Antychryst (Łada, 1920)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Przez kilka dni następnych Straffordowie odwiedzali Rabbiego, a rozmowy z nim przeciągały się do późna. Profesor słuchał z najwyższem zaciekawieniem tego niepospolitego człowieka. Edyta zaś poddawała się czarowi jego bez zastrzeżeń. W czasie tym spotkała raz jeden jeszcze ojca Wincentego. Zatrzymał ją, chcąc skłonić do opuszczenia miasta — obozu i powrotu do Krakowa. Nie dała mu skończyć.
— Dlaczego chcesz przede mną zohydzić tego człowieka? — rzekła z wyrzutem. — On lepszy od was! Przyjął mnie, uzdrowił, stał mi się przyjacielem i bratem, choć nie chciałam zaprzeć się Chrystusa!
— Nie zaparłaś się usty, ale zapierasz się czynami! — odrzekł smutnie.
— Nie, bo jeśli Chrystus jest tym, jakim Go maluje Pismo, oni dwaj nie różnią się niczem od siebie i niesposób przeciwstawiać ich sobie. Jezus z Nazaretu i Juda Gesnareh — to jedna dusza w dwóch ciałach!
Ksiądz oczy podniósł w górę i zmilczał przez chwilę.
— Nie przekonam pani — rzekł wreszcie — On cię zahipnotyzował! Ale będę się za panią modlił: potrzebujesz tego!
Ona już nie słyszała. Pożegnała go skinieniem głowy i odeszła pośpiesznie. Nie mogła mu darować, że szkaluje mistrza. Ale on ją dopędził i rzucił jej szeptem, choć nie odwróciła się ku niemu:
— Zrób pani jedno! Bywałaś w Krakowie na naszych zebraniach, modliłaś się z nami: przybądź i tutaj na nabożeństwo! Jeden raz! A potem uczynisz, co zechcesz!
Odwróciła się ku niemu, zaciekawiona.
— Nabożeństwo? Tutaj? Pod bokiem Rabbiego?
— Odprawiano je przecie pod bokiem Nerona!
— Ale jak dostać się?
— Sam będę przewodnikiem. Jutro rano przyjdę po panią.
Ona chciała coś odpowiedzieć, uczynić jakąś objekcję, ale już księdza nie było. Pomyślała chwilę i ruszyła ramionami.
— Ostatecznie co mi to szkodzi? — szepnęła. — Mnie te rzeczy pociągały zawsze, a w tem miejscu — to będzie istotnie coś niezwyczajnego!
Ksiądz zjawił się nazajutrz bardzo rano, kiedy wszystko spało prócz czyścicieli ulic i oficjalistów aprowizacji. Rozjaśniły mu się oczy, gdy ujrzał ją wychodzącą na jego spotkanie. Nie zamieniwszy słowa udali się na najbliższą stację samolotów i sami na statku pustym z powodu wczesnej pory udali się w stronę Budapesztu. Nie dojeżdżając miasta, zatrzymali się w pobliżu opustoszałego gmachu, zbudowanego na koszary, a obecnie zamieszkałego w części przez najbiedniejsze pospólstwo. W bramie czeladnik bednarski nabijał beczkę.
— Spokój! — szepnął ksiądz, przechodząc koło niego.
— Wiara — odrzucił równie cicho robotnik.
Minęli dziedziniec, w którym dawniej żołnierze odbywali musztrę, i weszli do długiego krętego korytarza, w którym było prawie zupełnie ciemno. Na zakręcie posłyszeli znów ciche pytanie.
— Wiara?
— Spokój! — odpowiedział ksiądz i otworzył drzwi, wiodące do salki zupełnie opustoszałej i okrytej pewnie od lat całych nieścieranemi kurzami. W salce było dwóch młodzieńców, zdających się stać na straży. Raz jeszcze powtórzono znów w odwrotnym porządku wyrazy, będące widocznie hasłem, poczem przez wąskie przejście i podwójne drzwi w murze dostali się do obszernej izby pełniej ludzi.
