Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

Flota Gesnareha zniszczoną została doszczętnie i ledwo kilku rozbitków zdołano wyłowić z Tybru. Na wieść o tak niesłychanej klęsce i o śmierci władcy armje piesze rozpierzchły się w popłochu, i całe państwo, którego potęga, zdawało się, nie miała granic, rozpadło się odrazu. Oba wrogie czynniki, z jakich składała się społeczność ludzka od czasów Pięcioletniej wojny, warstwy robocze i kapitalistyczna oligarchja, okazały się niezdolnemi do rządów. Szczególny jakiś bezwład ogarnął ludzkość z chwilą gdy zniknął z widowni ten, któremu tak łatwo przyszło stać się jej władcą. I wtedy z ukrycia, w jakiem zostawały dotąd, poczęły pojawiać się na powierzchni świata zastępy chrześcijan. Szły one, jako idzie wojsko karne i liczne, obejmując opuszczone przez zwyciężonego nieprzyjaciela posterunki, chwytając cugle władzy, wypuszczone z rąk przez przeciwnika.
I stała się rzecz nie do wiary. Odrazu na obu półkulach chrześcijanie objęli ster rządów. Ani jeden kraj nie pozostał w ręku bądźto proletarjatu, bądź kapitalizmu. Ci trzeci, ci wzgardzeni, zapomniani, stali się panami świata. I niedość, że ujęli rządy państw: pociągnęli też ku sobie serce i przekonanie mas. Jak ów płomień, który w mgnieniu oka objął całą flotę Antychrysta, tak ogień wiary, odtrąconej i zapoznanej, ogarnął wszystkie narody ziemi. Kto żyw, jakby gorączką owładnięty, biegł do chrześcijańskich świątyń i kapłanów, i po wiekach odstępstwa świat ujrzał się znów chrześcijańskim, tak chrześcijańskim, jakim nigdy nie był w czasach najświetniejszego rozkwitu wiary, bo już nie część krajów i narodów, ale cały przestwór ziemi i wszystkie zamieszkujące ją plemiona pokłoniły się majestatowi krzyża i stanęły pod jego władztwem.
I był to zaprawdę obraz, o którym nie śniło się żadnemu z myślicieli, probujących w ciągu wieków przewidzieć przyszłe losy świata. Żaden poeta rozmiłowany w idyllach, nie zdobył się na tak daleko idącą koncepcję złotego wieku. Nie znaczyło to zresztą, że ludzie zmienili swą naturę i pozbyli się wad. Pozostali, jakimi byli zawsze, ale zapanowało wśród nich poczucie ogólne niepewności wszystkiego co doczesne i zbliżającego się końca wszechrzeczy. Silne impulsy życia osłabły. Poco było chwytać się wielkich inicjatyw, porywać na zaspokojenie żądz i ambicyj, gdy się stało na ruchomym piasku i miało świadomość, że zegar świata wskazuje ostatnią minutę ludzkich dziejów?
Nastrój taki nie porywał, nie podniecał twórczości i energji czynu, ale ułatwiał zgodne współżycie i sterownictwo spraw publicznych. Świat cały zdawna podzielony już był stosownie do warunków etnograficznych na szereg państw, które i teraz otrzymały rządy niezależne. Ale związek wzajemny rządów tych stał się ściślejszym, a cichym łącznikiem, wiążącym je między sobą, stał się Rzym.
Nie tyle to była władza, ile autorytet. Papież był jakby ojcem dorosłych i samodzielnie działających dzieci. Nie nakazywał i nie przymuszał: dawał jeno wskazówki. I świat, tak dawniej oporny wszelkiemu wędzidłu, szedł teraz posłusznie za głosem następcy Apostoła. Złamany przejściami lat ostatnich i oczekiwaniem rychłego końca świata czuł się szczęśliwym, mając kogoś, kto mu podawał rękę i wiódł bezpiecznie ostatnie chwile jego bytu.
W tych warunkach zmieniła się gruntownie powierzchnia życia: zmieniła się i jego treść. Zanikła twórczość, ustało wesele, rozwiała się troska o dobra doczesne. Rozwinęła się nad wszelką miarę pobożność, praktyki religijne stały się główną funkcją społeczeństwa, świat przybrał pozór olbrzymiego klasztoru. W klasztorze tym nie spotykało się tragicznych powikłań i kolizyj, z jakich składały się dawniej dzieje jednostek i ogółu: słońca w niem było niewiele, ale burz mniej jeszcze.
