Artur (Sue)/Tom II/Rozdział trzynasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 13.
ODJAZD. ―

Zamiarem moim było prosić Lorda Falmouth aby zakupił dla mnie, lecz pod swojém imieniem, obraz i dwie akwarelle Franka; potém zawsze w swoim imieniu, zamówić cały ciąg wielkich rysunków, do których przedmioty miały być wzięte z Schillera, Shakspeara, Goëthego i Walter-Skotta.
Celem moim było zapewnić, tą pracą łatwą i wygodną, która w niczém nie będzie przeszkadzać natchnieniom, potrzebnym do dzieł wielkich; zapewnić, mówię, na dość długo przyszłość Franka i Heleny, i uwolnić tym sposobem tego szlachetnego człowieka, od smutnych i przykrych kłopotów, które nieraz zgubny wpływ wywierają, na najpiękniejsze nawet jeniusze.
Udałem się z tą proźbą do Lorda Falmouth, bo, pomimo że uchodził za człowieka zupełnie wszystkiém przesyconego, i że pogardnie i z głębokim sceptycyzmem, spoglądał na wszystko, był jedyną jednak osobą pomiędzy mojemi znajomościami, któremu mogłem uczynić to delikatne zwierzenie się. Postrzegłem prócz tego w nim, zapewne w skutek pospolitego przysłowia, że ostateczności stykają się ze sobą, wielką dążność nie do doświadczenia, lecz do przypatrywania się, jeśli można, uczuciom młodym naiwnym i szczęśliwym.
Dość było trudno dostać się do niego przed czwartą w wieczór, zwyczajnéj godzinie jego wstawania; jednak zostałem wprowadzony.
— A zkądże to powracasz? — rzekł; — od tygodnia nigdzie cię już niewidziano: Wiem dobrze iż pani de Pënâfiel wyjechała; lecz przecie nie jesteś człowiekiem niepocieszonym; tém bardziéj że odjazd jest zawsze pochlebnym... dla tego co pozostaje...
— Chciałbym na prawdę z Panem pomówić, — rzekłem, lękając się że, gdyby rozmowa ten tok lekki przybrała, żeby też i przysługa, o wyświadczenie któréj chciałem go prosić, za równąż płochość poczytaną niezostała.
— I cóż to przecie takiego? — rzekł.
— Oto w dwóch słowach o co chodzi: młody malarz, cudzoziemiec, wielki posiadający talent, lecz dotąd najzupełniéj nieznany, ożenił się z moją cioteczną siostrą dla mnie prawie siostrą rodzoną, z którą byłem wychowany, a to jest powiedzieć Panu, że ją szanuję zarówno tyle co ją kocha.m Nieszczęśliwy proces, który w czasie mojéj podróży, prawie po mimowolnie rozpoczęłem i wygrałem, przez na dążycie pełnomocnictwa, na mocy którego, osoby, którym powierzony był ten interes, działały, nieuprzedziwszy mnie o tém, bardzo zobojętnił nasze wzajemne stosunki, przynajmniéj co się jéj dotycze, bo niewiedząc prawdy, znalazła moje postępowanie haniebnie chciwém. Wygranie tego procesu bardzo mało mnie obchodzi; lecz gdyby go wygrała moja kuzyna, wielką byłby dla niéj i dla jéj męża pomocą, bo wyznać muszę że są ubodzy; a że się z nią niewiduję, i znam drażliwą dumę téj młodéj kobiéty byłoby mi najzupełniéj niepodobna zwrócić jéj to, com pomimowolnie wygrał, Pomyślałem więc o sposobie, któryby wszystko pogodzi, gdybyś Pan tyle był łaskaw, i przyszedł mi w pomoc. Młody ten malarz wystawił obraz i dwie akwarele, które wykrywają wielki i niezaprzeczony talent; lecz imię jego jeszcze nie jest znaném. Życzyłbym więc sobie abyś Pan kupił jego malowania, niby dla siebie, i prócz tego, abyś zamówił, pod tymże samym pozorem, cały ciąg wielkich rysunków, wedle rozmaitych przedmiotów wziętych z Shakspeara, Goëthego, Schillera i Skotta, aż do ceny wynoszącej 50 000 franków. Jest to, jak Pan widzisz, postronny sposób, jeśli nie oddania pieniędzy, które nieszczęśliwie zyskałem przez ten przeklęty proces, na nieszczęście, nie mogę tego uczynić, lecz przynajmniéj stania się użytecznym méj kuzynce i jéj mężowi, którego szczęśliwsze okoliczności i praca zapewniona, mogą postawić niezadługo na wysokim stopniu na jaki zasługuje...