Była to dawniej zwykła koszarowa sypialnia, której okna pozabijano z zewnątrz deskami, by nie zniszczyło się wnętrze. Ale wnętrze dalekie było od zniszczenia. Edyta dostrzegła ze zdziwieniem, że sala urządzona była jako kaplica nie tylko schludnie i poważnie, ale nawet z pewnym przepychem. Znać wprawdzie było pośpiech i tymczasowość w dekoracji, ale zarazem smak i bogactwo. Ściany okrywała polichromja, ołtarz upinały ciężkie aksamitne draperje, bronzowe i srebrne świeczniki i pałąki były dziełami sztuki, a obraz nad tabernaculum był pierwszorzędnego pędzla. Więcej jeszcze zdziwiła ją publiczność. Był to przedewszystkiem tłum tak liczny, z jakim nigdy nie zdarzyło się jej spotkać w Krakowie, a co więcej, wbrew temu, do czego w Krakowie przywykła, tłum ten składał się przynajmniej w połowie z mężczyzn, w znacznej zaś ilości z młodzieży. Inny też tu panował zgoła nastrój. Tam przywykła spotykać garść znużonych, stojących jak ostatnia honorowa straż na pogorzelisku wiary bez wyznawców: tu miała niewątpliwie przed sobą zastęp ludzi silnych. gotowych złożyć ofiarę z życia dla uczynienia zadość przekonaniu.
To, co obaczyła, stwierdziło słuszność pierwszego wrażenia.
Nie było to bowiem spokojne, podług starego programu odbywające się nabożeństwo, ale raczej katakumbowa ofiara, gromadząca dla wzajemnego krzepienia się jutrzejszych męczenników. Młoda kobieta dowiedziała się ze zdumieniem, że znaczna większość uczestników spędziła tu noc całą na modlitwie, spowiedzi i gotowaniu się na śmierć. Obecnie widziała długi orszak katechumenów, nad którymi kapłan dokonywał obrzędu chrztu. Wśród tych katechumenów kilkoro tylko było nieletnich: większość składała się z ludzi dojrzałych, nieraz przygniecionych wiekiem. Błogosławiono też liczne małżeństwa, nieraz mające za sobą daleko wiosnę życia. Wszystko dowodziło, że ci, co zebrali się tutaj, to nie byli zwyczajni parafjanie, ale grono szermierzy, które w ostatecznej godzinie stanęło pod sztandarem krzyża, by wierze swej, której może nie służyli w ciągu całego dotychczasowego życia, dać świadectwo śmiercią.
Msze wychodziły jedna po drugiej, ale nie było śpiewu: odzywał się czasem tylko przytłumiony dźwięk harmonjum. Potem przy pulpicie stanął kapłan.
Nakreślił on wielkiemi rysami dzieje ostatnich miesięcy. Przewrót oligarchiczny znalazł chrystjanizm na Węgrzech w zupełnym zaniku. Pozostało wprawdzie niemało ochrzczonych, ci jednak przeważnie nie zachowali nic z Chrystusowej nauki. Prześladowanie w kraju tym nie było tak krwawe, jak w innych, nie wywołało też reakcji. Wywołało ją pojawienie się Antychrysta i obranie przezeń siedziby pod stolicą.
— Pamiętamy wszyscy te chwile tak wspaniałe, tak krzepiące ducha! choć tak bolesne. Powołano chrześcijan do wyznawstwa z dnia na dzień. Tłum rzucił się na bardziej znanych, rozszarpując ich na strzępy. Ukazały się pierwsze ekspedycje śledcze. Poczęły funkcjonować pierwsze sądy doraźne przeciw zabobonowi. Zdawało się — wnet ostatniego przeszyje piorun elektryczny! Okazało się inaczej i jak inaczej! Im więcej padało ofiar, tem bardziej rosła liczba wyznawców. Ludzie, którym dawniej ani w głowie postało pamiętać o tem, że ich niemowlętami ochrzczono, albo i tacy, których nie chrzczono zgoła, wywiadywali się o kryjówki kapłanów i biegli do nich wołając: „Czyńcie z nas prawych chrześcijan, gdyż chcemy krwią naszą dać świadectwo wierze!“ Kilka kaplic, jakieśmy mieli, nie były w stanie pomieścić tych zastępów nowych braci: trzeba było pomyśleć o nowych, obszerniejszych świątyniach. I powstały!
W oczach mi stoi ten entuzjazm, ta bezgraniczna ofiarność, z jaką pokrywano koszta i brano udział w pracy około ozdoby świątyń. W ten sposób ta oto, tak bliska lwiej jamy, powstała w całej swej piękności i ozdobie w ciągu paru tygodni; nie więcej czasu zajęło urządzenie innych. I wszystkie codzień pełne wiernego ludu i chwały bożej, i ze wszystkich wychodzą codzień rano ci, którym wieczorem przypada w udziale chwalebny los — towarzyszy Baranka.