I w tym półśnie zeszły lata.
Na stolicy Piotrowej zasiadał wciąż dawny kardynał Colonna Orsini, przygarbiony brzemieniem długich lat pontyfikatu i majestatem władzy, przed którą kornie chylił się świat cały. Był on ojcem nie już kilkudziesięciu krajów i plemion, ale ludzkości całej, nie było bowiem, ktoby nauki jego i powagi nie uznawał. Pod sąd jego poddawano to wszystko, co w oczach ludzkich miało wydatniejszy walor, a on ważył sprawy i wydawał wyroki, których słuchali wielcy i mali. Sam on zaś wiedział dobrze, że jeszcze maluczko, a przyjdzie na jego miejsce i zasiądzie na jego stolicy większy nadeń. Starzec wiedział, że godzina sądu ostatecznego przybliża się, nieubłagana, i że on sam jest ostatnim z najwyższych pasterzy. Czekał więc w modlitwie, aż rozebrzmi zew wielki.
Ale lata szły za latami, a nic nie zapowiadało jakiejś zmiany w losach świata. Powoli rzeczy ludzkie weszły w zwykłą kolej. Napięcie gorliwości i strachu osłabło. Mgły, okrywające widnokrąg, poczęły się rozpraszać. Ludzkość zaczęła siebie pytać, jak po roku tysiącznym, czy nie zaciężyła na piersiach jej zmora i czy z gniotącego snu nie należy co rychlej się zbudzić, odpędzając ohydne widziadła, wzrok podnosząc ku słońcu?
Po okresie wyczerpania i duchowej inercji w cieniach krzyża powstawały stare bunty i spory, zmysły zrywały pęta, wolna myśl upominała się o swoje prawa. Powrotna fala rosła, rozpędzając czarne nietoperze i wołając wielkim głosem o światło, o radość, o swobodę ducha i rozkiełznanie ciała.
Księża poczęli ukrywać się w cieniu swych konfesjonałów. A opodal od przesiąkniętych wilgocią murów kościelnych szła, jak co rok od wieków, w zieleni młodych traw, w tchnieniu świeżych kwiatów, w blaskach słonecznych wiosna.
Szła wiosna, wskrzeszając stare bogi, nęcąc wesołym korowodem nimf i satyrów, wieńcząc się zwojami róż i winną macicą.
Pogańskie odrodzenie kultu ciała, protest przeciw wiecznemu prawu śmierci...
Tak działo się na szczytach. Masy trwały jeszcze wiernie przy wierze i czekaniu kresu wszystkiego co ziemskie. Ale i do nich przenikać poczynały zwolna zarzewia nowych uczuć i porywów.
I lata szły za latami.

Profesor Hoodley Simrock znany już był na obu półkulach jako pierwszorzędna naukowa powaga w czasach, gdy wykładał wyższe nauki matematyczne w słynnem kolegjum Harwarda. Odkąd jednak objął dyrekcję obserwatorium astronomicznego w Górach Skalistych, sława jego wzmogła się jeszcze bardziej. Odkrycie szeregu nowych asteroidów związane jest z jego imieniem, a wyniki badań, przedsięwziętych przezeń nad ostatniem przejściem Wenus przez tarczę słoneczną, wzbudziły żywy interes nawet wśród szerszej publiczności, tak samo jak i nowe całkiem wnioski w sprawie atmosfery Marsa i tak zwanych jego kanałów. Nawet w bardzo przeciętnej kawiarni nazwisko amerykańskiego uczonego, napotkane w gazecie wywoływało zazwyczaj uwagę, pełną znajomości rzeczy:
— Ach, to ten!
Pochlebny rozgłos, jakim się cieszył prof. Hoodley Simrock zarówno w nowym, jak i w starym świecie, uległ naraz niepożądanej zmianie. Nazwisko jego wymawiano dotąd z szacunkiem i tym gatunkiem dreszczu, jaki w filistrach wywołuje zawsze prawie zjawisko, przerastające poziom ich umysłu i czynu: obecnie roznosiciele wieczornych dzienników wrzeszczeli przenikliwym dyszkantem, że Mr. Simrock wydał wojnę ziemi i ma zamiar zmiażdżyć ją ogonem swej komety.
Bo istotnie prof. Hoodley Simrock popełnił zbrodnię, której przeciętna publiczność nie zwykła przebaczać. Oto od kilku miesięcy próbował wszelkiemi siłami narzucić światu swą opinję, a opinji tej świat ani myślał uznać.
