wyznam ze wstydem, nie śmiałem sam sobie odpowiedzieć z pewnością.
Wiedziałem, wprawdzie, że jestem odważny; że odwaga moja była zimną, dość uporczywą. Miałem pojedynek, w którym spokojna moja energia zaszczyt mi przyniosła, lecz byłaż to prawdziwa odwaga? Człowiek szlachetnego rodu możeż odmówić pojedynek? możeż podczas niego nieobejść się przyzwoicie? choćby tylko dla tego że żyć umie, a choćby też tylko i z dumy!
Niewiedziałem też czy będę miał odwagę pierwszo-wyskokową, piorunującą, która spieszy ku niebezpieczeństwu jak żelazo ku magnesowi, która tém bardziéj podnieca się śród krwawéj utarczki, a która, unosząc się niejako po nad niebezpieczeństwy, pewną ręką wymierza swe ciosy i wybiera swe ofiary.
Mniemałem, słowem czułem że posiadani odwagę zimną i odrętwiałą artylerzysty, który bez zbladnieńia czeka na kulę armatną przy swéj bateryi, lecz nie na wszystko poświęcającą się śmiałość partyzanta, który, z szablą w dłoni, i wściekłym zapałem, wpada w pośrodku krwawego bojowiska.
A jednakże to w bitwie, w któréj pasować się będzie trzeba, z bliska, ciało z ciałem, przy wdzieraniu się to na statek, będziemy musieli bronić nasze życie..... A gdyby mi zabrakło odwagi!... a gdybym wobec tych cudzoziemców.... gdybym w obec Falmoutha, miał wydać się tchórzem! lub słabym!.... gdyby instynkt własnego zachowania wprawił mnie w osłupiałość?
Nie, niezdołam wypowiedzieć jak przerażającą była ta chwila wahania i niedowierzania samemu sobie....
Lecz, przyznam się, że najbardziéj się tego lękałem, gdyby przypadkiem życie Falmoutha najzupełniéj zawisło od mojéj odwagi, żebym sam siebie nieznalazł niższym od téj szlachetnéj powinności...







  1. To jest należące do domu; nie było przywiązane do tego tytułu żadne wyobrażenie służbistości: pazie, koniuszowie i szlachta byli sużebnemi czyli domowemi, w tém znaczeniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.