Przejdź do zawartości

Artur (Sue)/Tom I/Rozdział trzynasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 13.
OPERA. ―

Pan de Cernay proponował mi abym zajął próżne miejsce w loży, którą trzymał wraz z Lordem Falmonth w teatrze Opery; przyjąłem, i udałem się tamże tego samego wieczora, którego odbyły się te nieszczęsne wyścigi, a to był właśnie Piątek.
Gdym wchodził na schody, spotkał się zemną niejaki Pan de Pommerive, pewien gatunek dobrze wychowanego błazna — pasibrzucha, mający lat piędziesiąt do sześćdziesięciu blisko, i człowiek najgadatliwszy, najciekawszy, największy plotkarz, kłamca i obmówca, jakiego tylko wyobrazić sobie podobna.
— A co — rzekł przystępując do mnie z miną przerażoną, — wiesz Pan? Nieszczęśliwy Pan de Merteuil umarł!! Ach! mój Boże, mój Boże! co za straszliwy wypadek! Powracam od Hrabi ***, u którego obiadowałem, sam nawet nie wiem com jadł, tak byłem pomięszany.
— To okropny przypadek! — rzekłem.
— Okropny, okropny, okropny! Lecz daleko okropniejszym jeszcze jest powód wyzwania... Wiesz Pan co powiadają?
— Wiem co powiadają, — odpowiedziałem, — lecz nie wiem jak się rzecz ma prawdziwie.
— To najzupełniéj toż-samo, — odezwał się znowu Pan de Pommerive; — lecz czy Pan nieznajdujesz, że, ze strony Pani de Pënâfiel, jestto do najwyższego stopnia posuniona bezczelność, być obecną na tych wyścigach? Lecz dla tego że cały Paryż najbardziéj ubiega się bywać w jéj domu, dla tego że ma dosyć dowcipu, aby prawić najuszczypliwsze przygryzki, dumna i wszechwładna Margrabina sądzi że jéj wszystko wolno. To rzecz oburzająca!... słowo honoru; trzeba też znaleść sprawiedliwość! I dla tego że się bywa w jéj domu, że grzecznie przyjmuje, że doskonałe daje obiady, byłoby niegodnie, podle nawet, tak, nie lękam się powtórzyć że podle, zamilczeć podobne zgorszenie! Zdawałoby się doprawdy jakby się było niewolnikiem jéj kaprysów; ktoby to uczynił, byłby prawdziwym ilotém![1] — dodał z oburzeniem.
— Masz Pan wielką słuszność, — rzekłem, — ta niepodległość, szlachetna pogarda otrzymanéj przysługi: nic odważniejszego! Lecz czy z pewnością, dowiedziono że Panowie de Merteuil i de Senneterre zajmowali się Panią de Pënâfiel, i że powód który Pan wymieniłeś jest prawdziwym powodem ich wyzwania?
— Pewno że dowiedzione, kiedy wszyscy temu wierzą, kiedy wszyscy to powtarzają. Ma się rozumieć że oni, to jest ten co pozostał, Senneterre, nigdy się do tego nieprzyzna, gdyż niezbyt dawno, idąc dowiedzieć się o zdrowiu nieszczęśliwego Merteuil, który zaledwie dwie godziny przeżył po swoim upadku, spotkałem przy drzwiach jego Pana de Senneterre, z twarzą zmienioną. Chciałem go wybadać względem Pani Pënâfiel; otóż czcigodny, nieoszacowany młodzieniec tyle miał władzy nad sobą, iż udał że bynajmniéj nie rozumie togo co ja mówię. Zresztą, łatwo tomu wierzę, iż po głupiéj roli, jaką Pani de Pënâfiel kazała im obu odegrać podczas tych wyścigów... Senneterre nie może już teraz przyznać się do prawdziwego powodu tej walki, nieuchodząc za osła!
— Jakto? — rzekłem.
— Jakto, nie wiesz Pan prze wybornéj historyi o Turku i Margrabinie? — wykrzyknął Pan de Pommerive z uniesieniem radości, trudném do opisania.
Ponieważ ani na chwilę niespuściłem Izmaela z oczu podczas gonitew, byłem ciekawy dowiedziéć się do jakiego stopnia historya będzie prawdziwą; i odpowiedziałem Panu de Pommerive, iż niewiem co chce przez to rozumieć.
Wtenczas piekielny ten gaduła zaczął następujące opowiadanie, przeplatając je cudacznemi pantomimami i giestami najśmieszniejszemi, któremi zawsze ozdabiał swe obmierzłe obmowy, dla uczynienia ich tém zdradliwszemi, im bardziéj je czynił prawdziwie nadzwyczaj komicznemi.
