Antychryst (Łada, 1920)/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Po Krakowie poczęła krążyć wieść dziwna, naprzód głucho, potem coraz wyraźniej. Opowiadano, że „boski“ przestał już być osamotniony, że miejsce Edyty Strafford zajęła córka dawnego senatora, obecnie członka Rady Najwyższej, Jakuba Roztockiego. Przez kilka miesięcy nikt jej nie widział w otoczeniu Gesnareha: nagle z początkiem wiosny poczęto ją spotykać wszędzie, gdziekolwiek była nadzieja nastręczenia się oczom „Najświętszego“. W godzinach audjencjonalnych klękała przed nim, doręczając prośby; przewodziła gronom biało ubranych dziewic, obsypujących go kwiatami, ilekroć pojawiał się na ulicach lub w publicznych gmachach, zajmowała pierwsze miejsce w trybunach przeznaczonych dla dostojników, ilekroć odbywały się parady wojskowe, lub uroczystości liturgiczne.
Z początku Gesnareh nie zwracał uwagi na panienkę, tak natarczywie starającą się o zdobycie jego spojrzenia; powoli jednak począł coraz częściej szukać okiem tej minjaturowej, a tak przedziwnie kształtnej i uroczej postaci, której wzrok parą czarnych diamentów wpijał się weń i rozpalał mu duszę. Wreszcie pewnego dnia spytał o nią kogoś z otoczenia. Przypadek pomyślny dla Roztockiego zdarzył, że był to jeden z jego przyjaciół, w sprawie tej osobiście niezainteresowany.
— To najpiękniejsza z naszych pań i najgorliwsza z wielbicielek twych, boski! — brzmiała odpowiedź.
Mistrz ogarnął Kalinę badawczem spojrzeniem.
— Chciałbym ją poznać bliżej! — rozkazał.
Rozkazowi stało się wnet zadość. I odtąd nastąpił radykalny zwrot w towarzyskim ustroju Gesnarehowego dworu. Dotychczas kobieta była z niego wykluczoną. Prorok ulegał wprawdzie z dniem każdym wydatniej wymaganiom etykiety i zapominając o pierwotnej prostocie, otaczał się coraz większym przepychem, ale ceremonjał i wspaniałość jego dworu miały charakter napoły wojskowy, napoły zaś duchowy, wzorując się zwłaszcza na papieskim dworze z XVII wieku. W ustroju tym Edyta, ukryta zawsze w swych pokojach i opierająca się stale udziałowi w publicznych występach „boskiego“, nie przyniosła żadnej zmiany. Zmiana ta nastąpiła obecnie.
Nagle, jakby za uderzeniem różdżki czarnoksięskiej surowy dwór przeistoczył się zupełnie. Naśladownictwo papieskiego Kwirynału zamieniło się w Wersal z najwspanialszych czasów Króla-Słońca. Prorok coraz rzadziej pokazywał się wiernym rzeszom w swoim białym płaszczu, z naręczem błogosławieństw i uzdrowień; lśniące od złota straże odsuwały tłum chorych i cisnące się zastępy fanatycznych adeptów; kult przybrał nowe całkiem formy. Przestał być liturgją, stał się dworskim ceremonjałem. Przepych zastąpił miejsce mistycyzmu, Gesnareh był dotąd prorokiem, arcykapłanem, bogiem: teraz stawał się znów człowiekiem pierwszym z ludzi. Życie jego ujęte zostało w złociste pęta i stał się niewolnikiem wspaniałych, hieratyczno-salonowych obrzędów, które acz pozbawione cech mistycznych, czyniły cały jego stosunek do podwładnej mu ludzkości jednem nieustającem ubóstwieniem. Powstała więc księga przepisów etykiety, ustanowiono dworskie przyjęcia i najwyżej zatwierdzone i uświęcone zabawy; telefony i fonografy zatrzęsły się od opisu polowań, obiadów, koncertów i posłuchań u najświętszego dworu. Rój pięknych pań napełnił sale wawelskiego zamku, który ogłoszono stałą rezydencją ziemskiego boga. Kraków stał się stolicą świata.
A duszą całego tego nowego życia, promieniem, od którego zapalały się wszystkie te blaski, królową tych kwiatów przepychu i światowego czaru była Kalina Roztocka.
