Antychryst (Łada, 1920)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Senator Roztocki miał w pobliżu Woli willę, okoloną parkiem i zawierającą wszystko, na co tylko mógł zdobyć się najbardziej wyrafinowany przepych. W tej epoce, gdy powstawały nieprawdopodobnej wielkości fortuny, wielu zdobywało je dla rozkoszy posiadania: Roztocki zgromadził bogactwa, by mu się stały narzędziem użycia. Używał też rozkoszy życia w całej pełni umiejętnie i subtelnie. Wśród tłumu nowych ludzi, rozsypujących bezmyślnie złoto, miljarder zmieniał je w wonne kwiecie, kupując piękno. Ponieważ zaś lubił nie tylko estetyczne formy przeszłych wieków, ale i ich wiedzę, obcował też chętnie ze znawcami przeszłości i ze smakoszami tej resztki jej skarbów, której nie zniweczyła zawierucha światowej komuny, a oni, by mu zrobić przyjemność, zwali go Mecenasem i Petronjuszem.
Tego dnia — a było to kilka tygodni po owych odwiedzinach Kaliny u Straffordów — zebrało się w poobiedniej porze dość liczne towarzystwo na tarasie willi Roztockich. Pan domu promieniał dobrze strawionem śniadaniem i zadowoleniem z życia. Otaczał go kwiat stołecznej inteligencji i śmietanka rządzących oligarchów. Rój młodych kobiet barwił wczesną zieleń trawników i krzewów jak rozsypaną wiązanką kwiatów. Edyta nie poszła towarzyszyć im do parku, wymawiając się znużeniem i niezdrowiem. Od pewnego czasu wymówka ta powtarzała się z jej strony coraz częściej, twarz stawała się coraz bledszą i zwracano na jej stan coraz ogólniej uwagę: jak często zdarza się w podobnych razach, brat tylko nie dostrzegał tego, co widzieli wszyscy. I teraz przekomarzał się z nią o to, że pieści się i że pozuje na starą pannę przez nadmiar kokieterii. Ona słuchając go, uśmiechała się smutnie, żartując przytem, że musi go pilnować, by wśród najstarszych i najdostojniejszych nie skompromitował się jakimś niewcześnie opozycyjnym wyskokiem.
Rozmowa toczyła się jak zwykle w ostatnich czasach o Proroku z Palestyny. Jakże dalekim zdawał się czas, tak przecie niedawny, gdy cenzura prewencyjna wykreślała skrupulatnie imię jego, jeśli przypadkiem wkradło się do radjotelegramu! Teraz daremną stała się ówczesna polityka ukrywania głowy w piasku. Imię Judy Gesnareh powtarzał przez cały dzień fonograf, telefonujący informacje polityczne w miarę, jak nadchodziły; dokoła niego krążyły myśli i rozmowy, dusze pełne były ciężkiej troski lub nadziei, gdy wymawiały je usta, i jakże mogło być inaczej? Nie byłoż imię to sztandarem, jutrzenką dla jednych, płomieniem zaguby dla innych? Nie okazałże się człowiek ten genialnym i potężnym nad wszelką ludzką miarę? Oto w ciągu paru miesięcy usadowił się w Jerozolimie, nagromadził tam moc amunicji i prowjantu, i zebrał potężną ochotniczą armję, którą w początku wprawdzie agencje urzędowe nazywały armją bosaków i obszarpańców, wnet pokazało się jednak, że była ona więcej warta od świetnie umundurowanych i drogo płatnych milicyj państwowych. Istotnie Juda Gesnareh opanował Syrię i Anatolię, przeszedł Dardanele, pobił zjednoczone wojska Stanów Bałkańskich w walnej bitwie pod Niszem, przeprawił się przez Dunaj, zawładnął bogatemi dzierżawami węgierskiemi i z Budapesztu groził z jednej strony Wiedniowi i Stanom Niemieckim, z drugiej Krakowowi. A Kraków, to była stolica Polski, odkąd rządy plutokratyczne, zwyciężywszy z trudnością opór komunistów, zdecydowały przekształcenie Warszawy na miasto wyłącznie przemysłowe i robotnicze, przenosząc stolicę do Krakowa.