— Wyobraź więc sobie, mój najkochańszy Panie, — rzekł Pan de Pommerive, — że w chwili, gdy ci dwaj nieszczęśliwi młodzieńcy, przez zbytek delikatności, mieli narazić dla niéj swe życie, Pani de Pënâfiel rozkochała się nagle, miłością najnieprzyzwoitszą i najszaleńszą w Turku... tak, w piekielnym łotrze, ilość przystojnym wprawdzie, a w którym ten djabelski Cernay zatopił się niewiadomo dla czego. Ależ rozkochać się, tak nagle tak szalenie w Turku, czy Pan to pojmujesz? Co ja, to pojmuję, bo powiadają że jest tak kapryśna, tak wszystkiém znudzona, ta Margrabina! że cokolwiek tylko zrobi, to już nikogo niezadziwia... Ależ przynajmniéj zachowuje się zwykle tajemnicę! lecz ona... bynajmniéj.
— A to rzecz prawdziwie ciekawa, — rzekłem mu.
— Rzecz niewątpliwa, — odpowiedział mi. — Cernay, który był sędzią, wszystko mi opowiedział, gdyż jego to Pani de Pënâfiel spytała z nalegającym pośpiechem... prawdziwie... bardziej niż nie przyzwoitym, kto jest ten Turek. (Tu Pan de Pommerive przybrał głosek piskliwy, aby naśladować mniemane wykrzyknięcia Pani de Pënâfiel). Ach! jakże piękny! Zkąd on jest? Ach! co za śliczny ubiór! Ach! co za różnica z waszemi szkaradnemi sukniami!» (to ją dobrze cechuje! zawsze tak pogardna!) »Ach! co za cudna twarz! Jaka mina szlachetna, śmiała! Otóż to cóś niepospolitego! Jaka odwaga w nim się maluje! Jak dzielnie jeździ na koniu, i t. d.: — resztę już pokryje milczeniem, — dodał Pan de Pommerive, przybierając głos swój naturalny, — bo bym nieskończył do jutra, gdybym chciał powtarzać wszystkie jéj wykrzyknienia, zarówno szalone jak namiętne. Lecz czy uwierzysz Pan że posunęła zapomnienie najprostszych nawet przyzwoitości, aż do takiego stopnia, iż rozkazała stangretowi bliżéj podjechać z powozem, aby lepiéj przypatrzyć się tema pięknemu, temu drogiemu Turkowi!
— Ależ Pan masz słuszność, jestto namiętność nagła, i gwałtowności prawdziwie afrykańskiej, rzekłem do Pana de Pommerive, nie mogąc się wstrzymać aby się nieuśmiechnąć z tego tak prawdo-szczerego wstępu.
— Ale Pan zobaczysz, — dodał, — zaraz Pan zobaczysz najcudowniejszą część téj powieści! i nagle jeden z koni zaprzężonych u powozu Pani de Pënâfiel, dzięki téj przeklętéj ciekawości, uderzył w grzbiet konia drogiego Turka; koń jak zacznie wierzgać, kręcić się, podskakiwać.... Margrabina, odchodząc od przytomności, przestraszona o swego Turka, zaczyna straszliwie i żałośnie krzyczeć!
— Dawajcie baczność! — zawołał Pan de Pommerive, przybierając znowu cieniutki głosek, aby naśladować krzyk przerażenia Pani de Pënâfiel, — dawajcie baczność! pochwyćcie jego konia! ach! nieba! nieszczęśliwy! zabije się!!! ja stanę się przyczyną jego śmierci! Ocalcie go!... na pomoc!!! Śmierć jego! ach! byłaby żałobą mego całego życia! Izamelu! Izmaelu!.. — Słowem, — mówi Pan de Pommerive wracając do swego naturalnego głosu, — Margrabina tak dalece głowę straciła, iż się przechyliła do połowy ciała przez portierę, ciągle wyciągając drżące ręce do swego drogiego Turka, lecz z krzykami tak przytłumionemi, lecz ze łkaniem tak ciężkiém, iż sądzono że jest w obłąkaniu; dodaj do tego że była blada jak śmierć, że wszystkie jéj rysy były rozburzone, oczy ledwie niewychodzące z głowy i łzami zalane, a łatwo osądzisz jaką to śmieszną scenę musiało tworzyć. Ponieważ to zresztą mogło uchodzić tylko za przesadzoną czułość, mogłoby się też tylko wydać nadzwyczajnie śmieszném, lecz dla tych co wiedzieli jak się rzeczy mają istotnie, było to gorzéj jak śmiesznie, było to ohydnie, bo, ponieważ Pani de Pënâfiel i tak już przestąpiła granice przyzwoitości, przybywając być obecna owemu nieszczęsnemu wyzwaniu, wiedząc dobrze że jest jego przedmiotem, powinnaby jednak była niewystawiać się tak nieprzyzwoicie na widowisko.... i dla kogoż? nieba! dla przeklętego Turka, którego, pięciu minutami pierwéj, zupełnie nie znała.
