Antychryst (Łada, 1920)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Przemowa Rabbiego wywarta na rodzeństwie wrażenie zgoła odmienne. Straffordowi przyniosła jedynie zawód i niesmak. Edytą wstrząsnęła do głębi, wypisując się w jej umyśle płomiennemi zgłoskami.
— Spodziewałem się czegoś oryginalnego, a przynajmniej subjektywnie przemyślanego — mówił niechętnie profesor — tymczasem Rabbi okazuje się najzwyczajniejszym manichejczykiem z przymieszką tak modnego w końcu XIX wieku lucyferjanizmu, o którym dziś świat zapomniał już gruntownie. I może dlatego, że o głupstwie tem zapomniano, wskrzesza je ten żyd wraz z rozwichrzonemi majaczeniami o dwu bogach gnozy żydowskiej i kacerzy średniowiecza. Nie, doprawdy zawiodłem się na nim! Lepszy z niego hipnotyzer niż myśliciel!
Ale Edyta patrzała na to inaczej. I cóż stąd, że jakieś twierdzenie, powiedzmy wyraźnie: jakaś prawda wpleciona została w wyznanie wiary, odrzucone i zapomniane przez ludzkość? Czy dlatego stała się ona fałszem? Ależ w wiekach średnich bunty wolnego ducha przeciw skuwającemu jego skrzydła dogmatowi, to złota nić nieśmiertelnej prawdy, torującej sobie drogę do światła przez rumowisko zabobonu i wstecznictwa. Cóż stąd, że ogólna ciemnota spowiła prawdę ową w dziwaczne lub dziecinnie naiwne osłony? A gdy z osłon tych wyzwala je genjusz, innych czasów i stawia na ołtarzu — mamyż mu czynić zarzut, że bezcenny diament wydobył z odwiecznego śmietniska?
— A cóż się stanie z Chrystusem? — spytał z uśmiechem Strafford. — Bo przecie podług Rabbiego Chrystus jest wcieleniem zła, jako wcielenie czarnego boga, jest gasicielem światła i szczęścia i największym wrogiem ludzkości. A ty tegoż samego Chrystusa ukochałaś mistyczną miłością! Jakże to pogodzić?
— Ten Chrystus, którego ja kocham, jest kimś innym, niż ten zły bóg, o którym mówił Prorok.
Strafford zaśmiał się.
— O logiko kobieca! W takim razie łatwo ci pójdzie odprzysiąc się?
Ona poruszyła energicznie głową.
— Tego nie uczynię! Musiałabym oszukiwać jego lub siebie, a tem brzydzę się.
Szli czas jakiś w milczeniu, rozglądając się po tłumie, falującym jak morze.
— Wiesz, Henryku — rzekła Edyta przyciszonym głosem i jakby wstydząc się tego, co mówi. — Ja mam dobrą otuchę, że on mnie uzdrowi!
Strafford ścisnął jej rękę.
— To dobrze, droga! Trzeba wierzyć: to pomaga!
— Tak! Ja wierzę! — rzekła z mocą.
Po południu Poldi ustawił ich na miejscu, przez które miał niechybnie podług jego obrachowań przechodzić Rabbi. Przewidywania nie zawiodły. Mistrz zwrócił się istotnie w tym kierunku. Idąc ogarniał przenikliwym wzrokiem oczekujących na niego. Zdaleka już zauważył rodzeństwo, odróżniające się wydatnie powierzchownością od sąsiednich tłumów. Podszedłszy dał Straffordom znak, przywołując ich ku sobie.
Wysunęli się z szeregu, a Edyta zbladła tak, że brat musiał ją podtrzymywać i nieledwie unosić na ręku. Wzrok Rabbiego spoczął na obojgu płomienny.
— Jesteście z poza gór, z północy, więc z Polski! — rzekł stanowczym głosem. — Czy z Krakowa?
Strafford zauważył już wczoraj, że Prorok czyta w myśli, jak w księdze. Zdziwiła go jednak ta zdolność odgadywania, której dowód miał przed sobą.
— Z Krakowa — odparł.
