Antychryst (Mereżkowski, 1907)/Sprosność opustoszenia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Antychryst
Pochodzenie Piotr i Aleksy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Walery Gostomski
Tytuł orygin. Антихрист
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SPROSNOŚĆ OPUSTOSZENIA.
I.

— Skoro car jeździł do Woroneża budować okręty w roku 1701, stał się z woli bożej wielki pożar w Moskwie. Spaliły się domy hosudarskie w Kremlu i święte cerkwie, i krzyże, i wewnątrz ikonastazy, i obrazy święte, i dzwon wielki 8.000 pudów ważący spadł i zbił się, takoż i inne dzwony pospadały. Miejscami ziemia gorzała.
Mówił to Aleksemu O. Iwan, 70-letni starzec, klucznik moskiewskiego soboru Zwiastowania.
Piotr zaraz po swej charobie, 27 stycznia 1716 roku wyjechał do obcych krajów. Carewicz pozostał sam w Petersburgu. Nie otrzymując od ojca wiadomości, postanowienie ostateczne — albo poprawić się, by otrzymać następstwo lub wstąpić do zakonu — odkładał na później i po dawnemu żył z dnia na dzień. Zimę spędził w Petersburgu, wiosnę i lato w Rożdestwienie. Jesienią wyjechał do Moskwy odwiedzić krewnych.
Dnia 10 września, w wigilię wyjazdu z Moskwy, odwiedził swego druha starego, męża swej mamki, klucznika Iwana, i razem z nim poszedł obejrzyć opustoszony przez pożar stary dworzec Kremliński.
Długo chodzili po różnych pałatach i teremach, po niezliczonych ruinach. Co płomień oszczędził, to czas burzył. Liczne komnaty pozostawały bez drzwi, bez okien, bez podłóg, tak, że i wejść do nich było niepodobna. Szczeliny widniały w popękanych murach. Waliły się sklepienia i dachy. — Aleksy nie mógł odnaleźć ani poznać miejsc, w których dzieciństwo spędził.
Odgadywał on niewyrażoną w słowach myśl O. Iwana, że pożar, który się zdarzył tego samego roku, gdy car począł burzyć stary obyczaj moskiewski, był znakiem gniewu Bożego.
Weszli do małej starej cerkiewki domowej, gdzie jeszcze car Iwan Groźny modlił się o syna, którego zabił później.
Po przez szczelinę w sklepieniu widać było niebo, takie niebieskie, błękitne, jakiem się wydaje tylko w ruinach. Pajęczyna, zasnuwająca otwór w szczelinie, błyszczała barwami tęczy; krzyż, złamany przez burzę, ledwie trzymał się w górze na porwanych łańcuchach. Szyby z miki zbite przez wiatr. Wrony wlatywały przez otwory w dachu, robiły sobie gniazda pod arkadami i zanieczyszczały ikonostaz. Białawe ich ślady plamiły ciemne figury świętych. Jedna połowa wrót carskich była zerwana. W ołtarzu przed tronem stała błotnista kałuża.
O. Iwan opowiadał carewiczowi, jak duchowny tej cerkwi, stuletni prawie starzec, przez długi czas zanosił skargi do różnych urzędów, kolegiów a nawet do samego cara, błagając o naprawę świątyni, albowiem »z powodu starości sklepień, woda zacieka i obawa jest, aby Eucharystya Święta nie została uszkodzona«.
Ale nikt go nie słuchał. Umarł ze zmartwienia, a cerkiew stała się ruiną.
Spłoszone wrony zerwały się z krzykami złowieszczymi. Wiatr wpadł przez okno, zajęczał i zapłakał. Pająk spuszczał się na swej pajęczynie. Coś wzbiło się z ołtarza, zapewne nietoperz i zakrążyło nad samą głową carewicza. Smutek go ogarnął. Wspomniał słowo proroka o »sprosności opustoszenia w miejscu świętem«.
Przeszli koło Kraty Złotej, zstąpili do pałacu Granowitego, zachowanego w lepszym od innych stanie. Ale zamiast dawniejszych przyjęć poselskich i wyjść carskich, teraz dawano tutaj nowe komedye, dyalogi, uroczyście obchodzono wesele trefnisiów Carskich. Aby zaś dawne wspomnienia nie przeszkadzały nowym zabawom, malowidła na murach zabielono wapnem i zastąpiono je wesołą ornamentacyą na nowy »niemiecki-sposób«.
W jednym ze składów pokazał O. Iwan carewiczowi dwa sztuczne lwy. Poznał je zaraz Aleksy, bo widywał je często w dzieciństwie. Umieszczone za czasów cara Aleksego Michajłowicza w pałacu Kołomieńskim, około tronu carskiego, jak żywe ryczały, poruszały oczami i otwierały paszczęki. Wielkie ich tułowy ulane z miedzi, pokryte były skórą baranią, naśladującą skórę lwią. Mechanizm, który wywoływał ryk lwi i poruszał szczęki i oczy, leżał teraz obok w oddzielnej skrzyni. Widocznie przywieziono tu owe lwy dla naprawy i zapomniano o nich w pośród innych gratów. Sprężyny zepsuły się, skóra wisiała w łachmanach, zgniła słoma zwieszała się z kadłubów; nędznie wyglądały teraz lwy samowładców rosyjskich. Paszcze ich, bez wyrazu, przywodziły na pamięć łagodność owiec.
W opustoszałych, lecz zachowanych w całości budowlach mieściły się nowe kolegia: departamenty senatu, kantor składów solnych, kancelarye wojenne, składy sukien i amunicyi. Wszystkie te kolegia przeniesione tu zostały nietylko z ich archiwami, urzędnikami, służbą, ale nawet z więźniami, którzy mieścili się przez lata całe w piwnicach pałacowych. Ci ludzie nowi uwijali się w starym dworcu, jak robaki w trupie, zanieczyszczając wszystkie kąty.
— Wszelakie nieczystości pochodzące od ludzi i koni — mówił O. Iwan — przynoszą nie mało szkody drogocennym sprzętom z dawnych lat i skarb carski o stratę przyprawiają. Zanieczyszczone powietrze brudzi naczynia srebrne i złote. Trzebaby w tem wszystkiem porządek zrobić, gdzieindziej przenieść więźniów. Nieraz otośmy skarżyli i prosili, ale nikt nas nie słucha — kończył stary ponuro.
Dzień był niedzielny, w kolegiach pustki. Ale powietrze duszne było wszędzie miazmatami przepełnione. Wszędzie widne były brudne ślady od pleców ludzkich opierających się o ściany, plamy atramentowe, różne napisy i rysunki. A w zblakłych złoceniach starych fresków rozróżnić jeszcze można było surowe oblicza proroków, praojców i rosyjskich świętych.
W samym Kremlu w pobliżu pałaców i soborów znajdował się szynk dla niższych urzędników. Wyrósł jak grzyb jadowity i przez wiele lat utrzymywał się z cicha pomimo ukazów, nakazujących niezwłocznie usunięcie go.
W jednej z budowli kancelaryjnych powietrze tak było duszne i smrodliwe, że carewicz co prędzej okno otworzył. Od dołu, z szynku pełnego ludzi, dochodził dziki, jakby zwierzęcy ryk, tupotanie nóg tańczących, brzęk bałałajki i pieśń pijacka:

Matka skacząc mię rodziła
Ochrzcili mię w carskim szynku
Kąpali w winie zielonem.

Znajoma pieśń, śpiewała ją nieraz księżna-przeorysza Rżewska podczas pijackich uczt carskich.
I zdało się carewiczowi, że z szynku jak z ciemnej, otwartej paszczęki wraz z tą pieśnią, wraz ze sprośnemi przekleństwami i z zapachem siwuchy wznosił się ku pałacom carskim i napełniał je duszący smród, od którego mdłości ogarniały i serce ściskało się żałością śmiertelną.
Podniósł oczy w górę ku sklepieniu. Wymalowane tam były kręgi niebieskie: księżycowy i słoneczny, a także anioły służące gwiazdom i wszelkie inne twory Boże, i Chrystus Emmanuel, siedzący na tęczy niebieskiej z kołami o wielu oczach, w lewej ręce trzymający kielich złoty, w prawej berło, na czole swem mający koronę siedmiogranną. Na złotem tle malowidła widniał napis: »Przedwieczne Słowo Ojca, będące obrazem Boga i wiodące stworzenie od niebytu do bytu, pokój daj Kościołowi twemu, zwycięstwo wiernemu carowi«.
A z dołu dochodziła piosnka:

Matka skacząc mię rodziła
Ochrzcili mię w carskim szynku.

Carewicz odczytał napis w kręgu słonecznym: »Słońce pozna zachód swój i stanie się noc«.
I słowa te proroczo odezwały się w jego duszy i starodawne słońce carstwa moskiewskiego poznało zachód swój w ciemnych moczarach czuchońskich, w zgniłej pluchocie jesiennej — i stała się noc — nie czarna, a straszliwa biała noc petersburska. Zmierzchło słońce starodawne; poczerniało złoto korony i klejnotów Monomacha od nowego smrodliwego tchnienia. I nastała sprosność opustoszenia w miejscu świętem.
Uchodząc jakby przed niewidzialną pogonią, wybiegł carewicz z dworca, nie oglądając się, mijajając szybko korytarze sienne, schody, tak iż Ojciec Iwan na swych starych nogach ledwie mógł za nim podążyć. Dopiero na dworze, pod niebem odkrytem zatrzymał się Aleksy i odetchnął swobodnie. Czyste tu było i chłodne powietrze jesienne; czystymi zdały się białe kamienie soborów.
Na rogu przy samym kościele Zwiastowania znajdowała się długa, nizka ława, gdzie zwykł siadać często Ojciec Iwan, by grzać na słońcu stare kości.
Carewicz upadł znużony na ławkę; stary poszedł do domu, ażeby przygotować nocleg. Aleksy sam pozostał.
Czuł się tak znużonym, jakby przeszedł tysiąc wiorst. Płakać chciał, ale łez mu nie stało: serce płonęło i łzy na niem osychały jak woda na rozpalonym kamieniu.
Spokojne światło wieczorne płonęło jak lampka na białej ścianie. Złota kopuła soboru błyszczała ogniście, niebo stawało się liliowem i ciemniało, przybierało barwę podobną do barwy więdnącego fijołka. I białe wieżyce wydały się olbrzymimi kwiatami o płatkach złotych.
Wtem dało się słyszeć bicie zegarów na bliższych i dalszych bramach i wieżach. W cichem powietrzu drżały powolne fale przeciągłych dźwięków, jak gdyby zegary wzywały się nawzajem, jakby rozmowę wiodły o tajnikach przeszłości i przyszłości. Stare zegary uderzały szybko; mnóstwo drobnych dzwonków towarzyszyło wielkiemu dzwonowi, który znaczył godziny muzyką kościelną, zachrypłą, ale uroczystą jeszcze; nowe dzwony holenderskie odpowiadały melodyami kurantów i tańców modnych »na sposób amsterdamski«. A wszystkie te dawne i nowe dźwięki przypominały Aleksemu dalekie, dalekie dzieciństwo.
Przymknął oczy i dusza jego pogrążyła się w tę ciemną dziedzinę pomiędzy snem i jawą, gdzie przemieszkują mary przeszłości. Jak cienie przesuwające się po białej ścianie, gdy promień słoneczny przez szczelinę okiennicy wnika do ciemnej komnaty, przechodziły przed wzrokiem jego duszy wspomnienia — widzenia. A po nad wszystkiemi panował jeden groźny obraz ojca. I jako pielgrzym, który z wysokości w nocy przy błyskawicy widzi całą przebytą drogę, tak on w straszliwym blasku tego obrazu widział całe swe życie.


II.

