Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI
JERZY DE CHARNY

Opowiadanie nasze było już ze sto razy najrozmaiciej opowiadane, bo maluje ono jeden z najciekawszych epizodów wielkiego perjodu od 1789 do 1795 roku, perjodu, który nazywają rewolucją francuską.
Wiele, bardzo jeszcze wiele razy opisywane będą te rzeczy, ale zaręczamy z góry, nigdy z taką bezstronnością.
A po tych wszystkich innych opowiadaniach, nie wyłączając naszego, bardzo jeszcze wiele do dopełnienia zostanie, bo historja nigdy się nie kończy. Każdy z pomiędzy sta tysięcy świadków doznaje innego wrażenia, każdy najmniejszy szczegół ma swoją odrębną pozycję i odrębne wzbudza zajęcie.
Naco się zdadzą choćby najwierniejsze nawet opisy?...
Nigdy z takiej nauki praktycznej polityk nie korzysta.
Łzy, opisy i krew królewska, nie mają nigdy siły kropli wody padającej na kamień.
Królowe płakały, królowie bywali mordowani, ale nigdy ich następcy z okrutnego doświadczenia nie korzystali.
Ludzie wierni dawali dowody poświęcenia; ale nigdy nie korzystali z niego ci, których przeznaczenie skazało na nieszczęście.
Niestety!... widzieliśmy królowę potykającą o trupa jednego z takich ludzi, których królowie odchodzący za sobą pozostawiają.
W kilka godzin potem, kiedy królowa z królem i dziećmi opuszczała Wersal, do którego już wrócić nie miała, oto co się działo na małym wewnętrznym dziedzińczyku.
Jeden człowiek czarno ubrany, schylony był nad trupem.
Drugi w mundurze gwardji przybocznej klęczał z przeciwnej jego strony.
O trzy kroki od nich z rękoma zaciśniętemi, z okiem wlepionem w ziemię, stał trzeci towarzysz jakiś.
Umarłym był młody człowiek, około dwudziesto dwu letni. Wszystka krew jego ubiegła szeroką raną na głowie i piersi.
Ta pierś, zorana cała, ta pierś czystej białości, zdawała się jeszcze podnosić wzgardliwym odechem niepodobnej obrony.
Usta rozchylone, głowa w tył odrzucona, wyraz boleści i gniewu na twarzy, przypominały mimowoli piękne wyrażenie ludu rzymskiego:

„I życie długim jękiem mknie w krainę cieniów“.

Człowiek ubrany czarno — to Gilbert.
Klęczący oficer — to hrabia.
Stojący świadek — to Billot.
— Trup — to baron Jerzy de Charny.
Gilbert schylony nad ciałem, wpatrywał się w nie z tą wzniosłą niewzruszonością, która u umierającego zatrzymuje ulatujące życie, umarłemu duszę powraca.
— Zimny, sztywny i nieżywy!.. rzekł w końcu.
Hrabia de Charny, jęknął, a ściskając w objęciach zimne ciało, począł szlochać tak rozdzierająco, że Gilbert zadrżał, a Billot głowę odwrócił.
Potem hrabia wstał, podniósł trupa, oparł go o mur i oddalając się patrzył ciągle, czy nie ożyje i czy nie pójdzie za nim.
Gilbert pozostał klęcząc na jednem kolanie z głową na ręku opartą, zamyślony, przerażony, nieruchomy.
Billot podszedł do Gilberta. Nie słyszał już krwawiących serce krzyków hrabiego.
— Niestety! niestety! — panie Gilbert — rzekł — widzę, czem jest wojna domowa: to coście przepowiedzieli, sprawdza się, tylko prędzej niżeliśmy myśleli. Widziałem zbrodniarzy, mordujących niepoczciwych ludzi. Teraz widzę zbrodniarzy, mordujących szlachetne istoty. Widziałem śmierć Flessela, pana de Launay, Foulona, pana Berthier, i zadrżałem cały, nabrałem obrzydzenia do ludzi!