Stary gród królewski stał się czemś w rodzaju polskiego Waszyngtonu, siedzibą władz, muz i miljarderów, miastem wytwornych uciech i największego zbytku. Osiedlano się tu, by w spokoju używać zarobionych na paskarstwie i monopolu setek miljonów i miljardów, i żyli tu sobie ci wybrańcy losu wśród równych lub padających przed sobą na twarz czcicieli złotego cielca tak dobrze, i zdawało się, żyć tak będzie się wiecznie, bo przecie proletariat, skompromitowany okropnościami i barbarzyństwem komuny, leżał powalony na obydwie łopatki, i powrotu tych nienawistnych rządów bały się masy robotnicze niewiele mniej od kapitalistów. Złoty cielec cieszył się i uznawał, że wszystko dzieje się jak najlepiej, że życie jest nader piękną rzeczą, i że ten błogi stan będzie zapewne trwał wiecznie, a teraz nagle urwało się to wszystko. Granitowe podstawy zarysowały się, gmach wiecznotrwały zachwiał się; chwila jeszcze — runie.
Nie dziw, że pogoda umysłów była zmącona. Dopytywano się o Proroka, powtarzano najdrobniejsze szczegóły i incydenty, odnoszące się do niego, słuchano z zapartym oddechem.
Baron Neuhardt, patentowany narrator, dostarczyciel nowinek i totumfacki wielkiego świata, opowiadał, jak oryginalnym typem był Gesnareh.
— Jest to człowiek, nie mający, jak się zdaje, żadnych potrzeb i żadnych osobistych widoków. Jest wegetarjaninem, przypominającym pitagorejczyków i essenajków, albo też mnichów średniowiecza. Pociąga tłumy z nieprzepartą siłą. Nikt, słysząc go, nie jest w stanie mu się oprzeć. Zwłaszcza na kobiety i dzieci wywiera urok niesłychany.
Kilka kobiet przybliżyło się, słuchając.
— Czy młody? — zagadnęła jedna z nich.
— A czy... czy ładny? — dorzuciła nieśmiało druga, młodziutka.
Baron zwrócił się ku pytającym.
— Nie ma podobno więcej nad trzydzieści lat, a typem i postawą przypomina wizerunki Chrystusa. Tylko że Chrystusowi legenda przypisuje aureolę długich, złocistych włosów, podczas kiedy u niego krucze kędziory wiją się malowniczo dokoła mocarnej głowy jak języki ognia lub wężowe sploty.
— Ach, jak to musi być śliczne! — zawołała panienka, interesująca się tak żywo powierzchownością Proroka.
— No, nie wiem, — zauważył senator Finkelbaum, wielki znawca i protektor sztuki — głowa Gorgony, nie uchodziła dotąd za szczyt piękności!
— Mnie jednak zdaje się, że my temu włóczędze za wiele wyrządzamy zaszczytu, zajmując się nim tak gruntownie, — zauważył gospodarz, którego optymizm opierał się zwycięsko ogólnemu nastrojowi. — Cóż u licha? Do desperacji niema jeszcze powodu! Naprzód ta przegrana pod Niszem niczego nie dowodzi. W siłę wojskową i sprawność Stanów Bałkańskich nikt chyba na serio nie wierzył, a dostanie się do Budapesztu jest zapewne sukcesem poważnym i faktem dla nas niedogodnym, ale to przecie sprawy nie rozstrzyga i o wyniku całej tej sprawy nie przesądza zgoła. Potęga militarna Stanów Zjednoczonych Europy koncentruje się na Zachodzie i Północy, i ten wojowniczy jegomość z głową Meduzy jeszcze się z nią nie zetknął. Wióry polecą z jego adeptów, gdy to nastąpi!
— Niechże to Jowisz olimpijski sprawi! — westchnął, pochylając głowę senator Finkelbaum.