— Stosownie do swego obojętnego charakteru, Lord Falmonth nie okazał mi najmniejszego podziwienia, nieuczynił najlżejszego zarzutu, lecz, z najprzyjemniejszą uprzejmością, obiecał uczynić to, czego od niego żądałem, i ułożyliśmy się że pójdziemy nazajutrz do Muzeum obejrzéć prace Franka.
Prócz tego, ofiarował się zarekomendować jak najmocniéj tego artystę pięciu lub sześciu bardzo wielkim znawcom, z pomiędzy swoich przyjaciół, którzy mieli niezadługo wydobyć mego wielkiego malarza z ukrycia, jeśli posiada istotnie talent przezemnie zapowiedziany.
Poszedłem więc nazajutrz do Muzeum z Lordem Falmouth: sam niegdyś bardzo lubił obrazy; lecz nudząc się wszystkiém, był na nie teraz najzupełniéj obojętny: uderzony jednak został nieocenionym talentem, który wykrywał się tak nagle w dziełach Franka; podziwiał nadewszystko obraz wystawiający Klarę i Egmonta, ocenił go z cudowną biegłością, i przyznał mi się że trochę niedowierzał mojemu zapałowi, lecz że był zmuszony uznać w tém arcydziele bardzo wielkiego malarza.
Lord Falmouth miał się udać do Franka nazajutrz wieczorem, napisawszy do niego słówko, zrana, aby się dowiedzieć czy może go przyjąć.
Pod płonnym pozorem zaniesienia Lordowi Falmouth pieniędzy przeznaczonych na to kupno, udałem się do niego, powodowany dziecinną chęcią poznania odpowiedzi Franka: była bardzo prosta, lecz bardzo godna, i bynajmniéj nienacechowana tą zarozumiałą skromnością, lub tą ugrzecznioną pokorą, które psują nieraz najpiękniejsze dowcipy.
— Jeśli zechcesz przyjść dziś do mnie na wieczerzę, — rzekłem, wychodząc z sali, do Lorda Falmouth, — a gdy odwiedzisz naszego wielkiego artystę, oczekiwać na Pana będę... Lecz nie później jak o szóstéj z rana, — dodałem z uśmiechem.
— Będę u Pana przed północą, — odpowiedział mi, — a to się Panu pewnie będzie zdawać dziwną rzeczą. Ależ bo od pięciu lub sześciu dni nie gram już wcale; mam szczęście wygrywać, a to mnie nudzi; zresztą, gra, sama przez siebie, zdaje mi się najwyraźniéj głupią rzeczą; nie mam odwagi grać o tyle, aby zniszczyć mój majątek, a jeśli mam ją uważać tylko jako zabawkę, przegrana i wygrana nie warte są tego.
— A o którejże godzinie udasz się Pan do Franka? — rzekłem.
— Ależ o dziewiątéj, jak żąda w swéj odpowiedzi. Przypomniało mi się, będę się Panu zdawał nadzwyczajny, śmieszny, — dodał Lord Falmouth; — lecz niemogę się wstrzymać aby niezważać na imateryalny sposób, jakim list jest napisany, a nawet i na to, jak jest złożony, bo wnoszę z tych postrzeżeń, bardzo niezawodny dowód o wychowaniu i grzeczności osób piszących; i pod tym względem przynajmniéj, młody nasz malarz wydaje mi się być prawdziwym gentlemanem.