A przecież ci ludzie zabici, byli nędznikami.
Wtedy powiedziałeś mi panie Gilbert, że zaczną mordować i szlachetnych ludzi. Zabito pana barona de Charny. Nie drżę już, ale płaczę, nie czuję obrzydzenia do innych, ale się boję sam siebie.
— Billot! — zawołał Gilbert.
Ale Billot nie dosłyszał i ciągnął dalej:
— Oto biedny, zabity młodzieniec, panie Gilbert. Był to żołnierz, walczył on, ale nie mordował, i został zamordowany.
Billot westchnął bardzo głęboko.
— Ah! — rzekł — znałem dzieckiem tego nieszczęśliwego. Pamiętam jak, dzieckiem będąc, przyjeżdżał z Boursone do Villers-Cotterets, na szarym koniku i chleb biednym od matki swej przywoził.
Piękne to było dziecię, białe i różowe, o wielkich niebieskich oczach, a śmiało się zawsze. I rzecz dziwna! Gdy go zobaczyłem we krwi rozciągniętego, zdaje mi się, że to nie trup, ale dziecię uśmiechnięte staje mi przed oczyma z koszyczkiem i sakiewką w ręku!
O! panie Gilbert, rzekł Billot, dosyć mam już tego, nie chcę widzieć nic więcej, bo przepowiedziałeś, że i ciebie umierającego zobaczę, a wtedy...
Gilbert lekko pokiwał głową.
— Billot — rzekł — bądź spokojny, godzina moja nie wybiła jeszcze.
— Ale moja nadeszła, doktorze!... Zgniły tam moje żniwa, ziemie leżą odłogiem, czeka rodzina, którą kocham tem więcej, gdy patrzę na tego trupa, którego opłakuje rodzina.
— Co przez to rozumiesz, drogi Billot? Czy przypuszczasz, że litować się będę nad tobą?
— Nie! nie... odparł naiwnie dzierżawca — ale ponieważ cierpię, chcę sobie ulżyć po swojemu.
— To znaczy.
— To znaczy, że chcę wrócić na wieś, panie Gilbercie.
— Znowu?
— A! panie Gilbercie, mnie tam głos jakiś wzywa.
— Strzeż się, Billot, bo ten głos uciekać ci radzi.
— Nie jestem żołnierzem, nie będę więc dezerterem.
— Twoja ucieczka będzie równie gorszącą jak dezercja żołnierza.
— Wytłumacz mi to, panie doktorze.
— Przyszedłeś burzyć do Paryża i chcesz uciekać przed zawaleniem gmachu.
— Bo nie chcę zgnieść moich przyjaciół.
— Nie chcesz raczej być zgnieciony.
— E! — rzekł Billot, — czyż nie wolno myśleć trochę i o sobie.
— Piękne wyrachowanie! Czy to kamienie nie staczają się? czy staczając nie przygniatają uciekających tchórzów?...
— Wiesz pan dobrze, że tchórzem nie jestem wcale.
— Zostaniesz zatem, Billot, bo potrzebuję cię jeszcze.
— Rodzina potrzebuje mnie także.
— Nie ma rodziny ten, kto kocha ojczyznę.
— Ciekawy jestem, czybyś pan to samo powtórzył, gdyby Sebastjan był na miejscu tego młodego człowieka?
I wskazał trupa.
— Billot — odparł ze stoicyzmem Gilbert, syn mój Sebastjan, patrzeć kiedyś będzie na mojego trupa, jak ja patrzę na tego...
— Tem gorzej dla niego, panie doktorze, jeżeli się tak, jak ja patrzę na tego...
— Tem gorzej dla niego, panie doktorze, jeżeli się tak, jak pan zimny okaże.
— Mam nadzieję, że wart będzie więcej ode mnie, że będzie bardziej jeszcze stanowczym, bo dam mu przykład stanowczości.