Wszystko co mi powiedział Pan de Pommerive, było zapewne głupie i fałszywe aż do oburzenia; dwadzieścia osób, podobnież jak ja, mogło temu zaprzeczyć; lecz gdy wybieranie wzorków z Pani de Pënâfiel doszło aż do tak wysokiego stopnia, chociaż nie mogłem odgadnąć tego przyczyny, niedorzeczności te musiały znaleść echo nawet pomiędzy ludźmi z najlepszego towarzystwa, bo obmowa przestaje na lada paszy jaką jéj dadzą.
— A co! cóż Pan na to mówisz? czy to nie szkaradnie? — odezwał się Pan de Pommerive sapiąc z oburzenia, lub raczéj z utrudzenia; gdyż giesta mimiczne i głos krzykliwy dobrze go musiały utrudzić.
— Powiem ci, mój najkochańszy Panie, — odezwałem się, — żeś bardzo źle został uwiadomiony, i że właśnie wszystko to, co mi powiadasz, jest najzupełniéj fałszywém. Dziwię się tylko że człowiek, posiadający rozum i doświadczenie mógł dać wiarę podobnym głupstwom.
— Jakto?
— Byłem na wyścigach: przypadkiem znajdowałem się bardzo blisko powozu Pani de Pënâfiel, i wszystko widziałem.
— I cóż?
— I cóż! Pani de Pënâfiel, zrobiła to, co każdy zrobiłby na jéj miejscu; spytała dość obojętnie co to był za człowiek, którego ubiór dziwaczny musiał naturalnie ściągać na siebie uwagę; a gdy koń owego Turka, wspiąwszy się o mało nie obalił się na niego i nieprzygniótł go swoim ciężarem, Pani de Pënâfiel uczuła wzruszenie przestrachu mimowolne, bardzo naturalne; wtenczas, zakrywszy ręką oczy, rzuciła się w głąb powozu, nie wyrzekłszy ani słowa; oto poprostu najdokładniejsza prawda.
Tu, Pan de Pommerive spojrzał na mnie z miną tajemniczą, którą się starał uczynić jak tylko mógł najdowcipniejszą, i rzekł, na wpół przymykając swe małe szare oczki, pod okularami oprawnemi w złoto:
— No, no, i Pan także jesteś pod urokiem... niezawodnie rozkochany... niech mnie djabli porwą, jeśli ta Margrabina co innego potrafi! to prawdziwa Syrena!
To było tak głupio, i mówiłem tak na serjo, żem się zapłonił z niecierpliwości; lecz, hamując się przez wzgląd na wiek Pana de Pommerive, rzekłem mu bardzo oschle:
— Nierozumiem Pana; to, com Panu powiedział względem Pani Margrabiny de Pënâfiel, której zresztą nie mam zaszczytu znać z bliska jest prawdą: stała się ofiarą obmowy, i powinieneś Pan być mi wdzięczny, że go oświecam względem potwarzy tak śmiesznéj, i...
W téj chwili, Pan de Pommerive przerywając mi, czynił mi znaki po znakach, i ukłonił się nagle, po kilkakrotnie i jak najniżéj komuś, którego nie widziałem; gdyż rozmawialiśmy na korytarza, i byłem tyłem obrócony do schodów.
I głos męzki rzekł do mnie jak nagrzeczniéj z cudzoziemskim akcentem: — Stokrotnie przepraszam Pana, lecz Pani chciałaby przejść.
Obróciłem się co prędzéj, była to pani de Pënâfiel w towarzystwie innéj kobiéty, która miała wchodzić do swéj loży, a ja przeszkadzałem ich przejściu.
Usunąłcm się z ukłonem; pan de Pommerive zniknął, a ja wszedłem do loży.
Gniewało mnie to mocno, gdym pomyślał że pani de Pënâfiel mnie usłyszała, a że jednak inne rozsiewane o niéj pogłoski mogły być prawdziwe, pomimowolnie doznawałem niejakiegoś wstydu, żem się ogłosił obrońcą kobiéty, któréj wcale nie znałem; przypisując także innym moje nawyknienie do niedowierzania i wyrachowania, myśl ta byłaby mi nieznośną iż pani do Pënâfiel mogłaby sądzić, że słysząc ją nadchodzącą, jedynie tylko dla tego tak mówiłem aby być od niéj usłyszanym i zwrócić na siebie jéj uwagę.