Któżby ją poznał, tego rozbawionego trzpiota z przed lat paru, to dziewczę z przed kilku miesięcy spoważniałe i skupione w duszy, śledzące wilgotnemi oczyma każdy ruch Strafforda, w tej wspaniale pięknej kobiecie o czarownem wejrzeniu i władnym wyrazie zaciśniętych ust? Ruchliwa jej piękność znieruchomiała jak w spiżowym posągu: w oczach tylko płonęły z nieprzepartą mocą gwiazdy. Wszystko słało się do jej stóp. Wiadomo przecie było, że łaska wszechpotężnego zależała od jej skinienia. A i to nie było tajemnicą, że była chciwą władzy i coraz więcej zyskiwała wpływu. Wytworzył się też rychło obok i mało co poniżej dworu samego pana dwór jego ulubienicy, dorównywający tamtemu świetnością, szerzyły się też wieści, że w najbliższym już czasie bóg ziemski chce czarowną Kalinę podnieść do własnego dostojeństwa, mianując ją boginią. Czasy rzymskich cezarów powracały jaskrawie. Oznaczono nawet termin, w którym odbyć się miała odpowiednia uroczystość, niewiadomo z jakich przyczyn jednak termin minął, a uroczystość ubóstwienia Kaliny i związania jej dożywotnim węzłem z Prorokiem poszła w odwłokę.
Wybraną władcy obsypywano jednak zaszczytami. Rada najwyższa przyznała jej tytuł Pani Najjaśniejszej i oddała do jej użytku jedno ze skrzydeł zamku. Tam w apartamentach przepełnionych dziełami sztuki i drogocennemi cackami cisnęło się to wszystko, co przodowało umysłem, twórczością i stanowiskiem, tłum wykwintny, olśniewający strugami brylantów i dowcipu, żebrzący władczynię o spojrzenie i uśmiech. Ona zaś rozdawała hojnie uśmiechy i spojrzenia, przywykła już do królowania, żądna wciąż większej chwały. Ale wśród hołdów, jakiemi obsypywano ją zewsząd, wzrok jej z roztargnieniem biegł ku małym drzwiczkom wiodącym do wnętrza zamku. Tam stawał czasem, rozglądając się zobojętniałemi oczyma po zapełnionych gromadą gości pokojach ten, który był panem wszystkich, a na jego widok oblicze Kaliny kraśniało zadowoloną próżnością i pychą. Ale to zdarzało się tak rzadko...
W nowych rozkosznych i świetlistych ramach życia wszechwładny przechodził z chmurnem czołem, z ustami krzywiącemi się ironją lub bólem. Odmianie zewnętrznej odpowiadała odmiana jego jestestwa. Jakże dalekiemi były odeń dziś początki jego posłannictwa na ziemi, gdy czyny swe, jeśli nie duszę przystosowywał do wzoru Tego, któremu wypowiedział bój i odebrać chciał ludzkość! Wówczas zdawało mu się, że miłuje prostotę, że żądzą zmysłów pogardza i okrywał się cnotą, jak białym swym płaszczem. Kobieta była mu potrzebną: znalazł taką, która miała, jak mniemał, przymioty odpowiednie posłannictwu. Kobieta ta była mu tylko siostrą: jako siostrę ukochał ją całą potęgą duszy nietkniętej pożarem żądz. Dała mu szczęście... I szczęście to znikło, i czuł, że znikło niepowrotnie. Miał wrażenie, że zagasło mu słońce...
A teraz odwróciła się karta. On, duch czysty, niepodległy jarzmu zmysłów i samą tylko dotąd sterowany pychą, on cherubin, pamiętający niebiosa, on w chwili zapomnienia spadł na nizinę człowieczych upojeń. Uwiodła go niewiasta i stała się jego władczynią.
A stosunek z Kaliną jakże był inny od uczucia Edyty! Zamiast ekstatycznej czci — moc cielesnego czaru; zamiast pochylania się do jego stóp — żądza okiełznania i poniewierki, zamiast miłości, coś, co wyglądało na nienawiść.
Istotnie Kalina nienawidziła Gesnareha. Oddała mu się dla upokorzenia Strafforda i dla pomsty nad nim. Nienawidziła człowieka, który zdobył jej serce, ale nienawidziła i tego, który posiadł jej ciało. I w nienawiści tej tkwiła tajemnica nieograniczonej prawie potęgi, jaką opanowała Proroka. Namiętność, poskramiana dotąd żelazną obręczą woli, ogarnęła go teraz wszechwładnie. Zapomniał o posłannictwie swojem, zapomniał o władztwie nad ziemią, on, cherubin zapomniał o promiennych światach niebieskich. Zasłoniła mu wszystko sobą ta kobieta.
