Artur (Sue)/Tom II/Rozdział szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 6.
WYZNANIE. ―

PANI de Pënâfiel pozostała przez kilka minut zamyślona z nieporuszonemi oczyma; potém, zdając się czynić nagłe postanowienie, rzekła do mnie z poufałością, która trzy miesiące moich starań i zabiegów usprawiedliwiały:
— Sądzę że Pan jesteś moim przyjacielem...
— Najszczerszym i najszczęśliwszym że mogę panią o tém upewnić... — odpowiedziałem tonem wyszydzającym, na który pani de Pënâfiel bynajmniéj nieuważała.
— Nie rozumiem przez ten wyraz... przyjaciela, takiego jakim zwyczajnie bywają na świecie, nie o takiéj mówię przyjaźni, jak ją świat pojmuje, — rzekła; — nie, sądzę ze Pan więcéj wart jesteś: najprzód, niepowiedziałeś mi nigdy ani słówka dwornéj grzeczności, i bardzo ci za to byłam wdzięczna, o! bardzo wdzięczna; oszczędziłeś mi tym sposobem ów gatunek dwornego nadskakiwania, jakie niektórzy sądź.} mieć prawo, a może nawet obowiązek, okazywać mi, — dodała z gorzkim uśmiechem: — posiadasz dość taktu, rozsądku i serca aby zrozumieć że kobiéta będąca już ofiarą ohydnych potwarzy, nic nieznajduje tak obrażającego jak te hołdy pogardne i pogardzenia godne, które są dla niéj zawsze nowa obelgą, gdyż zdają się upoważniać pogłoskami najzelżywszemi, które im prawo naturalnie do tego nadają. Sądzę że rozum twój smutne już uczynił postępy i przedwczesnego nabył doświadczenia. Wiem że często bywasz w święcie, lecz że nienaeżysz do świata, co do jego małych nienawiści i nędznych zazdrości, sądzę że nie jesteś ani zarozumiały, ani próżny i że należysz do téj małéj liczby ludzi, którzy nie szukają nigdy znaleść w zwierzeniu się... tylko to, co jest w istocie; wiem że cię niezdziwi dziwaczność mojego postępku. Zresztą, — dodała, z godnością zarazem wzniosłą i smutną, która, pomimowolnie, zrobiła na mnie wrażenie — jako dowód nadzwyczajnego zaufania ze strony kobiéty, jest jedną z tych rzeczy, które najbardziéj czynią zaszczyt uczciwemu mężczyznie, nie lękam się wyznać Panu wszystkiego; zresztą, jesteś wspaniały i dobry; wiem ze nieraz broniłeś mnie śmiało, szlachetnie, a niestety! mało nazwyczajona jestem do tego; wiem, wreście, iż pewnego dnia, na Operze... Tak, słyszałam Pana, — rzekła pani de Pënâfiel, postrzegając moje podziwienie; — to panu dozwoli zrozumieć, dla czego sama prawie chciałam abyś mi był przedstawiony; a nieskwapliwość, z jaką odpowiedziałeś na tę uprzedzającą grzeczność, dała mi wysokie wyobrażenie o godności twego charakteru; potrzebuję też wierzyć... potrzebuję też widzieć w tobie prawdziwego, szczerego przyjaciela; bo przecie muszę komuś powiedzieć... — odezwała się znowu z rozdzierającym wyrazem... — muszę powiedzieć tobie... ach! tak, tobie... dla czego jestem najnieszczęśliwszą z kobiét!
I rozpłynęła się we łzy, ukrywszy twarz w obu rękach.
Było w tych słowach, w rozpaczném spojrzeniu co im towarzyszyło, cóś tak rozdzierającego, iż pomimowolnie uczułem się wzruszony; lecz pomyślawszy natychmiast, że to wszystko mogło być mianem, aby mnie przywieść do odegrania śmiesznéj roli, pośpieszyłem powiedzieć jak najoschléj pani de Pënâfiel, iż sądzę się godnym podobnego zaufania i zwierzenia, i że, jeśli moje poświęcenie się, moje rady, mogą jej być w czémkolwiek użyteczne, oddaję się najzupełniéj pod jéj rozkazy, — i inne również lodowate i pospolite oświadczenia. Ponieważ pani de Pënâfiel nie zdawała się postrzegać srogiéj obojętności z jaką przyjmowałem jéj zażalenia, postrzegłem w jéj intencyi, którą sądziłem wyrachowaną, pogardne postanowienie odegrania, bez zmieszania się, swéj roli aż do końca, i to mnie nędznie rozzłościło.
