Anima vilis/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Anima vilis
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARJA RODZIEWICZÓWNA
ANIMA VILIS
POWIEŚĆ
WYDANIE SZÓSTE
POZNAŃ


WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNERA
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
ROLNICZA DRUKARNIA I KSIĘGARNIA
NAKŁADOWA SP. Z O. O. W POZNANIU
*
PRINTED IN POLAND
*






I

Mróz trzydziestostopniowy mało dokuczał przy wielkiej ciszy powietrza. Zmarzły, zda się, wichry i prądy, i na białym oceanie śniegu najmniejszy ruch nie dawał się spostrzec, najlżejszy szmer uchwycić.
Szlak, co wiódł przez te obszary, znaczny po słupach wiorstowych, szklił się jak lustro; gdzieś hen na widnokręgu, majaczyły marne krzaki, nigdzie większego drzewa ni śladu człowieka, a przytem noc, od śniegu tylko jasna, bo ni księżyca, ni gwiazd nie dało niebo, jakby i te promienie zamarzły.
Jednakże tym szlakiem, w noc, w pustkę bezbrzeżną szedł człowiek samotny. Dobrze był odziany i szedł raźno; miał w sobie jeszcze zapas ciepła, zaczerpnięty na stacji pocztowej ostatniej, gdzie się przed wieczorem zatrzymał.
Obejrzał urzędnik jego paszport, znalazł w porządku, spytał, dokąd chce jechać.
— Do wsi Lebjaży.
— To w stronę, ale konie dać mogę.
— Daleko ta wieś?
— Wiorst czterdzieści.
— A po drodze żadnej osady?
— Owszem, zaraz o wiorst dziesięć, Petrówka. Chcecie zaraz koni?
Wówczas podróżny bardzo się zaczerwienił, zawahał i wreszcie odparł zcicha:
— Nie, dziękuję! Pójdę pieszo.
Dziwne to było, ale człowiekowi, posiadającemu legalny paszport, podróżującemu bez straży, wolno mieć dziwactwa, więc pisarz pocztowy więcej nie nalegał i tylko rzekł:
— Posilcie się i wypijcie herbaty.
Na to się zgodził podróżny. W taki mróz i noc lepiej jest iść z pustą kieszenią, niż jechać z pustym żołądkiem. Zjadł tedy i zapłacił co do grosza. Zostało mu w woreczku dwadzieścia kopiejek. Tedy śmiało ruszył przed siebie.
Po chwili czerwone światełka pocztowego domu zmalały i zgasły, wędrowiec szedł cicho w wojłokowych butach, i tylko niekiedy kij jego uderzał o śnieg. Zrazu ani się kłopotał ani lękał. Ciepło mu było i lekko; nie było słupów wiorstowych, ale mu się zdało, że dziesięć wiorst to fraszka i coraz konturów wsi przed sobą wyglądał. Tyle setek, tysięcy wiorst przebył; co te kilka znaczą? Dłużyły się jednak, podwajał kroku na widok czegoś szarego woddali; dochodził, były to wierzchy krzaków; znowu zwalniał tempa, zawiedziony.
Powoli, od bezustannego wpatrywania się w śnieg i pod wpływem mrozu, oczy mu zaszły łzami i paliły ogniem; gdy przymknął powieki, zamarzły natychmiast — otarł je grubą rękawicą i znowu poczuł, że mu drętwieją końce palców. Kark też bolał od ciężaru kożucha i skrzypiał śnieg, na podeszwach wojłoków zebrany. Potem się poślizgnął i upadł. Wtedy kożuch się przypadkiem rozchylił i chłód go chwycił za pierś. Otulił się szczelnie i zabił rękami po bokach, ale ciepło uleciało bezpowrotnie. Zdławił go jeden dreszcz i drugi, począł biec, ale wnet ustał.
Stanął chwilę i za siebie spojrzał. Może wrócić? Instynkt zachowawczy ciągnął go tam, a wstyd, ambicja i zapamiętanie desperackie popychało naprzód. Zgarnął się, zgarbił i poszedł dalej.
Opadł go strach i słabość, więc zsiniałemi usty począł coś śpiewać półgłosem. Ale zdało mu się, że z powietrzem kawały lodu połyka, więc umilkł.
Wreszcie jak maszyna szedł i majaczyły mu w myśli wilki, brodjagi, śmierć. Coś go weźmie z tych trzech alternatyw, ale co? Może wszystko pokolei. Złoczyńcy obedrą go z odzieży, mróz z życia, wilki z ciała. Coraz wolniej szedł i sen go morzył. Nie dziesięć wiorst szedł, ale chyba sto; może zbłądził? Szlaku mało co było znać. Odstąpiła go wszelka siła i otucha.