— Aa, jeszcze na jedno pozwolę sobie zwrócić waszą uwagę, — mówił dalej Roztocki, zachęcony korzystnem wrażeniem, jakie wywołały jego słowa. — Wszyscy u nas są przerażeni, a nikt nie wie, czy jest dostateczny powód do przerażania się. Bo właściwie, kto to jest ten Juda Gesnareh i czego chce? Niewiadomo! Że jest mocnym sugestjonerem, że motłoch za nim idzie, i że on motłochem tym rzucił przeciw opierającym mu się Bałkanom i Węgrom, to fakt, a drugi fakt, to niepojęte wprost niedołęstwo i zacietrzewienie władz krajów, w jakich się pojawia, w stosunku do niego. Czy z tego wynika jednak, że inne rządy, począwszy od naszego, będą dalej postępowały równie idiotycznie? Mam uzasadnione powody mniemać, że nie. Cały ten ruch stoi jednym człowiekiem — to fakt stwierdzony niezbicie, przez naszych wywiadowców. Człowiek ten jest mocny, bardzo mocny nawet, ale jest sam jeden. A z takim tylko niedołężni głupcy nie poradzą sobie: my poradzimy!
Szmer ogólnego uznania i szacunku przebiega po tarasie. Senator od lat wielu sterując sprawom publicznym, przywykł do hołdów, składanych jego politycznemu rozumowi, robiły mu one jednak zawsze przyjemność. Z większym też jeszcze animuszem wiódł rzecz swą dalej.
— Mówiłem tedy, że jest to człowiek wyjątkowo silny, ale samotny. Napoleon miał swoich marszałków, ale Napoleon szedł do władzy przez szereg lat, on władzę osiągnął w ciągu paru miesięcy, ale nikt z nim władzy tej nie dzieli i nie może jej dziedziczyć. A to ułatwia dojście z nim do porozumienia lub do... końca. Musi być ambitny, okrywa się bowiem płaszczem bezinteresowności i chce uchodzić za człowieka niedostępnego dla niższych poruszeń: dobrze! My posiadamy skarby i zaszczyty, o jakich nie śniło się dawnym mocarzom ziemi. Otrzyma więcej niż zażąda, niż zamarzy! My chorujemy dziś na brak ludzi silnych: będzie nam potrzebny: nie oglądniemy się na cenę! A nie da się kupić? Ha! Największego z ludzi ima się śmierć nieoczekiwana...
Edytę wstrząsnął dreszcz nagły. Rzuciła ukradkiem spojrzenie na brata. Siedział bez ruchu z czołem opartem na dłoni i opuszczonemi w dół oczyma.
A Roztocki dochodził do konkluzji.
— Pomijając jednak to wszystko, należy jedno jeszcze zauważyć. Mieliśmy dotąd przed oczyma dwa rozwiązania: owładnięcie tym człowiekiem i usunięcie go z drogi. Ale może być i trzecie. On może być dla nas obojętnym, a i cały ruch wszczęty przezeń także. Hasła jego mają charakter idealistyczny i doktrynerski i nic dotąd nie zdradza, by je chciał stosować do polityki. A skoro raz przekonamy się o tem, przestanie być dla nas niebezpieczeństwem i będziemy go traktowali, jak indyjskich jogów i genjalnych maniaków.
Z poza kosza kwiatów, zasłaniającego róg tarasu, ozwał się głos nabrzmiały szyderstwem.
— Strzeż się, dostojny, bo z tym programem indyferentyzmu i tolerancji dla doktrynerów rządy wasze doczekają się jeszcze przykrych niespodzianek!
— Oho! Już Kwaśniewski wsiadł na swego konika! — szepnął baron.
Delenda est Carthago! — dorzucił ktoś inny.
A Kwaśniewski mówił dalej, tnąc swym przenikliwym głosem jak brzytwą i wysuwając naprzód z pomiędzy kościstych ramion wiewiórczą swą twarz żółtą i wyschłą jak pergamin.