— Nie przychodzisz tu jako adept, widzę to. Towarzyszysz tej kobiecie, która nie jest twą żoną, ale podobne ma rysy i wyraz, jest więc siostrą. Przywiodłeś ją do mnie, bym jej wrócił zdrowie, wszak prawda? A zdrowia ona potrzebuje, trawi ją bowiem wewnętrzne cierpienie jak czerw, i cierpienie to jest nieuleczalne! Ale ja wszystko mogę! Ja ją uzdrowię!
Wzrok jego położył się na niej, palący, groźny, a pieszczotliwy zarazem.
— Słyszysz, siostro moja? Odleci od ciebie śmierć i staniesz się znów jako kwiat wiosny! Chciej jeno!
I postąpiwszy krok naprzód, oparł dłoń na jej białem czole.
— Wierzysz li we mnie?
— Wierzę, panie, o, wierzę!
— I we mnie jednego tylko?
Zawahała się.
— Co przez to rozumiesz, panie?
— Rozumiem, że nie wierzysz w nikogo, prócz we mnie!
Zastanowiła się przez chwilę, poczem odrzekła wolno z namysłem:
— Ja, panie, nie wierzę w nikogo, prócz w ciebie, ale miłuję i nie przestanę miłować!
Wpatrzył się w nią uporczywie, starając się przeniknąć do głębi jej istoty.
— To nie przywiązanie do brata, i nie miłość dla żywego człowieka! — rzekł powoli, ujmując jej rękę. — Puls uderzyłby ci silniej, na licu rozkwitłyby róże!
Puścił rękę i cofnął się o krok, nie spuszczając z niej oczu.
— Ty tamtego miłujesz i nie chcesz go wyrzec się dla mnie! — wybuchnął wreszcie. — Zaprzecz, jeśli możesz!
Kobieta wyprostowała się, usuwając podtrzymujące ją ramię brata i śmiało w oczy spojrzała Prorokowi.
— Nie zaprzeczę! — rzekła. — W ciebie, panie, wierzę, bo mądrość i prawda z ust ci płyną, ale tamtego nie zaprę się, bo zaparli Go się wszyscy prawie, i ja miłuję Go, bo opuszczony jest i cierpiący!
Nastało milczenie. Ludzie stali bez oddechu, nieme świadki tej dziwnej sceny. Rabbi i Edyta patrzyli na siebie jak szermierze, gotujący się do rozstrzygających zapasów.
Czy wiesz — zaczął — że to, czem myśl zaprzątasz, to cień złudny, to oszukaństwo, którem zgraja przewrotnych tumani od wieków naiwne, obałamucone rzesze? Czy wiesz, że prawdą istotną, jedyną ja jestem, a on to wytwór fantazji, zupełnie sprzeczny z tem, co istniało? Ten, ku któremu zwraca się chora myśl twoja i troska?
Ona głową potrząsła.
— Nie wiem nic o Nim, prócz tego, com przeczytała w księdze, opisującej Jego żywot. Ale tego mi dość, by Go miłować i pamięć Jego zachować we czci.
— Ależ, kobieto, czyż nie wiesz, że ja jestem Jego przeciwieństwem i zaprzeczeniem? Jakże możesz zarazem wierzyć we mnie i w Niego?!
— Wiem, panie, że z twego punktu widzenia masz słuszność, i że należałoby spełnić twe żądanie. Ale ja go nie spełnię. I choć wierzę mocno w ciebie, i pewną jestem, że będąc posłuszną, odzyskałabym zdrowie, ja ci posłuszną nie będę. Nie sprzeniewierzę się tamtemu! Wolę śmierć!
On patrzał na nią posępnie, poruszając cicho wargami.
— Winnaś umrzeć za karę niewierności twojej! — wyrzekł głucho.
— Wiem, że umrę! — rzekła z prostotą.
— A jesteś najcudniejszym z kwiatów ziemi, perłą, nieśmiertelne szczęście przynoszącą i godną władcy świata!
Ona cofnęła się i chciała wcisnąć się w tłum. Wyciągnął rękę, powstrzymując ją.