Wszedłszy do loży, i ukryły za firanką, szakalem po sali pani de Pënâfiel; — postrzegłem ją niezadługo w loży pierwszo-piętrowéj, wybitéj jedwabną błękitną materyą; siedziała w krześle pozłacaném, i miała jeszcze na ramionach długi płaszcz gronostajowy. Jakaś inna młoda kobiéta siedziała przy niéj, a podeszły mężczyzna, który ze mną rozmawiał, stał w głębi loży.
Niezadługo Pani de Pënâfiel oddała swój płaszcz temu ostatniemu; miała na sobie suknię z krepy paljowéj, bardzo prostą, i duży bukiet Parmeńskich fiołków u gorsu; czepeczek także ozdobiony fiołkami, i bardzo niski, zostawiał piękne jéj czoło prawie zupełnie odkryte i okolał jéj ciemne włosy, rozdzielone i ułożone w opaski na skroniach, skąd spadały w długie i jedwabiste pierścienie aż na szyję i białe ramiona: wieczór, cera jéj blada, ożywiona trochą rużu, zdawała się ślepiącéj białości, a wielkie jéj ciemno-siwe oczy, błyszczały na wpół-przymknięte pod długiemi czarnemi rzęsy.
Ukryty po za firanką, bacznie przypatrywałem się przez lornetkę pani Pënâfiel. — Wyraz jej twarzy, podobnie jak z rana, wydał mi się niespokojny, nerwowy, a nadewszystko nieukontentowany i znudzony; trzymała głowę pochylony, i oskubywała machinalnie wielki bukiet fiołków, który trzymała w ręku.
Towarzyszka pani de Pënâfiel stawiała najbardziéj uderzającą sprzeczność; zdawała się mieć zaledwie lat ośmnaście, i pierwszy kwiat młodości rozwijał się na jéj twarzyczce świeżéj, regularnéj i skromnéj; ubrana była biało, a włosy jéj, czarne jak krucze skrzydło, gładziutko leżały na skroniach; hebanowe jéj brwi zginały się w łuk najzgrabniejszy, a piękne jéj błękitne oczy, nieco zdziwione, wykrywały ten gatunek dziecinnéj radości, młodéj panienki, która cieszy się z chciwą i uszczęśliwioną ciekawością, całym przepychem widowiska i urokiem harmonii.
Kiedy niekiedy, pani de Pënâfiel przemawiała do niéj, prawie nie odwracając głowy, a młoda panienka zdawała się jéj odpowiadać z baczném uszanowaniem, chociaż może trochę przymuszoném.
Co do pani de Pënâfiel, rzuciwszy dwa lub trzy roztargnione spojrzenia w około sali, zdawała się pozostawać najzupełniéj nieczułą na wspaniałą harmonię Wilhelma Tella, którego właśnie przedstawiano.
Młoda ta kobiéta miała minę niezmierne pogardną, twarz nadzwyczaj wyniszczoną przesyceniem uciech, czoło jéj blade i bezfarbne lice, pomimo młodość i harmonijne zarysy jéj kształtów, wykrywały obojętność, zmartwienie, lub znudzenie tak głębokie, iż nie wiedziałem prawdziwie czy nienależało jéj żałować.
Było to właśnie przy końca drugiego aktu Wilhelma Tella, — w chwili wspaniałego trio trzech Szwajcarów; nigdy kawałek ten, tak uroczną uposażony potęgą, nie był może wykonany z taką dokładnością, i większego niesprawił upojenia. Młoda panienka, siedząca obok pani de Pënâfiel, z głową chciwie pochyloną ku scenie, zdawała się być w zachwyceniu; potem czoło jéj, aż dotąd schylone, podniosło się nagle dumne i śmiałe, jak gdyby dusza jéj łagodna i lękliwa doświadczyła pomimowolnie porywającego wpływu téj szczytnéj muzyki.
Niewiem czy pani de Pënâfiel była zazdrośną głębokiego wzruszenia, jakiego doznawała jéj towarzyszka, lecz gdy ta zdawała się zaledwie odpowiadać na liczne jéj zapytania, pani de Pënâfiel musiała jéj powiedzieć słów kilka za pewne bardzo przykrych, gdyż zdawało mi się żem postrzegł kilka łez błyszczących w wielkich oczach młodéj dziewczyny, a twarz jéj nagle się zasępiła, niezadługo potém wzięła jedwabną swoję salopę, szybko się w nią owinęła i wyszła z podeszłym mężczyzną który towarzyszył pani de Pënâfiel. — Odprowadził ją zapewne do powozu, gdyż niezadługo sam jeden powrócił.