— I dlatego zbliżający się ostatni dzień świata nie zastaje nas w trwodze i przygnębieniu: owszem, czekamy go w rozradowaniu serc naszych i spokoju.
Już to wszystkim jasne, że przebywanie nasze na tym padole dobiega kresu; już zzuliśmy ze siebie więzy, któremi niedawno jeszcze tak silnie krępowało nas przy sobie życie doczesne. Odwróciliśmy od jego trosk i rozkoszy dusze nasze i jako niegdyś mężowie izraelscy, śledzący wzrokiem wstępującego do niebios Chrystusa, stoimy i my, patrząc w niebo, czekając, rychłoli ukaże się na niem znak, oznajmiający powtórne przyjście Zbawiciela, aby świat ten sądził.
Kaznodzieja skończył, a odpowiedziała mu wielka cisza, zrzadka jeno przerywana westchnieniem lub szeptem modlitwy. Gdzieś z kąta rozległo się krótkie, szybko stłumione szlochanie. Znać było po tych ludziach, że są zgromadzeniem mężów, że jest w nich moc i że moc tę przynieśli tu ze sobą, żądni czynu, a nie podniecających na chwilę wrażeń.
— A co? Czy to nie przemówiło pani do duszy — szepnął Edycie ojciec Wincenty. — I czy nie chciałabyś pozostać z nami?
Edyta spojrzała na niego jakby przez mgłę.
— Ach, tak! — odrzekła głosem przyciszonym i jakby sennym. — Chciałabym, wie Bóg, że chciałabym! Jakże mogłabym nie chcieć?
— Chwała Panu! — zawołał ksiądz, a twarz mu rozpromieniała.
Ona jednak nie zważała i mówiła dalej, wpatrzona w przestrzeń, raczej do siebie, niż do niego.
— Wszak wszystko tu tak piękne, tak wzniosłe!
Któżby nie chciał być w orszaku Baranka i krwi swej nie oddał dla okupu własnych i cudzych win, gdy On oddał!
Ksiądz za rękę ją pochwycił.
— Więc spełni się, o co modliliśmy się tak długo, i staniesz się nam siostrą!
Edyta poruszyła głową pół przyświadczając, pół przecząc, a na twarzy przeleciał jej wyraz jakby bezradności czy zakłopotania.
— Tak jest! — poczęła mówić łamiącym się głosem. Ja wiem, że mi trzeba iść z wami. I chciałabym, ach, jak chciałabym! Ale jakże to uczynić bez niego? I co on powie? Oddzielić się od niego? Nigdy! Więc jakże?
Ksiądz ręce załamał.
— Ten człowiek opętał ją i oddał w moc temu, który go przysłał! — szepnął. — Ale jest na to rada! Sama Opatrzność ją zsyła.
I zwrócił się szybko do Edyty, która przez ten czas stała bez ruchu, nie zdając się nic widzieć wkoło siebie.
— Poczekaj jeszcze chwilę! — prosił. — Posłyszysz inne słowa, silniejsze od tych, któreś słyszała. Może one staną się gromem, który obudzi cię z bezwładu i błyskawicą, która oświeci otchłań i da ci siłę cofnięcia się!
Usiadła posłuszna i bierna, a tymczasem do sali napłynęła nowa fala ludzi i zrobiło się ciasno i duszno.
Panowała cisza. Czekano czegoś. Chwilami podnosił się w głębi głuchy szept i ucichał wnet jak poświst wichru, gdy zatkają szczelinę, którą wpadał. Edycie wracała powoli świadomość tego co ją otaczało i mijała senność. Spojrzała dokoła zdziwionemi oczyma.
— Co to będzie? — pomyślała głośno.
Sąsiadka jej, starsza już kobieta, nachyliła się do niej, objaśniając.
— Powiadają, że przekradł tu się jeden wielki święty, który dotąd żył na pustyni, i że zaraz tu przybędzie, by nas pouczyć i zagrzać do świadczenia prawdzie!
Edytę przejęło zdumienie. Święty? Pustelnik? To były pojęcia tak obce czasom, w których żyła, że żadną miarą nie była w stanie przenieść ich w świat rzeczywisty! Ale przyszło jej na myśl, że od pewnego czasu rzeczywistość urągała najbujniejszej fantazji. Czemże był rabbi Gesnareh ze swemi nadludzkiemi zwycięstwami, z cudami, jakich dokonywał, z umiejętnością czytania w duszach, i władania niemi?!
Czekała niecierpliwie.