Rozszedłem się z Lordem Falmouth.
Niemogę ukryć, że ostatnie to postrzeżenie z jego strony, z powodu tych drobnostek jednak tak wiele znaczących, które także uderzyły mnie w liście Franka, wzbudziło we mnie pomimo wspaniałomyślnych moich chęci, srogie i nowe uczucie zazdrości.
Wówczas, w skutek zapewne tej zazdrosnej reakcyi, pierwszy raz zacząłem lżyć szlachetne moje postępowanie względem Franka i Heleny; z gorzką ironią szydziłem z mojéj delikatności; miałem się za głupca, iż czynię przysługę ludziom, którzy zapewne z pogardą o mnie mówią; potém, przez ten związek z sobą podłych myśli, doszedłem do tego, że zacząłem znowu oskarżać Helenę. Dla tego się tylko tak prędko pocieszyła, że mnie nie kochała; pomimo mojéj miłości mego żalu, mych zgryzot, była bez litości dla mnie; odmówienie mojéj ręki, było tylko szaloną egzaltacyą pychy? Jeszcze jest dumniejsza niżeli egoistka i interesowana, mówiłem sam do siebie. Lecz na szczęście, nie wie o zrzódle z którego wypływa jéj ta pomoc, i że, prócz Lorda Falmouth którego znam dyskrceyę, i przed którym ukryłem, zresztą, prawdziwy powód tego postępku, nikt nie jest uwiadomiony o mojéj głupiéj wspanialomyślności: zresztą dodałem, chcąc koniecznie wynaleść chciwo-skąpy cel moje mu postępowaniu: »Obraz i rysunki mi pozostają!.. a kiedy Frank zostanie poznany, zrobię przynajmniéj dobry interes.”
Niestety! tak to wynajdywałem jeszcze sposób zwiędlenia i przeistoczenia mego dobrego i szlachetnego uczynku, przez tę szkaradną obawę uchodzenia za dudka uczucia zaszczytnego i wzniosłego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pomimo tych myśli, które na chwilę zaćmiły jedyny promień szczęścia, którego dobroczynny wpływ byłby mnie nieco ożywił, chciałem zobaczyć Helenę raz ostatni, jeśli będzie można, i być także niewidzialnym świadkiem, jak ona i Frank przyjmą Lorda Falmouth.
Udałem się więc wieczorem, o dziewiątéj, na bulwark: niezadługo powóz się zatrzymał, był to jego powóz. Znowu przyłożyłem czoło do okiennic.
Przez odcień najdoskonalszego taktu, którymi dowiódł że Helena zawsze była tąż samą, nie było żadnych przygotowań w jéj skromnem pomieszkaniu, nic, słowem, coby zwiastowało oczekiwanie jakiego mecenasa. Była ubrana ze zwyczajnym swym gustem i prostotą.
Skoro Lord Falmouth wszedł, oddał głęboki pokłon Helenie, która go przyjęła z grzeczną obojętnością pełną wdzięku i godności: Frank, w obejściu swojém, zdawał mi się zachowywać z najdoskonalszą dokładnością właśnie punkt, na którym ma się zatrzymywać duma artysty, aby ustąpić miejsca uprzejmości człowieka światowego; potém, zapewne na żądanie Lorda Falmouth pokazał im kilka tekturowych pudeł, i postrzegłem na twarzy Lorda, zwykle tok obojętnego na wszystko, wykrywający się prawie entuzyazm, z powodu niewiem jakiegoś rysunku; gdy tymczasem Helena płoniła się z pychy i ukontentowania słuchając tych pochwał które Frank przyjmował z pewnym gatunkiem jak najprzyzwoitszéj i poważnéj skromności.