— Czekaj jeszcze! — zawołał. — Nie będzie powiedziano, że oczom moim zaświecił najcenniejszy ze skarbów tej ziemi, a jam dał go rozgnieść w prochu. Nie chcesz mi oddać duszy twojej? Uzdrowię cię i tak!
Ale ona znów uczyniła gest przeczący.
— Wiem, panie, coś wczoraj uczynił z dziewczyną, nie chcącą odrzec się krzyża. Ja nie pójdę za jej przykładem. Pamiętaj o tem!
Gniew bladym wichrem przeleciał mu po twarzy, zaświecając posępne błyski w oczach. Wnet jednak zapanował nad sobą i stał jak przedtem pogodny i pełen powagi.
— Krzywdzisz mnie! — rzekł łagodnie. — Nie przewidywałem tego, co stanie się z ową uleczoną i nie zależało mi na tem. Patrz! — dodał, ogarniając przestrzeń szerokim ruchem ręki. — To wszystko moje dziś, a jutro moim będzie świat! I ty mniemasz, że mogłoby mi zależeć na jednej nikczemnej duszy z gminu, że mógłbym spekulować na zmianach w nastroju pierwszej lepszej dziewczyny, zjedzonej gruźlicą? Powtarzam ci: krzywdzisz mnie! A krzywdzisz dlatego, że mnie nie rozumiesz...
Zbliżył się do niej i nachylił nad jej głową tak, że czuła parzący jego oddech na twarzy.
— Słuchaj! Samotny jestem wśród tego tłumu niedorastającego mi do kolan. Mam miljony dusz ludzkich, posiądę ich miljard, tyle ile mieszkańców liczy ziemia. I cóż stąd? Z tych dusz maluczkich, powszednich żadna nie jest warta trudu zdobywania! Ale gdy napotkam na mej drodze jedną, wybraną, podnoszącą się ku mnie i dlatego właśnie nie chcącą czołgać się u stóp moich, wówczas jam gotów ze światem całym podjąć o nią bój i z samym wrogiem odwiecznym wejść w zapasy byle ją zdobyć. Ale wobec niej samej moc moja musi ustać i ściele się u jej nóg. I musi ona sama, od wszelkich wpływów wolna, przechylić się ku mnie i oddać się bez zastrzeżeń. A wtedy wyniosę ją ponad gwiazdy i uwieńczę własną mą koroną...
Mówił to, tak cicho, że nawet najbliżej stojący Stafford nie mógł słów jego dosłyszeć. Edytę przejmowały one nieznanem dotychczas wzruszeniem. Zdawało się, że czar jakiś słodki płynie ku niej, i że ją ogarnia płomień, przepalający całe jej jestestwo, a jednak rozkoszny nad wszelką miarę. Nie mogła oderwać wzroku od tych dwojga oczu, płonących jak gwiazdy; czuła, że staje się jego i że niech on da znak, a nie potrafi mu się oprzeć w niczem, w niczem...
Ale on odstąpił od niej, odrywając z wysiłkiem spojrzenie od jej oblicza, i zwrócił się do Strafforda.
— Przywiedź mi wieczorem siostrę swoją. W samotności łacniej mi będzie rozmówić się z wami i dojść z nią do porozumienia.
Oddalił się, przechodząc do innych, czekających na jego wejrzenie i słowo. Wzrok tłumu pobiegł za nim, wiele oczu jednak zatrzymało się na bladej, przedziwnie pięknej kobiecie, która tak długo przykuła do siebie uwagę Rabbiego, śmiała mu oprzeć się i mimo to pozostała w promieniu jego łaski. Edyta odczuła boleśnie to zainteresowanie się nią.
— Chodźmy stąd! — szepnęła do brata.
— Chodźmy! — odrzekł Strafford, opanowany tem samem uczuciem.
Przedzierali się przez zbite masy ludzi, gdy nagle młoda kobieta poczuła znaczące dotknięcie czyjejś ręki.
Odwróciła głowę. Obok niej, przytykając palec do ust, stał jej krakowski znajomy, ojciec Wincenty.
— Ani słowa tu! — szepnął, pochylając się do jej ucha. Gdzie pani mieszkasz?