Stanął, rozejrzał się przygasłemi oczami i półgłosem do siebie wyszeptał:
— Sądzono mi było dotąd zajść i tutaj stanąć. I nie wrócę do ludzi żyw i nie dobrnę do tej Petrówki. Niema już mnie!
Jeszcze raz poszukał po stepie oparcia dla oczu, nadziei, ale nic nie dojrzał; więc przykucnął na ziemi i zdał się na złe losy. Gdy tak powoli zamierał, przecie nareszcie zadrgało jakimś dźwiękiem to śmiertelne pustkowie. Dźwięk to był dzwonka i on go szczęściem jeszcze dosłyszał.
Poderwał się z ziemi. Może mu tak w uszach dzwoni?
Nic, to było zbawienie, to były sanki. Już i zgrzyt płozów dolatywał uszu i twarde uderzenia kopyt, i ten dzwonek bił mu zmartwychwstania chwilę. Począł wołać ochrypłym głosem, a potem biec na ten odgłos w bojaźni, że go miną. Ale oto i czarna plama stanęła na śniegu i ktoś na wołanie jego odchrząknął. Zamroczyło mu się w głowie i nieziemska radość ogarnęła.
Trójka koni leciała ku niemu, dobiegła, zaryła się w miejscu.
— Kto ty, czego wołasz? — zagadnął woźnica.
— Na Bożą miłość, poratujcie mnie! — rzekł, jąkając się w obawie odmowy. — Daleko stąd do Petrówki?
— Trzy wiorsty. My tam jedziemy.
— To weźcie mnie, dam dwadzieścia kopiejek.
— Pani, — obejrzał się woźnica na sanki — niech siada. Choć i zbój, nie da nam dwojgu rady.
Wtedy ta pani ozwała się po raz pierwszy:
— Siadaj, człowieku, tu, przy mnie. Nie odmroziłeś nóg czy rąk?
— Nie wiem. Zdaje się, żem już konał.
— Ot, głupstwo, takie z mrozu przechwałki — burknął woźnica. — Ty chyba nie tutejszy?
— Nie, z Europy jadę.
— Aha! Nu, siadaj, nam nic do tego.
Człowiek chciał usiąść, ale z sań rozległo się złowrogie warczenie.
— Tam pies, — rzekł — ugryzie!
— Nu, nie jego wina, żeś złodziej, czy kryminalista — rzekł obojętnie furman. — Dobrego on nie zaczepi.
Wtedy człowiek rękę wsunął do sanek i dotknął zjeżonej sierści psa. Pies podniósł pysk, rękę tę obwąchał i przestał warczeć. Podróżny siadł spokojnie.
— Nu, ty nie gniewaj się, żem ciebie posądził, — rzekł woźnica, zacinając konie — ten pies także warczał, nim ciebie nie poczuł.
Ruszyli jak wiatr. Nikt się nie odzywał, więc i podróżny milczał. Pies mu się położył na nogach i w cieniu świeciły jego zielone oczy. Badał niemi obcego. Wtem zaświeciły nad ziemią czerwone płomyki chat i już stali przed szynkiem.
— Oto Petrówka, gdzieś chciał stanąć — ozwała się kobieta.
Podróżny wysiadł i zatoczył się. Rozpiął kożuch, dobył woreczek z kieszeni i podał „pani“ swoją ostatnią monetę.
— Dziękuję wam za uratowane życie — wymówił, zawstydzony małością datku.
Woźnica parsknął śmiechem, a kobieta ruszyła ramionami.
— Schowaj swoje pieniądze! Dość mi twego podziękowania.
Tu zwróciła się do woźnicy i rzekła tonem nawykłym do rozkazów:
— Nie wykładaj koni, postaw, niech ostygną, załatwię się wpół godziny!
Wysiadła też, za nią wyskoczył pies ogromny, kasztanowaty, i skierowała się do szynku.
Podróżny wszedł za nią do izby ciepłej. Kilku siedzących tam chłopów spojrzało na nich i pozdrowili unisono:
— Zdrowia wam, Marja Kazimierowna!
— Zdrowia wam! — odparła uprzejmie.
Z alkierza ukazał się szynkarz. Temu podała rękę, pocałował ją z uszanowaniem. Ukazała się też żona szynkarza i dzieci. Wszyscy otoczyli nowoprzybyłą jak dobrą znajomą, ożywiła się karczma.
Podróżny usiadł za stołem i zaczepił jednego z chłopów.
— Daleko stąd do Lebjaży?
— Wiorst dwadzieścia.
— A ile będzie kosztowała tam podwoda?
— Rubla, jeśli kto zechce jechać.