I oto wreszcie uczynił się ruch koło drzwi wchodowych.
Wszedł naprzód starszy kapłan, widocznie przełożony nad innymi. Za nim krokiem wolnym, wspierając się na zakrzywionej łasce, szedł mąż ogromnej postawy i całkiem niepospolitego oblicza, do którego przylgnęły oczy wszystkich.
Przewyższał on więcej niż o głowę najwyższych w zgromadzeniu i wogóle najwyższych wzrostem ze współczesnych. Siwe włosy spadały mu na ramiona i plecy jak wielkie płachty śniegu, a mleczna broda spływała poniżej pasa i niemal do kolan. Rysy regularne i szlachetne powleczone były skórą tak ciemną, że w pierwszej chwili wziąść go można było za Etjopa; przytem skóra ta tak była wyschła i stężała, jakby rzeźba w starem drzewie. Z pod nawisłych brwi wyglądały bardzo głębokie i zapadłe oczodoły, ale w oczodołach tych paliły się dwie pochodnie, rzucając przed siebie ogniste płomyki lub też świecąc spokojnie, jak złote gwoździe, któremi nabił Stwórca strop niebieski.
Olbrzym ten, wyglądający tak szczególnie, musiał być Arabem, strój jego bowiem przypominał beduinów. Okrywał go rodzaj burnusa białej barwy z opuszczonym w dół kapturem. Nogi miał bose w drewnianych, rzemykami owiązanych sandałach, głowę jednak wbrew wschodniemu obyczajowi odkrytą.
Obaj przybyli podeszli pod sam ołtarz i uklękli na jego stopniach, następnie olbrzym upadł twarzą na ziemię i znieruchomiał, pogrążając się w modlitwie. Stary kapłan zaś powstał i obrócił się do ludu.
— Na czas wielkich prób zsyła Pan wielkie pomoce — mówił. — Oto mąż Boży, który przez wiek swój cały zdala żył od świata, a teraz posłan jest, by światu w ostatnich czasach przynieść ratunek. Słuchajcie go, bo wielkie rzeczy obwieszcza, i wielkich rzeczy przezeń dokonać chce Pan!
Ksiądz cofnął się, a starzec dźwignął z ziemi swą ogromną postać i stanął, górując nad zebranym tłumem. I jął mówić.
— Wiedzcie przedewszystkiem, żem nie kapłan i że z siebie nic nie mam, jeno moją nikczemność i jestem jako źdźbło słomy, które wicher podnosi i miota niem, kędy chce, a ono oprzeć się nie może, choćby i chciało. Ale ja nie chcę opierać się głosowi, który mnie wiedzie, bo wiem, że Panu memu winienem być posłuszny. I oto posłał mnie Pan na ziemię, bym świadczył, że nadszedł już koniec czasów, i czynił wezwanie do pokuty i żeby słowu świadectwo dała krew!
Głos zdawał się wychodzić z głębi jakiejś pieczary, tak był stłumiony i głuchy. Słuchacze doznawali wrażenia, że rozwarł się przed nimi grób dawno zamknięty i że z jego głębi przemawia umarły. Strach wionął białą chustą i dreszczem zdjął serca. A on mówił dalej.
— A oto znamię końca wieków. Podniósł się syn nieprawości i złe czyni przeciw światłu, i znak zbawienia wydrzeć chce z dusz waszych. I przybrał na siebie postać syna światłości, i śladem stóp jego idzie miłosierdzie i łaska, i słowa jego, jako miód, a sieci złote w rękach jego. Uwiódł już wielu i widzę go, uwodzącego świat cały, widzę, jak pławi się we krwi wiernych i tępi znak wybranych ogniem i żelazem, i chwali się, że go wygniótł z oblicza ziemi. Ale to kłamstwo i ułuda! i nie zagubią one Prawdy! Oto bowiem gdy władza Bestji dojdzie szczytu i świat ogarnie, i kiedy wszelka moc doczesna w proch padnie, wówczas podniesie się mąż sprawiedliwy i zgromadzi przy sobie rzeszę tych, co nie zechcą kłaniać się Bestji, i odbędzie się bój wielki, ostatni bój świata. A wówczas strącony zostanie z wysokości prorok fałszywy, i rozbije się w prochu. A dokona tego nie ludzka moc, jeno siła Boża. A wtedy biada będzie tym, co dali się uwieść Nieprawemu, a błogoslawieństwo otrzymają, którzy dotrwają wiernie aż do końca.