Stało się to zaś tak:
Mniej więcej przed rokiem prof. Simrock odkrył kometę, niezauważoną dotychczas przez nikogo albo raczej zapomnianą przez astronomów, i o swem odkryciu zawiadomił świat naukowy naprzód telegrafem, następnie zaś szczegółowym raportem, streszczającym obserwacje jego i wnioski. Wiadomość o odkryciu przyjęto z zaciekawieniem i uznaniem, raport wywołał ogólne niedowierzanie i opozycję. W raporcie tym bowiem Mr. Simrock dowodził z najściślejszą dokładnością dat i cyfr, że po upływie 19 miesięcy i siedmiu dni kometa zetknie się z ziemią i to nie ogonem, ale twardem jądrem, co i ją, kometę z twardem jądrem, i samą ziemię przyprawi o niechybną katastrofę, mianowicie o przeistoczenie się w ogromne zbiorowisko lotnych gazów.
Obserwatoria i fakultety odpowiedziały szeregiem objekcyj, zdolnych zdruzgotać dziesięciu Simrocków. Przedewszystkiem pytano go, na jakiej podstawie twierdził, że kometa ma twarde jądro, a jeśliby miał przypadkiem słuszność, skąd pewność, że właśnie jądro jej trafi na kulę ziemską. Mr. Simrock odpowiadał, stawiając szereg faktów, którym przeciwnicy jego przeciwstawili inne fakty. Zdaniem jego nowa kometa była już widzianą i nie została odkrytą przez niego. Obserwowano ją już raz w drugiej połowie XIX wieku, więc półtorasta lat temu. Wówczas wprawdzie obliczono powrót jej o szereg lat wcześniej, ona jednak zgubiła się w przestworze i wróciła w innym czasie, niż oczekiwano. Z obserwacyj poczynionych wówczas przez astronomów prof. Simrock wysnuwał wnioski co do składu tego niebieskiego ciała jak i co do drogi, jaką miało przebyć i stał mocno przy wytycznej dla niego linji. Argumenty jego jednak nie przekonały uczonego świata, wywołały w nim przeciwnie nastrój satyryczny. Zwłaszcza pp. Curchod z obserwatorjum genewskiego i prof. Markham z Greenwich dali upust humorystycznej werwie w odpowiedzi na wywody dyrektora obserwatorjum w Górach Skalistych. Radzili mu, by poświęcił się astronomicznej belletrystyce, jaką niegdyś uprawiał Kamil Flammarion, a jako specjalnemu znawcy Marsa, wskazywali mu naglącą potrzebę obmyślenia środków komunikacji z mieszkańcami tej planety.
Zwłaszcza broszura dr. Curchod, napisana w formie niemal feljetonowej, jaką uczeni francuscy umieją nieraz nadawać swym polemikom, pozyskała szeroką poczytność. Z gabinetów profesorskich kłótnia naukowa przeniosła się do biur dziennikarskich i do kawiarni. Hipotezą prof. Simrocka poczęła bawić się przeciętna publiczność, zwłaszcza odkąd zewnętrzną powierzchowność profesora i jego wywody spopularyzowała we właściwy sobie sposób karykatura. Mr. Simrock zajął stałą rubrykę w pismach humorystycznych. Długa jego koścista postać z przerażonym wyrazem twarzy i wskazującym palcem, groźnie podniesionym do góry, miała przywilej rozśmieszania czytelników.
— Cóż tam? Wylecimy podobno w powietrze, nim rok upłynie?
— Za trzy miesiące podobno!
— I coś dni, bo ten stary warjat obliczył wszystko co do minuty!
— Że go do czubków nie wzięto!
— Ba! On uważa, że cały świat kwalifikuje się do czubków, bo mu nie wierzy.
— A jakże! Wypowiada to wyraźnie w jednej z propagacyjnych broszur.
Mr. Simrock istotnie wydawał broszury dla szerokich warstw publiczności i w broszurach tych ubolewał nad szaleństwem ogółu, zamykającego oczy na tak bliskie niebezpieczeństwo. Dowodził, przekonywał, urągał. Ludzie śmiali się do rozpuku. W niedzielnych feljetonach zapytywano go, jakie środki ratunkowe wynalazł dla uniknięcia katastrofy: karykaturzyści rysowali go z wielkim parasolem, osłaniającego kulę ziemską lub z piekielną maszyną, niweczącą kometę w chwili jej zbliżenia.
