Artur (Sue)/Tom III/Rozdział ósmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 8.
― NIEDOWIERZANIE. ―

Nim odebrałem ten list... byłem głęboko szczęśliwy... pełen zaufania i spokojności, polegając najzupełniéj na przywiązaniu Falmoutha ku mnie, pełen też byłem wiary w przywiązanie które czułem ku niemu; dla czegóż stronnice te, tak proste i rozczulające, zmieniły nagle ten dzień świetny w noc najgłębszą?
Dwa razy list ten odczytałem....
Uderzyło mnie na samprzód szczytne, wytłumaczone poświęcenie się Falmoutha, który aby mnie wydrzeć nieczynności, którą, uważał za tak zgubną dla niego szczęścia, ofiarował się podzielać moje podróże, moje nauki, i nawet sam zawód, który pomyślne powodzenie mogło dla mnie otworzyć.
Co mnie zdziwiło także bardzo... co mnie prawie uraziło... była to przesada, koniecznie szyderska, z jaką Falmouth mówił o mojéj zasłudze; zasłudze, która wedle niego miała mnie wprędce wynieść, nie mniéj jak na pierwszego ministra... lub ambasadora.
Na nieszczęście, zapewne, nieurodziłeim się aby pojmować wspaniałe unoszenie się przyjaźnią; gdyż postanowienie Falmoutha tak, mi się wydało przesadzoném, tak wychodzącém z granic wszelkich proporcj i postępowania ludzkiego, tak wyższe od dowodów mego przywiązania, jakie mu kiedy okazać mogłem, iż sam siebie po kilka krotnie zapytałem, czy istotnie mnie czyni podobną ofiarę... i jakim sposobem zasłużyłem na to, aby mi ją czynił?
Jeśli to com uczynił dla niego, niebyło godném podobnego poświęcenia z jego strony jakiż powód skłaniał go ofiarować mi tyle... za tak mało?...
Nieuległem bez passowania się wpływowi tych nieszczęsnych myśli, gdyż przewidywałem jaki bliski i straszliwy przystęp niedowierzania.
Nieraz chciałem odwieść umysł z fatalnej drogi w którą się zapuszczał, lecz czułem się pomimowolnie unoszony ku czarnym przepaściom powątpiewania.
Przerażony, nieraz już chciałem pobiedz do Henryka, i błagać go aby mnie uchronił przedemną samym... aby mi wytłumaczył niejako wszystko to, co mi się zdawało niepojętego w jego podziwienia godném poświęceniu się, i uczynił przystępném dla mego pojęcia, jeszcze tak mało przywykłego do tych przyjaźni tak potężnych i świetnych, które tak mnie oślepiały, iż niemogłem się im przypatrywać bez zawrotu... Lecz fałszywy, lecz nędzny wstyd, zatrzymał mnie; widziałem słabość, podłość, upokarzające wyznanie niższości w tém, coby z méj strony było tkliwym dowodem zanfania i powierzania się.
Pomimowolnie uczułem ze zgrozą, że tak się skończy przyjaźń moja dla Falmoutha, jak wszystkie inne uczucia których doznawałem. Przyjaźń ta doszła do swego paroksyzmu; miała rozkosznie zająć me życie, zwiększyć moję przyszłość... Trzeba było abym ją zerwał.
Doznawałem dziwnego uczucia; zdawało mi się że umysł mój spuszczał się ze sfery idealnéj, zaludnionéj najczarowniejszemi postaciami, w posępną i granic niemającą pustynię.
Porównanie fizyczne wytłómaczy to wrażenie zupełnie moralne. Gdy mi zabrakło nagle skrzydeł, które mnie utrzymywały w sferze najuroczniejszéj wiary, padłem na niepłodny i wyniszczony grunt rozbierania wszystkiego, pośród zwalisk pierwszych moich nadziei!
Dotąd tak szczera i czysta wiara moja w przyjaźń, w świętą przyjaźń, miała, niestety! zwiększyć jeszcze te smutne szczątki.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Im bardziéj myślałem o uwielbienia godnéj propozycyi Falmoutha, im bardziéj oceniałem troskliwość nadzwyczajną, prawie ojcowską, która mu myśl do niej podała... tém mniéj czułem się jéj godnym.
Niemogłem zrozumieć, niemogłem uwierzyć, aby przysługa którą mu wyświadczyłem, chroniąc go od niebezpieczeństwa, wartą była takiego wyrzeczenia się samego siebie. Ten szyk myśli doprowadził mnie niezadługo do poniżenia wszystkiego co było prawdziwie wspaniałomyślnego w mojém postępowaniu względem Henryka.
Dziwaczna monomania! Nietak jak ci ludzie, którzy podli z przyrodzenia, zażywają wszystkich wybiegów swego rozumu, aby dowieść że ich postępowanie jest zaszczytném, dokazałem przez najdziwaczniejsze rozumowania upodlić we własnych oczach czyn szlachetny, z którego owszem powinienem się był pysznić.