A koniec przyjdzie wnet potem, i będzie chwała Panu i pokój tym, którzy dotrwają!
Starzec umilkł, a zgromadzeni słuchali wciąż, czy ust raz jeszcze nie otworzy. Ale on znów padł na twarz i trwał w modlitwie. Zaczęto się więc rozchodzić.
Wyszła i Edyta. Za nią szedł ojciec Wincenty.
— I cóż? — spytał, gdy znaleźli się w dziedzińcu.
Wyciągnęła do niego rękę.
— Wspomóż mnie! — szepnęła błagalnym głosem. — Nie wiem, kto jest ten człowiek, który tu przybył z pustyni: czuję, że z Boga jest i pragnę iść za nim! Ale potrzeba mi oparcia, bom słaba i boję się, boję...
— Chrystus z tobą, siostro!
— Tak! Chciałabym trwać przy Chrystusie... Ale siła wielka ciągnie mnie w inną stronę... I ja nie potrafię oprzeć się jej! Otchłań ciągnie mnie, ojcze!
— Nie damy cię! Chceszli bez zwłoki pojednać się z Chrystusem i pokrzepić Jego Ciałem?
Zastanowiła się.
— Nie dziś... Wszak to po raz pierwszy... Muszę myśli zebrać, podnieść ducha....
— Strzeż się zwłoki! Wróg mocny!
— Więc jutro!
— Nie dziś?
— Godzina spóźniona. I tak boję się zwrócić uwagę...
— Więc do jutra!
Strafford zdziwił się niepomału, gdy mu siostra powiedziała tego dnia, że nie pójdzie wieczorem do Rabbiego i że pragnęłaby dziś jeszcze lub jutro opuścić miasto-obóz.
— Kobiety lubią niespodzianki — zauważył z uśmiechem; — wyznaję jednak, że takiej nie spodziewałem się. Wczoraj jeszcze odmienialiśmy na wszystkie tony słowo „Prorok“, dziś mamy uciekać bez pożegnania!
Co to znaczy?
Edyta zarumieniła się i wnet zbladła.
— Myślałam nad tem długo i doszłam do wniosku, że, że...
— Że Rabbi nie jest wcieleniem dobra i prawdy?
Skinęła głową w milczeniu.
— Powinienem się z tego cieszyć, żeś przeszła na moją wiarę, ale moja wygrana zdaje mi się zbyt gwałtowną. Wolałbym ją rozłożyć na kilka dań. Jak chcesz jednak droga! Twoja wola! Nie wiem tylko, czy uda się spełnić ją tak łatwo.
— Dlaczego?
— Nikt stąd wydostać się nie może bez zezwolenia władz, a władze te, to Rabbi. On zaś smakuje w twem towarzystwie i nie wiem, czy zechce go się pozbawić. W każdym razie mógłby wziąć za złe, gdybyśmy starali się o wizę za jego plecami.
Na bladej twarzy Edyty odmalowały się sprzeczne uczucia. Był wśród nich lęk, był cień przykrości, ale był i błysk wesela.
— Myślisz więc, że bez widzenia z Rabbim nie możemy stąd odjechać?
— Sądzę, że nie możemy!
— To dobrze... To jest nie! To źle, bardzo źle! Ale skoro nie może być inaczej...
Westchnienie jakby ulgi wydobyło się jej z piersi. Opuściła się na krzesło.
Strafford patrzył na nią uważnie.
— Zdajesz się tem jednak raczej cieszyć niż smucić! A tak ci pilno było jechać.
Podniosła oczy i spuściła je zaraz.
— Sądzę, że powinieneś poczynić kroki potrzebne do wyjazdu — rzekła z wysiłkiem.
— Czy tak? — odrzucił, nie spuszczając z niej oczu.
Ona zdawała się zmagać sama z sobą przez chwilę.
— Tak być musi, — szepnęła wreszcie.
Stało się jednak, jak przewidywał Strafford. Żądanie zezwolenia na wyjazd spotkało się z wymijającą odpowiedzią, papiery zostały zatrzymane z poleceniem zgłoszenia się przed wieczorem, gdy zaś Strafford zgłosił się o oznaczonej godzinie, powiedziano mu, że Rabbi da mu osobiście odpowiedź u siebie.
— Tobie i siostrze twojej! — dodał urzędnik.
— Może nie chcesz iść do niego? — spytał Strafford siostrę.
— Sądzę, że muszę, skoro o mnie idzie! — odrzekła ociągając się.