Oto jest w szóstym roku życia.
W staroświeckiej karocy carskiej, obitej czerwonym aksamitem o szybach z miki, zasłoniętych jedwabnemi firankami, siedzi na kolanach babki, wśród puchowych poduszek i pulchnych jak poduszki nianiek. Obok siedzi matka jego carowa Eudoksya, w czepcu zdobnym perłami, z twarzą okrągłą, białą, zawsze jakby zdziwioną, jak u małej dziewczynki.
Patrzy po przez zasłonę i otwarte okno karocy na tryumfalny pochód wojsk z okazyi wyprawy azowskiej. Podoba mu się jednostajny uroczysty marsz pułków, błyszczące w słońcu armaty miedziane, i obraz alegoryczny, z gruba namalowany na proporcach: dwaj skuci Turcy, z napisem:

Ach! Azow straciliśmy
I klęsk srogich doznaliśmy.

Prócz tego na obrazie wymalowany, w morzu niebieskiem czerwony, nagi człowiek: Bóg morski Neptunus, z trójzębem w ręku, siedzi wierzchem na zielonym zwierzu Kitowrasie. Pod tem podpis: »Winszuję zdobycia Azowa i poddaję się wam«.
Wspaniale przedstawia mu się uczony Niemiec Winius w ubiorze wojownika rzymskiego, wygłaszający wiersze rosyjskie z wysokości bramy tryumfalnej przez tubę długą na półtora sążnia. Wśród żołnierzy postępuje bombardyer roty preobrażeńskiej, w ciemnym, zielonym kaftanie, z czerwonymi wyłogami i w trójrożnym kapeluszu. Wzrostem wszystkich przewyższa, tak, że z daleka jest widoczny. Alosza wie, że to jego ojciec. Ale twarz jego tak młoda, prawie dziecinna, że Aloszy wydaje się nie ojcem, ale starszym bratem, miłym towarzyszem igraszek dziecinnych, takimż małym chłopcem, jak on sam. Duszno w starej karocy wśród puchowych poduszek i pulchnych jak poduszki nianiek. Chciałby się wyrwać na swobodę, na słońce, do tego wesołego, kędzierzawego, bystrookiego chłopca.
Ojciec ujrzał syna. Uśmiechnęli się do siebie i serce Aloszy uderzyło radością. Car zbliża się do drzwiczek karocy, otwiera je, przemocą prawie bierze syna z rąk babki, z pośród lękliwie wykrzykujących nianiek, czule, delikatnie jak matka ściska go, całuje; potem wysoko podniósłszy, pokazuje wojsku, narodowi; sadza go sobie na ramieniu i niesie nad szeregami żołnierzy. Najprzód zbliska, potem coraz dalej i dalej ponad morzem głów rozlega się wesoły, gromowy, tysiącogłosy okrzyk:
— Wiwat! Wiwat! Wiwat! — niech żyje car z carewiczem.
Alosza czuje, że wszyscy patrzą na niego i kochają go. I wesoło mu i straszno. Trzyma się mocno szyi ojcowskiej, przyciska się do ojca; ten go niesie ostrożnie, ostrożnie; — nie bójcie się: nie upuści. Zdaje się dziecku, że wszystkie poruszenia ojca, to własne jego ruchy, cała siła ojca jego własną siłą, że on i ojciec stanowią jedno i to samo. Chce mu się śmiać i płakać — takie wesołe okrzyki ludu i grzmot armat, i dźwięk dzwonów, i złote głowy soborów, i niebo niebieskie, i wiatr swobodny, i słońce jasne. W głowie mu się kręci, szybko dyszy — i leci, leci — prosto do nieba, do słońca.
A z okna karocy wysuwa się głowa babki. I miłą i śmieszną zda się Aloszy jej twarzyczka zmarszczona, drobna, starusieńka. Babka macha ręką i krzyczy i prosi, omal nie płacze.
— Pietienka, Pietienka! synku, zmęczysz Aloszę.
I znów niańki układają go w puchowej pościółce pod ciepłą kołderką, haftowaną złotem, podbitą sobolami. Pieszczą go, kołyszą, łechczą pod piętami, żeby mu się lepiej spało, i okrywają i otulają, ażeby wietrzyk skąd nie powiał, strzegą carskie dzieciątko jak źrenicę oka, a chowają jak krasną dzieweczkę za odwiecznemi zasłonami i firankami. Kiedy idzie do kościoła, ze wszystkich stron niosą ekrany sukienne, ażeby nikt nie mógł widzieć carewicza, dopóki urzędownie nie będzie okazany ludowi wedle starego obyczaju; a gdy raz ukazany zostanie, to z dalekich stron ludzie zjeżdżać się będą umyślnie, aby patrzeć nań, jak na dziwo jakieś.
W nizkich komnatach niewieścich duszno. Drzwi, okiennice, okna obite starannie wojłokiem, aby znikąd nie wiało. Na podłodze także wojłok gwoli ciepła, a także chodu cichego. Piece napalone do gorącości. Pachnie kadzidłami, trawami wonnemi, które kładą do pieca dla zapachu. Światło dzienne, przenikając przez mikę szyb, staje się bursztynowo-żółtem. Wszędzie palą się lampki. Aloszy nieco ckliwo, ale miło i przytulnie; jakby drzemał w pół odurzeniu i nie mógł się obudzić na dobre.
Drzemie, słuchając jednostajnych rozmów o tem, jak dom swój po Bożemu trzeba urządzić aby wszystko było oczyszczone, uprzątnięte, wymiecione, strzeżone od wszelkiej szkody — aby nic nie zapleśniało, nie zgnoiło się — aby wszystko było zamknięte, nierozrzucone, chronione przed złodziejami — aby temu, co dobre, oddana była cześć, a temu, co złe, wymierzona kara — i jako okrajki winny być starannie chowane, i jak rybę na rożnie trzeba obracać, jak grzybki marynować i solić; — jak trzeba chować wiarę w nierozdzielną Trójcę Świętą.
Drzemie przy dźwiękach drumli, na której grają ślepi grajkowie, śpiewając stare byliny; drzemie przy opowieściach stuletnich bajarzy, którzy bawili niegdyś jeszcze jego dziada, »najcichszego« cara Aleksego Michajłowicza. Drzemie i śni na jawie, przysłuchując się opowiadaniom pielgrzymów, wędrownych żebraków: o górze Atosie, spiczastej jako szyszka jodłowa — a na samym jej wierzchołku ponad obłokami stoi Matka Boża, Bogarodzica Przeczysta i odblaskiem płaszcza swego górę całą oświeca — o Szymonie Słupniku, który sam ciało swoje gnojąc, toczony jest przez robaki — o miejscu, gdzie raj ziemski, które to miejsce dojrzał z oddali z okrętu swojego nowogrodzianin, Moisław — i o wszelkich innych cudach bożych i pokusach szatańskich. A skoro Aloszenka pocznie się nudzić, na rozkaz babki skaczą przed nim trefnisie, karzełki, dziewczynki sierotki, Kałmuczki małe i murzynki, skaczą, tańcują, koziołki wywracają, biją się, do krwi się drapią; albo stara babka sadza go sobie na kolana i pocznie przebierać jego paluszkami, jeden za drugim, od wielkiego do malutkiego, powtarzając przytem: »Sroka-wrona kaszy nawarzyła, za próg poskoczyła, gości zwołała, temu dała, temu dała, a temu nic się nie dostało«. I babka go łechce, a on się śmieje, trzepoce. Babka karmi go tłustemi ciasteczkami, konfiturkami z mlekiem makowem, i gruszeczkami w miodzie.
— Jedz Aloszenka, niech ci na zdrowie będzie, milusieńki ty mój, słoneczko moje!
A gdy Aloszę brzuszek zaboli, przychodzi baba znachorka, która leczy dzieci, szepcąc słowa niezrozumiałe. Zaledwie kichnie lub zakaszlnie dzieciątko, poją je wraz odwarem malinowym, nacierają spirytusem z kamforą, albo naparzają w wannie.
Tylko w najgorętsze dni roku prowadzano go na przechadzkę do Ogrodu Górnego na zboczu góry kremlińskiej. Przypomina ona ogrody wiszące i stanowi jakby dalszy ciąg teremów niewieścich. Wszystko tu sztuczne: kwiaty cieplarniane w skrzynkach zasadzone, maleńkie stawki, ptaki przyswojone w klatkach. Patrzy Alosza na rozłożoną u stóp góry Moskwę, na ulice, po których nigdy nie chodził, na dachy, kopuły, dzwonnice, na daleką okolicę zamoskiewską, na siniejące w oddali góry Worobieskie, na lekkie, na złociste obłoki. I nudno mu. Chciało by się wydostać z teremów i z tego ogrodu sztucznego na pola, na rzeki, do lasów prawdziwych, w dal nieznaną; chciało by się biedź, lecieć — zazdrości jaskółkom. Duszno, parno. Cieplarniane kwiaty i trawy lecznicze, wydają zapach mdlący i korzenny. Po niebie sunie ciemno-sina chmura. Cień zalega. Nagle zapachło świeżością i lunął deszcz. Alosza wystercza na deszcz twarzyczkę i rączęta drobne i chciwie chwyta chłodne krople, a nianie i mamki wołają już go, krzyczą: »Aleszonka, Aleszonka! chodź dzieciątko do domu! nóżki przemoczysz«.

Lecz Alosza nie słucha, chowa się w krzaki. Zapachniała miętą ziemia wilgotna; zieleń sadu przybrała odcień ciemno jaskrawy, i piwonie zagorzały purpurowym płomieniem. Ostatni promień przeniknął chmurę i słońce zmieszało się z deszczem, tworząc złotą drżącą siatkę. Alosza ma przemoczone nóżki i sukienki, lubuje się kroplami deszczu, gdy padając w kałużę rozpryskują się pyłem dyamentowym, skacze, pląsa, klaszcze w dłonie i wyśpiewuje wesołą piosnkę przy szumie deszczu:

Deszczyku padać przestań
Pójdziemy na Jordan.
Do Boga się pomodlimy,
Chrystusowi pokłonimy.