— Komuniści mieli w jednem rozum: wytępili, nie do szczętu niestety, najniebezpieczniejszego z wrogów państwowości i kultury, jakim jest chrystianizm. Wy teraz zamiast dalej iść tą samą drogą i chwast ten wykorzenić ostatecznie, bawicie się w liberalizm i dajecie zatrutemu zielsku odrastać. Poczekajcie trochę, a zje was rdza owa od podstaw, jak zjadła państwo rzymskie!
Tak byli wszyscy przyzwyczajeni do antychrześcijańskich filipik profesora Kwaśniewskiego, że wnet rozpoczął się pogwar coraz głośniejszej rozmowy. Wtem z przeciwnego kąta tarasu ozwał się głos przenikliwy i niemal dziecięcy, na którego dźwięk wszystko uciszyło się, a grupy rozmawiających podeszły bliżej przysłuchując się.
— Sam należąc do owej rdzy, która przejmuje taką trwogą szanownego profesora, mam niejaką kompetencję do zabierania głosu w tej materji! — mówił maleńki garbusek o żółciowej cerze, zmiętych rysach i kolących oczkach.
Był to szwagier gospodarza, Zdzisław Poratyński, człowiek miernej fortuny, nie zajmujący żadnego stanowiska w hierarchji społecznej, a jednak przyjmowany wszędzie, owszem fetowany i odznaczany w całym wyższym świecie, który teroryzował swoim złośliwym dowcipem i szyderstwem. Sam on mówił nieraz, że szwagier jego zawdzięcza stanowisko i popularność podniebieniom swych gości, kiedy on stoi w towarzystwie dzięki językowi, którego ludzie się boją i dlatego bakę mu świecą. Istotnie jednak nie tylko bali się go ludzie, ale słuchali chętnie, umysł jego bowiem ironiczny i paradoksalny odcinał się od ogólnej szarzyzny i zaciekawiał.
— Dajmy jednak na to, że jesteśmy ową rdzą, i że zjadamy społeczeństwo współczesne, choć nie mamy dział ani mocy. Cóż jednak w takim razie powiedzieć o was, panowie senatorowie, panowie miljarderowie, panowie monopoliści, którzy ściągacie tak skrzętnie do swych portfelów wszystkie soki żywotne tej ziemi, wszystką zarobkową pracę i całą wytwórczość ludzkości, o was, którzy świat wzięliście w bezpłatną dzierżawę i sami używacie rozkoszy życia, kiedy ludzkość pracuje dla was w jarzmie, jak niegdyś pracowały bydlęta? Czy ta rdza nie jest od chrześcijańskiej szkodliwszą? I czy pan profesor Kwaśniewski, snujący jedwabny swój żywot na intratnej posadzie archiwarjusza senatu, nie jest przypadkiem czemś gorszem od rdzy, bo rdza przegryza żelazo, ale nie zatruwa ducha, a wy, nie jesteścież podobni do trujących grzybów, które niosą w sobie śmierć?
— To nie tylko obrona chrześcijańskiego zabobonu, to księżowskie kazanie! — wtrącił z irytacją Kwaśniewski.
Ale Poratyński nie zważał już na Kwaśniewskiego. W gruncie nie szło mu o chrześcijan, do których należał, z samego imienia tylko: korzystał jednak ze sposobności, by wyładować swą żółć przeciw mężom złotego cielca. Nienawidził tych ludzi nienawiścią ułomnego ku prostym, człowieka, którego mienie i zdrowie zmusza do odmawiania sobie używań, im dostępnych. O lud roboczy chodziło mu w gruncie mało: był on jednak taranem, którym łatwo było wyłamywać otwory we wrogiej fortecy.
— Udało się wam zmienić ludzkość w bydło robocze, nie potrafiliście jednak bydłu temu wydrzeć pamięci i jadem waszym zniweczyć nienawiść ku wam. Jesteście jako struś, któremu się zdaje, że przestano go ścigać, bo głowę ukrył w piasku i nie słyszy pogoni. Założyliście knebel i obrożę i cieszycie się! „Jak te brudasy słuchają nas! Jak przykładnie milczą!“ Ale najsilniejszy knebel zużywa się i obrożę też przegryźć można, a wtedy źle będzie! I nie tylko będzie, ale jest!