— I ja tak myślę, ale gdybyś wołała inaczej, postarałbym się wytłumaczyć...
— Nie! Pójdę z tobą!
Mistrz przyjął ich z twarzą spokojną, ale jakby przysłoniętą.
— Chcecie odjeżdżać? — rzekł smutno. — Cięży wam już ta odrobina przyjaźni, o którą was prosiłem? I gdyby od was zależało, odeszlibyście, nie podawszy mi na pożegnanie dłoni?
Profesor próbował tłumaczyć. Jego prace uniwersyteckie, nauka, dom... Mistrz przerwał mu.
— Czyż nie rozumiesz, w jakich czasach żyjemy i z kim mówisz? Świat odmienia swą postać. Bóg stary ustąpić ma przed nowym bogiem, a ty mi prawisz o interesach i wykładach! Ależ jam władny dać ci królestwo zamiast szkolnej izby! A tobie, pani, — dodał, zwracając się do Edyty, wszystkich królestw świata za mało na podnóże tronu, któregoś warta!
Przybliżył się do niej, paląc swym oddechem.
— Słuchaj — mówił nakazującym głosem, którego wzburzenie opanowywał wysiłkiem woli. — Ja wszystko wiem! Czytam w duszy twej jak w księdze! I księga ta mówi mi, że wróg mój chce mi wydrzeć przyjaźń twoją, jak mi już wydarł twą wiarę. Jesteś jako łódź, dwoma sprzecznemi prądami miotana naprzód i nazad. Ale ja ci rozkazuję: oderwij od tamtych ducha twego i pójdź za mną! Słyszysz mnie?
Wpatrzyła się w niego z cichem uwielbieniem. Zrozumiał, że znów była w jego mocy.
— Słucham cię, panie — rzekła pokornie.
— Będziesz mi w mem samotnem życiu ostoją i ożywczą rosą — mówił. — Pana zaś, profesorze, postawię na czele akcji oświatowej. Potrzeba mi właśnie takiego człowieka. Oddam ci władzę nad krociami tysięcy młodzieży; narazie będzie to tylko skrawek Azji i parę krajów europejskich, ale rychło podda się twej władzy cała Europa i reszta świata. Czem wobec tego jest twe stanowisko w Krakowie! Cóż, zgoda?
Ale Strafforda wcale nie pociągały propozycje mistrza. Próżnym nie był, a dla szlachetnej ambicji nie widział pola w ofiarowanych sobie zaszczytach. Byłby też odmówił bez wahania, gdyby nie wzgląd na siostrę. Z niepokojem patrzał na jej zachowanie się dzisiaj. Przedtem widoczna chęć ucieczki przed nim, teraz to poddanie się niewolnicze... To była niewątpliwie sugestja, ale było i coś więcej.
— Ona kocha tego człowieka! — pomyślał z przerażeniem. — A on podnieca w niej miłość tę i niewoli ją jak wąż ptaka!
I postanowił zostać, by strzec siostry przed Rabbim i przed nią samą. Dla ułatwienia zaś sobie tego zadania przyjął czasowo powierzoną mu funkcję.
Ale dzień nie upłynął, a młody człowiek miał już sposobność przekonać się. że niełatwo jest robić jakiekolwiek plany odnośnie do rabbiego Gesnareh, tem mniej zaś mu przeszkadzać. Kiedy nazajutrz o zwykłej porze wybierali się do niego na wieczorną rozmowę, Strafford uczuł się naraz zupełnie niezdolnym do wyjścia za próg domu.
Było to tak, jakby mu ktoś podciął żyły w nogach i rękach.
Opadł na krzesło jak kłoda.
— Nie rozumiem, co dzieje się ze mną — zawołał do siostry. Jestem bezwładny.
Edyta rzuciła się ku niemu przerażona, dopytując się i krzątając koło niego.
— Trzebaby lekarza! — zauważyła.
— I poszlij do Rabbiego kogoś z przeproszeniem, że nie możemy przyjść! — dodał Strafford.
Edyta wezwała Poldiego, by spełnił oba polecenia. Ku największemu zdziwieniu obojga rodzeństwa chłopak odrzekł, że lekarz już jest i że go sam Prorok przysłał na wypadek, gdyby go profesor potrzebował.
— Jakże to? — pytali się nawzajem. — Wszak Strafford wczoraj był zdrów, a niemoc jego rozpoczęła się przed chwilą dopiero?