Lecz teraz, bardziéj nauczony doświadczeniem, tłómaczę sobie tę niebaczność pani de Pënâfiel, która wówczas była dla mnie dowodem tak stanowczym i tak obelżywym jéj fałszywości.
Ko pierwsze wykrycie zmartwienia długo ukrywanego sprawia duszy, w któréj się skupiało boleśnie, ulgę tak niewysłowioną, iż najzupełniéj zostając pod urokiem tego dobroczynnego wylania się, ani pomyślimy dawać baczność na wrażenie jakie sprawiamy.
Późniéj to dopiéro, gdy serce, mniéj już cierpiąc, czuje się nieco otrzeźwioném tém lioskiem wylaniem się, wznosząc oczy z nadzieją, szukamy w przyjacielskiém spojrzeniu kilka łez czułości i politowania.
Tak, kiedy po długim i przykrym rozdzielę, dwóch przyjaciół znowu się znajdzie, dopiéro po upojeniu pierwszych uścisków, każdy z nich myśli wybadać z twarzy drugiego, czy go oddalenie niezmieniło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po tym pierwszym uczynionym kroku, pani de Pënâfiel mówiła znowu daléj przesuwając rękę po swych oczach łzami zwilgotnionych.
— Wytłumaczyć Panu dla czego czuję ku niemu zaufanie tak nadzwyczajne, sądzę że mi będzie łatwo... Powtarzam Panu, iż wiem, że jeśli mnie często broniłeś przed potwarzą, nigdy nierościłeś sobie do mnie żadnego prawa za to szlachetne postępowanie; nakoniec, pewien gatunek odosobnienia w którém żyjesz, chociaż pośród świata, twoja powściągliwość, twój rozum wzniosły, który bynajmniéj nie jest takim rozumem jaki inni posiadają, który całkiem do ciebie należy, z swojemi przymiotami i wadami, wszystko, słowem, skłania mnie widzieć w tobie przyjaciela szczerego i wspaniałego, któremu będę mogła powiedzieć co cierpię....
Nie zmieszawszy się bynajmniéj, odpowiedziałem pani de Pënâfiel że może rachować na moję dyskrecyą, która jest głęboka i wszelki; wytrzyma próbę, zarówno dla tego że umiem dotrzymać tajemnicy, jak i dla tego, że niemam się komu zwierzyć; bo, słowem, — rzekłem, — popełniamy tylko niedyskrecyą z poufałymi przyjaciółmi; a zdaje mi się że nikt niemoże mi wyrzucać abym miał choć jednego.
— I to właśnie, — rzekła, — dodało mi odwagi mówić z Panem jak mówię; gdyż przypuszczam że Pan także żyjesz sam, smutny i odosobniony pośród wszystkich, podobnie jak ja żyję sama, nakoniec! bo i ja także niemam przyjaciół,... nienawidzą mnie, potwarzają najokropniéj. A za co, o mój Boże? czyż zasłużyłam na to? dla czegóż świat tak jest niesprawiedliwy i okrutny dla mnie? cóż komu złego zrobiłam? Ach! gdybyś Pan wiedział!... gdybym ci mogła wszystko powiedzieć!!
Ta skarga wydała mi się tak dziecinnie śmieszną, to zwłóczenie tak nędznie wyrachowane aby wzbudzić moje zajęcie, że z miną jak najśmielszą i jak najbardziéj płochą zacząłem przeciwnie świat wychwalać.
— Kiedy Pani pozwalasz mówić mi do siebie jako przyjacielowi, pozwól mi także powiedziéć iż niegodzi się za nadto szarpać sławę świata. Żądaj od niego co może ci dać, i co dać ci powinien: uroczystości, hałas, ruch, hołdy, uśmiechy, kwiaty, złocone salony; przytém moralność najwygodniejszą, jakiéj tylko żądać podobna. Jeśli więc daje to wszystko, a przyznaj Pani że daje, czyż nieczyni co tylko może... wszystko co powinien... ten biedny świat, na który powstają bezprzestannie, a któremu chyba wyrzucać można, iż nazbyt szafuje swojemi skarby?