Wymieniła adres.
— Mogę pójść za wami? Ale jakbyśmy się nie znali!
— Proszę!
Gdy wydostali się z tłumu, Edyta pocichu objaśniła brata, a równocześnie rzuciła ukradkiem spojrzenie na ojca Wincentego. Był w przebraniu, co jej nie zdziwiło, bo od czasu wielkich prześladowań duchowni mieli zwyczaj przebierać się dla uniknięcia denuncjacji i schwytania. Zdziwiło ją jednak, że ksiądz miał na sobie uniform sternika granicznego aeroplanu, taki sam, jaki widziała u załogi krążownika koło Gaensendorfu. Znalazłszy się w ich mieszkaniu, ks. Wincenty wyjaśnił im całą sprawę.
Znał on ze słyszenia Strafforda i wiedział, że może mu bezwzględnie zaufać. Opowiedział więc, co go tu sprowadziło. Były to rzeczy wielkiej wagi, a dla obojga Straffordów nowe i zdumiewające.
Papieżem był podówczas Paweł VI, starzec już zgrzybiały i sterany chorobą, ale niespożytego ducha. Przy boku jego stał, podtrzymując słabnące jego siły, „śpiżowy kardynał“, jak zwano powszechnie ostatniego potomka zlanych w jedno największych rodów rzymskich, Romola Colonna Orsini, który twórczym genjuszem i darem organizacji potrafił w latach ostatnich wyprowadzić Kościół katolicki z mroków zapomnienia i w pewnych przynajmniej krajach, przedewszystkiem zaś w Stanach Italskich, wytworzyć zeń na nowo potęgę, której świat przyglądał się z coraz rosnącem zdumieniem.
Istotnie od szeregu lat chrystjanizm zdawał się starty z oblicza ziemi. Wielu ludzi, nie wykluczając i takich, którzy stali u steru, miało przekonanie, że papiestwo przestało zupełnie istnieć. Stało się tak zwłaszcza od czasu, gdy krwawe prześladowanie zmusiło papieża Wiatora I do opuszczenia Rzymu. Papież ten, oznaczony w Malachjaszowej przepowiedni mianem „Pastor et nauta“, przebył istotnie morze Śródziemne w rybackiej łodzi z jednym tylko towarzyszem i schronił się do Jerozolimy, gdzie w przebraniu i ukryciu dożył kresu apostolskich trudów, pracą ręczną zarabiając na życie. Tak o nim jak o jego następcach nie wiedziała większość nielicznej garstki wiernych, kryjących się przed uciskiem jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa: rządy Kościołem jednak trwały nieprzerwane przy pomocy kilkunastu kardynałów, mieszkających jak papież w Jerozolimie.
Ale i tu nie danem było papiestwu zaznać trwałego schronienia. Utworzenie państwa palestyńskiego rozpętało stary fanatyzm, zwłaszcza u chassydów do tego stopnia, że pod ich naciskiem okres zwolnionego ucisku na całym świecie przyniósł chrześcijaństwu w ziemi świętej sroższe niż kiedykolwiek dawniej prześladowania. Były już za komuny światowej dekrety, grożące śmiercią przekonanym o zbrodnię antyspołecznego zabobonu, ale nie wykonywano ich zbyt ściśle, bo groziły wyludnieniem. Giełdowa oligarchia w Palestynie wydobyła je z pomiędzy starych rupieci i zaczęła wykonywać z gorliwością, jaką daje fanatyzm i wiekowa nienawiść. Rozwinęło się na wielką skalę szpiegostwo i tropienie chrześcijan. Paweł VI wraz z kardynałami musiał uciekać od Chrystusowego Grobu. Szczęściem okoliczności zmieniły się tymczasem na półwyspie Apenińskim. Komuna tameczna popełniła tyle czynów gwałtu i dzikości, że wywołała przeciw sobie powszechną reakcję, i reakcja ta poczęła skłaniać się, jeśli nie do katolicyzmu, to do szerokiej tolerancji względem chrześcijan i względem papiestwa, którego usunięcie z Włoch poczęto uważać powszechnie za ujmę krajowi i pozbawienie go znacznego czynnika wpływów. Zwrot ten jeszcze przed powrotem Pawła VI do Rzymu przygotował i podniecił potężnie kardynał Colonna Orsini, wikarjusz papieski w Rzymie. Niezmordowanym jego