Odchrząknął i usta umoczył w kieliszku likieru, poczem znów jął poruszać swem żądłem.
— Pan Jakub, szanowny nasz gospodarz, zapewniał uroczyście, że wojska zachodnich stanów zabiegną rychło drogę temu żydowskiemu Prorokowi, do którego nasi rządcy winniby mieć więcej sympatji, bo są przecie z nim przeważnie wspólnoplemieńcami. Jeżeli do tej wspólności odwołają się dla znalezienia u niego łaski, może im to się uda, bo Żydzi podobno są bardzo solidarni między sobą, o czem mógłby nam coś powiedzieć pan senator Finkelbaum i mój szwagier, tak samo jak i inni dostojni tu obecni, ale jeśli liczą na wytrzymałość swych wojsk, mylą się gruntownie. Wojsko nie pójdzie za nimi w przyszłości, jak nie poszło dotychczas, a nie pójdzie dlatego, że wojsko, to lud roboczy, a lud roboczy pójdzie za tym — kto mu ulży jarzma, a choćby tylko obieca wyzwolenie. Wybyście chcieli, żeby was piersią własną zasłaniał i ginął nato, by wam nie brakło trufli i szampana: wiem o tem! Ale to trudno — robotnik nie jest jeszcze zupełnem bydlęciem, choć staracie się o to tak sumiennie: jest człowiekiem i pójdzie za tym, który do niego po ludzku przemówi!
— Możeby już dosyć tego było! — ozwał się z niezadowoleniem gospodarz, któremu nie tyle dokuczyły napaści na kapitalistów, ile przypomnienie jego semickiego pochodzenia, jakkolwiek bowiem żydzi w czasach tych byli istotnymi panami świata, chętniej zawsze udawali aryjczyków.
Ale Poratyński nie wypróżnił jeszcze swego worka.
— I dlatego nie pociesza mnie i nie uspakaja zapewnienie kochanego szwagra, że wszystko to doskonale się skończy, bo albo Proroka pobijemy, albo okiełznamy, albo pozbędziemy się go trucizną czy kulą. Jest jeszcze czwarta alternatywa i ta zdaje mi się najprawdopodobniejszą. Oto okiełzna on nas, pobiwszy nasze wojska lub ściągnąwszy je na swoją stronę. A wtedy pan archiwarjusz senatu ucieszy się zapewne ze skuteczniejszego niż dotąd tępienia rdzy chrześcijańskiej, ale poza tem nie będzie dla nikogo z nas powodu do radości, chyba dla tych, którym gruntownie uprzykrzyło się życie.
Nazwałem was, moi panowie, zatrutemi grzybami, ale śpieszę wyrażenie to zmodyfikować. Macie wprawdzie w sobie jad, ale zatruwacie się nim między sobą tylko. Nie przynosi on szkody masom, dla tego właśnie żeście od mas tych oddzielili się istnie chińskim murem.

Edyta wracała sama. Wymówiła się bratu, który chciał ją odprowadzić: potrzebowała przetrawić z własnem sumieniem to wszystko, co w ostatnich dniach obito się o nią: rozwiane marzenie, Prorok, śmierć...
Bo musiała umrzeć. Wiedziała o tem. Radziła się najznakomitszego specjalisty: powiedział jej, że można katastrofę oddalić, niepodobna jej zapobiec. Wynaleziono wprawdzie bakcyl raka, ale w niektórych wypadkach środek nie działał i choroba powstała tak samo beznadziejną, jak nią była w początkach XX wieku. I teraz oto trzeba było powiedzieć o tem Henrykowi, rozedrzeć straszliwym tym ciosem serce, któremu zwykła była dotychczas nieść samo tylko światło i szczęście...
Edyta zatrzymała się. Myśl jakaś uderzyła ją nagle, rozświetlając wszystko, jak błyskawica. Prorok! On przecie leczy chorych i śmierci nawet wydziera jej państwo... On może, a że jest dobry, więc skoro może, zechce.