Zastanawiałem się nad znaczeniem téj nieméj sceny, któréj sam jeden byłem zapewne tylko uważnym widzem, gdy Pan de Cernay wszedł do naszéj loży, i rzekł do mnie żywo:
— Czy to prawda? Pani de Pënâfiel jestże tutaj? Zdaje się że mój zabójca na prawdę głowę jej zawrócił; a to roskosznie! O niczém dziś więcéj nie mówią; rozgłos o tym wypadku rozbiegł się z szybkością prawdziwie telegraficzną. Lecz gdzież ona jest? Jestem pewny że zdaje się nawet niedomyślać tego co mówią.
— Niepodobna, w istocie, zachować ułożenie obojętniejsze, — odpowiedziałem panu de Cernay. —
Hrabia zbliżył się, zwrócił ku niéj lornetkę i rzekł do mnie: — To prawda, ona tylko jedna w święcie zdolna jest stawić tak śmiałe czoło straszliwemu: co na to powiedzą! Wieczorem, tegoż samego dnia, w którym umarł ten biédny Merteuil, po tém wszystkiém co gadają, bo to jest przedmiotem rozmów całego Paryża... śmiéć... pokazywać się w wielkiéj loży na Operze!.. to prawdziwie wszelkie przechodzi granice.
Wpatrywałem się bacznie w Pana de Cernay; na powabnéj jego twarzyczce zdawało mi się czytać wyraz jakiegoś zagniewania, jeśli nie zupełnéj nienawiści, który już na niéj pierwéj postrzegłem gdy mówił o Pani de Pënâfiel. Miałem ochotę odpowiedzieć mu, że lepiéj wie jak ktokolwiek, iż wszystko co opowiadano o Izmaelu było fałszywém i głupiém, i że, zresztą, Pani de Pënâfiel nie mogła inaczéj postępować tylko tak jak postąpiła; gdyż, jeśli pogłoski były ugruntowane, do niéj saméj należało zniszczyć je nadzwyczajną i doskonałą obojętnością, jaką przybierała; jeśli były fałszywe, obojętność ta stawała się najzupełniéj naturalną. — Lecz, niemając żadnego powodu ogłaszać się powtórnie obrońcą Pani de Pënâfiel, poprzestałem na uczynieniu kilku zapytań względem niéj, dozwoliwszy pierwéj wybuchnąć szczególniejszemu oburzeniu się przeciwko niéj Hrabiego.
— Co to zajedna, ta śliczna brunetka, która przed chwilą towarzyszyła Pani de Pënâfiel? — spytałem go.
— Panna Kornelia, zapewne; jéj Panna do towarzystwa! Bogu tylko wiadomo jakie życie prowadzi biedna dziewczyna; pani obchodzi się z nią niewysłowienie przykro i po tyrańsku! powiadają że drogo jéj każe okupić chléb którym ją żywi. Od trzech lat już zostaje przy Pani de Pënâfiel, i tak bardzo zapewne się jéj ęka, iż nie śmie jéj porzucić.
Uśmiechnąłem się na takowe wytłumaczenie, i mówiłem daléj:
— A ów mężczyzna podeszły... siwy?
— Jestto kawaler don Ludwik de Cabrera, krewny jéj męża, który za życia Margrabiego mieszkał w pałacu Pënâfiel; i teraz tam mieszka, służy za towarzysza kuzynce, i dogląda utrzymania jéj domu i powozów, chociaż tak jest śmieszna iż trzyma koniuszego, najzupełniéj jak po dawnych dworach; starego dobrego człowieczynę, który niejada wraz z innemi służącemi, i któremu stół zastawiają we własném jego pomieszkaniu... Powiadam że to są śmieszności niepodobne do uwierzenia. — Lecz, — rzekł hrabia przygrywając sobie, — któż to jest w jéj loży? Ach to Księżna X***; przychodzi ją zapewne prosić, aby mogła przyprowadzić kogo na jéj koncert, na który cały Paryż chciałby być zaproszony, gdyż Pani de Pënâfiel oczarowała Rossiniego, i wykona na fortepianie wielką sztukę, zupełnie nową.... Ach! — mówił daléj pan de Cernay, — któż to teraz wchodzi? To gruby Pommerive.... Dzielny zmiatacz talerzy! Aby wyżebrać obiady płaszczy się przed kobiétą, na którą wygaduje co tylko może najgorszego.
