Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Życie płynęło Straffordowi w tęsknocie i przygnębieniu. Od Edyty nie miał żadnych wieści, prócz tych pierwszych, które mu przyniósł ojciec Wincenty. Konieczność uginania się przed nienawistym mu człowiekiem, konieczność maskowania uczuć i wierzeń ciężyła nadmiernie duszy jego prawej i szlachetnej. Chcąc uciec od własnych myśli zabijał się pracą, rozwijając w wykonaniu swych trudnych obowiązków praktyczność i energję, które zadziwiały wszystkich i wzmacniały jego stanowisko.
Rzadkie i krótkie chwile odpoczynku spędzał za domem, który wiał nań nieznośną pustką. Najlepiej mu było u Roztockich, a właściwie u Kaliny. Młoda dziewczyna odczuwała ciężki stan jego duszy i umiała nieść mu ukojenie. Zdawało mu się przy niej, że odnajduje coś z siostry, która ją tak kochała. Roztocki, widząc zażyłość dwojga młodych, promieniał i usuwał się. Perspektywa pozyskania za zięcia wszechwładnego prawie komisarza zachwycała go.
A Kalina odmieniała się z dnia na dzień. Ta dziewczyna rozbawiona i powierzchowna poważniała, skupiała się w sobie. Oczy jej szukały wciąż spojrzenia Strafforda, pokorne i oddane. Młody człowiek biegł chętnie wzrokiem ku wdzięcznej postaci dziewczyny, szukał jej towarzystwa, zajęty był nią widocznie. Dyskretne uśmiechy pojawiały się na ustach krewnych i przyjaciół, gdy dwoje młodych zatapiało się w półgłośnym dialogu, nie troszcząc się o resztę towarzystwa. Podczas takich rozmów twarzyczka Kaliny promieniała szczęściem.
Raz siedzieli we dwóje w zimowym ogrodzie, przytykającym do jednego z salonów. Lampa elektryczna pod czerwonym abażurem rzucała przyćmiony blask na ławeczkę, nad którą zwieszały się długie liście wachlarzowej palmy. Z poza adamaszkowej kotary dochodził tłumiony szmer rozmów. Wśród zielonych klombów i piramid kwiatowych migotały światełka, niby świętojańskie robaczki.
Zima kończyła się. Marzec wył mokremi wichrami i rozpływającą się w wodną strugę śnieżycą. Mimo wysokiej temperatury Kalina otulała się, drżąc, białym futrzanym płaszczykiem.
Mówili o Edycie. Była ogniwem, do którego chętnie wracały ich rozmowy. Strafford wspomniał o zagasłem ognisku, po którem teraz hulać może bez przeszkody wiatr zimowy.
Kalina pochyliła nisko głowę.
— Czyż zawsze pozostanie ono pustem i zimnem? — spytała bardzo cicho.
— Czy pani sądzisz, że ona tu jeszcze wróci kiedyś? — dorzucił z ożywieniem Strafford.
— Być może wróci kiedyś, ale chyba nieprędko i nie o niej myślałam...
— Nie o niej? — powtórzył Strafford i urwał.
Zamilkli oboje. Wreszcie Strafford ozwał się niepewnym głosem.
— Sądzę, że zrozumiałem... I wiem, że byłoby to szczęście.
Podniosła na niego oczy rozjaśnione, pełne oczekiwania.
— Rok temu, — mówił dalej, — ona zadała mi podobne pytanie. Ukrywała wówczas śmiertelną chorobę, z której później uzdrowił ją... ten człowiek. Chciała oddać moją przyszłość kochającemu sercu i...
— I wskazała panu na mnie, panie Harry?
— I wymieniła imię pani, Kalino!
— A pan nie zechciałeś?
— A ja nie mogłem się zgodzić...
— Wiem! Nie mogłeś, bo między nami była otchłań. Czy nie tak?
— Tak było — szepnął.
— A od tego czasu, powiedz, panie Harry, czy nie zmieniło się nic we mnie? Czym wciąż jeszcze tak daleką od ciebie, jak byłam wówczas? Czy w tym trzpiocie tak płytkim i pozbawionym duszy, nie odkrywasz dziś bodaj jakiejś iskierki, której w nim przedtem nie było?