Edyta przypomniała sobie to wszystko, co doszło dotąd do niej o Judzie Gesnareh. Nie było tego wiele: jej wystarczało aż nadto. Prorok uzdrawiał z nieuleczalnych chorób i znajdował się o kilka godzin pośpiesznego aerostatu. Komunikacię utrudniały wprawdzie najnowsze wypadki, nie przerywając jej jednak bezwzględnie, jak czasu wolny, nie było bowiem wojny między hufcami Judy a Zjednoczonemi Stanami Europy, jakkolwiek stoczono bitwy, gdy hufcom tym zaszły drogę bałkańskie wojska. Można tedy było dostać się do tych tłumów, wywierających na masy ludności europejskiej nieprzepartą atrakcję i zwiększanych dzięki temu jak lawina. Można było, więc trzeba to uczynić, trzeba koniecznie! Winna to Straffordowi, winna przywiązaniu, jakie napełniało jej duszę! Niech ten najdroższy nie powie jej, że mogła uratować się, a zaniedbała tego, niech jej nie zarzuci, że zataiła przed nim nieszczęście, gdy on mógłby je odwrócić, a teraz zapóźno... Nie! Ona pójdzie do tego człowieka, ona przezwycięży wszystkie trudności, a jeśli potrzeba, wytrzyma wszystkie próby i zachowa siebie dla Strafforda!
Dlaczegoby nie miała tego uczynić? Była zupełnie wolną, nie wiązało ją nic z żadnym prądem i zrzeszeniem wkoło niej. Światem jej był Strafford! Chrystjanizm? Czemże dla niej był chrystjanizm? Źródłem kilku przelotnych wrażeń i nastrojów, jak koncert w Filharmonji, tylko że koncert oddziaływał na nią silniej i że wrażeń muzycznych szukała częściej. Więc cóż dla niej znaczyło wyrzec się czegoś, co było tak nierealnym drobiazgiem w jej życiu?
Przechodziła właśnie ulicą Wolską w tem miejscu, w którem przed laty na wiosnę toczyła żółte fale Rudawa. Zwysoka ponad głową doleciał ją przytłumiony śpiew. Podniosła oczy: śpiewano gdzieś na piątem czy szóstem piętrze wielkiej kamienicy w nowoczesnym stylu. Tam znajdowała się kaplica katolicka, do której młoda kobieta zachodziła czasem w ciągu lat ostatnich.
Edyta zatrzymała się na chwilę, słuchając. Na ulicy jechało mniej niż zawsze samochodów, i zwykły turkot i świst nie zagłuszał poważnej i wdzięcznej melodji. Płynęła z góry, jak rosa rzeźwiąca i jak woń kwiatów. Edyta słuchała jej chciwie. Myśl, w której była pogrążona, odleciała od niej. Zrobiło jej się słodko i jasno w duszy.
Wejdę: powiedziała sobie.
W windzie spotkała kilka osób, zapóźnionych jak ona. Kaplica utworzona z wyjęcia ścian w czterech pokojach, pełna była pobożnych. Ołtarz zalewał potok światła, reszta salki pogrążona była w mroku. Kilka dobranych głosów przewodniczyło chóralnemu śpiewowi; w przestankach rozbrzmiewał niski baryton celebrującego kapłana. W powietrzu unosiła się woń kadzidła i świec woskowych, palących się na ołtarzu. Gdy śpiew milkł, ze słowami kapłańskiej modlitwy mieszał się głucho szept, wyrywający się z ust pobożnym.