Czy ją kochał? W chwili zmysłowego przesytu uczuwał dla niej nieopisany wstręt, wzgardę i żal. Dzięki niej zbrukał białe swe skrzydła i obudził drzemiącego zwierza. Ale chwil takich było niewiele, a namiętnością jego igrała rozszalała dziewczyna jak dziecię zatrutym kindżałem. Ta nie widziała w nim boga. Drażniła go, jak drażni czerwieniącego się młodzika wyrafinowana kokietka; poniewierała nim i znęcała się, czując dziką radość, gdy cierpiał i czołgał się u jej stóp. On był panem świata, ale ona była jego panią i władzy swej nadużywała bezlitośnie. Był posłuszny każdemu jej skinieniu.
Jednego dotąd nie dopięła, choć oddawna było to celem jej ambitnych pożądań i knowań: nie podniósł jej na ołtarz i nie związał się z nią trwałym węzłem. Ilekroć chciała odeń ustępstwo to wymusić, biała postać Edyty stawała między nim a Kaliną. Ileż razy żądał od tej ukochanej, by podzieliła jego boską chwałę i dała się uczcić w liturgicznym obrzędzie — zawsze napróżno! Jej skromność i pokora nie znosiły blasku i rozgwaru; miłość była bezinteresowna i pełna czci. Nie! Tam, na ołtarzu jedna tylko zasiąść mogła obok niego, ta czysta i pokorna ta siostra cherubina, sama do aniołów podobna... I chwytała go za gardło straszliwa boleść, i żarła go tęsknota. Tę najdroższą, jedyną niewdzięczną pochwycić w objęcia, przycisnąć zamiast tamtej do rozpalonego łona, krzyknąć jej: „Moją jesteś! Moją na ziemi i w otchłani, na wieki! Na wieki!“ Od myśli tej mąciło mu się w oczach i zamierało serce. I kiedy pociągnięty zmysłowem upojeniem szukał ust wabiącej go złośliwej czarodziejki, w duszy ognistemi zgłoskami rozżarzało się pragnienie: zabić ją! Zdeptać i zabić! I zamiast niej mieć przy sobie tamtą, tamtą!
W położeniu Strafforda i w losie chrześcijan nie zmieniło się nic. Owszem, prześladowanie złagodniało. Krakowski komisarz siłą rzeczy przemienił się na pierwszego ministra i prawdziwego zastępcę władcy. Bezwład, jaki ogarnął Gesnareha od ucieczki Edyty, dawał szerokie pole zamierzeniom i energji otoczenia. Kierowany troską o współbraci, ginących w męce na całym obszarze ziemi, Strafford nie zawahał się skorzystać ze sprzyjających okoliczności i sięgnąć po władzę. Raz dzierżąc ją w ręku, nie mógł jej wypuścić, znaczyłoby to oddać ocalone resztki wyznawców Chrystusa oprawcom. Rozumiał jednak dobrze, że cios padnie lada chwila.
Ale cios nie przychodził. Mijały miesiące, Kalina stała się wszechwładną: spokój trwał. Czyżby lepsza część duszy tej dziwnej kobiety odniosła zwycięstwo? Nie, bo przy każdem spotkaniu ze Straffordem z oczu jej padały złe błyski, jak ostrza nożów, a w rozmowach z nią zdarzały się aluzje, jemu jednemu zrozumiałe, a zapowiadające nieubłagany obrachunek w chwili, gdy najmniej będzie spodziewany. Strafford jednak nie domyślał się istotnego powodu zwłoki. Powód zaś był prosty. Kalina rozumiała to dobrze, że rozniecając ogień prześladowczy przeciw chrześcijanom wyda wyrok na Strafforda. Strafforda zaś nienawidziła z głębi duszy, szarpałaby z rozkoszą najwymyślniejszemi bólami jego serce, a nawet i ciało, nie miała jednak siły rozłączyć się z nim na zawsze. Nie! On nie mógł umrzeć! A skoro musiał żyć, wszystko musiało zostawać bez zmiany, i ofiara, jaką Kalina poniosła dla pomszczenia się nad Straffordem okazywała się bezowocną.
I w ten sposób nieszczęsna kobieta szamotała się sama z sobą, gorejąc żądzą pomsty, a nie mogąc uczynić jej zadość. Strafford był wciąż ministrem i rządził światem w zastępstwie ogarniętego melancholją władcy, a Kalina Roztocka przeżywała piekło, trzymając w ręku losy znienawidzonego człowieka i nie mogąc ich rozstrzygnąć tak, jak nakazywała nienawiść.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.