Ale lekarz objaśnił, jak to się stało. Rabbi widzi, jak przez przezroczyste szkło to wszystko, co dzieje się w ludzkimi organizmie, jak wogóle ziemia i niebo nie mają dla niego tajemnic. Cóż dziwnego, że wczoraj już dostrzegł początki złego, które dziś wybuchło, i przewidział też porę wybuchu. Dlatego przysłał lekarza, który zastąpi pannę Strafford i otoczy chorego wszelką opieką, dopóki będzie potrzeba.
Strafford głowę znużoną opuścił na piersi.
— To bardzo dziwne! — szepnął. — Ale ty, Edyto, chyba nie pójdziesz do niego beze mnie?
Ona przecząco potrząsnęła głową.
— Naturalnie, że nie pójdę — rzekła. — Tu moje miejsce i obcy, choćby i lekarz, nie może mnie zastąpić.
1 poczęła dalej się krzątać, nie zważając na lekarza, który narzucał jej swe usługi. Zrzuciła przytem okrycie i kapelusz. Wtem zatrzymała się w środku pokoju jakby w zamyśleniu czy w rozterce.
— Co ci, droga? — spytał Strafford, mimo niemocy nie spuszczający z niej oczu.
Nie odpowiedziała. Kręciła się dokoła pokoju jak nieprzytomna, chwytając toaletowe przybory i gotując się do wyjścia. Usta poruszały się jej, wymawiając bezładne wyrazy. Z wyrazów tych profesor dosłyszał jeden, powtarzany kilkakrotnie:
— Muszę! Muszę!
Strafford zrozumiał. Rabbi aż tu wyciągał władne dłonie po ujarzmioną duszę. Rozkazywał zbliska i zdaleka. Musiała mu być posłuszną.
— Idziesz? — spytał drżącym głosem.
Nie zdawała się go słyszeć. Z ust jej padały wciąż te same bezdźwięczne wyrazy, podobne do uderzeń drewnianej pałeczki o metal:
— Muszę! Muszę! Muszę!
Odeszła. Henryk Strafford poczuł, że oderwała się odeń polowa duszy i że pozostał bardzo opuszczony i smutny na pustynnej ziemi. Tak człowiek, który był w posiadaniu skarbu bez ceny, gdy spostrzeże, że złodziej podstępnie skarb ten wydarł, rwie na sobie szaty i z rozpaczy głową o mur uderza, i śmierci wzywa, by mu przyniosła zapomnienie, ale daremne żale! Skarbu nie zwróci przywłaszczyciel, a wczorajszy bogacz pozostanie nędzarzem...
Stanąwszy w obliczu mistrza, Edyta odzyskała świadomość tego, co się stało. Ze świadomością przyszedł żal.
— Panie! Jak mogłeś to uczynić? — spytała z wyrzutem.
Ale on podszedł do niej i dłonie oparł na jej ramionach.
— Czyż nigdy nie zrozumiesz, czem jesteś dla mnie, a przeze mnie dla ludzkości całej? — zawołał drżącym z uniesienia głosem. I zawszeż rzucać będziesz między mnie a siebie drobiazgowe względy i małoduszne uczucia?
Zdumiała się i patrzyła nań z lękiem, on zaś mówił dalej, nie hamując wzburzenia.
— Dość mi świadków pomiędzy mną a tobą! Dość przeszkód na stopniach tronu, na który chcę cię wynieść! Nikomu nic do wybranej władcy, do oblubienicy, którą przed wiekami przeznaczyły dla mnie losy! Ja i ty — pod nami świat, u naszych stóp w proch rozpostarta ludzkość!
Podniósł w górę oczy, jakby nasycając je jakimś niewidzialnym a pełnym czaru widokiem, potem opuścił je na Edytę z gorzkim wyrazem.
— A ty stawiasz między sobą a mną brata, by straż trzymał twej dziewiczej cnoty!
Odwrócił się z szyderstwem na ustach, a ją przejęła trwoga. Do czego on zmierzał? Czego od niej zażąda? I przypomniała sobie teraz, jak w porywie wdzięczności i podziwu wołała raz do niego, że gotowa poświęcić dlań wszystko. Ale nie! Nie wszystko! cofnęła się o krok zasłaniając się skrzyżowanemi rękami i błagalnym wzrokiem. Nie! Nigdy! Raczej śmierć!
On patrzał na nią przenikliwie, a uśmiech szyderczy na jego ustach stawał się coraz bardziej piekącym i urągliwym.