Wtem nad samą jego głową, jakby chmura się rozpadła — zajaśniała oślepiająca błyskawica; grom uderzył, wicher się zakręcił. Alosza zamarł cały ze strachu i radości, jak wtedy, na ramionach ojca w tryumfie azowskiego zwycięstwa. Przypomniał mu się wesoły, kędzierzawy, bystrooki chłopiec — i poczuł, że go kocha tak samo jak tę straszliwą błyskawicę. W głowie mu się zakręciło, dyszy ciężko, pada na kolana, wyciąga ręce do czarnych niebios pełen trwogi i pragnienia, aby znów zajaśniała błyskawica jeszcze groźniejsza, jeszcze bardziej oślepiająca.
Ale drżące ręce stare już go chwytają, niosą, rozbierają, układają pościółkę, nacierają spirytusem z kamforą, poją kwiatem lipowym do siódmego potu i okrywają i otulają. I znów drzemie — i śni mu się zwierz Aspid, mieszkający w górach kamiennych, z twarzą dziewiczą, z trąbą wężową, z nogami bazyliszka, któremi żelazo przecina. Łowią go dźwiękiem trąb, nie znosi ich odgłosu, sam uszy sobie przekłuwa i kamienie oblewa krwią swą siną. Śni mu się też Siwin, ptak rajski, co śpiewa pieśni królewskie. Na Wschodzie w ogrodach Edeńskich on mieszka, głosi radość sprawiedliwym, którą Pan im przyobiecał. Żaden człowiek w ciele żyjący nie może słyszeć głosu tego ptaka, a jeśli usłyszy, to myśl zachwycona wiedzie go śladem głosu i wsłuchany weń — umiera. I zda się Aloszy, że idzie za śpiewającym Siwinem, i słuchając pieśni słodkiej — umiera, zasypia snem wiecznym.
Nagle jakby burza werwała się do komnaty, roztworzyła drzwi na oścież, rozsunęła zasłony, zerwała kołderkę z Aloszy i chłodem go owionęła. Otworzył oczy i ujrzał twarz ojca. Nie przestraszył się wcale, nie zdziwił nawet, jak gdyby wiedział i czekał, że przyjdzie. Z dzwoniącą jeszcze w uszach rajską pieśnią Siwina, z rzewnym, sennym uśmiechem wyciągnął ręce, wołając: Tato, tato kochany! zerwał się i ojcu na szyję się rzucił. Ten go ujął silnie, aż go zabolało, przycisnął do siebie, całując twarzyczkę i szyjkę, nóżki gołe, całe gołe pod koszulką nocną ciałko senne. Ojciec przywiózł mu z za morza zabawkę osobliwą; w skrzynce drewnianej pod szkłem trzy Niemki woskowe i dziecko, a za niemi zwierciadełko; u dołu rączka kościana; jak ją zakręcić, to Niemki z dzieckiem obracają się i tańczą przy muzyce. Podoba się zabawka Aloszy. Ale ledwo spojrzał na nią — i znów patrzy, nie może się napatrzeć na tatę. Twarz mu schudła, wyciągnęła się, zmężniał, jakby wyrósł. Lecz Aloszy wydaje się, że chociaż on duży, duży, a przecież zawsze taki maleńki, taki maleńki, zawsze taki jak wprzód wesoły, kędzierzawy, bystrooki chłopiec. Czuć od niego wino i powietrze świeże.
— A u taty wąsiki wyrosły. Jakie malutkie. Ledwo widać.
I z ciekawością paluszkiem wodzi po górnej wardze ojca, gładząc miękki puch ciemny.
— A na brodzie dołek tak samo, jak u babuni. I całuje go w ten dołek.
— A czemu u taty odciski na rękach?
— OJ siekiery, Aloszenko: okręty za morzem budowałem. Poczekaj, gdy wyrośniesz i ciebie z sobą zabiorę: Chcesz jechać za morze?
— Chcę. Gdzie tata, tam i ja. Zawsze chcę z tatą.
— A babuni to ci nie żal?
Alosza nagle spostrzegł w pół otwartych drzwiach przestraszoną twarz staruszki i bladą, jakby martwą twarz matki. Obie patrzą nań z daleka, nie śmieją się zbliżyć, żegnają go i same się żegnają.
— Żal babci! — przemówił Alosza i zdziwił się, dlaczego ojciec nie pyta go o matkę.
— A kogo więcej lubisz: mnie czy babunię.
Alosza milczy, nie znajduje odpowiedzi. W tem silniej jeszcze przyciska się do ojca i cały drżący od wstydliwego uczucia, szepcze mu do ucha.
— Tatę kocham, najwięcej tatę kocham!...
...I nagle wszystko znikło — i komnatki teremu i pościółka puchowa i matka i babka i nianie. Jakby się zapadł w jakąś czarną jamę, wypadł jak ptaszek z gniazda wprost na zmarzłą twardą ziemię.
Wielka zimna izba z gołemi, szaremi ścianami; w oknach kraty żelazne. Teraz już nie śpi, a zawsze spać mu się chce i wyspać się nie może — budzą zbyt wcześnie. Przez mgłę, która gryzie go w oczy, widzi długie kazamaty, żółte magazyny, budki malowane w pasy, wały ziemne z piramidami kul i lufami armat. A dalej pole sokolnicze, pokryte szarym śniegiem, który taje pod niebem szarem, zaczernionem stadami zmokłych wron i kruków. Słychać odgłos bębna, okrzyki ćwiczeń wojennych: Do szeregu, do szeregu! Broń na ramię, broń do nogi! Na prawo, marsz! — I suchy trzask wystrzałów i znów odgłos bębna.
Obok niego ciotka, carewna Natalia Aleksiejewna, stara panna z żółtą twarzą i kościanymi palcami, które boleśnie go szczypią, i złemi kłującemi oczami, które patrzą na niego tak, jakby go zjeść chciały: »Ach ty parszywe szczenię Awdotii«!
Dopiero w późniejszym znacznie czasie dowiedział się, co się stało. Car, powróciwszy z Holandyi, żonę, carowę Awdotię, posłał do klasztoru Susdalskiego, gdzie przemocą obleczono ją w suknię zakonną pod imieniem Heleny, a syna wziął z teremów Kremlińskich do Preobrażeńska do nowego pałacu. Obok pałacu tajna kancelarya, gdzie prowadzi się śledztwo o buncie strzelców. Każdego dnia pali się tam więcej jak trzydzieści stosów, którymi torturują powstańców.
Czy to była jawa, czy sen, to, co mu się później przypominało, sam nie wiedział. Skrada się, jakby nocą, około ostrych palów parkanu, którymi otoczony jest podwórzec więzienny. Jęki tam słychać. W szczelinie między palami błysnęło światło. Przyłożył do niej oko i ujrzał podobieństwo piekła:

Ognie płoną gorące,
Kotły szumią kipiące.
Ostre toczą tam noże,
Zarżnąć chcą cię nieboże.

Pieką ludzi na ogniu, innych ćwiartują, innym członki rozciągają, aż w stawach trzeszczy; wyrywają żebra rozpalonemi kleszczami, »czyszczą paznogcie«, to jest wbijają za nie rozpalone igły.
Pośród katów — car.
Twarz jego tak straszna, że Alosza nie poznaje ojca; on i nie on — jakby jego sobowtór odwrotny. Własnoręcznie torturuje jednego z głównych buntowników. Ten cierpi i milczy. Ciało jego tworzy okrwawioną masę nieforemną, jak mięso, z którego rzeźnik skórę zdarł, a on wciąż milczy, tylko patrzy carowi wprost w oczy, jakby szydził z niego. Wtem umierający już podniósł głowę i plunął carowi w oczy.
— Ot tobie psi synu, Antychryście!
Car wraził mu nóż wprost w gardło. Krew trysnęła w twarz carską...
Alosza padł bez zmysłów. Rankiem żołnierze znaleźli go pod parkanem na brzegu kanału. — Długo przeleżał chory bez przytomności. Ozdrowiawszy, uczestniczył na rozkaz cara w uroczystym poświęceniu pałacu Lefortowskiego bogu Bachusowi! Alosza — w nowym kaftanie niemieckim z twardymi fałdami na drutach, w ogromnej peruce, cisnącej mu głowę. Ciotka — we wspaniałym robronie. Oboje w oddzielnym pokoju, przyległym temu, gdzie goście ucztują. Jedwabne zasłony, ostatnia pozostałość odosobnionych teremów, ukrywają ich przed gośćmi. Ale Alosza wszystko widzi: członków soboru wszechpijanego, niosących, zamiast naczyń świętych, kielichy z winem, kufle z miodem i piwem; widzi zamiast Ewangelii, otwierające się nakształt księgi wielkiej pudło z różnymi gatunkami wódek; zamiast kadzidła płonący w kadzielnicy tytoń.
Najwyższy ofiarnik, kniaź-papież, odziany parodyą kapy patryarszej i naszytymi na niej kośćmi i kartami do gry, w mitrze blaszanej, uwieńczony postacią nagiego Bachusa i z pastorałem, ozdobionym nagą Wenerą, błogosławi gości dwoma cybuchami, na krzyż złożonymi. Poczyna się pijatyka. Trefnisie przekpiwają starych bojarów, biją ich, plują im w twarz, oblewają winem, ciągają za włosy, obrzynają im brody przemocą, lub wyrywają kosmyki włosów wraz z krwią i mięsem. Uczta przypomina miejsce tortury. Aloszy wydaje się, że wszystko to widzi w gorączce. I znów nie poznaje ojca! to chyba sobowtór jego — odwrotnik.
»Najjaśniejszy hosudar carewicz Aleksy Pietrowicz, przyswoiwszy sobie początki i w krótkim czasie wyuczywszy się liter i sylab składania, przystąpił do nauki »czasosłowa«, — donosił carowi »ostatni z niewolników«, Mikołaj Wiazemski, wychowawca carewicza.
Uczył on Aloszę wedle Domostroja, jak należy zbliżać się do świętości, jak całować obrazy cudowne i relikwie świętych, z bojaźnią i czcią, nie cmokać ustami, i wstrzymując w sobie dech, albowiem wstrętny jest Panu nasz smród i odor wszelaki; jak trzeba spożywać chleb święty, aby okruszyn na ziemię nie upuścić i zębami go nie gryść, lecz łamiąc kawałkami, pożywać z wiarą i bojaźnią. Słuchając tych nauk swego mistrza, przypominał sobie Alosza, jak go widział, pijanego, tańcującego u Leforta z kniaziem-papieżem i innymi trefnisiami, przed bezwstydną Niemką Monsichą i wyśpiewującego piosnki karczemne.
Uczony Niemiec, baron Gussejn, przedstawił carowi Methodus instructionis, prawidła, wedle których winien postępować ten, komu poruczony będzie obowiązek nauczania Jego Wysokości Carewicza.
»W sercu miłość i cnotę zaszczepiać i umacniać należy; także o to zabiegać, aby wpajać odrazę i wstręt ku wszystkiemu, co przed Bogiem występkiem się mianuje, oraz wynikające z takowych złości zgubne skutki okazać dowodnie na przykładach z Pisma św. i ze świeckiej historyi. Języka francuskiego uczyć, który najlepiej przez codzienne użycie może być przyswojony. Kolorowane mapy geograficzne pokazywać. Do użycia cyrkla pomału przyuczać, i pożytek wynikający z geometryi przedstawiać.
Dać takoż początki sztuki wojennej, oblężniczej, tańca i konnej jazdy; do ćwiczeń w ruskim stylu zachęcać. We wszystkie dni pocztowe francuskie »kuranty« z »Merkurym historycznym« pilnie czytywać i przy tej okazyi dawać napomnienia polityczne i moralne. Używać »Telemaka« ku nauce Jego Wysokości, jako źwierciadła i prawidła przyszłych jego rządów. Aby zaś przez ciągłe uczenie nie znudzić, rozrywać go umiarkowanie przez grę truktafel. Wszystkie te prace w przeciągu dwóch lat można ukończyć i następnie Jego Wysokość w dalszych naukach ćwiczyć bez straty czasu należy, aby mógł nabyć dokładnych wiadomości o wszystkich sprawach politycznych w świecie, o istotnym pożytku tego państwa, o wszystkich sztukach potrzebnych, jako to fortyfikacyi, artyleryi, architektury, nawigacyi i innych, ku największemu Jego Wysokości rozradowaniu i ku własnej Jego Wysokości nieśmiertelnej sławie«.
Dla wypełnienia tych przepisów wybrano pierwszego, jaki się nadarzył, Niemca, Marcina Marcinowicza Neubauera. Uczył on Aloszę europejskich »komplementów« i układności, wedle książki »Młodości szczere zwierciadło«.
»Przedewszystkiem powinny dzieci mieć w wielkiej czci ojca swego. Skoro rodzic coś nakazuje, kapelusz w ręku syn ma trzymać, stojąc nieco w bok z tyłu, podobnie jako paź albo sługa. Takoż spotkanego rodzica o trzy kroki nie dochodząc, przez zdjęcie kapelusza uprzejmym sposobem pozdrowić. Lepiej albowiem, aby powiedziano: jest to uprzejmy i grzeczny młodzieniec, aniżeli gdyby mówiono: jest to bałwan nadęty. Na stole, na ławce, nie opierać się i nie być podobnym do chłopca ze wsi, który na słońcu się przewala. Młodzieńcy nie powinni sapać nosem ani oczami mrugać. I to jest niemała sprosność, kiedy kto nos ociera, jakby w trąbę trąbił, albo kicha głośno i tem innych ludzi w cerkwi lub dzieci małe przestrasza. Obrzynaj paznokcie, aby nie wyglądały jakoby aksamitem obszyte. Siedź przy stole przystojnie, prosto, zębów nożem nie czyść, lecz wykłuwaczką i jedną ręką zakryj usta, gdy zęby czyścisz. Jedząc, nie mrucz jak świnia i w głowę się nie drap, gdyż tak jeno chłopy czynią. Młodzieńcy między sobą powinni zawsze obcymi językami rozmawiać, aby je sobie w ten sposób przyswoili, a znajomością takowych, »aby się różnili od innych nie nauczonych bałwanów«.
Tak śpiewał w jedno ucho carewiczowi Niemiec, a w drugie Rosyanin: »Nie pluj Aloszenka na prawo — tam anioł-Stróż; pluj na lewo — tam bies. Nie obuwaj dziecko lewej nóżki przed prawą — to grzech. Zbieraj w papierek i chowaj starannie obcięte paznokcie, abyś miał czem na górę Syońską się drapać i do Królestwa niebieskiego się dostać«. — Niemiec śmiał się z Rosyanina, a Rosyanin z Niemca. — Alosza zaś nie wiedział komu wierzyć. Pyszałek, student, mieszczański syn z Gdańska, nienawidził Neubauer Rosyi. »Cóż to za język? — mawiał. — Retoryki i gramatyki w tym języku ani śladu. Sami popi rosyjscy nie rozumieją tego, co w cerkwi głoszą. Z języka rosyjskiego tylko ciemnota i nieuctwo wynika«. Niemiec zawsze był pijany, a wtedy jeszcze zawzięciej klął i wymyślał:
— Nic wy nie umiecie barbarzyńcy, psy, hundsfoty!
Rosyanie drażnili Niemca, małpą go przezywali i donosili na niego carowi, że zamiast uczyć carewicza, zły przykład mu daje, obrzydza mu naukę i najgorsze daje mu wyobrażenie o cudzoziemcach. Alosza sądził, że obaj jego nauczyciele — i Rosyanin i Niemiec — zarówno chamy.
Tak naprzykrzył mu się nieraz bywało w ciągu dnia Marcin Marcinowicz, że i w nocy śnił mu się w postaci uczonej małpy, która wedle prawideł komplementów i układności europejskich wykrzywiała się przed »Młodości szczerem Zwierciadłem«. A dokoła stoją jak ikony na ścianach Złotej pałaty — z poważnemi obliczami, starodawne cary moskiewskie, patryarchy, patrony święte. Małpa niemiecka wyśmiewa ich i wymyśla im: »Psy, psy wy, hundsfoty! nic nie umiecie, wszyscy wy barbarzyńcy!« I zda się Aloszy, że ten pysk małpi podobny jest do skażonej wykrzywieniem konwulsyjnem twarzy nie cara, nie ojca, a owego drugiego straszliwego jego sobowtóra-odwrotnika. I łapa kosmata wyciąga się ku Aloszy, chwyta go za rękę i ciągnie ku sobie.
I zda mu się, że leci, pada kędyś aż na samym skraju świata, na plaskiem jakiemś wybrzeżu morskiem, pokrytem gdzieniegdzie mszystymi kawałkami rdzawego błota, pod bladem, jakby martwem słońcem, pod niskiem, jakby podziemnem niebem. Wszystko tu mgliste, widmowe. I on sam sobie widmem się wydaje, jak gdyby już dawno umarł i zszedł do kraju cieniów.
W trzynastym roku życia zapisany został carewicz jako żołnierz roty artyleryjskiej i uczestniczył w pochodzie pod Noteburg. Stamtąd pomaszerował do Ładogi; z Ładogi do Jamburga, do Koporia, do Narwy; wszędzie ciągano go za wojskiem, po obozach, aby przyuczyć go do ćwiczeń wojennych. Dzieckiem prawie podlega on wraz z dorosłymi wszelkim niebezpieczeństwom, znosi niedostatek, chłód, głód, trudy niezmierne. Widzi krew, wszelkie okropności i sprosności wojny. Ojca widuje, lecz zdaleka tylko, chwilowo. I za każdym razem, gdy go ujrzy, serce zamiera mu od szalonej nadziei — a nuż zbliży się, zawoła, serdecznie przemówi. Jedno słowo, jedno spojrzenie — i Alosza ożyłby, zrozumiałby, czego chcą od niego. Ale ojciec czasu nie ma; w ręku jego to szpada, to pióro, to cyrkiel, to siekiera. Wojuje ze Szwedem, wbija pierwsze pale, buduje pierwsze domy Petersburga.