Po półgodzinnych odwiedzinach, Lord Falmouth pożegnał się z Heleną, która, niewstając, oddała mu pokłon jak tylko można najuprzejmiéj; Frank zadzwonił, odprowadził Lorda Falmouth aż do drzwi salonu, i ukłonił mu się.
Ukryłem się gdy Lord Falmouth wsiadł nazad do powozu; potém powróciłem do okiennic.
Frank i Helena już niebyli w salonie, poszli oboje przypatrywać się swojemu dziecięciu, i widziałem ich uśmiechających się przy jego kolebce patrząc na nie miłośnic, jak gdyby odnosili to téj anielskiéj, drobnéj istotki to niespodziewane szczęście, które im się zdarzało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Raz ostatni spojrzałem na ten dom z niewygłowionym smutkiem, i oddaliłem się, przesyłając Helenie milczące pożegnanie.
Powróciwszy do siebie, niecierpliwie oczekiwałem Lorda Falmouth, aby się dowiedziéć jakowe wrażenie Frank i Helena na nim zrobili.
Zaanonsowano go niezadługo.
— Czy wiesz Pan, — rzekł, zbliżając się do mnie, — że twoja kuzynka jest bardzo wielką damą? Że niepodobna posiadać więcéj wdzięku i dystynkcyi? że rozmawia do zachwycenia, i że doskonale pojmuje pański gniew na swych plenipotentów. którzy dali ci wygrać proces przeciwko tak powabnéj kobiécie?
— A Frank? — spytałem?
— Nasz wielki malarz? Nim rok upłynie, człowiek ten umieszczony będzie na przyzwoitéj sobie wysokości, a miejsce jego bardzo będzie pięknem; mniéj to może jego cudny obraz mi to powiada, jak jego rozmowa; małośmy wprawdzie mówili; lecz w kilku szkicach które mi pokazał, i w pięciu lub sześciu myślach bardzo znakomitych, które mi rozwinął jak najnaturalniéj, widziałem prawdziwe miny najczystszego złota, czekające tylko kształtu i wycisku i upewniam Pana że będą jak najwspanialsze. Przy tém jak najlepsze ułożenie a w śród téj mierności, jakaś wrodzona elegancja i powab, które mnie mocno uderzyły. Słowem, para ta tak; jest skromna, tak szlachetna, tak godna śród swojego ubóstwa, że mnie to aż rozczuliło; winien też Panu jestem jedno z najpowabniejszych wrażeń, jakiego od wielu już lat pierwszy raz doznałem. Polecenie pańskie wykonane, obrazy należą do Pana, nasz Frank będzie się zajmował rysunkami; co do zapłaty, będzie brał kiedy mu się podoba od mego bankiera. Prosiłem go także o dwa obrazy dla mnie, bo mi powrócił nieco gustu do malarstwa; poślę mu prócz tego dwóch lub trzech bardzo znakomitych znawców, którzy pa trafią zrobić mu sławę; słowem, za sześć miesięcy, będzie zarabiał co tylko zechce, a wtedy straci jedyną rzecz, która mojém zdaniem, nie bardzo mu do twarzy, to jest nieco dumnéj oziębłości w obejściu; bo majątek robi mniéj dumnemi dusze wzniosłe, gdy tymczasem podłe napusza do najwyższego stopnia, i czyni niewypowiedzianie śmiesznemi i zuchwałemi.
Pochwały te dawane Frankowi, przez człowieka zwykle tak zimnego jak Lord Falmouth, pochwały te boleść mi sprawiły, gdyż uświęcały w moich oczach, w sposób niezaprzeczalny, wszystko, co tylko pomimowolnie myślałem dobrego o mężu Heleny; podziękowałem Lordowi Falmouth za jego uprzejmość; lecz postrzegając zapewne nieprzyjemne wrażenie, które mnie opanowało, rzekł — Zdajesz się Pan być niekontent i smutny?