— Czy także należy do rzędu jéj przyjaciół? — spytałem pana de Cernay.
— Należy do jéj obiadów... i nic więcéj; bo to najszkaradniejszy język, jaki tylko może być na świecie, zdradliwy jak wąż, nieoszczędza nikogo. Lecz co za szkoda, nieprawdaż, — mówił dalej hrabia, — że pani de Pënâfiel, z tylu wdziękami, tak piękną twarzyczką, takim rozumem, za wielkim nawet rozumem, z majątkiem ogromnym, każe się tak powszechnie nienawidzić?... Lecz przyznaj pan, że kiedy kto na wszystko się odważa... bardzo na to zasługuje.
— Lecz zdaje mi się, — rzekłem, — że wizyta takiéj kobiéty jak Księżna X** dowodzi przynajmniéj że tyle mają względu dla pani de Pënâfiel, iż tylko po cichu ją nienawidzą.
— Co Pan chce... świat jest tak pobłażający!. Odpowiedział mi prosto-dusznie Hrabia.
— Dla tych co mu przyjemność sprawiają, lub go bawią, — rzekłem, — zgoda; lecz jedna mię tylko rzecz dziwi; nie to, że powszechnie obmawiają panię de Pënâfiel, bo zdaje mi się, że wyjąwszy błędy, ma się rozumieć, połączą w sobie bardzo wiele rzeczy godnych zazdrości; lecz aby sobie nadać przynajmniéj jakiś pozór przyzwoitości, czemuż nie idzie za mąż?
Niewiem co za wrażenie słowa te zrobiły na panu de Cernay, lecz zapłonił się prawie niedojrzanie, zdał się być pomięszany, i rzekł prawie głupowato: — Dla czegóż pan koniecznie mnie o to się pytasz?
— Bo — odpowiedziałem mn, śmiejąc się, — dwóch nas tylko jest w téj loży, i nie mam się kogo innego o to zapytać...
Hrabia postrzegł niedorzeczność swéj odpowiedzi, ochłonął wprędce z pomieszania, i rzekł:
— Bo myślałem że pan sądzisz, iż jestem daleko poufalszym z panią de Pënâfiel, niżeli rzecz się ma istotnie. Lecz patrz pan tylko, — dodał Hrabia; — oto już gruby Pommeriye wyszedł z jéj loży; jest teraz w loży dwóch pięknych przyjaciółek: Oresta i Pilada, pomiędzy niewiastami. No! cóż on im takiego opowiada, spoglądając na panie de Pënâfiel, i to z tak śmiesznemi giestami? Jakże się też śmieją! Ach! to taki płaski bufon z tego człowieka! i w takim wieku, to rzecz oburzająca....
Po pantomimach pana de Pommerive, łatwo poznałem historyę Izmaela, która tym sposobem miała obiegnąć całą salę.
— No, — rzekł do mnie pan de Cernay uśmiechając się, — choć niewiem dla czego pani de Pënâfiel taki ma wstręt do małżeństwa, dość należę do grona jéj przyjaciół, abym pana przedstawił jeśli tego pragniesz i jeśli ona na to przystanie, za co nie śmiem zaręczać.... taka z niej fantastyczka! lecz ponieważ będę u niéj... czy życzysz pan sobie, abym wspomniał o panu?
Pomyślawszy natychmiast jakby prośba podobna nadzwyczaj śmieszną się wydawała, i jakby to było nie tonnie, gdyby pani de Pënâfiel usłyszała, że zabraniam ją uczynić, a lękając się żeby pan de Cernay tego kroku nie zrobił, powiedziałem mu bardzo żywo i na seryo:
— Z powodu, którego tajemnicę pragnę dla siebie zachować, proszę pana, zaklinam najwyraźniéj, abyś niewymawiał nawet mego nazwiska w przytomności pani de Pënâfiel.
— Doprawdy? — rzekł Hrabia spoglądając na mnie z uwagą; — a to dla czego? co za myśl!!
— Raz jeszcze proszę, jak tylko można najbardziéj na seryo, abyś pan tego nie czynił, — powtórzyłem wymawiając tak dobitnie każde słowo, aby pan de Cernay zrozumiał iż prawdziwie pragnę aby o mnie nie było wzmianki.
— Zgoda, — rzekł, — lecz pan źle robisz, bo sama jéj koketorya, już jest nieoceniona i warta widzenia, nadewszystko wo własnym jéj domu...