»Najmiłościwszy Panie ojcze, proszę cię łaskawie o rozkazanie, aby mi doniesiono wiadomości o zdrowiu twem, ku pociesze mojej, której zawsze najusilniej pragnę.

Synek twój Alosza, błogosławieństwa
twego pragnę i ukłony przesyłam.

Z Petersburga 25 sierpnia 1703 roku.«

Tak w listach, pisanych pod dyktandem nauczyciela, ośmiela się dodawać serdeczniejsze słowo — czułości lub skargi. Samotny, zdziczały, zahukany, rośnie jak zielsko pod parkanem kazamatów pułkowych.
Narwa wzięta szturmem. Car obchodząc uroczyście zwycięstwo, czyni przegląd wojsk przy huku armat i muzyce. Carewicz stoi przed frontem i widzi z oddali zbliżającego się doń młodego olbrzyma z twarzą wesołą, a groźną. To on, on sam — nie sobowtór-odwrotnik, a istotny, dawny, rodzony ojciec. Serce chłopca uderza silnie, zamiera znów od szalonej nadziei — jakby błyskawica oślepiła Aloszę. Podbiegnąć chce do ojca, rzucić mu się na szyję, uścisnąć, całować i płakać z radości.
Ale ostro, dobitnie, jak odgłos bębna, dają się słyszeć słowa, podobne do słów ukazów i artykułów:
— Synu! dlatego wziąłem cię na wyprawę abyś widział, że nie lękam się ani trudów, ani niebezpieczeństw. Ponieważ jako człek śmiertelny dziś lub jutro umrzeć mogę, pomnijże, iż mało doznasz zadowolenia, jeżeli nie będziesz naśladował mego przykładu. Żadnych trudów nie żałuj dla dobra publicznego. Atoli jeśli wiatr uniesie moje rady i nie zechcesz czynić tego, czego pragnę, to nie uznam cię za mego syna, błagać będę Boga, aby cię ukarał w tem życiu i w przyszłem.
Ojciec bierze dwoma palcami Aloszę za podbródek i bystro patrzy mu w oczy. Cień przebiegł po twarzy Piotra. Jakby pierwszy raz ujrzał syna: ten wątły chłopiec z wąskiemi ramionami, zapadłą piersią, upartem, ponurem spojrzeniem — toż syn jego jedyny, następca tronu, dziedzic wszystkich jego trudów i czynów. Czyż to być może? Skąd wziął się ten wyrodek, to gawroniątko w gnieździe orłem? Jak mógł on zrodzić takiego syna?
Alosza skurczył się, zgiął, jak gdyby odgadł myśl ojca, jak gdyby się czuł winny przed nim nieznaną lecz bezmierną winą. Taki wstyd i strach go pochwycił, że gotów był się rozszlochać wobec całego wojska jak małe dziecko:
— Najmiłościwszy Panie ojcze! Zbyt jeszczem młody i czynię co mogę! ale zapewniam Waszą Wysokość, że jako syn posłuszny wszelkiemi siłami starać się będę naśladować wasz przykład i czyny. Niechaj Bóg zachowa was w długie lata przy zdrowiu dobrem, abym długo jeszcze cieszyć się mógł tak znamienitym rodzicem...
Wedle napomnień Marcina Marcinowicza kapelusz zdjąwszy, »przyjemnym sposobem jako układny kawaler« uczynił »komplement niemiecki«:
Meines gnädigsten Papas gehorsamster Diener und Sohn.
I wobec tego olbrzyma, pięknego jak bóg młody, uczuł się — małym potworkiem, małpką głupią.
Ojciec podał mu rękę. On pocałował ją.
Łzy wytrysły z oczu Aloszy i zdało mu się, że ojciec, poczuwszy wilgotne ciepło tych łez, ze wstrętem wyrwał rękę.
Podczas tryumfalnego wejścia wojsk do Moskwy 17 grudnia 1704 roku po Narwskiem zwycięstwie, carewicz w Preobrażeńskim uniformie szedł w szeregu z bronią jak prosty żołnierz. Był chłód. Zziąbł, mało nie zamarzł. W pałacu, przy zwykłej pijatyce pierwszy raz wypił kielich wódki, aby się ogrzać i odurzyło go zaraz. W głowie mu się zakręciło, w oczach pociemniało. Przez mgłę z mętno zielonemi i czerwonemi kręcącemi się i splecionemi ze sobą kołami widział wyraźnie tylko twarz ojca, patrzącego nań z pogardliwym uśmiechem. Alosza poczuł ból nieznośnego upokorzenia. Chwiejąc się, wstał, podszedł ku ojcu, popatrzył na niego z podełba, jak osaczone wilcze, chciał coś powiedzieć, coś uczynić, lecz nagle pobladł, wydał lekki okrzyk, zachwiał się i upadł u nóg ojca jak martwy.


III.