Zresztą, mówiłem sam do siebie, jakąż tak niezmierną przysługę wyświadczyłem Falmouthowi, aby mi czynił tak wspaniałe ofiary? Ocaliłem mu życie... prawda; lecz gdyby Williams, gdyby ostatni z majtków jego yachtu, się znalazł w podobném położeniu, byłbym go podobnież ratował...
Było to więc z méj strony pierwsze domysłowe wzruszenie, a nie owoc rozwagi.
A potém, czyż czyn ten mnie co kosztował? nie, niewahałem się ani chwili; zasługa jego była więc bardzo mierną, gdyż wartość czynu nie może być sądzona, tylko w miarę ofiar jakie nakazuje.
Milionowy bogacz dający luidora biednemu zawsze nie bardzo mnie rozczulał; biedak ten, dzielący tego luidora z nieszczęśliwszym od siebie, wydałby mi się szczytną istotą.
Raz wpadłszy pod władzę tych paradoksów równie smutnych i niedorzecznych, niezatrzymywałem się już więcéj.
Moja odwaga nie mniéj została poniżoną we własnych mych oczach.
Okazując się tak nieulękłym w pasowaniu się mojém z temi morskiemi rozbójnikami, mówiłem sam do siebie, czyż pomyślałem choć na chwilę o zaszczycie utrzymania godnie imienia francuzkiego w oczach Anglików? o oswobodzeniu morza z zapełniających go rozbójników? o dowiedzeniu Falmouthowi że, pomimo chorowitéj słabości mego charakteru, posiadałem przynajmniej odwagę gdy należało działać? Byłżem przynajmniéj uniesiony pragnieniem niebezpieczeństwa? ślepą, lecz pełną śmiałości wściekłością? Nie... stałem się zapewne posłuszny machinalnie instynktowi zachowawczemu; oddałem cios za cios: chciałem zabić aby nie być zabitym. Nie było więc więcéj wzniosłości ani szlachetności w mym czynie, jak w rozpacznéj wściekłości zwierzęcia, które się rzuca zajadle na nieprzyjaciela, który nań napada.
Potém, jako ostatni argument przeciwko sobie samemu, pytałem siebie dla czego moje serce tak się napełniało smutkiem i goryczą? Czyn mój nie musiał być w całéj zupełności wielkim, kiedy uczucia wzniosłe które obudził w méj duszy już się zacierały, aby ustąpić powątpiewaniom najohydniejszym względem samego siebie i Falmoutha.
Niestety! straszliwa konkluzya wszystkich tych przeklętych urojeń, nastąpiła nie długo.
Teraz kiedy z zimną krwią zastanawiam się nad tém srogiém zaślepieniem, myślę że może zostałem popchniony do tego nielitośnego rozbioru przez nędzną zazdrość, do któréj sam się przed sobą nieprzyznawałem.
Nie będąc zdolny do podobnego poświęcenia, jakie czynił Falmouth, chciałem je zapewne zwiędlić, wynajdując mu jakowy ukryty i nędzny powód.
Może jeszcze chciałem uniknąć wpływu, którego się lękałem...
Zrobiłem więc lodowaty niejako spis tego, co Falmouth był mi winien i tego co mi ofiarował.... Było to cóś nakształt pogrzebnego wyliczania tego co pozostało po umarłym....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wydało mi się przynajmniéj widocznie, niezaprzeczalnie, że: — że cena, którą Falmouth nadawał przysłudze jaką mu wyświadczyłem, była zanadto wielką.
Dlaczegóż ofiarował mi tak znacznie przewyższającą cenę?
Zbyt się poniżyłem we własnych oczach, czułem się zbyt upodlony, nawet temi powątpiewaniami, temi niecnemi rachubami, abym mógł uwierzyć choć na chwilę, że sympatya, którą mówił że czuje ku mnie była rzeczywistą; czyż niewyznał mi że takt niezmiernie delikatny wskazywał mu zawsze dusze wyborowe, ku którym miał czuć jakowyś pociąg?
Jakimże sposobem charakter tak wspaniałomyślny mógł czuć pociąg ku mnie, tak niegodnemu, tak niezdolnemu wzbudzić go?
Jakiż ma interes udawać taką egzażeracyą?
Nazwisko jego daleko jest świetniejsze niżeli moje, majątek ogromny, położenie jedno z najznakomitszych; nie próżność to więc zbliża go do mnie...
Odwaga jego jest znaną, nie obrońcy to więc szuka we mnie.
Dowcip jego jest żywy, świetny, oryginalny; a jednakże przez długie lata żył samotny, niemogę więc być w jego oczach pewnym rodzajem błazna... Przez długi czas, wyznaję, szukałem jaki interes mógł powodować Falmoutha do podobnego postępowania...
Nagle, gdy zacząłem rozkopywać błotnistą przepaść najszkaradniejszych instynktów; piekielna myśl przyszła mi do głowy.
Cieszyłem się na chwilę najobrzydliwszym tryumfem: odgadłem...
Sądziłem żem wszystko zrozumiał, wszystko wytłómaczył, tym dziwacznym, tym obmierzłym wnioskiem. Okropny zawrót mnie opanował...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.