Spojrzał na nią zdziwiony i niemal zalękniony.
— Skąd pani doszła do tego, żeby tak mówić do mnie, Kalino?
Ona znów opuściła nisko głowę.
— Skąd? Cóż ci powiem? Skąd słowikowi śpiew bierze się na wiosnę?
Popatrzył na nią długo i oczy mu zwilgotniały w tem spojrzeniu.
— Tak! Powinienem był to odczuć, a dopiero teraz widzę... I powinienem odpowiedzieć ci na kolanach!
Twarz jej rozjaśniła się iście słonecznym blaskiem.
— Rozumiesz więc? — szepnęła, pochylając się ku niemu tak, że czoła ich dotykały siebie. I widzisz, żem dziś inną niż wtedy? I wiesz, co mnie odmieniło?
— Wiem wszystko, Kalino!
Dziewczyna przysunęła się do niego bliżej jeszcze i oparła mu głowę na ramieniu.
— Szczęśliwyś? — szepnęła bardzo cicho. — Bo ja... bardzo...
On jednak odsunął ją od siebie łagodnym, ale stanowczym ruchem.
— Nie! — rzekł łamiącym się głosem. — Nie, Kalino! Nie jestem szczęśliwy... I nigdy nie było mi dalej do szczęścia, jak w tej chwili, choć ty stoisz przy mnie i mógłbym radość pić z ust twoich...
Nie rozumiała go. Stała z szeroko rozwartemi źrenicami, pełna zdumienia i lęku.
— Dlaczego? — szepnęła drżącemi usty. — Dlaczego?
— Dlatego, droga, że szczęścia, które ty mi przynosisz, ja wziąć dla siebie nie mogę!
Splotła konwulsyjnie dłonie, starając się wyczytać mu z oczu rozwiązanie tajemnicy. On zaś odwrócił wzrok od niej. Nie miał widocznie siły patrzeć na jej boleść i mówił bezdźwięcznym, urywanym głosem.
— Tak. Duszę swą odmieniłaś dla mnie. Stałaś się połową własnej mojej duszy.
— Dlaczegóż więc? — powtórzyła z jękiem bolesnym, jak skarżące się dziecko.
— Dlatego, bom ja teraz inny, i drogi nasze nie mogą iść razem.
Zapadło głuche milczenie. Siedzieli obok siebie, unikając się wzrokiem, a potem znów zmuszani nieprzepartą siłą do szukania się wzajem. Wreszcie ona podniosła się i spojrzała mu oko w oko, a w spojrzeniu tem żarzyły się iskry.
— Strzeż się, Henryku Straffordzie! — rzekła zduszonym i syczącym głosem. — Takich słów jak moje nie słucha się bezkarnie! Kiedy taka kobieta jak ja wyznaje miłość, miłości tej nie wolno odtrącać!
Ta mała osóbka, podobna do figurek z saskiej porcelany, stała teraz przed nim przeobrażona, groźna, ze zsuniętemi brwiami i łuną krwi w obliczu. Strafford nie znał jej takiej i ogarnął ją zachwyconym wzrokiem. Rozpieszczona dzieweczka zmieniła się w boginię. A była to bogini Wschodu. Po raz pierwszy Strafford odkrywał w niej temperament i typ żydowski, którego dotąd nie dopatrzył ani śladu.
Ona jednak stała wciąż przed nim nakazująca, podniecona, namiętna.
— Wytłumacz się! — żądała. — Dlaczegoś czynił ze mnie igraszkę, jeśliś mnie nie kochał?
Patrzał na nią czas jakiś w milczeniu, potem twarz ukrył w dłoniach.
— Ja i wtedy kochałem ciebie, Kalino, gdy byłaś inną, niż dziś... Cóż teraz?
Ona wciąż patrzyła na niego surowo i nakazująco.
— Dość zagadek! — rzekła krótko. — Mów pan wyraźnie.
— Słuchaj więc. Wówczas dusze nasze nie dostrajały się jedna do drugiej, alem ja był wolny: teraz ja oddaliłem się od ciebie. Kalino! Jestem chrześcijaninem!
Musiało to być bardzo dalekiem od jej myśli, bo rzuciła nań niedowierzające spojrzenie, wnet jednak wrócił jej spokój.