— Już życie moje doczesne starością się kończy, niemotą i głuchotą i ślepotą. Temu gwoli prószę o łaskę uwolnienia mię od obowiązków klucznika i dopuszczenia, abym się udał do zakonu świętego.
...Zatopiony we wspomnieniach carewicz nie słyszał brzęczących monotonnie słów O. Iwana, który, wyszedłszy ze swej celi, usiadł znów na ławce obok niego.
— Trzeba by mi sprzedać i domek mój i sprzęty domowe i wszelkie mienie zbyteczne, a takoż dwie sierotki, siostrzenice, u mnie mieszkające, chciałbym w klasztorze jakowym osadzić. A to trochę, co zebrałem, chciałbym też oddać klasztorowi, aby nie jeść darmo chleba zakonnego i dar ten mój przyjemny oby był Bogu jako grosz wdowy ewangielicznej. I pożyć bym pragnął jeszcze krótki czas w milczeniu i skrusze, pokąd rozkazem bożym nie będę powołany z doczesnego do wiecznego żywota. A wedle wieku mego zda mi się, żem śmierci bliski, ponieważ i ojciec mój w tychże latach żywot swój ukończył.
Ocknąwszy się, jakby ze snu błogiego, spostrzegł carewicz, że noc dawno już zapadła. Białe wieżyce soborów stały się powietrznie niebieskiemi, podobniejszemi jeszcze do olbrzymich kwiatów lilii rajskiej. Złote głowy cerkwi mętnie srebrzyły się pod czarno sinem, ugwieżdżonem niebem. Droga mleczna słabo migała. I w tchnieniu górnej świeżości, spokojnem i równem jak oddech śpiącego, zstępowało na ziemię przeczucie wiecznego snu — cisza nieskończoności.
I z ciszą tą zlewały się brzęczące zwolna słowa O. Iwana:
— By pozwolono mi odejść w pokoju do zakonu świętego, pożyć, tam w milczeniu, pokąd nie zostanę powołany z doczesnego do wiecznego żywota...
Długo jeszcze mówił, zamilkł, znów mówił; odchodził, powracał, zapraszał carewicza na wieczerzę. Ale ten nic nie widział, nic nie słyszał. Znów przymknął oczy, pogrążył się w zapomnieniu w tej ciemnej dziedzinie pomiędzy snem i jawą, gdzie przemieszkują cienie rzeczy przeszłych. Znów snuły się przed nim wspomnienia — widzenia, obraz za obrazem, jak łańcuch długi, ogniwo za ogniwem; a nad tem wszystkiem panował jeden okropny obraz — ojciec. I jako wędrownik oglądając się po za siebie nocą z wyniosłości, przy blasku błyskawicy widzi całą przebytą drogę, tak on — w straszliwym blasku tego obrazu widział żywot swój cały.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Ma lat siedemnaście — wiek, w którym ongi do carewiczów moskiewskich, tylko co »oznajmionych«, ludzie zjeżdżali się, by patrzeć na nich, jak na dziwo. A na Aloszę kładziono już wtedy obowiązki nad siły: jeździć musiał z miasta do miasta, zakupywać prowiant dla wojska, rąbać i spławiać drzewo z lasu dla floty, budować fortece, drukować księgi, odlewać armaty, pisać ukazy, werbować pułki, wyszukiwać niedorostków, którzy pod grozą nawet kary śmiertelnej ukrywali się przed wojskowością. Sam prawie dziecko, nad takiemiż jak on dziećmi srożyć się musiał bez wszelkiego pardonu, karać ich surowo, sam musiał baczyć na wszystko, aby w niczem błędu nie było i posyłać ojcu jak najdokładniejsze relacye.
Od deklinacyi niemieckiej do bastionów, od bastionów do pijatyk, od pijatyk do ścigania zbiegłych — aż w głowie się kręciło. Im więcej się starał, tem więcej od niego żądano. Ni odpoczynku, ni odwłoki. Zda się, już, już padnie ze zmęczenia, jak koń spędzony. I wie, że wszystko na próżno. — »Ojcu nikt w niczem nie dogodzi«.
A równocześnie uczyć się wciąż musi. — »Przez dwa tygodnie zajmować się będziemy samym tylko językiem niemieckim, ażeby odmiany dobrze wbić w pamięć, a potem zajmiemy się francuskiem i arytmetyką. A nauka odbywać się ma codziennie«.
Wreszcie siły się urwały. W styczniu 1709 roku podczas wielkich mrozów, gdy prowadził ojcu z Moskwy na Ukrainę do miasta Sumy pięć pułków, które sam zwerbował i które miały wziąć udział w bitwie połtawskiej — w drodze zaziębił się, zachorował i kilka tygodni przeleżał bez przytomności. Zwiątpiono o jego życiu.
Odzyskał przytomność w słoneczny dzień wczesnej wiosny. Cała izba zalana była skośnymi promieniami żółtego światła. Za oknami jeszcze śnieżne zaspy. Ale z sopli lodowych spadają już krople.
Szemrzą wody wiosenne, a w niebiosach jak dzwoneczek dźwięczy pieśń skowronka. Alosza widzi nachylone nad sobą oblicze ojca, dawne, miłe, pełne uczucia oblicze.
— Drogi mój, miły, czy lżej ci?...
Nie mając siły by odpowiedzieć, Alosza uśmiecha się tylko.
— Chwała Bogu, chwała Bogu! — mówi ojciec, żegnając się pobożnie. — Zmiłował się Pan, wysłuchał modlitwę mą. Teraz, zobaczysz, wyzdrowiejesz.
Carewicz dowiedział się później, że ojciec nie odchodził od niego podczas choroby, zaniechał wszystkich swych spraw, nocy nie dosypiał. Kiedy choroba się wzmagała, kazał odprawiać nabożeństwa, ślubował wybudować cerkiew pod wezwaniem św. Aleksego, człowieka Bożego.
Nastały miłe, radosne, powolne dni powrotu do zdrowia. Alosza czuł, że dobroć ojca jak promień słoneczny i ciepło sił mu dodaje, leczy go.
W błogiem poczuciu słodkiej omdlałości całymi dniami leżał nieruchomo, patrzał i nie mógł się napatrzeć na prostą a wspaniałą twarz ojca, na jasne, straszliwe a miłe oczy, na ujmujący, jakby nieco chytry uśmiech niewieścio delikatnych wywiniętych warg. Ojciec wszelkimi sposobami dogadzał Aloszy i pieścił go. Raz podarował mu toczoną z kości słoniowej tabakierkę własnego wyrobu z napisem: »Drobnostka, lecz z serca dobrego«. Carewicz przechowywał ją troskliwie przez długie lata. I bywało za każdym razem, gdy spojrzy na nią — jakieś ostre, kolące uczucie jakby żal bezmierny do ojca, przenika jego serce.
Innym razem, z lekka gładząc włosy syna, Piotr powtarzał nieśmiało, jakby usprawiedliwiając się:
— Jeśli rzekłem lub uczyniłem ci coś przykrego, dla miłości Boga nie pomnij o tem. Wybacz Alosza. Gdy życie ciężkie, najmniejsza przeciwność nas drażni. A żywot mój ciężki zaiste. Z nikim o niczem pomyśleć wspólnie. Ani jednego pomocnika!...
Alosza jak bywało w dzieciństwie objął ojca za szyję rękami i, cały drżąc, zamierając od wstydliwej czułości, szeptał mu do ucha:
— Tato, miły rodzony, kocham, kocham!
Ale w miarę tego jak powracał do zdrowia i życia, ojciec oddalał się od niego. Jakby urok jakiś na nich był rzucony, aby wiecznie byli sobie bliskimi i obcymi, aby tajemnie miłowali się i jawnie nienawidzili.
I wszystko znów szło po dawnemu: zbiór prowiantu, śledzenie zbiegłych, odlewanie armat, wyrąb lasów, budowa bastyonów, tułaczka z miasta do miasta. I znów Alosza pracuje jak w ciężkich robotach. A ojciec wciąż niezadowolony, wciąż zdaje mu się, że syn leniwiec sprawy opuszcza, bezczynności się oddaje. Niekiedy Alosza ma ochotę przypomnieć ojcu o tem, co było w Sumach, ale język odmawia posłuszeństwa.
»Soon! oznajmiamy wam, iż jechać macie do Drezna. Pomiędzy innemi rzeczami rozkazujemy, abyście przebywając tam, uczciwie czas przepędzali, przykładając się pilnie do nauki, a mianowicie do języków, geometryi i fortyfikacyi, także po części i do spraw politycznych. A skoro ukończysz geometryę i fortyfikacyę, napisz do nas«.
W obcych krajach Alosza żył, jak przez wszystkich opuszczony wygnaniec. Ojciec znów o nim zapomniał. Przypomniał sobie tylko, aby go ożenić. Narzeczona, córka księcia Wolfenbütelskiego, Karolina, nie podobała się carewiczowi, nie miał ochoty żenić się z cudzoziemką.
»Ot, żonę mi z piekła na kark wpakowali!« — klął po pijanemu.
Przed ślubem musiał wdawać się w poniżające targi o posag. Car każdy grosz usiłował wyciągnąć z Niemców.
Przeżywszy z żoną pół roku, opuścić ją musiał dla nowej »włóczęgi«. Ze Szczecina do Meklemburga, z Meklemburga do Abo, z Abo do Nowogrodu, z Nowogrodu na Ładogę — znów bezmierne zmęczenie i strach bezmierny.
Ten strach przed każdem widzeniem się z ojcem stawał się szalonem przerażeniem. Zbliżając się do drzwi pokoju ojcowskiego, carewicz szeptał, żegnając się: »Pomnij Panie na króla Dawida i pokorę jego« — i bezmyślnie powtarzał lekcye nawigacyi, nie mogąc zapamiętać barbarzyńskich słów terminologii. Przyciskał przytem na piersi woreczek, podarowany mu przez nianię, z zamówioną trawą, w wosk wciśniętą, oraz z papierkiem, na którym napisane było starodawne zaklęcie — dla zmiękczenia serca rodzicielskiego:
«»Na wielki dzień się rodziłem, kratką żelazną się otoczyłem, poszedłem do ojca rodzonego. Zagniewał się ojciec mój rodzony: kości mi połamał, ciało moje porwał, ciało nie podeptał i krew moją pił. Słońce jasne, gwiazdy światłe, morze ciche, pola żółte — w ciszy i w milczeniu stójcie; ciche, spokojne jesteście, by tak cichy i spokojny był mój ojciec rodzony po wsze dni i wsze godziny, po wsze noce i północe«.
— No, chłopcze, nie ma co, forteca pyszna — mówił z ironią widoczną ojciec, rozpatrując podany przez syna rysunek i wzruszał przy tem ramionami. — Coś dużo, widać, nauczyłeś się w obcych krajach.
Alosza ostatecznie wpadał w pomieszanie, plątał się jak przyłapany na gorącym uczynku i zagrożony rózgą uczeń.
Aby uniknąć tej tortury, brał lekarstwa, udawał chorego.
Trwoga zmieniała się w nienawiść.
Przed wyprawą pruską car ciężko zachorował, bliski był śmierci. Skoro carewicz powziął o tem wiadomość, błysła mu myśl o możliwej śmierci ojca, a błysła radością. Radość ta przeraziła go; odpędzał ją od siebie, a nie mógł jej stłumić. Ukryła się gdzieś w głębi jego duszy, jak zwierz w zasadzce.
Pewnego razu, podczas pijatyki, kiedy car swoim zwyczajem kłócił między sobą pijanych, aby z wymysłów i zarzutów, jakiemi się nawzajem obrzucali, poznać myśli swego otoczenia, carewicz, także pijany, począł mówić o sprawach państwowych, o gnębieniu ludu.
Wszyscy ucichli; nawet trefnisie przestali błaznować. Car słuchał uważnie. Serce Aloszy zabiło nadzieją: a nuż zrozumie, wysłucha.
— No, dość bredni — wstrzymał go nagle car, z dobrze znanym, a nienawistnym Aloszy uśmiechem. — Widzę, że na sprawach politycznych i państwowych tyle się znasz, co niedźwiedź na grze organowej.
I odwróciwszy się, dał znak trefnisiom, którzy znów poczęli swoje błazeństwa. Książę Menszykow pijany puścił się w pląsy z innymi dygnitarzami.
Carewicz wciąż jeszcze mówił, wykrzykiwał przerywanym głosem, ale ojciec nie zwracał na niego uwagi, przytupywał i podgwizdywał skaczącym.
I twarz jego przybrała wyraz gruby, żołnierski. Była to twarz tego, który pisał: »Tak dobrze potraktowaliśmy nieprzyjaciela, że i dzieci małych niewiele pozostało.«
Zadyszany od tańca Menszykow, zatrzymał się nagle przed carewiczem, ujął się pod boki i z uśmiechem zuchwałym, w którym odbił się uśmiech cara, począł wykrzykiwać:
— Ej carewicz! — przyczem wymawiał »carewicz« wedle swego zwyczaju tak, że brzmiało »psarewicz«. — Ej carewicz, cóż się tak nadąłeś? Dalej z nami, potańcuj.
Alosza zbladł, schwycił za rękojeść szpady, ale opamiętał się wraz, nie patrząc nań, rzucił przez zęby:
— Gałgan!...
— Co? coś powiedział szczenię?
Carewicz obejrzał się, popatrzył mu prosto w oczy i głośno rzekł:
— Mówię gałgan. Wzrok gałgana gorszy obelgi.
W tejże chwili mignęła przed Aloszą wykrzywiona konwulsyjnie twarz ojca. Uderzył syna w policzek, tak, iż krew polała się z ust i nosa; potem schwycił go za gardło, rzucił o ziemię i począł dusić. Starzy dygnitarze: Romodonowski, Szeremietiew, Dołgorukij, którym car sam polecił hamować siebie, gdy we wściekłość wpadnie, rzucili się ku niemu, schwycili go za ręce i odciągnęli od syna. Lękali się, by go nie zabił.
Aby uczynić satysfakcyę »oświeconemu«, carewicz wyrzucony został na dwór i postawiony na warcie u drzwi, jak stawiają ucznia do kąta. Noc była zimna, mróz i zawieja. Aleksy stał w kaftanie tylko, bez futra. Na twarzy zamarzły mu łzy i krew. Zawieja wyła, kręciła się w kółko, jakby śpiewała i tańcowała po pijanemu; a poza oświeconemi oknami domu tańczyła też i śpiewała stara pijana błaźnica, księżna-przeorysza Rżewska. Z dzikiem wyciem zawiei zlewały się dźwięki dzikiej pieśni pijackiej:

Matka mnie skacząc zrodziła,
A w carskim szynku ochrzciła,
W winie zielonem kąpała.