zabiegom udało się stworzyć w Rzymie silne ognisko organizacji katolików i stopniowo podobnemi organizacjami zasiać cały obszar ziem italskich. Co więcej, zdołał wyrobić u sprzyjających mu władz zwrot pewnej ilości kościołów i najcenniejszych dla katolików bazylik Lateranu i św. Piotra z pewną, niewielką zresztą częścią Watykanu. Watykan wysadzony został w powietrze wskutek dekretu rzymskiej komuny wraz z kolumnadą Berniniego i frontonem bazyliki; resztę świątyni i część pałacu przytykającego do niej oszczędziły cudem jakimś wybuchy dynamitowe: przypuszczano, że wykonawcy, którym powierzono dzieło zniszczenia, starali się w części przynajmniej je udaremnić. Ze składek katolików całego świata odbudowano ściśle według pierwowzoru zniszczoną część bazyliki z masy papierowej, i najwspanialszy z gmachów, wzniesionych przez kulturę chrześcijańską, górował dalej nad Wiecznem Miastem, choć z królewskich ram wyzuty.
Działo się to wszystko jeszcze przed powrotem papieża do Rzymu.
Powrót ten, choć był ucieczką przed uciskiem palestyńskich magnatów, przybrał nad Tybrem charakter triumfu. Papież zamieszkał znów na Watykanie, a powaga jego przybrała rychło w całych Włoszech charakter, daleki wprawdzie od kultu, jakim otaczano niegdyś „światło w niebiesiech“, wielkiego Leona, i papieża rozjemcę ludów, Benedykta XV, ale przecie odbijała żywo od indyferentyzmu innych krajów. Ale ruch powrotny ku chrześcijanizmowi poczynał już kiełkować i za Alpami. Szereg reform, przedsięwziętych przez kardynała Colonna Orsini, uprościł i praktycznie zmodernizował główne arterie kościelnego życia, nadając ich funkcjonowaniu niebywałą od wieków sprawność. Z drugiej strony dawała się widzieć zewsząd gorącość serc i gotowość do poświęceń, przypominająca najświetniejsze czasy Kościoła.
W takich to względnie pomyślnych warunkach zastał papiestwo pojawiający się Prorok. Początek jego działalności na Wschodzie nie zetknął go z wyznawcami Chrystusa, wszyscy oni bowiem padli już ofiarą ostatniego prześladowania, albo jak papież uszli przed niem z granic Palestyny. Jeszcze przed Dardanelami jednak skutki nienawiści szerzonej przez Rabbiego, dały się odczuć gminom chrześcijańskim w Syrji i w Małej Azji, które przeważnie uległy zniszczeniu przez sfanatyzowanych zwolenników mistrza. W szerszych rozmiarach powtórzyło się to w krajach bałkańskich i węgierskich. Chrześcijanie ginęli tysiącami; tych, którzy uchodzili z życiem, dziesiątkowały zakaźne choroby, morzył głód. Chrystjanizm stawał wobec nowego kryzysu nieustępującego krwawemu prześladowaniu komuny. A Prorok szedł naprzód, zmiatając z oblicza ziemi to wszystko, co mu stawało na drodze, i było już zupełnie jasne, że dąży do władzy nad światem i że władzę tę zdobędzie, jeśli nie powstrzyma go coś nieprzewidzianego.
W Watykanie śledzono od pierwszych chwil działalność Rabbiego z niepokojem i uwagą. Ale wieści o nim przychodziły ogólnikowe i bezładne. Pisali biskupi Wschodu, ale pisali z kryjówek, do których schronili się przed zbliżającym się zaklętym wrogiem. Nie było nikogo, ktoby oko w oko mu się przyjrzał i zdał o jego działaniach sprawę jako świadek. Śpiżowy kardynał postanowił wysłać pewnych ludzi, którzyby przypatrzyli się Prorokowi zbliska i pośpieszyli do Rzymu dla zdania mu bezpośrednich wyjaśnień. Kilku wybitnych duchownych z różnych miejsc otrzymało rozkaz udania się do Budapesztu niezależnie jeden od drugiego w tej myśli, że jeden przynajmniej wyjdzie cało z tak trudnej przeprawy i pożądane wieści zawiezie do Rzymu. Jednym z tych mężów był ojciec Wincenty.