— To przecie nie stanowi przeszkody! — rzekła. — Wiesz, co mówiła Rzymianka przy obrzędzie ślubnym? „Gdzie ty, Kaju, tam ja, Kaja!“ Czy przypuszczasz, Straffordzie, że uczyniłabym inaczej? Zresztą jestem chrześcijanką!
— Nie o obrządek idzie. Ja ślubowałem Chrystusowi wierne i wyłączne służby. Ja, komisarz Gesnareha! Czy to rozumiesz?
Ruszyła ramionami, a twarz jej rozjaśniła się i złagodniała.
— Rozumiem, Harry! To znaczy, że każdej chwili gotów jesteś oddać życie za twego Boga! A ja oddam moje! Dobrze tak?
I przysunęła się do niego, pełna radosnego oczekiwania.
Ale on nie wyciągnął do niej ramienia. Pozostał zamyślony i smutny.
— Czy sądzisz, że złączyłbym los mój z życiem istoty, tak drogiej? I na krótką chwilę tylko? Bo to, co jest dziś, jest odpoczynkiem, który wnet minie, a może i pułapką, by łatwiej zagarnąć i przygnieść odrazu uspokojonego nieprzyjaciela.
— Nie wierzysz w moją miłość, albo sam nie kochasz!
— Nie, ale mam przed sobą dziecko, nieświadome rozmiarów ofiary, jaką chce spełnić. I ja do tego dopuścić nie mogę!
Uśmiechnęła się niemal wesoło.
— A jeśli ja sama zechcę poświęcić się dla twego Chrystusa, czyniąc go moim?
Jemu teraz rozjaśniło się oblicze. Cała gorącość jego młodej wiary uderzyła weń, stawiąc mu przed oczy obraz ukochanej kobiety, oddającej krew swą za wspólną wiarę i wstępującą wraz z nim na niebiosa.
— Chciałażbyś umrzeć razem? — szepnął.
Potrząsnęła głową.
— Jestem gotowa umrzeć, — rzekła z mocą. — Ale chcę i muszę żyć. I ty ze mną!
Straffordowi znów przygasły rozjaśnione oczy. Ona jednak nie zauważyła tego, owładnięta tokiem własnej myśli.
— Czyż nie możemy uciec? Świat duży! Wprawdzie Gesnareh podbił wiele krajów, ale są i takie, których nie podbił. Włochy naprzykład! Tam przecie chrześcijanie są górą. A Edyta potrafiła się ukryć. Dlaczegóż nie potrafilibyśmy i my? Ty wszechwładny, to urządzisz. A schwytają nas, to i cóż? Zginiemy razem! Stawka warta głowy!
Promieniała, podobna znów do rozradowanego dziecka i do cudnej figurki z porcelany lub kości słoniowej. Strafford przestał już opierać się urokowi, jaki wywierała. Oczy jego szły za nią, pieszcząc się złocistemi puklami rozwianych włosów.
— Skryjemy się gdzieś w Sorrento albo na Capri, i przeczekamy burzę. To przecie nie potrwa długo. Będzie nas kąpał błękit nieba i morze otoczy przejrzystą obręczą. O, Harry! Jak to byłoby cudnie! Powiedz, że — tak będzie?
Ale on już opanował się.
— Tak nie będzie, Kalino!
Dziewczynie znów płomienie błysnęły w oczach.
— Więc nie chcesz? — krzyknęła, zrywając się.
— Nie mogę, Kalino! Nie mogę: przysiągłem!
Stała, wpatrując się weń i natężając myśl, by go zrozumieć.
— Nie! — rzekła wreszcie. — Nie rozwiążę tej zagadki! Mów!
— Wkoło mnie świat rozpada się, krew niewinnych płynie potokiem. Ten jeden kraj pozostaje we względnym spokoju. I on zostaje dzięki mojej władzy. Władzy tej nie mogę z rąk puścić, bo to znaczyłoby tysiące oddać w ręce kata. Ale nato, by władzę utrzymać, muszę grać tragiczną komedję, muszę kłamać, a ja nie kłamałem nigdy dotąd, Kalino. Póki byłem bez wiary, nie troszczyłem się o tę konieczność obłudy, ale chrześcijaninowi oszukiwać nie wolno i nie godzi się oddawać bałwochwalstwa. Więc postanowiłem uczynić zadość. Postanowiłem poświęcić serce własne! Ślubowałem Bogu, w którego służbę wszedłem. I już nie dla siebie żyję. I dlatego, Kalino, przejść muszę obok szczęścia, które puka do mnie twoją dłonią!