Rozpacz taka owładnęła Aleksym, iż gotów był o mur głowę sobie rozbić.
Nagle w ciemności ktoś z tyłu podkradł się ku niemu, narzucił mu futro na ramiona, potem ukląkł przed nim, zaczął całować mu ręce — jakby je lizał pies domowy. Był to stary żołnierz gwardyi preobrażeńskiej, przypadkowy towarzysz Aloszy na warcie, skryty raskolnik.
Starzec patrzał mu w oczy z taką miłością, iż widać było jako duszę za niego oddać gotów i płakał i szeptał, jakby modlił się do niego.
— Hosudar carewicz, słonko ty nasze jasne! sierota ty biedny. Ni ojca ni matki. Niech Ojciec Niebieski cię zachowa i Matka przeczysta!...
Ojciec bijał Aloszę nieraz kijem i kułakiem po twarzy. Car czynił wszystko na nowy sposób, a syna bijał po staremu, wedle Domostroja O. Sylwestra, doradcy groźnego cara synobójcy:
»Nie popuszczaj synowi w młodości, ale żebra mu połam zanim wyrośnie; jeśli go kijem przetrzepiesz, nie umrze, a zdrowszy jeszcze będzie«.
Alosza uczuwał zwierzęcy strach przed biciem. »Ubije, okaleczy« — ale do wstydu i bólu moralnego przywykł już. Niekiedy budziła się w nim złośliwa radość. »No to co, bij! Nie mnie a siebie hańbisz« — mówił jakby do ojca, patrząc nań bezmiernie pokornym i bezmiernie zuchwałym wzrokiem.
Ale ojciec widać odgadł to; zaprzestał bicia i wymyślił gorsze jeszcze środki: przestał mówić z nim zupełnie. Skoro Alosza odezwał się, milczał jakby nie słyszał i patrzał nań jak na próżne miejsce. Milczenie takie ciągnęło się przez tygodnie, miesiące, lata. Alosza czuł je zawsze i wszędzie; z każdym dniem stawało mu się dokuczliwsze, gorsze od wszelkich obelg, cięższe do zniesienia od wszelkiego bicia. Wydało mu się powolnem zabójstwem — takiem okrucieństwem, którego nie przebaczą ni ludzie, ni Bóg.
To milczenie było końcem wszystkiego. Poza tem — nic okrom mroku, a w mroku martwe, nieruchome jak maska kamienne oblicze ojcowskie, jakiem je widział po raz ostatni. I martwe słowa z martwych ust: »Jako członek zgangrenowany odetnę, jak ze zbrodniarzem postąpię«...

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nić wspomnień urwała się. Ocknął się i otworzył oczy. Noc wciąż taka cicha, tak samo lśnią białe wieże soborów; złote głowy mętnie srebrzą się na czarno ugwiazdżonym niebie; droga mleczna słabo migoce. I w tchnieniu świeżości górnej, równem jak oddech śpiącego, z nieba na ziemię schodzi przeczucie snu wiecznego — cisza nieskończoności.
Carewicz odczuwał w tej chwili jakby zmęczenie całego swego życia. Bolały go plecy, ręce, nogi, wszystkie członki ciała; w kościach straszliwe utrudzenie.
Chciał wstać, ale sił mu nie stało. I zajęczał, jakby wzywając Tego, który jedynie mógł mu odpowiedzieć.
— Boże mój! Boże mój!...
Ale nikt nie odpowiedział. Milczenie było na ziemi i na niebie, jakby Ojciec Niebieski opuścił go tak samo, jak ziemski.
Ukrył twarz w dłoniach, skłonił głowę na ławkę kamienną i zapłakał, zrazu z cicha, żałośnie, jak płaczą dzieci opuszczone; potem — coraz głośniej i głośniej. Szlochał, bił głową o kamień, krzyczał w poczuciu doznanej krzywdy, oburzenia, trwogi; płukał z żalu, że ojca nie ma — i w tym płaczu był jęk Golgoty, wieczny jęk Syna ku Ojcu!
»Boże mój! Boże mój, czemuś mię opuścił!«
Wtem usłyszał, jak naówczas w noc zimową, na warcie, że ktoś w ciemności podszedł doń, nachylił się nad nim i uścisnął go. Był to O. Iwan, stary klucznik cerkwi Zwiastowania.
— Co ci miły? Niech Bóg cię zachowa. Któż ci tak dokuczył?...
— Ojciec!... Ojciec!... — mógł tylko wyjęczeć Alosza.
Stary zrozumiał wszystko. Westchnął ciężko, pomilczał chwilę, potem zaszeptał z taką pokorą beznadziejną, że zdało się, jakoby ustami jego przemówiła zgrzybiała mądrość wieków.
— Co począć, co począć — Aloszenka? Poddaj się, poddaj dziecię miłe! Biczem kija nie przetniesz; cara nie przeprzesz. Bóg na niebie, car na ziemi! Nad wolą carską nie ma sądu. Bogu tylko odpowie. A on tobie nie car tylko, lecz i ojciec od Boga dany...
— Nie ojciec, a zbrodniarz, dręczyciel, zabójca! — zakrzyczał Alosza. — Przekleństwo mu! Przekleństwo potworowi!
— Hosudar carewicz, panie najjaśniejszy, nie gniewaj Boga, nie mów słów bezrozumnych. Wielka jest władza ojcowska. I w Piśmie powiedziano: »Czcij ojca twego«...
Carewicz przestał nagle płakać, obejrzał się szybko, popatrzał na starca długo, bacznie.
— A wszakże i to ojcze w piśmie powiedziano: »Nie przyszedłem bym pokój przyniósł, lecz miecz — przyszedłem rozłączyć syna od ojca«. Słyszysz stary? Pan oddzielił mnie od ojca mego. Pański ja miecz w serce rodzica mego wrażony, ja — sąd i kara nań od Pana. Nie za siebiem powstał, a za kościół, za państwo, ja cały lud chrześciański! Gorliwy jestem o Pana i nie ukorzę się, nie poddam się, nie upokorzę się przed ojcem aż do śmierci! Ciasno nam obu na świecie! Albo on, albo ja!...
Z twarzą wykrzywioną konwulsyjnie, z trzęsącą się dolną szczęką, z groźnym płomieniem w oczach, stał podobny do ojca nagłem, jakby widmowem podobieństwem.
Starzec patrzał nań w przerażeniu, patrzał nań jak na opętanego i żegnał go i sam się żegnał i wstrząsał głową i przeżuwał zgrzybiałymi ust słowa zgrzybiałej mądrości:
— Poddaj się, poddaj dziecię! upokorz się przed ojcem...
Zlało się, starożytne mury Kremlu i dworce i sobory i ziemia sama z grobami ojców — wszystko tu powtarzało: upokórz się, upokórz się!...
Kiedy carewicz wszedł w dom klucznika, siostra jego, stara Marta, mamka Aloszy, spojrzawszy na twarz jego, pomyślała, że chory. Jeszcze się więcej zatrwożyła, skoro wymówił się od wieczerzy i poszedł wprost do swej sypialni. Staruszka chciała go napoić kwiatem lipowym, natrzeć kamforą ze spirytusem. Aby ją uspokoić, poddał się troskliwym jej staraniom. Własnoręcznie ułożyła go w łóżku wśród miękkiej, mięciutkiej pościeli z całą górą pierzyn i poduszek. Cicho paliła się lampka przed obrazem; w izbie unosił się zapach suszonych ziół leczniczych; usypiający był szept staruszki, która prawiła stare bajki dziecinne o Iwanie carewiczu i szarym wilku, o kogutku złotogrzebieniastym, o łapciu, pęcherzu i słomce, co razem chcieli rzekę przejść, ale słomka się złamała, łapeć zatonął, a pęcherz nadymał się, nadymał — aż pękł. Aloszy zdało się wśród ogarniającej go drzemki, że stał się znów małym chłopcem, że leży w swej pościółce u babki w teremie, a wszystko co zdało się być — nie było na prawdę i nie Marta Afanasiewna a babka nad nim się nachyla i okrywa go, i otula, i żegna, i szepcze: »Śpij miły Aleszonka, śpij z Bogiem dzieciątko««. I cicho, cicho dokoła. Siryn, ptak rajski, śpiewa pieśni królewskie. Słuchając śpiewu słodkiego, Alosza jakby zamiera, zasypia snem wiecznym, bez marzeń i widzeń.
Ale nad ranem przyśniło mu się, jakoby szedł w Kremlu po placu Czerwonym, otoczony ludem w uroczystym pochodzie Niedzieli Palmowej.
We wspaniałym carskim ubiorze, w płaszczu złotolitym z koroną złotą Monomacha na głowie, wiedzie za uzdę osiołka, na którym siedzi patryarcha, staruszek, siwiutki cały, biały, jasny od siwizny. Lecz przyjrzawszy mu się baczniej, widzi Alosza, że to nie starzec, lecz młodzian w odzieży białej jak śnieg, z obliczem jak słońce — i młodzian ów, to Chrystus sam. Lud nie widzi, nie poznaje Go. Wszyscy mają twarze takie straszne, szare, ziemiste, jak trupy. I wszyscy milczą. Cisza taka, że Alosza słyszy bicie własnego serca. I niebo też straszne, pełne trupiej szarzyzny, jak przed słońca zaćmieniem. A pod nogami Aloszy plącze się garbusek w trójkątnym kapeluszu, z fajką glinianą w zębach i dymi mu w nos prosto smrodliwym knastrem holenderskim i mruczy coś i zuchwale się uśmiecha, palcem wskazując tam, skąd dochodzi rosnący coraz bliższy hałas, podobny do odgłosów huraganu. I widzi Alosza, że z przeciwnej strony inny nadchodzi pochód: archidyakon wszechpijanego soboru, car Piotr Aleksiejewicz, wiedzie za uzdę miasto osiołka zwierza nieznanego; na zwierzu siedzi ktoś z ciemnem obliczem; Alosza nie może go dobrze dojrzeć, lecz zda mu się, że podobny jest do filuta Fedoski i do Petki złodzieja, Petki chama, tylko straszliwszy, wstrętniejszy od obu; a przed nim bezwstydna, goła dziewka. Ni to Afrośka, ni to Wenus petersburska. Skoro spotkały się obie procesye, wszystkie dzwony zadźwięczały i uderzono w największy dzwon Iwana Wielkiego. I lud krzyczy, jak ongi na weselu kniazia-papieża Nikity Zotowa:
— Patryarcha się ożenił! Niech żyje patryarcha z patryarchową!
I padając na twarz, bije lud pokłony przed Zwierzem, Nierządnicą i Chamem przyszłości.
— Hosanna! Hosanna! Błogosławion, który przybywa!
Opuszczony przez wszystkich Alosza pozostał sam z Chrystusem wśród oszalałej tłuszczy. Dziki pochód sunie wprost na nich z krzykiem i wrzaskiem, z mrokiem i smrodem, od którego poczerniał złotolity płaszcz carski, pociemniało nawet słoneczne oblicze Chrystusowe. Już, już wpadną, zdepcą, zmiotą — i w miejscu świętem nastanie sprosność opustoszenia.
Nagle wszystko znikło. Alosza stoi na pustym brzegu szerokiej rzeki, jakby na wielkiej drodze z Polski do Ukrainy. Późny wieczór późnej jesieni. Mokry śnieg, czarne błoto. Wiatr zrywa ostatnie liście z drżącej osiny. Żebrak w łachmanach zziębnięty, pośmiały prosi żałośnie:
— Dla miłości Chrystusa, kopiejkę!
Piętnowany widać — myśli sobie Alosza, patrząc na ręce i nogi żebraka z krwawemi piętnami carskiej pieczęci. — Zapewne zbiegły rekrut. — I tak mu żal zziębniętego biedaka, że chce mu dać nie kopiejkę ale 7 guldenów. Przypomina sobie we śnie, że pomiędzy innymi wydatkami zapisał w dzienniku podróżnym. »22 listopada — za przewóz przez rzekę 3 guldeny; za popas w karczmie żydowskiej 5 guldenów; zziębniętemu żebrakowi 7 guldenów«. Już wyciąga rękę do żebraka. — W tem czyjaś ciężka dłoń chwyta go za ramię i gruby głos, zapewne wartownika przy szlabanie, mówi:
— Za dawanie jałmużny sztrafu rubli pięć, a żebraków bić knutem, nozdrza im rwać i wysyłać na Rogerwik.
— Zmiłuj się — błaga Alosza — lisy mają swe nory i ptaki swe gniazda, — a ten nie ma gdzie głowy skłonić.
I spoglądając na zziębłego żebraka, widzi, że oblicze jego jak słońce, że to jest — sam Chrystus.