— Bo też jestem nim w istocie; a ponieważ Pan należysz do małéj liczby osób, do których nie mówi się samemi tylko ustami, przyznaję się do tego, — rzekłem.
— Prawdziwie, wolę Pana widzieć w tém usposobieniu umysłu, niżeli bardzo wesołego, — rzekł; — sam nie wiem dlaczego, ale od kilku dni bardziéj się nudzę niż zwykle. — Potém, po dość długiej pauzie: — Czy życie które tutaj prowadzą Pana bawi? — rzekł.
— O mój Boże, nie! — zawołałem.
— Naprawdę?
— O! i jak jeszcze naprawdę.
W téj chwili dano znać że już na stole.
— Każ Pan postawić na serwauntkach to, co nam będzie potrzebne, i odeszlij służących; będziemy śmieléj mogli rozmawiać, — rzekł do mnie Lord Falmouth po angielsku, gdyśmy przechodzili do sali jadalnéj.
Pozostaliśmy sami.
— Dzięki Bogu, — rzekł. — nigdy niemam takiego apetytu: jak wtedy kiedy się nudzę Możnaby powiedziéć, że wtedy bydlę żywi bydlę.
— I mnie także niekiedy napada obżarstwo, — odpowiedziałem, — i dochodzę wtenczas aż do granic niepodobieństwa, a gdzieby mi potrzeba było jeniuszu twórczego i wynalazczego, tam tylko znajduję kucharza, A potém, Pan się naśmiejesz ze mnie, lecz potrzeba mi miéć jaki powód, aby obiadować sumiennie, jeśli tak wyrazić się można; po długiem polowaniu, naprzykład, jak najwygodniéj rozciągnięty w krześle z poręczami: znajduję w tém zmysłowość jak najwyszukańszą; lecz zamieniać obiad w naukę, zastanawiać się prawdziwie nad tém co jem, to przyjemność zbyt ograniczona; bo wpadamy prędko w powtórzenia, a wtedy nadchodzi przesycenie.
— Otóż, — rzekł Lord Falmoutb, — miałem prawdziwego Krysztofa Kolumba w tym rodzaju, który odkrył mi światy nieznane; na nieszczęście, umarł, nie w skutek podłego samobójstwa, jak wasz Vatel, lecz w przynależnym pojedynku[1] z marszałkiem dworu pana de X.... bo mój biedny Hubert najgłębszą miał pogardę dla kuchni; zajmował się nią niekiedy aby sobie wypocząć... dla igraszki... jak mówił: utrzymywał też że lodowy pudding był owocem jednéj z jego chwil wolnych, i że rywal jego jest tylko nędznym przy właścicielem.
Lecz, smutny losie ziemskich rzeczy, biedny mój Hubert stał się podwójną ofiarą, a wielkie imię dyplomatyczne, które ukanonizowało pudding w legendzie żarłoków, samo tylko przetrwało nawałnice i dotąd istnieje.
— Rzecz dziwna, — rzekłem wtenczas do Lorda Falmouth, — że pojedynek i samobójstwo aż tak daleko się zniżają, i jak wielką jest prawdą, że same tylko namiętności nazwę zmieniają.
— Bo u biednego mojego Huberta, kuchnia prawdziwą była namiętnością. Zaspakajać głód, jest to tylko podłém rzemiosłem, — powiadał: — lecz kazać jeść, chociaż, się już jeść niechce jest to, wedle niego, bardzo wielka sztuka, i sztuka którą daleko wyżéj cenił nad wiele innych sztuk.
— I miał słuszność, — rzekłem do Lorda Falmouth; — bo gdyby człowiek tyle był rozsądny, iżby poprzestawał na przyjemnościach zmysłowych, jakże życie byłoby spokojném. To jest najcudniejsze w przyjemnościach apetytów fizycznych, że mogą być zawsze zaspokojone, i że ich zaspokojenie pozostawia odrętwiałość, która jeszcze jest przyjemnością, gdy tym czasom płody umysłowo, najświetniejsze nawet niepozostawiają jak mówię, tylko żale i gorycz.