Tymczasem jednak kometa, o której istnieniu tak długo wątpiły obserwatorja, zbliżyła się i wzrosła tak, że ją można było dostrzec gołem okiem. W noc ciepłą i gwiaździstą zatrzymywali się przechodnie na placach i skwerach, pokazując sobie punkcik świetlny, przedłużający się w przycinek.
— Oto pocisk Simrocka! — śmiano się, wskazując kometę.
— Pociąg na fałszywych torach!
— Dlaczego nie wywieszą chorągiewki ostrzegawczej?
— Należałoby ziemię zaasekurować od wypadków! Mielibyśmy przynajmniej premję za spodziewane guzy.
W konceptach soli attyckiej było niewiele, ale cel żartownisie osiągali: śmiano się powszechnie i rozchodzono w doskonałym humorze, życząc sobie dobrej nocy.
A tymczasem kometa stawała się coraz wyraźniejszą na ciemnym płaszczu nocy. Już ją nie tylko można było rozpoznać gołem okiem jak inne gwiazdy, narzucała się oczom jak srebrna, jasno błyszcząca Wenus. A niedługo zaćmiła gwiazdę wieczorną.
Ledwo cienie poczynały zasnuwać sklepienie niebios, złocisty promyk zjawiał się na szarzejącym dopiero błękicie, blaskiem swym przyćmiewając wszystkie ciała niebieskie prócz księżyca.
Prof. Simrock jednak zacietrzewiony w swej hipotezie, wydawał broszurę po broszurze, rozwijając przed czytelnikami coraz straszliwsze horoskopy. Zapowiadał tedy przebieg katastrofy. Twierdził, że zbliżenie się komety wywoła naprzód niesłychaną modyfikację przypływu i odpływu mórz, a w dalszej konsekwencji olbrzymie zalewy wód. Miały się też zmienić doszczętnie warunki atmosfery. Nadzwyczajne upały i wyschnięcie powietrza musiały przyprawić całą ludzkość o śmierć jeszcze przed zderzeniem się niebieskich pociągów, jak humoryści nazywali przepowiadaną przez Simrocka katastrofę.
Hiobowe te wieści obiegały świat, wywołując uśmiechy. Ale w uśmiechach tych była szczypta niepokoju. Kilka dziesiątków lat wstecz świat cały żył przecie w oczekiwaniu końca. Widomym obrazem tego nadchodzącego końca był Antychryst. Po jego zwyciężeniu i triumfie chrystjanizmu ludzie żyli samą tylko myślą o dniu ostatecznym. Wprawdzie potem odwrócono się od tego przykrego przedmiotu, ale prognostyki Simrocka przywodziły na pamięć ów niedawny nastrój, budząc natrętnie myśl, że oto właśnie może zbliżać się ziszczenie ówczesnych przepowiedni i oczekiwań.
Tymczasem jednak kometa rosła. Już nie była to strzałka, ale miotła. Kiedy się pojawiała na niebie w noc miesięczną, miało się wrażenie dwóch księżyców, tak wiele światła promieniowało od niej ku ziemi.
Teraz począł się niepokój. Grupy ludzi przystawały co noc na ulicach, podnosząc głowę do góry. Już nie dowcipkowano, mówiono do siebie półgłosem jak przy łożu chorego lub na pogrzebie. Każdy szukał u sąsiada uspakajającej odpowiedzi. Nie! Tego nie można było brać na serjo! Takie strachy odczuwano i dawniej przy pojawianiu się różnych komet, a potem okazywało się zawsze, że rzecz cała śmiechu warta, i kończyło się wszystko na kilku miesiącach deszczu. Teraz będzie tak samo. Oczywiście!
Mimo zapewnień, że nic światu nie grozi, poczęto jednak traktować kometę poważniej niż dotąd. Wprawdzie obserwatorja i fakultety pozostały na swem odpornem stanowisku, nie chcąc naruszać swej nieomylności, ale prasa z dniem każdym zwracała baczniejszą uwagę na przepowiednie Mr. Simrocka. Artykuły popularno-astronomiczne poczęły pojawiać się na wydatnych miejscach dzienników, wkońcu umieszczono je na pierwszej stronicy, jako najgodniejsze uwagi, i najskwapliwiej czytane.
Ponad wypadkami dnia, ponad kwestjami, stanowiącemi oś środkową społecznego życia, ponad życia tego wszystkie walory i cele, o których posiadanie zabiegał rodzaj ludzki, wysuwała się, gasząc swym rosnącym blaskiem wszystko inne kometa.