Edyta opadła się o klęcznik, najbliżej drzwi stojący i, zakrywszy twarz rękami, pogrążyła się w myślach. Stanął jej naraz przed oczyma ten Chrystus, przeciw któremu niewiadomo dlaczego zwracała się tak gwałtownie wczoraj jeszcze nienawiść ludu ubogiego, jako On był niegdyś, a dziś z również nieznanych pobudek — nienawiść Proroka. Czemże dziś był Chrystus i czem stało się Jego dzieło? Najdalsze głębie Afryki i Azji były jedynemi schroniskami, w których ostały się chrześcijańskie gminy podczas ćwierćwiekowego ucisku: w reszcie świata wyrok śmierci dotykał każdego, kogo przekonano o popełnienie tego występku przeciw ludzkości. I teraz oto gdy profesor Kwaśniewski oskarżał tak niezmordowanie rządy obecne o grzeszną tolerancję dla wychylających się z ukrycia resztek niedobitków — jakże wyglądał ów nieprzyjaciel, przeciw któremu wspólna nienawiść łączyła zgodnie i masy proletarjatu, i znaczną część kapitalistów, i epigonów wolnomularskiego doktryneryzmu w rodzaju Kwaśniewskiego, i owego tajemniczego Judę Gesnareh, o którym powiadano, że tak był do Chrystusa podobny, i który głosił hasła, tak do Chrystusowych zbliżone? Oto w tem mieście świętem, szczycącem się niegdyś najwspanialszemi w Polsce świątyniami, ani jedna z tych świątyń nie pozostała we władaniu Kościoła, który wycisnął swe piętno tak dobitnie na dziejach i kulturze polskiego narodu. I z krociowej ludności stolicy niewiele już tylko setek przychodziło ukradkiem do kilku takich jak ta kapliczek, jedynych miejsc, w których uznawano jeszcze Mistrza z Nazaretu Panem i Zbawcą świata.
I młodej kobiecie, którą prócz chrztu w niemowlęctwie nic nie wiązało z wiarą jej polskich przodków, zdało się nagle, że ogarnia ją jakaś wielka litość i żal. Żal jej było tego świata, zapadającego w mrok minionych dziejów, żal tej wiary, która umiała wprząc w swą służbę tyle geniuszów, przynieść ludzkości tyle poświęceń i tyle ukojeń nato tylko, by dziś podzielić los greckiej mitologji. I ten Chrystus, który niedawno władał krociami miljonów dusz, a dziś zachował tylko tak drobną i wciąż topniejącą garstkę czcicieli, ten Chrystus, stający się dla ludzkości coraz to bardziej dźwiękiem, odbitym od dalekiej przeszłości i nie mającym dla chwili obecnej realnego znaczenia, wydał się jej sercu bliskim i drogim...
Tymczasem jednak śpiew, zmilkły przed chwilą, podniósł się z nową siłą, napełniając ciasną przestrzeń, hucząc jak grom, łkając jak skrzywdzone dziecię. Akcent błagalny potężniał, stawał się coraz natarczywszy. Po powtarzanych przedtem wezwaniach: „Zmiłuj się!“ i „Módl się!“ modlitwa przypominała Matce Zbawiciela podwójne macierzyństwo: istotne, dające Jej moc przeważną u Syna; przybrane, wiążące Ją nierozerwalnym łańcuchem litości i pomocy z ludzkością. „Nadziejo wygnanych synów Ewy!“ zaklinał śpiew. „Do Ciebie wołamy, płacząc i jęcząc na tym łez padole!“ Śpiew podniósł się do najwyższego napięcia, stał się niemal rozkazujący i ucichł w ostatnim potężnym akordzie. Nastała cisza, dzwonek rozebrzmiał srebrzysty, dym kadzideł podniósł się w górę, siną mgłą zasnuwając ołtarz. Głowy pochyliły się nad klęcznikami. Rozległy się majestatyczne tony „Tantum ergo“.
Edyta słuchała z czołem ukrytem w dłoniach. Ten śpiew roztęskniony i przejmujący do głębi, to był ostatni hołd, jaki Jezus z Nazaretu odbierał na ziemi. Tych trochę serc, które przetrwały burze dotychczasowe, potrafiąż przetrwać to, co czeka jeszcze ostatnich wiernych? A skoro usta ich zawrą się na zawsze, czy pozostanie kto na ziemi, by je zastąpić i dalej chwalić Pana? Edyta obrzuciła zebranych pytającem spojrzeniem. I oczy odpowiedziały na pytanie. W kaplicy były same prawie kobiety, wszystkie w wieku dojrzałym lub podeszłym, obok kilku starszych mężczyzn, młodzieży obojga płci brakło całkiem. Przymus i monopol szkoły państwowej, zaprowadzony przez komunę, a zatrzymany przez rządy kapitalistyczne. tłumaczył to zjawisko, nie zmniejszając jego tragizmu. Bez jutra! powtarzała sobie Edyta, patrząc na konanie wielkiej idei.