Pochylił się do niej, by rękę jej podmieść do ust. Ale panna Roztocka cofnęła się od niego gwałtownym ruchem.
— Zostaw mnie pan! — krzyknęła w rozdrażnieniu. — Igrasz z sercem mojem jak kot z myszą! Nie znam się na waszych sekretach chrześcijańskich, ale to rozumiem, że ofiarą w tem wszystkiem ja jedna jestem! Za temi wszystkiemi ciemnemi gadaniami kryje się jedno: odrzucenie mnie, wzgarda dla uczucia, które niosłam ci z takiem zaparciem się wszystkiego i gotowością na wszystko! A tego żadna kobieta nie darowywa, a już najmniej ja! Żegnaj mi, panie komisarzu Najświętszego! Złamałeś mi serce, zdeptałeś moją cześć: na mnie teraz kolej!
— Kalino! — zawołał, uginając się pod ciężarem mściwych słów. — Przyjdź do siebie! Zrozum!
— Zrozumiałam wszystko i jestem przytomna! A pan nie trudź się tłumaczeniem! Między nami koniec. Ale nie! Nie koniec! Początek raczej!
Z temi słowami Kalina Roztocka odeszła z zimowego ogrodu, pozostawiając Strafforda w niewysłowionem przygnębieniu. Nie przypuszczał, że może stać się taką, jaką widział ją w tej chwili. Już nie bogini to była z piorunem w oczach, ale piekielna furja w zapamiętaniu wściekłości.
— Czy to być może? — szeptał do siebie. — Onaż to? Ona, to urocze dziewczę, które kochałem tak długo? — myślał z głęboką boleścią człowieka, który odkrył szkaradną skazę w kosztownym diamencie. Czy diament cały nie był tylko strasem? Czy zjednoczenie dusz, którego czarom dał się usidlić, nie było zręcznym manewrem i zwykłem salonowem szalbierstwem?
Krzywdził jednak Kalinę. Ona go kochała namiętnie i ponad wszystko. Ale była to natura, nie znająca hamulca i przywykła zdobywać bez trudu, czegokolwiek zapragnęła. Miała też mściwość rasy, do której należała przez ojca. Chrystjanizm nie urabiał jej duszy: nie umiała przebaczać. Gdyby Strafford odpowiedział na ofiarę jej, jak tego odeń oczekiwała, byłaby zrobiła wszystko, by zespolić się z nim nierozerwalnie, oddałaby mu się na żywot i na śmierć. „Gdzie ty, Kaju, tam ja, Kaja!“ To nie był u niej frazes — to była prawda. Ale on ją odrzucił, on odpowiedział jej powikłanemi wykrętami, pogardził nią! Teraz ona pokaże, czem potrafi stać się pogardzona miłość!
Po głębszym namyśle Strafford zrozumiał wszystko. Miecz zawieszony nad głowami chrześcijan, odrywał się ze słabych włókien, na jakich był uwieszony. Pospieszył też uprzedzić ojca Wincentego o całem przejściu i o obawach, jakie z niego wysnuwał. Ksiądz podzielał jego zdanie.
— Zaczniemy od jutra przygotowywanie naszych gmin na śmierć i przyspieszymy chrzty dorosłych, — zdecydował.
Strafford ze swojej strony uczynił obrachunek z życiem i urządził interesy, nie chcąc, by go katastrofa znalazła nieprzygotowanym. Boleśnie mu było odchodzić, nie pożegnawszy siostry. Boleśniej jeszcze dotykała go nienawiść Kaliny. Czuł jednak, że oba te bóle pozbawione są wszelkiej goryczy i że wogóle wszystkie uczucia z dniem każdym w duszy jego bledną i usuwają się w głąb mroczną.
— To śmierć wyciąga ku mnie swoje skrzydła i zasłania niemi coraz to bardziej wszystko, co mnie wiązało z ziemią! — myślał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.