I jak w początkach zjednoczyli się wszyscy w zaprzeczaniu i wyśmiewaniu, tak teraz skupiali się we wspólnem przerażeniu, wierząc, że nadchodzi kres wszystkiemu, co żyło na ziemi, i że maluczko, a cała ta promienna kula, siedlisko tylu cudów ludzkiego genjuszu i tylu przez ludzkość popełnionych zbrodni zmieni się w słup gazów, rozpryśnie jak bańka mydlana.
I znów po kilkonastoletniej pauzie wrócił świat do swego mistycznego pozoru. Już nie w jednym Rzymie, ale we wszystkich stronach świata tłumy poczęły cisnąć się do świątyń, procesje pokutne napełniały ulice, trwoga objęła w wyłączne posiadanie myśl ludzką.
A kometa rosła. Już nie współzawodniczyła z księżycem. Blady jego sierp gasł wobec wspaniałych blasków, rozświetlających każdej nocy widnokrąg. Noc przestała istnieć. Zaledwie gasło słońce, gdy wielka połać nieba poczynała płonąć przedziwnym pożarem. Ni to słońce nowe, ni to zolbrzymiały księżyc ukazywał się, oślepiając oczy, mrożąc duszę.
Ale nie tylko ogólnikowe obawy przygniatały ludzkość: rozpoczął się łańcuch faktów, coraz groźniejszych i bardziej bolesnych. Na morzach trwały bezustanku huragany o niesłychanej dotąd mocy. Trąby wodne podnosiły się do nadzwyczajnej wysokości: opadając, niszczyły wszystko, co napotkały na drodze. Statki jakie od początku tego okresu wyruszyły na morze, uległy rozbiciu i ani jeden świadek klęski nie dostał się na brzeg. Komunikacja wodna ustała zupełnie, i niepodobna było przekonać się, czy okropne wieści o katastrofach, wyrządzonych przez rozszalały żywioł, były i w jakiej mierze prawdziwe. Opowiadano bowiem, że ocean Spokojny wystąpiwszy z brzegów, zatopił wszystkie lądy między Azją a Ameryką, nie wyłączając Australijskiego kontynentu. Opowiadanie to było niewątpliwie prawdziwe odnośnie do Sumatry, której zatopienie skonstatowano z Singapore, zanim ostatnia ta wysepka sama uległa zniszczeniu. Dotkliwsze jednak stokrotnie były spustoszenia, wywołane w Europie, przez wylew Atlantyku i mórz z nim złączonych.
Wielka Brytanja już nie istniała. Nie istniała Holandja i Belgja. Zalany był półwysep Jutlandzki wraz z Zelandją, Fionją i mniejszemi wyspami między Danją a Szwecją. I to rozpętanie żywiołów trwało wciąż i wzmagało się.
I teraz nie była to już obawa, dręcząca ludzkość przed widmem wielkiego nieszczęścia: to była pewność. Świat doszedł momentu, przepowiadanego od początku istnienia ludzkości zarówno przez wiarę jak i przez naukę. To był koniec...
A kometa zbliżała się. Zakrywała swą powierzchnią znaczną część widnokręgu, olśniewającym blaskiem zmieniała noc w dzień, pociągała ku sobie ziemskie zbiorniki wodne, wywołując coraz straszliwsze klęski i zalewy. A przytem inne zjawisko dodawało przerażenia i goryczy mieszkańcom ziemi. Oto bowiem upał, jaki odczuwano od pewnego czasu, wzrósł do niebywałych rozmiarów, stając się ogólnem utrapieniem i źródłem śmiertelności. Wprawdzie niepomierna gwałtowność burz morskich i potopów napełniała atmosferę solnemi wyziewami i wilgocią, ale nadzwyczajnie wysoka temperatura wchłaniała je i przez powietrzne opary słońce znów poczynało wypalać wszystko i morzyć, nielitościwe, do ognistego Molocha podobne.
Przyłączyła się tymczasem do okropności, jakie już dręczyły ludzkość, nowa. Oto bowiem z nadmiaru gorąca słodkie wody poczęły wysychać. Ludzie, ginący dotąd od potopów morskich i od spiekoty, poczęli teraz wymierać z pragnienia. Gdzie wodociągi czerpały wodę z wyżyn górskich, tam jej starczyło; gdzie indziej poziom wód był niższy, a prąd słaby, tam rychło pozostawało samo tylko wyschłe łożysko, nad którem z rozpaczą pochylały się gromady ciężko dyszącego ludu, wyszukując pozostałych jeszcze tu i owdzie resztek wilgoci, i ginąc z pragnienia, jak zginęły już mnogie zastępy wieśniaków z nizin.