— Ależ Pan dobrze wiesz że to wszystko kłamliwe! Te uśmiechy, te hołdy, te uprzedzające grzeczności; wszystko to fałszywe... wiesz, o tém dobrze! Jeśli przyjmujesz, kiedy ostatnia wizyta odchodzi od ciebie, mówisz... Przecie!!! Jeśli sam odwiedzasz innych, skoro dotkniesz własnego progu, mówisz znowu... Przecie!!!
Bogu dzięki, odpowiedziałem, niechcąc zrozumieć pani de Pënâfiel, która zaczynała być zdziwiona nagłém mojém nawróceniem się do szczęścia światowego; — przysięgam Pani że niemówię, przecie! z miną tak rozpaczną, ani Pani podobnież, pozwól mi temu wierzyć. Jeśli mówię przecie! to chyba wracając do siebie, utrudzony zabawami, których, powtarzam, świat zanadto nieszczędzi. Co do tego, co Pani nazywasz jego obłudą, jego kłamstwami, mnie się zdaje że ma wielką słuszność nie zmieniać swéj powierzchowności zawsze uśmiechającéj się, powabnéj i łatwéj, i nie przybierać innéj, któraby była straszliwie nudzącą. Zresztą, on nie kłamie; nie każe uważać swych stosunków ani za gruntowne, ani za prawdziwe; przemów do niego jego językiem, a odpowie ci. Nie on to jest samolubnym i wymagającym, sami niemi raczéj jesteśmy. Pocóż chcieć zastąpić te pozory jego, tak zawsze powabne, a które zresztą dostatecznemi są dla niego, pani pretensyami do przyjaźni romansowéj? temi miłościami bez końca, któreby go uczyniły zasępionym, a których bynajmniéj niepotrzebuje? Powierz mu się, wejdź szczerze w jego wir upajający, a uczyni ci życie lekkiém, świetném i szybkiém. Jeśli potwarza cię dzisiaj, cóż to szkodzi! jutro inna pogłoska wybije z pamięci jego obmowę. Zresztą, przypatrz się Pani, czy sam wierzy potwarzom które rozsiewa? Czyż dla tego mniéj jest dla ciebie uległy? czyż go niewidzisz u stóp swoich? bynajmniéj się niezmienił. Dla czegóż więc przywiązywać do jego pustych słów większą daleko wagę, niżeli sam przywiązuje ją do nich? Używać zabaw, i dozwalać ich używać, to jego dewiza; zdaje mi się że dość jest wygodna: czegóż więcéj od niego żądać?
Pani de Pënâfiel nieprzestawała patrzeć na mnie z najgłębszém podziwieniem. Jednakże, wierząc zapewne lepiéj tysiącznym poważnym rozmowom, jakie z nią w tym przedmiocie dawniéj prowadziłem, niżeli nagłej płochości jaką teraz udawałem, dodała:
— Lecz kiedy po zawrocie uciech światowych nastąpi spokojność, rozwaga, i rozbierając te uciechy poznamy ich zasmucającą próżność, CÓóż wtedy czynić?