Wyszedł, i ja także poszedłem złożyć moje uszanowanie kilku znajomym damom, które postrzegłem. — Nowiną tego wieczora, a o niéj tylko mówiono; było że pani de Pënâfiel była przyczyną śmierci pana de Merteuil, i że się nagle rozkochała w Izmaelu.
Kobiétom które mi to opowiadały z rozmaitemi odmianami i wielkiém unoszeniem się nad tak przerażającą oschłością serca i tak płochém postępowaniem, odpowiedziałem, (domyślając się, a to było istotną prawdą, że te piękności, tak oburzające się, ubiegały się za zabawami które wydawała pani de Pënâfiel), odpowiadałem z również użalającą miną, że w istocie nic nie było ohydniejszego, bardziéj przerażającego, lecz że na szczęście, dzięki wysokiemu uszanowaniu jakie świat zawsze ma dla własnéj swéj godności i przyzwoitości przynależnéj, ta bezwstydna Margrabina, co tak szaleje za Turkami, zostanie niezadługo ukaraną za swe obmierzłe postępowanie, gdyż odtąd, żadna kobiéta bez wątpienia nie będzie śmiała, i nie raczy, wejść do pałacu Pënâfiel; — potém ukłoniłem się, i powróciłem do mojéj łoży.
Zastałem tam pana de Cernay i pana du Pluvier, który zakończył rano przymuszoną swoję przejażdżkę upadnięciem bez szkody.
— Ach! naprzykład, to już trochę zawiele! — rzekł do mnie Hrabia.
— Znowu jakaś niegodność ze strony pani de Pënâfiel?
— Pan myślisz że to żarty... Wchodzę do jéj loży... pani de Pënâfiel prosi mnie żebym jej przedstawił, zgadnij kogo?
— Nie wiem...
— Zgadnij?... Coś dziwacznego... niesłychanego... niepojętego... nadzwyczajnego...
— Coś niesłychanego.. dziwacznego.. — powtórzył pan du Pluvier zastanawiając się.
— Nie ciebie, du Pluvier, — rzekł mu Hrabia, — bądź spokojny, — potém, obracając mowę do mnie:
— No zgadnij pan?
— Niewiem.
— Izmaela...
— Izmaela!
— Jego we własnéj osobie.
— O! prześliczna historya! — zawołał du Pluvier; — ach! dopieroż ja cudnie będę ją opowiadał!
Przyznam się że to, co mi powiadał Hrabia, tak mocno mnie zdziwiło, iż z kolei spytałem pana de Cernay, czy to nie żart; odpowiedział mi jak najpoważniéj, i tak nawet, jak gdyby był nadzwyczajnie urażony, żądaniem pani de Pënâfiel:
— Ach! mój Boże! bynajmniéj nie robiła tyle ceremonij, powiedziała mi jak najswobodniéj, zapewne aby ukryć i tonem i wyrażeniem, ważność którą przywiązywała do swego zapytania: —
— »Panie de Cernay, pański Turek jest dość oryginalny, musisz mi go przyprowadzić...
— Powiedziała to... doprawdy?
— Ależ doprawdy... daję panu słowo!
I Hrabia wyrzekł to tak poważnie, iż mu uwierzyłem.
Pan du Pluvier pobiegł jak strzała, aby rozgłosić tę drogę niedorzeczność pani de Pënâfiel, i przy wyjściu z opery, nowe te szczegóły uzupełniły tę całą piękną obmowę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odwiedziłem Ambassadora, i powróciłem do siebie.
Skorom tylko mógł zastanowić się w milczeniu, uczułem że ten dzień boleśnie mnie zasmucił. —
Znałem świat; lecz owo nagromadzenie kłamstw, głupstw, obmów, wyszydzeń zawziętych i to wszystko przeciwko kobiécie która zresztą zdawała się to upoważniać dwoma lub trzema postępkami których nie mogłem sobie wytłumaczyć, a które wykrywały przynajmniéj nadzwyczajną płochość postępowania, tych ludzi, którzy mówili o niéj tysiąc ohydnych złośliwości, i biegli natychmiast składać jéj swe podłe hołdy, wszystko to, słowem, chociaż było zepsuciem, starém, jak ludzkość, nie mniéj dla tego było nędzném i odstrętném.
Jednakże, przez dziwną sprzeczność, pomimowolnie zajmowałem się panią de Pënâfiel. dla tego właśnie, że umieszczona była na stopniu zbyt wzniosłym, ażeby wszystkie te nikczemne pogłoski mogły dojść aż do niéj. Bo to jest najohydniejszą rzeczą w obmowach światowych, mających za cel osoby których wielkie znaczenie nakazuje uszanowanie lub raczéj podłe pochlebstwo, iż żyją pośród obmów najnienawistniejszych, iż powietrze którém oddychają niemi jest napojone, przesycone, a że się bynajmniéj tego nie domyślają.