Świat stał się wielkim cmentarzem, pełnym niegrzebanych trupów, których rozkład zatruwał powietrze. Żywi zazdrościli umarłym, błądząc wśród opustoszałych miast i zdziczałych pól jak cienie i oczekując śmierci.
Po raz ostatni wlokły się zastępy konających do świątyń, ostatniego schroniska, przeznaczonego na śmierć ludzkości. Kapłani krzepili ich słowem i ciałem bożem i umierali wraz z nimi, a świątynia stawała się grobowcem.
A kometa zajęła już cały niemal widnokrąg i szła ku ziemi, jak buchające piekłem żarów ognisko. Pociągnięci niewstrzymaną mocą ludzie nie byli w stanie od blasków tych oderwać oczu. Umierali, zapatrzeni w promiennego wroga, który niósł im zniszczenie.

W Rzymie trwało jeszcze życie, zagasłe już w reszcie świata.
Przedziwna budowa wodociągów uchroniła jeszcze zbiorniki wody. Nie brakło jej. Konający z żaru, okryci ranami od spalenizny, duszący się z braku powietrza, znajdowali ostatnie orzeźwienie w czynnych bezustanku fontannach i sadzawkach. Wodotryski na placu Piotrowym otoczone były tłumem, który nurzał w nich wynędzniałe twarze, pijąc chciwie drogocenny, zanikający żywioł. Tłum nadpływał we wszystkich kierunkach. Ludzie osłabli, złamani posuwali się naprzód ostatnim wysiłkiem, zataczając się i wspierając jedni drugich. Co chwila któryś z idących padał na ziemię z wycieńczenia i już nie powstawał. Inni zobojętniali całkiem na śmierć, przestępowali przez drgające jeszcze ciało i wlekli się dalej. Nikt nie skarżył się, nie jęczał, nie rozmawiał. Poco? Czyż cokolwiek mogło jeszcze zajmować tych nędzarzy prócz ogarniającego ich wszechwładnie majestatu śmierci?
Bramy bazyliki otwarte były naoścież. Wnętrze roiło się od ludzi, ale ciemność zalegała je zupełna. Morze elektrycznego światła, rozświetlające wspaniałe nawy podczas uroczystych obrzędów, nie zapaliło się, bo ustało to wszystko, co było dotąd motorem życia. Zapowiedziano ostatnie nabożeństwo, które miał odprawiać papież. Po nabożeństwie rozdaną być miała po raz ostatni komunja, potem wszyscy społem mieli oczekiwać śmierci. Na tę to uroczystość podążało wszystko, co jeszcze nie stało się pastwą śmierci.
Na konfesji paliło się sześć ogromnych świec, rozświetlając posępny cień oparów, zapełniających powietrze. I jak dawniej bywało, na białym tronie zasiadł Piotr drugi, ostatni z następców Piotra. Po bokach siedzieli kardynałowie i prałaci, konfesję i tron otaczali kapłani i klerycy. Ale po kilku tylko zostało jeszcze z tych mnogich setek i tysiąców, które niegdyś barwną mozaiką szat liturgicznych podnosiły świetność odprawianych tu obrzędów, tworząc orszak papieski i najwspanialszy z obrazów, jakie oko ludzkie mogło widzieć na ziemi. Brakło też na trybunie śpiewaków papieskiej kapeli: jak ogromna większość dygnitarzy Kościoła i kleru wymarli i oni, albo też z wyschłego gardła żaden dźwięk nie był już w stanie wydostać się. Papież odprawiał mszę cichą z całym jednak ceremoniałem. Odpowiadali mu książęta Kościoła szeptem, słabym jak ostatnie tchnienie życia; służyli mu, słaniając się i padając u jego stóp, a on podtrzymywał ich jasnem, nakazującem spojrzeniem, które wołało omdlewającym głosem:
— Jeszcze jedna chwila! Wytrwajcie! Potem będzie spoczynek i nagroda!
Lud zapełniał bazylikę po brzegi, leżąc na twarzy, tak iż niepodobna było rozróżnić, kto żyw jeszcze był, a kto umarły.