A że była to natura szlachetna i w spadku po przodkach macierzystych odziedziczyła rycerskość, zdało się jej, że uchodzić z pod sztandaru, opuszczonego przez wszystkich niemal, miało w sobie coś wstrętnego, coś, coby ją poniżyło we własnych jej oczach. Sztandar ten wprawdzie nie był jej sztandarem: więź jej z chrystjanizmem była tak wątła! Ale przecież nie! Nie chciała tej nikłej nici zrywać pod przymusem, nie chciała zapierać się ani odrzekać niczego, choćby to była jeno garść przelotnych wrażeń... Ale w takim razie...
W takim razie trzeba było wybrać — śmierć.
Edyta powstała i wraz z innymi skierowała się do wyjścia. Czekając w przedsionku na windę, otarła się o księdza, który, zrzuciwszy kościelne szaty, wychodził z kaplicy. Był to ten sam, który jej pierwszy opowiadał o Proroku.
Przywitał ją uprzejmie, pytając czy zawsze interesuje się tym człowiekiem. Potwierdziła to, wyznając jednak, że postanowiła zaniechać zamiaru udania się do niego po ratunek.
Ksiądz cofnął się o krok w pusty kąt pokoju i spojrzał na nią uważnie.
— „Dlaczego“, jeżeli wolno spytać?
Opowiedziała mu otwarcie, to wszystko, co przeszło jej przez duszę w tej godzinie. Gdy skończyła, ksiądz stał przez chwilę zamyślony, nic nie mówiąc.
— Czy pani stanowczo nie decyduje się przyjść do nas i korzystać z tego, co dać może Kościół? — Spytał wreszcie.
Popatrzała na niego z odcieniem smutku.
— Nie, rzekła. Wiary nie można ani narzucić, ani wmówić. Ja jej nie mam!
Ksiądz spuścił głowę.
— Szkoda! westchnął. Spodziewałem się... Nie mówmy o tem! W każdym razie winszuję pani decyzji w tej sprawie: jest ona godną tak szlachetnej duszy. Ale strzeż się sideł tego fałszywego proroka! To mocarz równie zły jak wielki.
Edyta zdziwiła się.
— O mocy jego słyszę, ale słyszę i o dobroci. Opowiadają o nim świadkowie, że do Chrystusa podobny twarzą i miłosierdziem.
— Skoro tak, dlaczegóż nienawidzi Chrystusa i każe Go się wyrzekać?
Edytę zastanowiły te słowa.
— Przychodziło to mi już na myśl i nie umiałam rozwiązać tej zagadki, przyznała.
— A widzi pani! Dobry nie kazałby dobra się wyrzekać, a on każe!
— Tego ja też nie uczynię. Dlaczego jednak on Chrystusa nienawidzi?
— Bo jest jego przeciwieństwem, bo złe nie znosi dobra. I dlatego kto miłuje Jezusa, musi być przeciwnikiem tego człowieka.
— Ja miłuję Chrystusa, bo dobry jest i świat Go opuścił, czuję jednak, że pociąga mnie i tamten. Pociąga i zaciekawia. O ratunek go nie poproszę, między adeptów nie wejdę, ale jeśli śmierć da mi na to czas, chciałabym go poznać!
Ksiądz ręce wyciągnął, jakby chciał czemuś niewidzialnemu bronić przystępu.
— Niechże Bóg strzeże! Czy słyszałaś pani o fałszywym proroku, który ma przyjść w ostatnich czasach, przeciwstawiąc się Chrystusowi?
— Owszem, słyszałam. Rzeczy takie zajmują mnie oddawna. Tym fałszywym prorokiem?
— Jest właśnie on! On niewątpliwie. Wszystkie znamiona zgadzają się. To Antychryst!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.