— Mocno mnie to smuci że niemogę tego Pani powiedzieć; używam, i spodziewam się używać dłużéj może niż nie jeden, tych uciech, któremi Pani zdajesz się pogardzać; niemogę też uwierzyć aby kiedykolwiek wydały mi się uciążliwemi, bo właśnie kruchość, łatwość i lekkość więzów światowych, czynią je dla mnie tak szacownemi! Przepraszam »za obelżywą głupowatość mego porównania» jakby powiedział Lord Falmouth, lecz jeśli kiedykolwiek przestarzały obraz więzów kwiatowych słusznie był zastosowany, to pewnie do stosunków światowych, również wesołych, jak są krótkotrwałe i dość dogodne. Lecz nade wszystko zachwyca mnie miłość, taka jak ją świat rozumie! Nie uznajesz że Pani, iż ta miłość jest historyą Feniksa, który bezustannie z własnych odsądza się popiołów, coraz to bardziéj uzłocony, coraz bardziéj purpurowy, Coraz bardziéj lazurowy? Wszystko w podobnéj miłości nie jest-że zachwycającém? wszystko! same nawet jéj popioły, biedne szczątki listów miłosnych, które jeszcze woń wyziewają? Nieznajdujesz że to ani rozkoszném, iż na tym zachwycającym świecie, miłość ulega u każdego prawu niebiańskiéj metampsykozy? Bo, jeśli umiera dziś z jedno — miesięcznéj starości, czyż jutro nieodradza się młodsza, zbytkowniej silna niż kiedykolwiek, pod innym znowu kształtem; lub raczéj... dla innego kształtu? Pani de Pënâfiel nie mogła jeszcze zrozumieć dla czego udawałem podobną płochość, wtedy, kiedy mi powierzyła tak smutne swoje cierpienia. Ścigałem na jéj twarzy rozmaite i przykre wrażenia, jakie jéj sprawiały moje płocho-niedbale wyrazy. Sadziła zrazu że żartuję; jednakże nieprzestawałem mówić tonem tak śmiałym, tak zuchwale przekonanym, iż niezadługo, niewiedząc co o tém myśleć, rzekła, spoglądając na mnie z osłupieniem i prawie z wyrazem wymówki:
— To wiec Pan jesteś szczęśliwy!
— Najdoskonalej szczęśliwy, Pani; i nigdy życie światowe nieukazało mi się pod kształtem bardziéj promieniejącym i ułudnym.
Pani de Pënâfiel wlepiła we mnie przez chwilę swe wielkie zdziwione oczy, i rzekła potém tonem niezachwianym i jak gdyby z mocném przekonaniem:
— To nieprawda... Pan nie jesteś szczęśliwy.... to niepodobna abyś Pan był szczęśliwy!... Wiem o tém... przyznaj się... a wtedy będę mogła ci powiedzieć.... — Potém zatrzymała się, spuściła oczy, jak gdyby jeszcze chciała ukryć tajemnicę już mającą się wymknąć.
— Jeśli to Pani choć najmniejszą przyjemność może sprawić, — odezwałem się z uśmiechem, — pośpieszani uznać się natychmiast za najnieszczęśliwszego, najmelancholiczniejszego, najponurszego, najodludzeńszego ze wszystkich śmiertelnych; i odtąd będę wymawiał tylko słowa: klątwa i totalność.
Popatrzawszy na mnie przez kilka chwil z niewysłowioném podziwieniem, pani de Pënâfiel rzekła, jak gdyby mówiła sama do siebie: — Czyż bym się miała omylić?... — Potém odezwała się znowu: — Lecz nie, nie, to niepodobna!... Czyż, gdybyś był szczęśliwy i obojętny, jak pragniesz się okazać, instynkt nie byłby mnie o tém uwiadomił? Czyżbym wystawiła na to moję boleść, a może i zwierzenia się, aby były niepoznanemi, wyszydzonemi? Nie, nie, serce moje dobrze mi pawiedziało, do przyjaciela to mówię który będzie miał litość nadenmną, bo także cierpi!
Ta szczególniejsza uporczywość pani de Pënâfiel aby mnie zmusić do wyznania zmartwień śmiesznych, aby je wyszydzić, nie tyle mnie jeszcze zdziwiła, co mnie rozgniewała; wstrzymałem się jednak.
— Lecz raz jeszcze pytam Pani, dla czego upierasz się koniecznie brać mnie za nieszczęśliwego?
— Dla czego?... dla czego?... — rzekła z pewnym gatunkiem bolesnéj niecierpliwości, — bo są pewne zwierzenia się, z któremi nigdy niewynurzamy się przed osobami szczęsliwemi; gdyż, aby zrozumieć gorycz niektórych cierpień, musi istnieć pewien rodzaj harmonii pomiędzy duszą skarżącego się i tego co skarg jego słucha; bo gdybym Pana była sądziła niedbałabym, płochym, szczęśliwym na koniec, tém trzpiotowatém życiem, którego przed chwilą tak bardzo wdzięki wychwalałeś, nigdybym nie była pomyślała powiedzieć Panu co mnie czyni tak nieszczęśliwą, powierzyć Panu tajemnicę, która może mu wytłumaczyć życie, które musiało mu się dotąd wydawać tak dziwaczne, tak fantastyczne, tak niepojęte; słowem, nigdy niepomyślałabym powierzyć Panu, jak przyjacielowi najprawdziwszemu, najwylańszemu, jak bratu nakoniec, przyczynę zmartwienia które mnie udręcza.