Papież sam jeden w tym ogromnym tłumie stał krzepki, jak dąb, o który próżno obijają się wichry. Pół wieku już blisko potężne jego barki dźwigały brzemię apostolskiego urzędu, dziewięć dziesiątków lat przesunęły się po jego spiżowej postaci, nie pozostawiając niszczących śladów. I teraz głos jego rozlegał się dźwięczny i spokojny, niosąc święte słowa do najdalszych zakątków świątyni. Bazylikę zapełniała cisza. Zrzadka kędyś od kaplicy Pieta albo z pod którego z portyków, doleciał tłumiony jęk lub głębokie westchnienie. A msza trwała dalej. Zbliżało się Podniesienie. Kardynałowie i prałaci uklękli, podpierając jedni drugich. Ponad morzem głów pochylonych stał jeden człowiek ogromny, przerastający wszystkich wspaniałością postawy, promienny nadziemskim zachwytem. Oczy jego w górę wzniesione zdawały się przebijać kopułę i ginąć w przestworach niebios. Dłonie przejrzyste jak alabaster ujmowały białą Hostję i podnosiły Ją wysoko ponad głową. „To jest Ciało Moje... To jest Krew Moja!“ Wyrazy Tajemnicy przeleciały nad ziemią i rozpłynęły się w niebiosach.
I msza trwała dalej...
Nadeszła komunja. Trzymając się krawędzi ołtarza, by nie upaść, przystępowali do papieża purpuraci o siwych, trzęsących się głowach, biskupi, uginający się pod ciężarem złotolitych kap, młodzi lewici, którym śmierć bliska przyćmiewała blask oczu i ścierała barwę z lica. A potem najsilniejsi z duchownych poczęli ludowi rozdawać komunję. Skończywszy mszę, począł rozdawać ją papież.
Tłum cisnął się do niego. Każdy chciał z rąk jego po raz ostatni przyjąć mistyczne złączenie się z Chrystusem, wiatyk przed śmiercią. Innym kapłanom wyczerpały się hostje i ich samych chwyciła w lodowate swe uściski śmierć. Wśród klęczącego tłumu coraz więcej głów pochylało się ku ziemi, by już nie powstać. Stosy leżących bez ruchu zalegały biały marmur pawimentu i zrzadka już tylko ktoś wyciągał ręce ku papieżowi, wzywając go ku sobie. Wkońcu nie pozostał już nikt z kapłanów, ani z tych, którzy rozdawali komunję, ani z tych, którzy towarzyszyli papieżowi i sam on już teraz przesuwał się, jakby jeden z marmurowych posągów jego poprzedników, niezmożony, potężny i wspaniały, szukając orlim wzrokiem, czy jeszcze ktoś na tych przestrzeniach, zasłanych trupami, nie pozostał przy życiu i nie oczekuje odeń ostatniej duchownej posługi.
I w ten sposób postępując Piotr drugi doszedł do zewnętrznych bram bazyliki. Wewnątrz już ani jedna głowa nie podnosiła się ponad leżącem na ziemi żniwem śmierci. Z kielichem w ręku papież stał w podwojach. U jego stóp rozścielał się plac Piotrowy, także gęsto usiany trupami. Po obu stronach obelisku szemrały odwieczną pieśń swą wodotryski. Na schodach jeden z leżących poruszył się podnosząc ciężką głowę i rzucając na papieża błagalne spojrzenie. Papież przykląkł przy nim i wsunął mu ostrożnie Hostję w rozchylone usta.
Wzrok jego ogarnął szybko szeroką przestrzeń. Była martwą i cichą. Tam już nie pozostało nikogo z owczarni, łaknącego pasterskiej pomocy. Więc raz jeszcze zwrócił oczy ku człowiekowi, któremu udzielił komunji. I ten leżał już bez ruchu, a twarz mu zasuwała mgła śmierci.
Piotr drugi podniósł się z klęczek i stał jak przedtem bez ruchu ze złotym kielichem w rękach.
— To był już ostatni! — rzekł w duszy swojej.
I poczuł przejmujący ból ojca, któremu nieubłagana śmierć odbiera ostatnie dzieci. Wieluż ich było tej umiłowanej dziatwy, której przez pół wieku sterował, ku Chrystusowi ją wiodąc! Jakież trudy poniósł, na jak zmienne patrzał losu koleje, on, który objął dziedzictwo Pawła, stopniałe do zamierającej garstki wiernych, a w kilka lat później danem mu była zjednoczyć świat cały w jedną posłuszną owczarnię. I oto teraz cała owczarnia leży u jego stóp, skoszona bezlitosnym sierpem śmierci, a on pozostał sam jeden, ostatni z żyjących, i pięknej tej ziemi przyszedł kres, i dokonało się wszystko...