— Jestem tego samego co Pan zdania, — rzekł Lord Falmonth. — Widoczną jest rzeczą, że każda myśl oderwana, która się długo zajmujemy, pozostawia tylko wątpliwość i zgryźliwe utrudzenie, bo niedano jest umysłowi ludzkiemu poznać prawdę prawdziwą, ani dosięgnąć do prawdziwéj piękności, gdy tymczasem apetyt fizyczny, do woli zasycony, pozostawia organizacyą spokojną i łagodnie zadowoloną, tém samém że człowiek należycie uczynił zadość jednemu z wyraźnych widoków natury.
— To prawda, myśl człowieka zużywa i zabija.
— A przytém wszystkiém, — rzekł Lord Falmouth, wychylając z wolna swą szklankę, — żyjemy, czas ucieka, każdego dnia wołamy: Co za nudy! ale to, Bogu dzięki, nieprzeszkadza ciec godzinom.
— I tak przybywamy, — rzekłem, — do kresu życia, dzień po dniu, godzina po godzinie... Lord Falmonth skinął z poddaniem się, napełnił swoją szklankę, i popchnął ku mnie flaszkę.
Pozostaliśmy kilka chwil nic niemówiąc. Lord Falmouth pierwszy przerwał milczenie, i rzekł:
Pański podróżny powóz jestże gotów?
— Ma się rozumiéć, — rzekłem, bardzo zdziwiony tém nagłém zapytaniem.
— Posłuchaj Pan, — rzekł, jak gdyby chodziło o rzecz najprostszą: jesteś Pan w téj chwili bardzo nieszczęśliwy, niepowiedziałeś mi dla czego, a zatém nie wiem o tém; Paryż nudzi Pana, o tyle, ile dla mnie jest nieznośny; marzyłem niekiedy projekt dziwny, pusty, a który dla tego samego bardzo mnie ułudził, lecz potrzeba mi było towarzysza, który by czuł w sobie energią chcieć kupować wzruszenia nowe, silne i potężne, może z narażeniem własnego życia.
Spojrzałem bystro na Lorda Falmouth.
Mówił daléj, wychylając z wolna swą szklankę. — Aby wykonać ten zamiar, potrzeba mi było kogoś który, aby się stowarzyszyć ze mną, gotów był jak powiadają dobrzy ludzie, — oddać się diabłu; — nie znędzy, lecz przeciwnie, ze zbytku i uciech i dóbr tego świata....
Znowu spojrzałem na Lorda Falmouth, sądząc że żartuje; był jak zwykle, bardzo spokojny i poważny.
— A co! rzekł do mnie jaknajwolniéj, — chceszże Pan być tym towarzyszem?
— Lecz o coż rzecz idzie? — spytałem go z uśmiechem.
— Nie mogę jeszcze Panu tego powiedziéć lecz jeśli Pan przystaniesz na moje propozycją, oto jest co ci pozostaje uczynić najprzód rachować na roczną najmniéj podróż.... jeśli nie...
— Wieczną... rozumiem. Potém?
— Wziąć tylko ze sobą jednego człowieka, pewnego; silnego i odważnego.
— Znajdzie się pomiędzy mojemi slużącemi...
— Dobrze: weź Pan piętnaście lub dwadzieścia tysięcy franków, będzie tego dosyć.
— Potém?
— Zaopatrz siebie i swego służącego w dzielną broń. Spojrzałem na Lorda Falmonth i nie — przestałem się uśmiechać. — To cóś na serio zakrawa, — rzekłem.
— Pozwól mi Pan skończyć, potém postąpisz sobie jak ci się zdawać będzie; — i znowu mówił; — Musisz się Pan zaopatrzyć w wyborną broń, w swój paszport, i posłać natychmiast po konie...