IV.

»Mój synu!
»Ponieważ gdy przy rozstaniu z tobą zapytywałem cię o postanowieniu twojem w wiadomej sprawie, a ty odpowiedziałeś jak zawsze, że zrzekasz się następstwa z powodu słabości, i wolisz raczej wstąpić do klasztoru, na co ja ci rzekłem, żebyś jeszcze o tem pomyślał i napisał mi jakie poweźmiesz postanowienie, czego na próżno przez siedem miesięcy oczekiwałem — a zatem obecnie (jako, że czasu do namysłu dosyć miałeś) po otrzymaniu niniejszego listu niezwłocznie to, lub owo postanów. Jeśli pierwsze wybierzesz, to, nieodkładając, przyjeżdżaj tutaj, albowiem jeszcze możesz na czas wydążyć. Jeśli zaś drugi sposób wybierzesz, to odpisz gdzie i w jakiej porze i dzień oznacz, abym miał spokój w sumieniu mojem, wiedząc, czego od ciebie oczekiwać mogę. Odpowiedź wręcz oddawcy niniejszego listu. W pierwszym wypadku donieś kiedy wyjedziesz z Petersburga, a w drugim, kiedy swój zamiar wstąpienia do klasztoru spełnisz. To ci powtarzam, aby wszystko ostatecznie roztrzygnięte było, widzę bowiem, że tylko czas odwłóczysz wedle zwykłej swej opieszałości«.
Kuryer Safonow przywiózł ten list z Kopenhagi do majątku Rożestwiena, dokąd carewicz z Moskwy przybył.
Odpowiedział ojcu, że zaraz do niego wyjeżdża. Ale żadnego postanowienia nie powziął. Zdało mu się, że tu nie chodzi o wybór jednego z dwojga, albo wstąpienie do klasztoru, albo poprawy dla otrzymania następstwa, a jest tylko dwojaka pułapka: zostać mnichem z myślą, że kołpak nie przybity do głowy gwoździem, znaczyło krzywoprzysiądz przed Bogiem — duszę zatracić, a poprawa w celu otrzymania następstwa, jak żądał ojciec, wymagała chyba, aby się na nowo narodzić.
List niezbyt zmartwił, ani przestraszył carewicza. Ogarnęło go to bezduszne i bezmyślne odrętwienie, które ostatnimi czasy coraz częściej mu się zdarzało. W takim stanie mówił on i czynił wszystko, jak we śnie, sam nie wiedząc, co powie i uczyni w następnej chwili. W sercu czuł lekkość i pustkę — ni to rozpaczliwe tchórzostwo, ni rozpaczliwe zuchwalstwo.
Pojechał do Petersburga, zatrzymał się w domu swoim około cerkwi Wszystkich Strapionych i zalecił kamerdynerowi swemu, Afaniasiewiczowi, przygotować wszystko do podróży w kraje niemieckie, jak poprzednio.
— Czy do ojca zechcesz jechać?
— Jadę, Bóg wie, do niego, albo w inną stronę — rzekł Aleksy chwiejnie.
— Hosudar carewicz, dokąd? w jaką stronę? — przestraszył się lub udał przestraszonego Afanasiewicz.
— Wenecyę chcę zobaczyć — uśmiechnął się carewicz, ale zaraz dodał cicho i posępnie, jakby sam do siebie: — Nie czemu innemu gwoli, tylko by siebie ocalić... Ale milcz. Ty tylko i Kikin to wiecie...
— Sekret twój zachowam — odrzekł stary ze zwykłą swą ponurością, poza którą w oczach jego widniało teraz bezgraniczne przywiązanie. — Ale nam bieda będzie, gdy sobie pojedziesz. Zastanów się, co czynisz.
— Nie oczekiwałem tego listu ojca — ciągnął dalej carewicz z tąż samą senną chwiejnością. — I ani mi w głowie było uciekać. A teraz widzę, że Bóg zwraca mię na tę drogę. A i śniło mi się, żem cerkiew budował, co znaczy — podróż odbyć.
I ziewnął.
— Nie jeden człek — zauważył Afanasicz szukał ocalenia w ucieczce, ale u nas w Rosyi tego nie bywało i nikt o tem nie słyszał...
Wprost z domu udał się carewicz do Menszykowa i oznajmił mu, że jedzie do ojca. Książę mówił z nim łaskawie. W końcu zapytał:
— A gdzie zostawisz Afrosinię?
— Wezmę ją do Rygi, a porem odeślę do Petersburga — odpowiedział carewicz, nie myśląc prawie o tem, co mówił; potem sam się zadziwił tej swojej bezwiednej chytrości.
— Dlaczego odsyłać? — rzekł książę, patrząc mu prosto w oczy. — Lepiej weź ją ze sobą.
Gdyby carewicz uważniej słuchał, zdziwiłby się bardzo. Menszykow nie mógł nie wiedzieć, że synowi, mającemu dać dowód swej poprawy w obozie ojca i kształcić się w sztuce wojennej, nie bardzo przystoi przybywać tam z rozpustną dziewką Afroską. Cóż miały znaczyć te słowa: Skoro się dowiedział o niej później Kikin, namawiał carewicza, aby podziękował księciu listownie za tę radę. »Może być — mówił — że ojciec znajdzie list u księcia i poweźmie podejrzenie, iż ci pomagał w ucieczce«.
Na pożegnanie Menszykow polecił mu zajść do senatu, gdzie miał mu być wydany paszport i pieniądze na drogę.
W senacie wszyscy na wyścigi starali się usłużyć carewiczowi, jakby potajemnie chcieli mu wyrazić swe współczucie, do którego przyznać się lękali. Menszyków dał mu na drogę tysiąc dukatów, panowie senatorowie naznaczyli od siebie drugi tysiąc i otworzyli mu kredyt w Rydze na pięć tysięcy w złocie i dwa tysiące drobnemi pieniądzmi. Nikt o to nie pytał, wszyscy jakby zmówili się milczeć o tem, na co carewiczowi może się przydać tak dużo pieniędzy.
Po posiedzeniu książę Wasili Dołgorukij odprowadził go na bok.
— Jedziesz do ojca?
— Nie inaczej, książę.
Dołgorukij obejrzał się ostrożnie, przybliżył swoje grube stare wargi do samego ucha Aleksego i szepnął:
— A czy nie lepiej tak za wrota myk? Ni duchu, ni słychu. Choćby obuchem wal w puste miejsce.
I pomilczawszy, dodał zawsze na ucho szeptem:
— Twardy jest car. Gdyby nie carowa, co go łagodzi, pierwszybym zemknął do Szczecina choćby.
Uścisnął rękę carewicza i łzy zakręciły się w chytrych, lecz dobrych oczach starca.
— Jeśli w czem pomódz mogę, to radbym choćby życie za ciebie dać.
— Och tak. Nie opuszczaj mię książę — przemówił Aleksy bezmyślnie tylko z przyzwyczajenia.
Wieczorem dowiedział się, że najwierniejszy ze sług carskich, książę Jakób Dołgorukij posyłał mu powiedzieć ubocznie, aby do ojca nie jeździł, bo »nic dobrego go tam nie czeka«.
Następnego rana 26 września 1716 roku, wyjechał carewicz z Petersburga w karecie pocztowej z Afrosinią i bratem jej Iwanem Fedorowem, byłym poddanym.
Nie wiedział jeszcze, dokąd pojedzie. Z Rygi wszakże wziął z sobą Afroainię dalej, mówiąc, że polecono mu udać się sekretnie do Wiednia dla zawarcia przymierza przeciwko Turkom i że ma tam żyć w ukryciu, aby się Turek nie dowiedział.
W Libawie spotkał się z Kikinem, powracającym z Wiednia.
— Czy znalazłeś dla mnie jakie schronienie? — zapytał go carewicz.
— Znalazłem; jedź do cesarza, tam cię nie wydadzą. Sam cesarz mówił do kanclerza Schönborna, że przyjmie cię jak syna.
Carewicz spytał:
— A skoro spotkam wysłańców ojcowskich w Gdańsku, co czynić?
— Wyjedź nocą — odpowiedział Kikin — albo weź ze sobą jednego, dzielnego człeka, a rzeczy i ludzi zostaw. A jeźli będzie dwóch ludzi, udaj, żeś chory; jednego wyszlij naprzód a przed drugim uchodź co prędzej.
Zauważywszy, że carewicz wahał się, Kikin dodał.
— Pomnij carewicz; ojciec nie pozwoli ci teraz zostać mnichem, choćbyś i chciał. Przyjaciele twoi senatory poradzili mu, aby cię nieodłącznie przy sobie trzymał i wszędzie za sobą ciągał, tak żebyś od tej włóczęgi umarł, jako że tych trudów nie zniesiesz. A ojciec powiedział: »Dobrze, niech tak będzie«. Dowodził mu zaś książę Menszyków, że w zakonie będziesz miał spokój, to i długo pożyjesz. Dziwno mi, że cię dawno już nie wzięli. A może i tak uczynią: gdy będziesz w ziemi duńskiej, ojciec pod pozorem nauki wsadzi cię na jaki kręt wojenny i wyda rozkaz kapitanowi, iżby wszczął bitwę z poblizkim okrętem szwedzkim, a takim sposobem zginiesz; o tem była już wiadomość z Kopenhagi. Dlatego cię tam wzywają. Widzisz więc, iż okrom ucieczki, nie ma dla ciebie ocalenia. A samemu iść na własną zgubę, byłoby to całkiem głupio — zakończył Kikin i popatrzał bacznie na carewicza.
— A cóż to, miłościwy panie? — czemuś taki senny, jakby nieprzytomny? Czyś nie chory?
— Bardzom zmęczony — odrzekł poprostu carewicz.
Skoro już się pożegnali i rozeszli, Kikin nagle zawrócił się, dogonił go, zatrzymał i, patrząc mu prosto w oczy, rzekł powolnie, kładąc nacisk na każde słowo — a taka była siła przekonania w tych słowach, że carewiczowi pomimo jego obojętności obecnej mróz przebiegł po ciele.
— Jeżeli ojciec przyśle do ciebie kogo, by cię namawiał do powrotu i obiecywać będzie przebaczenie, nie jedź: głowę ci publicznie zetnie.
Wyjeżdżając z Libawy, podobnie jak przy wyjeździe z Petersburga, Aleksy nic stanowczego nie postanowił. Spodziewał się zresztą, że nie będzie potrzebował powziąć sam postanowienia, ponieważ w Gdańsku napotka posłańców od ojca. Z Gdańska droga jego zwracała się w dwie strony: do Kopenhagi, oraz przez Wrocław do Wiednia. Posłańców nie było. Należało coś postanowić. Skoro gospodarz zajazdu, w którym carewicz na noc się zatrzymał, przyszedł wieczorem zapytać, w jaką stronę ma zamówić na jutro konie, Aleksy spojrzał na niego z roztargnieniem, jakby myślał o czem innem i powiedział prawie bezwiednie:
— Do Wrocławia.
I zaraz sam przeraził się tego słowa, które rozstrzygało o jego losie. Ale pomyślał sobie, że do rana można jeszcze zmienić zamiar. Rano konie zaszły, trzeba było siadać i jechać. Skoro ruszył z miejsca odkładał jeszcze postanowienie od stacyi do stacyi, najprzód do Frankfurtu nad Odrą, we Frankfurcie do Libingen, w Libingen do Grossen i t. d. Jechał przed siebie, nie mógł się już zatrzymać, jakby się toczył po płaszczyźnie pochyłej. Tenże sam strach, który przedtem go wstrzymywał, poprzedzał go teraz naprzód. I w miarę, jak jechał, strach jego wzrastał. Wiedział, że nie ma czego się bać — ojciec nie mógł się jeszcze dowiedzieć o ucieczce, ale strach był ślepy, bezmyślny. Kikin zaopatrzył go w fałszywe paszporty. Carewicz podawał się to za szlachcica polskiego, Krzemienieckiego, to za pułkownika Kochańskiego, to za porucznika Balka, to za kupca z armii rosyjskiej. Ale zdawało mu się, że gospodarze zajazdów, woźnice, poczmajstry — wszyscy wiedzą, że on jest carewiczem ruskim i ucieka od ojca. Na noclegach budził się i zrywał w przerażeniu za każdym szelestem, odgłosem kroków ludzkich, lub skrzypieniem podłogi. Kiedy raz do ciemnej przez pół izby, w której obiadował, wszedł człowiek w szarym kaftanie, przypominającym podróżną odzież ojca, i prawie tegoż wzrostu co car, Aleksy omal nie zemdlał. Wszędzie dopatrywał szpiegów. Hojność, z jaką sypał pieniędzmi, wzbudzała istotnie w oszczędnych Niemcach przypuszczenie, że mają do czynienia z osobą krwi królewskiej. Dawano mu na poczcie najlepsze konie, a woźnice pędzili je co tchu. Pewnego razu o zmierzchu, ujrzawszy jadącą z tyłu karetę, wyobrażał sobie, że to pogoń. Obiecał woźnicy 10 guldenów, byle prędzej jechał. Ten pędził na złamanie karku. Na zawrocie drogi oś zahaczyła się o kamień, spadło koło. Trzeba było zatrzymać się i wysiąść. Jadący z tyłu zbliżyli się. Carewicz tak się przeraził, że rzuciwszy wszystko chciał ujść z Afrosinią do lasu, aby się tam ukryć. Ciągnął już ją za rękę; ledwie zdołała go zatrzymać.
Przejechawszy Wrocław, nigdzie już prawie nie zatrzymywał się. Pędził dniem i nocą bez odpoczynku. Nie spał, nie jadł; kurcz chwytał go za gardło, gdy chciał przełknąć kawałek strawy. Jeżeli się zdrzemnął na chwilę, to zaraz budził się w nagłem wstrząśnieniu nerwowem, oblany potem zimnym. Czasem pragnął umrzeć nagle, albo raz już zostać pochwyconym, byle tylko uwolnić się od tych mąk niepokoju i trwogi.
Wreszcie po pięciu nocach bezsennych zasnął martwym snem.
Obudził się w karecie o wczesnym jeszcze ciemnym ranku. Sen go orzeźwił. Czuł się prawie zupełnie rzeźkim.
Obok niego spala Afrosinia. Było chłodno. Okrył ją cieplej i śpiącą ucałował. Przejeżdżali właśnie przez małe miasteczko o wysokich, wązkich domach i ciasnych ulicach, w których rozlegał się głośno stuk kół o kamienie. Okienice w domach były zamknięte. Zapewne wszyscy jeszcze spali. Pośrodku rynku, przed ratuszem, szemrała woda w fontannie, ściekając z brzegów omszonej zielonawo kamiennej muszli, podtrzymywanej przez zgarbione trytony. W zagłębieniu muru paliła się lampka przed obrazem Matki Boskiej.
Przejechawszy miasto, zwrócili się na drogę, idącą pod górę. Ze szczytu wzgórza droga prowadziła na szeroką z lekka pochyłą równinę. Kareta, zaprzężona sześcioma końmi, mknęła jak strzała. Koła toczyły się cicho po wilgotnym piasku. W dolinie ściągały się jeszcze mgły nocne; ale górą już świtało i mgła, pozostawiając na suchych trawach delikatne nitki pajęczyny, nanizane kroplami rosy jak perłami, podnosiła się nakształt ogromnej zasłony, odsłaniając niebo błękitne. W górze jesienne stado żurawi, oświecone pierwszymi promieniami niewidzialnego jeszcze na niebie słońca, leciało z krzykiem jakby dalekiego wołania. Na skraju równiny błękitniał odległy łańcuch gór. Były to góry Czeskie. Wtem, nagle z poza nich zabłysły oślepiające promienie wprost w oczy carewicza. Słońce wschodziło — i radość podnosiła się w duszy Aleksego, oślepiająca jak słońce. Bóg ocalił go; nikt tylko Bóg.
Śmiał się i płakał z radości, jakby po raz pierwszy widział ziemię i niebo i słońce i góry. Patrzał na lecące żórawie — i zdało mu się, że sam ma skrzydła, że leci w przestwór.
Wolność! Wolność!