— Więc chcesz pan, aby dziecko przyzwyczaiło się widzieć krew płynącą, ażeby w młodym wieku nawykło do pożarów, zaburzeń i napadów nocnych, ażeby przyzwyczaiło się patrzeć na znieważane królowe i na zagrożonych królów, a kiedy będzie zimne i twarde jak miecz — aby miało dla pana miłość i szacunek.
— Nie, nie chcę aby widział to wszystko, i dlatego odesłałem go do Villers-Cotterets, czego dziś żałuję.
— Żałujesz pan dzisiaj?...
— Tak.
— Dlaczego dzisiaj?
— Bo dziś, ujrzałby w praktyce bajkę Lafontaine‘a o lwie i myszy, która dla niego jest bajką tylko.
— Co pan rozumiesz przez to, panie Gilbert?
— Rozumiem, że zobaczyłby biednego dzierżawcę, co znalazł się prostym przypadkiem w Paryżu, że zobaczyłby zacnego człowieka, który ani pisać ani czytać nie umie i który nigdy nie sądził, aby życie jego miało wpływ na wielkie przeznaczenie, zaledwie jego oku dostępne; zobaczyłby człowieka, który raz już chciał opuścić Paryż i chce to teraz uczynić, zobaczyłby człowieka, co wziął skuteczny udział w ocaleniu dziś króla, królowej, i dwojga dzieci królewskich....
Billot patrzył na Gilberta zdziwionemi oczyma.
— Jakże — to, panie Gilbert? — zapytał.
— Jakto? wzniosły prostaczku! Toć że ty zbudziłeś się na pierwszy hałas, ty domyśliłeś się że hałas zwiastuje burzę i pobiegłeś śpiącego pana Lafayette obudzić.
— To bardzo naturalne; dwanaście godzin był na koniu, nie spał wcale przez dwadzieścia cztery godziny...
— Przywiodłeś go do zamku — ciągnął Gilbert i rzuciłeś między oblegających z krzykiem: „Z drogi nędznicy, oto mściciel!“
— Prawda, ja to wszystko zrobiłem — rzekł Billot.
— A więc! Billocie, mój przyjacielu; jeżeli nie przeszkodziłeś zamordowaniu tego młodego człowieka, to przeszkodziłeś zamordowaniu króla, królowej i dwojga ich dzieci! Niewdzięczny, chcesz się uwolnić od służby ojczyźnie, gdy cię ojczyzna tak hojnie wynagradza.
— Kto się tam dowie o tem, co uczyniłem, kiedy sam o tem nie wiedziałem?
— Jeżeli wiemy: ja i ty, Billocie, to czy tego nie dosyć?
Billot zamyślił się, potem wyciągając do doktora spracowaną rękę, powiedział:
— Prawda, masz słuszność, panie Gilbert. Ale człowiek jest słabem stworzeniem, samolubnem, niestałem, pan tylko, panie Gilbert, jesteś wspaniały, silny i stały. Kto pana uczynił takim?
— Nieszczęścia! — odpowiedział Gilbert z uśmiechem od łez smutniejszym.
— Dziwna rzecz... szepnął Billot... ja sądziłem, że nieszczęście czyni ludzi złymi.
— Tak, ale słabych.
— A gdybym ja wskutek nieszczęścia stał się zły?
— Możesz być nieszczęśliwy, ale zły nie będziesz nigdy?
— Jesteś pewny tego doktorze?
— Odpowiadam za ciebie.
— A więc! — rzekł Billot, wzdychając.
— A więc? — powtórzył Gilbert.
— A więc, zostaję, ale wiem, że nieraz jeszcze osłabnę...
— Znajdziesz zawsze we mnie podporę.
— Niech tak będzie... szepnął dzierżawca.
Potem spoglądając raz ostatni na zwłoki barona de Charny, które słudzy zabierali na noszach powiedział.
Śliczne to było dziecię, ten mały Jerzy de Charny, na swoim szarym koniku z koszyczkiem na lewej i sakiewką w prawej rączce...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.