Doszedłszy do tego punktu niedowierzania, jakie mnie owładnęło, słowa te, przyjacielowi, bratu, naprowadziły mnie natychmiast na inną myśl. Przypominając sobie wówczas tysiąc wypadków, które aż do téj chwili nie zrobiły na mnie wrażenia, myśląc że owe zmartwienie bez nazwiska, owe obrzydzenie wszystkiego i wszystkich, to znudzenie które jéj świat sprawiał, na które tak gorzko się uskarżała, bardzo były podobne do rozpacznych skutków miłości nieszczęśliwéj; sądziłem że pani de Pënâfiel kochała namiętnie, że czułość jéj była niepoznaną lub pogardzoną, i że jéj zdawałem się być dość nic nieznaczącym, abym się mógł stać dyskretnym powiernikiem jéj cierpień i opuszczenia.
Ostatnie to przypuszczenie, budząc w mém sercu najzawziętszą, najśmiertelniejszą zazdrość wykryło mi całą wielkość miłości jaką kochałem panią de Pënâfiel, a zarazem i całą śmieszność nowéj roli, którą odgrywać będę przy niéj, jeśli to podejrzenie zostanie ugruntowaném.
Już miałem jéj odpowiedzieć, gdy uczyniła poruszenie, które, uchyliwszy fałdy jéj sukni odkryło; u nóg jéj, na kobiercu medalion, który wypadł zapewne z szafy, tak prędko przez nie zamkniętéj za mojém przybyciem, aby ukryć krucifiks, a zapewne i ten medalion. Był to portret mężczyzny; lecz niemogłem rozpoznać jego rysów.
Zniknęła wówczas wszelka niepewność, wszystkie moje inne domysły spełzły przed tym dowodem tak oczywistym fałszywości pani de Pënâfiel; wówczas, dręczony tysiącem uczuć zazdrości, gniewu, nienawiści, obrażonej dumy, które mną naprzemian miotały, wstałem, i rzekłem do niéj z najzimniejszą krwią:
— Pani jesteś moją przyjaciółką?
— O! najprawdziwszą, najszczerszą, — rzekła z wyrazem wdzięczności, który rozjaśnił jéj rysy, aż dotąd pochmurzone moją obojętnością.
— Mogę więc jak najszczerzéj do pani mówić?...
— Mów Pan do mnie jak do siostry! — rzekła podając mi rękę, uśmiechająca i szczęśliwa zapewne, widząc żem jéj zaufał.
Wziąłem tę piękną rękę, i pocałowałem ją — potém rzekłem znowu:
— Jak do siostry?... jak do siostry, niech i tak będzie; bo w całéj téj pocieszającéj komedyi, pani przeznaczasz mi rolę brata niezmiernie głupowatego, który użala się i lamentuje nad pogardzonemi miłostkami swéj siostry.
Pani de Pënâfiel spojrzała na mnie osłupiała; oczy jéj były nieruchome; ręce jéj opadły na kolana; nie mogła znaleść ani słowa odpowiedzi. — Mówiłem daléj.
— Lecz nie oto jeszcze idzie, powiem pani nasamprzód... jako przyjaciel, rozliczne przekonania, które, dzięki znajomości jaką mniemam posiadać względem jéj charakteru, następowały po sobie w moim umyśle, od chwili jakém panią widział tak do zachwycenia ukorzoną przed krzyżem. Co do téj prześlicznéj pantomimy, muszę wyznać, żeś ją pani odegrała najzupełniéj po artystowsku... Oczy twe łzami zalane i wzniesione do nieba, złożone ręce, omdlałość, łzy wstrzymywane, wszystko to udane było jak najcudniéj; nie wierząc też bynajmniéj w pani zmartwienia, lecz wierząc bardzo w jéj talent do mistyfikacyi, talent, który wykrywał się przedemną, tak zręczny, tak kompletny... chciałem do końca zobaczyć komedyę.