I tak, tego wieczora, niepodobna było, widząc wdzięczne uśmiechy kobiét, najuprzejmiejsze nadskakiwania mężczyzn, które przyjmowały panią de Pënâfiel przy wyjściu z opery, niepodobna było aby mogła przypuszczać tysiączną nawet część ohydnych obmów, których była celem.
Powtarzam, wszystko to było nędzne i pozostawiło mnie w stanie bolesnego zasmucenia. — Przepędziłem jednakże dzień owego rozkosznego życia, jak mówią, tego życia zbytku, które mała nawet liczba ludzi żyjących na wielkim święcie prowadzić jest w stanie, a ciągle czułem że mam straszliwą próżnię w sercu!
Potém, idąc za biegiem mych myśli, porównywałem to życie obmowne, próżne, niepłodne, i, że tak powiem, malowane, z życiem ożywiającém, kwiecistém, wspaniałém, jakie prowadziłem w Serval! Biedny stary zamku ojczysty! Widnokręgu spokojny i uśmiechający się, ku któremu dusza moja zawsze się zwracała, gdy była zmartwioną, lub zranioną!
O! jakichże zgryzot rozpacznych doznawałem wtenczas gdym pomyślał o Helenie, którą straciłem przez niegodne powątpiewanie! o owéj szlachetnéj dziewicy, tak zachwycającéj pod swą oznaką niewinności, i tak skromnie ukołysanéj w swym powietrzo-kręgu anielskiéj czystości, którego blasku nigdy nic nieprzyćmiło! lecz który pewnego poranku — niestety!.. jednego też tylko poranku, miłość jéj ku mnie tak łagodnie zarumieniła!... Helenie! Helenie! jednéj z owych natur niebiańskich, co się rodzą i umierają, podobnie jak łabędź na samotni przezroczystego jeziora, nieznane i bez skazy!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A potém, zniżając się z tego zakresu myśli, który promieniał blaskiem tak czystym i dziewicznym, chciałem uniknąć dotkliwych wspomnieli, jakie we mnie obudzą!! Szukałem jakiéj płonnéj i dalekiéj nadziei, że kiedyś od nich serce oderwę, i myślałem o mojém pomimowolném zajmowaniu się panią de Pënâfiel. — Lecz czułem także iż dla téj kobiéty, straszliwie oczernionéj bez wątpienia, lecz nazawsze skalanéj tylu zniewagami, będzie mi zawsze niepodobna doznawać téj miłości ognistéj, głębokiéj i świętéj, z któréj tak się pysznimy jak ze szlachetnego postępku!
Skoro świat raz skala błotem obmowy sławę kobiéty, tę zasłonę wstydliwą, świętą, któréj naprawić już niepodobna, która rozdziera się od jednego tchnienia, ten kwiat tak delikatny i tak niebiański, świat, niegodném swém oskarżaniem, zwiędli nietylko cnotę téj kobiéty, lecz zniszczy także na zawsze przyszłość jéj serca; pozbawiają nawet odtąd smutnéj pociechy wzbudzenia miłości poświęcającéj się, szczeréj i trwałéj! Wystawiają, prawie pomimo jéj woli na hańbiące kaprysy związków zmieniających się, bez uszanowania i wiary! Bo któżby się znalazł taki, coby widział w niéj, na którą tak haniebne padły podejrzenia, co innego jak tylko powabną fantazję, żądzę wczorajszą, przyjemność dnia dzisiejszego, i zapomnienie jutra? — Gdzieżby się znalazł mężczyzna, który, obok niéj, śmiałby puszczać wodze, owym uniesieniom namiętności i zaufania mimowolnego, w których powiada się jedynéj kobiécie godnéj podobnych tajemnic, radości, smutki, zapały, tajemnice, uniesienia duszy które ona zapełnia, a które sam Bóg tylko mógłby przeniknąć? — Któżby nie lękał się, śród upojenia swych uniesień, usłyszeć echo szydercze i do rozpaczy przywodzące tylu przekupnych potwarzy, nieszczędzonych dla téj kobiéty, przed którą poszedłby, tak pobożnie uklęknąć?
Słowem, jakąż cześć można miéć dla bożyszcza, które się widziało tyle razy i tak niegodnie zhańbione?....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .






  1. Ilot, była nazwa niewolników u dawnych Greków, używanych do najpodlejszych robót.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.