— Jak to! jechać... dzisiejszéj nocy?
— Dzisiejszéj nocy... natychmiast: dasz mi czém napisać słówko do mego kamerdynera, mój lokaj bilecik ten zaniesie, i powróci tutaj z moim podróżnym powozem i tém wszystkiém czego mi potrzeba, gdyż wiele na tém zależy abyś Pan miał swój powóz, i ja mój także.
— Ależ czy Pan to na prawdę mówisz, — rzekłem.
— Daj mi Pan czém pisać, a przekonasz się o tém.
W istocie, Lord Falmouth napisał, i jeden z jego służących pojechał z listem.
— Lecz — rzekłem, — suknie... tłomoki?
— Chciej mi Pan wierzyć, weź tylko bieliznę, i to co potrzeba do drogi.
— Ależ przecie, czy droga ta długa? gdzież prowadzi?
— Do Marsylii.
— Jedziemy więc do Marsylii?
— Niezupełnie, lecz do małego portu, bardzo bliskiego tego miasta.
— A po co?
— Wsiąść na okręt.
— I gdzież popłyniemy?
— To moja tajemnica, zaufaj mi Pan a nie pożałujesz tego... Jednakże powinienem Panu powiedziéć, — dodał z miną, która pomimowolna zrobiła na mnie wrażenie, — muszę Panu powiedziéć, nierobiąc żadnych niedorzecznych żartów, że nie źle by było, gdybyś, na przypadek niepowrotu, poczynił rozporządzenia jakie by ci pozostawało uczynić.
— Mój testament! — zawołałem, śmiejąc się teraz z całéj siły.
— Jak się Panu podoba, — rzekł Lord Falmouth, z swą miną niewzruszoną.
Chociaż brałem tę podróż za pewien rodzaj mistyfikacji, do któréj się skłaniałem z resztą jaknajchętniéj, tak mi było spieszno Paryż opuścić, gdzie zbyt wiele wspomnień mnie zasmucało, sam prawdziwie nie wiedziałem czyby nie było przezornie napisać kilka ostatnich słów: jednakże rzekłem do Lorda Falmonth.
— No, jak widzę, to Pan zrobiłeś zakład, aby mnie zmusić do napisania testamentu?
— To go Pan nie pisz, — rzekł, brwi nawet niezmarszczywszy.
Wiedziałem że Lord Falmouth nieraz tak wyjeżdżał na prędce w bardzo długie podróże. Pomyślałem więc że może doprawdy ma ochotę i teraz się wydalić. A że jego towarzystwo bardzo mi się podobało, i cel podróży który chciał przedemną ukryć, zapewne aby podniecić moją ciekawość temi tajemniczemi pozorami mógł mi się podobać, i być dla mnie stosowny, a może pociągnąć za sobą skutki, które niepodobna mi było przewidziéć, osądziłem że zrobię rozsądnie że napiszę słów kilka, na przypadek niepowrotu, jak mówił.
To namyślenie się tak szybkie, wydaje mi się dzisiaj przynajmniéj równie dziwne, jak skutki które za sobą pociągnęło; lecz tak byłem kwaśny od niejakiego czasu, tak byłem wolny od wszelkiego przywiązania, od wszelkiéj powinności, że sama nawet nagłość tego namysłu podobała mi się, jak każda rzecz dziwna zawsze się podoba w dwudziestym piątym roku życia.
Kazałem poprosić do siebie mego dawnego guwernera, i zostawiłem mu moje rozkazy i plenipotencyą.
W godzinie, przygotowania moje były ukończone, powóz Lorda Falmouth na nas czekał. Wraz z nim wsiadłem do niego. Nasi służący mieli jechać za nami w moim powozie.
W dziesięć minut późniéj jużeśmy opuścili Paryż.

KONIEC TOMU II




  1. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.