V.

Kuryer Safonow, wysłany naprzód z Petersburga, doniósł carowi, że carewicz niebawem ma nadjechać. Ale minęły dwa miesiące i nie było go widać. Piotr długo nie wierzył w ucieczkę syna; — »gdzieżby się ośmielił«; — ale wreszcie uwierzył. Rozesłał po wszystkich drogach szpiegów a rezydentowi swemu w Wiedniu, Abrahamowi Wiesiołowskiemu, przesłał ukaz własnoręczny: »Należy ci dowiadywać się w Wiedniu, w Rzymie, w Neapolu, w Medyolanie, w Sardynii, a także w ziemi szwajcarskiej. Skoro się dowiesz o miejscu pobytu syna naszego, zbierz o tem jak najdokładniejsze szczegóły, jedź i śledź go na miejscu, i niezwłocznie prześlij nam wiadomość przez umyślnego kuryera; a trzymaj wszystko to w tajemnicy«.
Wiesiołowski po długich poszukiwaniach wpadł na ślad. »Ślad idzie aż do tego miejsca — pisał carowi z Wiednia. — Niejaki podpułkownik Kochański stał w zajeździe Czarnego Orła za miastem. Posługacz mówił, że wziął go odrazu za człowieka znakomitego, albowiem płacił i rozdawał pieniądze z wielką hojnością, a zdał się podobny carowi moskiewskiemu, jakby był jego synem; cara widział niegdyś ów posługacz w Wiedniu«.
Piotr zdziwił się. Stwierdzenie podobieństwa doń w synie wydało mu się bardzo osobliwem, jakby go przestraszyło. Nigdy nie przychodziło mu do głowy, że Aleksy może być doń podobny z twarzy.
»Zatrzymawszy się tylko przez jedną dobę w owym zajeździe — pisał dalej w swem sprawozdaniu Wiesiołowski — rzeczy swe przewiózł na najemnej podwodzie, a sam drugiego dnia, zapłaciwszy w zajeździe należność, poszedł pieszo w dalszą drogę, tak, że nie wiadomo, dokąd się udał. A będąc w owym zajeździe, kupił gotowe ubranie męskie koloru kawowego dla swej żony, która też po męsku się przebrała. Dalszy ślad zniknął. We wszystkich tutejszych zajazdach, w damach pocztowych, a także i w innych domach publicznych i prywatnych uczyniłem staranne poszukiwania, lecz nic nie znalazłem. Szukałem też przez szpiegów, jeździłem po obu drogach pocztowych, wiodących stąd do Włoch po tyrolskiej i karyntyjsklej: nikt nie mógł mi dać żadnej wiadomości«.
Car domyślił się, że Aleksy znalazł schronienie w ziemiach cesarza i pisał doń z Amsterdamu:
»Najjaśniejszy i potężny cesarzu! Z serdeczną troską w zaufaniu przyjaźni zmuszony jestem oznajmić Waszej Cesarskiej Wysokości o pewnem smutnem zdarzeniu, jakie mi się przytrafiło, a mianowicie o synu moim, Aleksym, który, jako to Waszej Wysokości z nami spokrewnionej wiadomo, zawsze opornie się stawiał naszym rodzicielskim napomnieniom, co wielkie nam sprawiało zmartwienie, a takoż źle żył w małżeństwie z Waszą powinowatą. Przed niedawnym czasem, otrzymawszy od nas rozkaz udania się do nas i zerwania z godnem potępienia życiem, a także z ludźmi nagannego prowadzenia — nie wziął ze sobą nikogo ze sług swych, przez nas mu przydanych, ale połączywszy się z kilkoma młodymi ludźmi, z drogi, którą do nas jechał, zboczył i nie wiadomo gdzie się ukrył, o czem dotąd nie mogliśmy powziąć wiadomości. Mniemamy, że ten czyn naganny był mu doradzony przez niektórych przyjaciół i pełni jesteśmy ojcowskiej o niego troski. Lękamy się, aby nierozważnym tym postępkiem nie wyrządził sobie jakiej niepowetowanej szkody i aby się nie dostał jakowym wypadkiem w ręce nieprzyjaciół naszych. Z tego powodu poruczyliśmy rezydentowi naszemu przy dworze Waszej Wysokości przebywającemu, Wiesiołowskiemu, onego syna naszego odszukać i ku nam przywieść i prosimy Waszą Wysokość, jeżeli syn nasz w jej krajach jawnie lub tajnie przebywa, aby raczyła wraz z owym naszym rezydentem, przydawszy dla bezpiecznego przejazdu kilku swoich oficerów, do nas go odesłać, iżbyśmy mogli dla jego własnego dobra po ojcowsku go poprawić. Zachowamy za takowy dowód przyjaźni wieczną wdzięczność i pozostajemy dla Waszej Cesarskiej Wysokości

Wiernym bratem Piotrem«.

Jednocześnie doszło z boku do wiadomości cesarza, że jeżeli dobrowolnie cesarzewicza nie wyda, to car poszukiwać go będzie jako zdrajcę zbrojną ręką.
Wszelka wiadomość o synu wydała się Piotrowi obrazą; pod obłudnem współczuciem przebijało tajne zadowolenie Europy.
»Pewien jenerał-major, powracający z Hanoweru — donosił Wiesiołowski — będąc przy dworze mówił mi jawnie w obecności posła Meklenburskiego, ze współczuciem o chorobie, jaka się przydarzyła Waszej Wysokości z powodu zmartwień, z których główne to, iż następca tronu gdzieś zniknął, po francusku, w tych słowach: Il est echpsé. Spytałem go od kogo powziął taką fałszywą wiadomość. Odpowiedział, że wiadomość niewątpliwie prawdziwa i że ją ma od ministrów hanowerskich. Powiedziałem mu, że to potwarz przez złość dworu hanowerskiego wymyślona.
»Cesarz ma ważny powód pomagać następcy tronu — powtarzał tak Wiesiołowski, zdanie wypowiadane na obcych dworach — albowiem następca słuszność ma w sprawie swej z ojcem i słusznie z ziem ojcowskich uszedł. Mówią jakoby Wasza Wysokość wkrótce po urodzeniu Piotra Piotrowicza zmusiła starszego syna przemocą do stwierdzenia na piśmie, iż zrzeka się korony i wstępuje na całe życie do klasztoru. Skoro następnie Wasza Wysokość udała się do Pomeranii i ujrzała, że syn nie został mnichem, jak się zobowiązał, wtedy jakoby wymyślono inny sposób wezwania syna do Danii, aby tam pod pozorem nauki wsadzić go na okręt wojenny, który miał wszcząć bój ze Szwedami, iżby w tym boju carewicz zginął. Czemu gwoli zmuszony był do ucieczki«.
Donosili też carowi o tajnych układach cesarza z królem angielskim Jerzym I. »Cesarz, który ze względu na powinowactwo, a także na współczucie dla cierpień carewicza, powodowany przytem właściwą całemu domowi cesarskiemu wspaniałomyślnością w obec wszystkich niewinnie prześladowanych«, zapytywał króla angielskiego, czy nie zamierza, jako kurfirst i krewny domu brunświckiego, ująć się za carewiczem, przyczem wzmiankował »o nieszczęsnej doli — miseranda conditio — dobrego carewicza, oraz o jawnem i nieustannem tyraństwie jego ojca. — Clara et continua paterna tyrannidis — nie bez podejrzenia o truciznę i podobnych rosyjskich galanterien«.
Syn stawał się sędzią ojca.
A co jeszcze być może? — Carewicz może stać się orężem w rękach nieprzyjacielskich, wzbudzić powstanie w Rosyi, podniecić całą Europę do wojny — i Bóg wie, czem się to skończy.
»Zabić, zabić go mało«, myślał car z wściekłości.
Ale wściekłość zagłuszana była przez inne nieznane dotąd uczucie:
Syn zdawał się strasznym ojcu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Walery Gostomski.