— O ludzie! — zawołał. — Jakże niskim jest bieg waszych myśli i poziom waszych pożądań, jakże kala wszystko, czego się dotknie wasza namiętność, skoro i tę oto wybraną z pomiędzy miljonów zatruwa nikczemna troska, i sądzi, żem dostępny nędznym pokuszeniem ciała!
Przeszedł się kilkakroć po obszernej izbie, potem zatrzymał się przed Edytą.
— Słuchaj! — rzekł. — Chcę ci zwierzyć jedną z tajemnic nie tylko moich, ale tego ducha wszechmocy i wszechpiękna, który mnie posłał. Zmusza mnie do tego twoja niewiara i małoduszny lęk, a osądź sama, jak cię miłuję i jak bardzo ci ufam, jeśli zamiast odtrącić cię od siebie, rozwieram przed tobą tajniki przeznaczeń...
Ujął jej rękę i podprowadził do stojącego w pobliżu krzesła, sam zaś zasiadł obok na wzniesionem o stopień siedzeniu.
— Wiesz już, z czem jestem posłań, ale nie wiesz, kim jestem i w jakich warunkach zszedłem na tę ziemię. Teraz będziesz wiedzieć wszystko. Słuchaj więc, bo Otchłań zwierzy ci swą tajemnicę!
Oczy jego wbiły się w przestrzeń, jakby szukając jakichś niedostępnych dla ludzkiego oka obrazów.
— Słuchaj! Bóg, władający wszechświatem, opanował go nie tylko mocą: opanował go także ofiarą! Oni ją nazwali życiodajną i była nią! Niedarmo krew mieszano niegdyś z cementem nowych gmachów i miast, by im zapewnić trwałość...
Więc i w tym rozstrzygającym boju, do którego gotuje się od wieków, Pan nasz chciał pójść śladem odwiecznego wroga. Zbiera na nią moc i gotuje ofiarę. Kto ma być tą ofiarą? Wróg stał się nią sam. Pan mój nie jest wolnym, jako tamten był: przykuty do otchłani, pozbawiony przysługującej wrogowi mocy, nie może krótką męką zapewnić sobie jak On długotrwałego zwycięstwa. I dlatego wybrał najwspanialszego ze swych cherubów i stawił go przed oczy Zwycięzcy, i zażądał odeń, by daną mu była moc czynienia tego, co uczynione było niegdyś w Jeruzalem. I Zwycięzca zgodził się. I cherub zwlókł swą nieśmiertelną piękność i zaparł się blasków Otchłani, i przyodział nędzną szatę człowieczeństwa i przyszedł na ziemię. Przyszedł, by utorować drogę Panu swemu i z nim po zwycięstwie zasiąść na majestacie niebios.
— I na cheruba tego, wcielonego w człowieka, patrzy teraz dziwując mu się świat cały. A cherubem tym — ja jestem!
Triumfującym wzrokiem ogarnął młodą kobietę i promieniał przed nią pychą i chwałą.
— I oto rozpocząłem podbój świata, jako On go podbił, jeno że On podbił cząstkę, ja podbiję wszystko. Ale czemże jest podbój ciała bez ujarzmienia ducha? Świat podbić, to dopiero połowa zadania; drugą połowę — zwyciężyć siebie! On to zrozumiał: był bez skazy! I ja muszę być tak bez skazy jako On, jeśli chcę tam dojść, kędy On doszedł! I dlatego choć wziąłem na siebie postać ludzką, niemasz we mnie miejsca na nic wspólnego z upadkiem pierwszego człowieka. Człowiekiem jestem, ale i duchem wielkim i czystym jestem także. Przyjaźni pożądam, bom samotny na wyżynach moich: nie pożądam miłości! Zbądź więc troski i lęku, niewiasto! Siostrą mi być możesz, gdy zechcesz: niczem więcej!
Ona zsunęła się do jego kolan.
— Będę Ci siostrą dobrą, duchu szlachetny i nieskalany! — szepnęła, składając dłonie, jak do modlitwy. Czystość twą umiłowała dusza moja! Rządź mną, jako chcesz!
On powstał i dłoń położył jej na głowie.
— Przyjmuję ofiarę twą i poświęcam cię na moją służbę! — rzekł uroczyście. — Niech serce twe miłuje, co ja mu każę miłować, niech stopy twe kroczą memi drogami, a słodycz twa niech będzie ukojeniem dni znoju!
I cofając się, dał jej znak pożegnania.
— Odejdź w pokoju, siostro! W moim pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.