Samotnym jest, jak nigdy człowiek nie był na ziemi, pomyślał starzec, i poczuł że opuszcza go siła wszelka, że jest bardzo zgrzybiały, i że życie zaciężyło mu nieznośnem brzemieniem.
— Czemu zapominasz o mnie, śmierci? — zawołał z przepełnionego goryczą serca. — Czemu oto zwiędły wszystkie kwiaty życia, a jam jeden ostał, ja z tych wszystkich umarłych najstarszy.
I poczuł że niepomiernie wzrasta w jego sercu fala goryczy, i począł się modlić gorąco, by Pan oddalił odeń straszliwą pokusę ostatniej godziny.
Ale niebo zdawało się głuche, i darmo szukał stary papież swego Boga, Bóg oddalił się odeń i zasłonił przed znękaną duszą. Więc ostatni z żyjących ścisnął konwulsyjnie złoty kielich i począł wołać Go w rozpaczliwym jęku:
— Gdzie jesteś, Panie? Czemuś mnie opuścił?! Dlaczegom stał się zgrozą dla samego siebie? A zaliż nie strzegłem świętości Twojego przybytku? azali uroniłem którą z owiec jakieś mi powierzył? A oto owczarnia opuściła mnie, i kres znalazło wszelkie stworzenie, a mnie jednego nie tknął anioł śmierci, i stoję jako żywy pomnik gniewu Twojego... Panie mój, Panie mój czemuś mnie opuścił?
I stał przez chwilę zmartwiały w boleści swojej, a południowy wiatr igrał srebrnemi włosami nad jego skronią. I nagle zdało mu się, że słyszy głos jakiś czysto zewnętrzny czy we wnętrzu duszy. I głos ten go karcił.
— Dlaczego smucisz się, sługo zaślepiony i małej wiary? azaliż nie masz mnie przy sobie?
Papież wstrząsnął się cały, i z czcią pełną przerażenia i miłości spojrzał na święte naczynie, które trzymał w ręku. Na dnie kielicha bieliła się jedyna ostatnia Hostja.
— Przebacz, Panie! — zawołał starzec, — adoro Te devote... — kończyły szeptem jego usta.
Ale w tej że chwili ujrzał ze zdumieniem, że Hostja wysuwa się zwolna z otaczającego ją złotego kielicha, i poczyna podnosić się w górę.
Przerażony, chciał Ją pochwycić i zatrzymać, ale ona umknęła jego dłoni, i zwolna majestatycznie podnosiła się coraz wyżej. Opary zasnuwające słońce, rozdzieliły się przed Nią, odsłaniając szeroką przestrzeń słonecznego lazuru. Lazur ujął ją w swoje objęcia i poniósł w górę, aż znikła w nieskończoności.
Piotr drugi śledził ją okiem długo, potem siwa głowa opadła mu na piersi i z drżących rąk złoty kielich osunął się zwolna na ziemię.
— Oto więc odszedłeś ode mnie, Panie mój, i sam pozostałem na tej smutnej ziemi! — jęknął głucho. — Czemuż nie przybywasz, śmierci!
I bardzo znużony opuścił się zwolna na kolana, przymykając oczy, które nic już nie miały do widzenia na ziemi.
Ale wówczas ten sam głos, który raz już ozwał się do niego, dał mu się słyszeć po raz wtóry.
— Podnieś głowę i patrz.
Posłuszny, wzniósł w górę oczy, ale wnet przymknął je, rażone niesłychanym blaskiem, w którego promieniu zgasło słońce. Głos ozwał się znowu naglący.
— Podnieś głowę, i patrz.
Rozwarł posłusznie oczy i patrzał, a blask wzierał się mu w jestestwo całe, przenikając je, miażdżąc i paląc na węgiel. A światłością tą był olbrzymi płomienny krzyż, zasłaniający sobą całą kopułę niebieskiego widnokręgu.
I starzec upadł rażony śmiertelnie straszliwością blasku tego, którego nie była w stanie znieść żadna stworzona istota.
I wtedy dokonało się to, co było przepowiedziane przed wiekami. I minął świat ten jak przed nim minęły inne, i pozostała w miejscu jego moc i chwała Boża.
A trąby Archaniołów grać poczęły ziemi umarłej pierwsze hasło Zmartwychpowstanta:
— Na sąd! na sąd!! na sąd!!!

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.