— I oto dlaczego spotykacie mnie tutaj! — skończył swe tłumaczenie ksiądz.
— Ależ pan narażasz się poprostu na śmierć! — zawołał ze współczuciem Strafford.
Ksiądz uśmiechnął się.
— Życie tyle ma wartości, ile z niego można poświęcić — zauważył spokojnie.
Ale Edytę dotknęły przykro słowa brata.
— Sądzę, że tu mniej niż gdziekolwiek grozi księdzu niebezpieczeństwo. Mordy i zbrodnie, popełniane przez motłoch, zdarzać się muszą tam tylko, gdzie wpływ Rabbiego nie sięga!
Ksiądz spojrzał na nią uważnie.
— Pani widziałaś go już?
— Tak. Mówił z nami.
— Za chwilę mamy przyjść do niego — dodał Strafford.
— Do jego mieszkania? — zdziwił się ksiądz, który bawił tu od dni kilku i obeznany był z panującemi zwyczajami. To bardzo wyjątkowe wyróżnienie!
— Tak! Okazał się wyjątkowo uprzejmym dla mojej siostry — wyjaśniał Strafford.
Ojciec Wincenty zwrócił się do Edyty.
— Tem bardziej powtarzam pani, com jej już mówił w Krakowie: strzeż się!
Strafford, który w gruncie niedaleko odbiegał od niechęci, jaką dla Rabbiego zdawał się czuć ksiądz, począł go rozpytywać, na czem opierała się ta niechęć. Zastrzegał jednak, żeby mu nie mówił o fałszywych prorokach bo to w końcu XX wieku trąci nadto myszką. Ksiądz skłonił głowę uśmiechając się.
— Nie będę mówił o prorokach fałszywych czy innych, choć ten człowiek sam mianuje się Prorokiem. Powiem tylko to, co dzieje się wkoło nas, w mieście — obozie Rabbiego, za jego wiedzą i wolą. Nie wiecież o tem, że codzień stąd rozchodzą się patrole po bliższych wsiach i miastach, a oddziały śledcze po dalszych okolicach kraju, by śledzić, więzić i śmiercią karać podejrzanych o chrystjanizm? Nie wiecie, że w ten sposób zginęło już wiele tysięcy naszych nieszczęsnych współwyznawców, a reszcie grozi zagłada?
Edyta próbowała opierać się, tłumaczyć. Myśl jej, przepełniona wrażeniem, jakie na niej uczynił mistrz, nie chciała widzieć nic z tego, co mogło rzucić cień na tę świetlaną postać. Pospieszyła też zwrócić rozmowę w inną stronę i nie dopuściła księdza do zrobienia uwagi co do zamierzonej audjencji. Pożegnali się chłodno, nie wspominając o ponownem spotkaniu. W oczach ojca Wincentego, utkwionych w młodą kobietę, malował się smutek.
Ale Edyta nie chciała myśleć o ojcu Wincentym ani o tem, co odeń słyszała. Dusza jej była przy mistrzu, pełna trwożnego oczekiwania. Bo nadeszła wyznaczona przezeń godzina.
Kazano im wejść do poczekalni. Była to obszerna izba, prawie pusta. Kilka bardzo prostych niewyściełanych sprzętów stało pod ścianami. Ściany pokrywał szary pokost, nie przepuszczający powietrza. Izba przypominała rozmównice klasztorne. Jedyną jej ozdobą była bronzowa płaskorzeźba, zawieszona naprzeciw wejścia. Przedstawiała ona postać ludzką o niezmiernie szlachetnych linjach ciała i o przejmującym wyrazie bólu i rozpaczy w obliczu. Postać ta przykuwała do siebie uwagę wchodzącego i niesposób było oderwać od niej oczu.