— Komedyę! — powtórzyła pani de Penafiel, zdając się nierozumieć słów przezemnie wymówionych.
— Mistyfikacyi, pani, której sądziłem się być śmiesznym przedmiotem, gdybym ołiarował serdecznie pocieszenia, lub czynił zwierzenia narzekające, względem melancholii, mizantropii, odłudzenla ze wszystkich mamień, i innych komicznych boleści, które, wedle zdania pani miały mnie niby udręczać.
— Wszystko to jest bez wątpienia ohydne — rzekła do mnie pani de Pënâfiel, jak gdyby odurzona niespodziewanym ciosem; — wszystko to przeraża mnie... a jednakże, nierozumiem...
— Będę więc mówił jaśniéj; słowem, zwierzenia się, których pani po mnie żądałaś miały, podług mego zdania; posłużyć do rozweselenia twych przyjaciół, którym byś je opowiadała z tą zachwycającą złośliwością, która się pani tak doskonale udała, gdyś opowiadała mnie samemu.... oświadczenie o twą rękę, jakie ci uczynił Pan de Cernay.
— Ależ to okropność co Pan mówisz! — krzyknęła załamując ręce z przerażeniem; — możesz Pan sądzić?...
— Tak jest, zrazu tak sądziłem, lecz od czasu ostatnich pani wyznań, dotyczących się przesycenia światem, zmartwień bez imiennych którym dzisiaj łatwo mi dać nazwisko, poznałem, pani, że druga rola, którą mi przeznaczałaś, była jeszcze głupszą od pierwszéj; gdyż zresztą, w pierwszéj, zniewalałem kobiétę stanu i urodzenia pani, do odgrywania pozorów przeznaczonych do dokonania mojéj mistylikacyi; zresztą, wszystko to było tak pocieszne, tak dobrze odegrane iż czułem się prawie tłumnym, iż posłużyłem do rozwinięcia i zastosowania rzadkich talentów, jakie pani posiadałaś do poważnéj buffoneryi.
— Mości Panie, — krzyknęła pani de Pënâfiel, powstając wyprostowana i dumna, — czyż pomyślałeś że to do mnie mówisz? — Potém zmieniając nagle wyraz głosu i załamując ręce: — Ależ to można rozum stracić! Błagam Pana wytłómaczyć mi co to znaczy, co przez to chcesz rozumieć? Dla czegóż miałbym udawać? jakąż to rolę chciałam dać panu do odegrania? Ach! przez litość, nieszkaluj tak jedynéj chwili zaufania, mimowolnego pociągu, jakiego od dawna pierwszy raz doznałam.... Gdybyś wiedział!...
— Wiem, — rzekłem z wyrazem najnieubłagańszym i najobelżywszym, zbliżając się o tyle do pani de Pënâfiel: abym mógł postawić nogę na medalionie i zgnieść go, — wiem, pani, że gdybym był kobiétą, i gdyby mężczyzna moją miłością pogardził, umarłbym raczéj ze wstydu i rozpaczy: niżeli gdybym miał czynić pierwszemu lepszemu, który bynajmniéj o to niedba, wyznania tak upokarzające, tak śmieszne ze strony osoby która je czyni, jak oburzające przez zbytek śmieszności tego, kto jest zmuszony ich słuchać.
— Mości Panie... co za śmiałość... co Panu daje powód mniemać?...
— To! — rzekłem wskazując jéj poganinem spojrzeniem portret dotąd przy nogach jéj leżacy, potém, opierając koniec buta na medalionie, o tyle nogą nacisnąłem aby szkło pękło.
— Świętokradztwo! — krzyknęła pani de Pënâfiel pochylając się żywo, aby pochwycić portret, który ścisnęła w obu swych złożonych reku, spoglądając na mnie oczyma iskrzącemi się z gniewu i oburzenia.
— Świętokradztwo, zgadzam się, gdyż obchodzę się z tém bożyszczem najzupełniéj jak ono obchodzi się z Panią! Potém, kłaniając się jak najniżéj, wyszedłem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.