Strafford wpatrzył się w rzeźbę ciekawie.
— Pyszna rzecz! — zauważył. — Zapewne to postać owego zwyciężonego tytana, o którym tyle wczoraj prawił Rabbi.
Ale Edyta nie miała oczu dla dzieł sztuki, a wielki Odtrącony nie przedstawiał dla niej żadnego interesu. Cała jej dusza skupiona była w jednym wyrazie: On! I on stanął przed nią, nie każąc ani chwili na siebie czekać. Okrywał go jak zawsze biały płaszcz arabski, w miękkich fałdach opuszczający się ku ziemi dokoła jego wyniosłej i potężnej postaci. Skinął im ręką łaskawie, dając Edycie znak, by podeszła bliżej.
— Nie chciałem dłużej narażać cię na drażniącą ciekawość tłumu, — rzekł niskim swym melodyjnym głosem. Nie chciałem też, by obcy świadkami byli wyjątku, który chcę uczynić dla ciebie, pani. Posłany jestem na ten świat, by go wyzwolić z niewoli i zabobonu. Posłannictwo takie, to walka na życie i śmierć, walka, w której litość musi umrzeć, bo inaczej ginie ten, komu zmiękło serce. I dlatego muszę od mas wymagać, by wybierały między wolnością a niewolą, między mną a Nim! Wyjątek, jaki czynię winna osłonić tajemnica.
Zatrzymał się i patrzył na nią, jakby oczekując od niej potwierdzenia. Ona skinęła głową, dając znak, że go rozumie i że z nim się zgadza.
— Chciałem też, pani, mieć czasem kogoś przy sobie, z kim mógłbym zamienić myśl swobodnie. Otacza mnie moc wielbicieli: nie mam między nimi ani jednego przyjaciela. Czy pozostając tu na czas, chcielibyście być przyjaciółmi mymi, przystępując do mnie nie jak do władcy, ale jak do brata? chcielibyście przynieść mi nieoceniony skarb, jakim jest wolna myśl i dłoń podana szczerze?
Mówił do obojga, ale patrzał w nią jedną, ogarniając pieszczotą i słodkim jak pieszczota rozkazem jej oczy, wpatrzone weń, jakby je czar niewidzialny wiązał.
Oczy te wymownie przytakiwały słowom Rabbiego. Strafford odpowiedział na nie chłodnym, choć uprzejmym ogólnikiem.
— Więc umowa zawarta! — uśmiechnął się mistrz. — Przychodźcie do mnie codziennie o tej godzinie i mówcie ze mną jak z bratem. Poza temi drzwiami pozostanie Prorok i władca ludów: tu zdejmę ze skroni ciernisty diadem, jakim uwieńczyło mnie przeznaczenie, tu przy was stanę się tem, czem byłem dotąd tak krótko — człowiekiem!
— O tak! Tak! — mówiły oczy Edyty, świecące jak gwiazdy.
— Jeszcze jedno słowo! Czy pani nie odczuwasz zmiany w swoim stanie?
Młoda kobieta spojrzała na Rabbiego zdziwiona i zastanowiła się.
— To prawda, — rzekła powoli. — Doświadczam codzień po południu bólów, których dziś nie czuję.
— Czy czujesz pani rzeźwość i siłę, jakich ci przedtem brakło?
— Tak... O, tak!
— Bądź więc pani spokojną! Ból już nie wróci! Zarazek twej choroby zniknął. Jesteś zdrowa!
I z dumnym uśmiechem spojrzał kolejno na nią i na Strafforda. Profesor zbladł i rzucił się ku siostrze z twarzą drgającą wzruszeniem, ona jednak stała nieporuszona, nie odrywając oczu od mistrza.
— Wielki jesteś, panie, wielki i dobry! Wielbię cię!
On ręce przed siebie wyciągnął.
— Nie! — zawołał. — Nie tak! Bądź mi jeno siostrą dobrą i niech duch mój spocznie czasem w ożywczym cieniu twej przyjaźni!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.