Podróżny zwiesił głowę.
— A ty dokąd? — zagadnął chłop.
— Tamże.
— Aha! Na mieszkanie?
— Nie wiem.
— Ty zesłany?
— Nie. — Szybko dobył paszport i pokazał go, ale chłopi nie byli ciekawi.
— Zdaleka? — spytano go.
— Z Europy. Trzy tygodnie już jadę.
— Marjo Kazimierowno! — ozwał się jeden z chłopów. — Ten także do was jechać chce.
Wtedy podróżny obejrzał się na swą wybawicielkę. Rozebrana z futer, siedziała naprzeciw szynkarza nad księgą i stosem pieniędzy, robiła rachunki widocznie. Młoda była i bardzo smutna. Oczy jej zdawały się wypłakane, usta zacięte, jakby w wielkim bólu, twarz mizerna i poważna.
Podniosła powoli głowę, popatrzała na obcego. Teraz go dopiero zobaczyła. Ciemną miał czuprynę, a twarz szeroką i nieładną. Ozdabiała ją chyba młodość i para oczu ciemnych, o prostem, uczciwem spojrzeniu. Zresztą barczysty był, wysoki bardzo silny i zdrów.
Spotkali się spojrzeniem, on jakby zawstydzony swą biedą i potrzebą, ona obojętna. Nic nie odpowiedziała i dalej sumowała rachunki. Tymczasem woźnica jej wniósł do izby sporą baryłkę i wór napakowany. Żona szynkarza przyjęła to od niego i wyniosła do alkierza.
Woźnica usiadł obok podróżnego, podano mu szklankę herbaty. Zaczęli rozmowę, obcy zafundował mu czarkę wódki, ale sam nic nie pił.
— Wy do Lebjaży jedziecie? Może się tam spotkamy? — rzekł.
— Pewnie, wieś nie świat. A ty do kogo?
— Do doktora Gostyńskiego.
— Uch, to nie dziw, że się spotykamy! Toż mój gospodarz, a to jego córka! Panienko, — zawołał — toć my gościa sobie ze śniegu podjęli.
Teraz kobieta obejrzała się żywiej, a podróżny wstał.
— Przepraszam panią, — rzekł zawsze nieśmiało — może brat pani wspominał o mnie.
— Pan jest Antoni Mrozowicki?
— Tak, pani.
— Brat mój i wspominał i oczekiwał pana, — odparła głucho, a usta jej ledwie wymawiały wyrazy — tylko jego już niema.
Odwróciła twarz i chwilę pasowała się ze swym bólem.
— On umarł przed dwoma tygodniami! — dodała wreszcie z wysiłkiem.
Podróżny słowa nie rzekł. Odwrócił się i on do okna i poczęły mu z oczu biec łzy jedna po drugiej, jak groch wielkie.
Szynk zaległo grobowe milczenie. Kobieta rachowała niby, ale nie widziała cyfr ni pamiętała, gdzie jest i poco. Od okna słychać było ciężki oddech obcego.
Wreszcie szynkarz głos podniósł:
— Boża wola! Nie płaczcie, panienko!
A woźnica hałaśliwie nos otarł i dodał:
— Bodaj ta śmierć na złodziejów! Za co ona jego wzięła, gołąbka!
Chłopi pokiwali głowami.
— Sprawiedliwiej wzięłaby starego, a nie młodego. Ale na jaki sąd ją pozwać? Niema rady!
Podróżny nie zmienił postawy. Do okna ciemnego zwrócony, nocy się skarżył cichemi łzami, wobec tego ciosu zapominając o swem ciężkiem położeniu.
Ktoś do niego zagadał, nie zrozumiał ani odpowiedział.
Dopiero, gdy poczuł rękę na ramieniu, wzdrygnął się i obejrzał.
Dziewczyna stała za nim, otulona jak do drogi i znów spokojna.
— Jedźmy, panie! — rzekła z prostotą, jakby to było rzeczą zdawna ułożoną.
On w milczeniu usłuchał.
Usiadł obok niej w saniach i ruszyli cwałem.
— Przed miesiącem pisał do mnie Antoni — ozwał się wreszcie nieśmiało.
— W parę dni potem przeziębił się, dostał zapalenia płuc i nie wytrzymał. Tak to szło piorunem. O, zima, ta zima! Trzeba do niej przywyknąć. On był bardzo delikatny.
— A ojciec?
— Żyjemy jakoś — odparła posępnie. — Żeby ból miał moc śmierci! Ale on ma tylko jej rozpacz i pustkę! Pan dawno z kraju?
— Trzy tygodnie.
— Ja już pięć lat tu jestem, od śmierci matki, ojciec już dwadzieścia. Dopiero w tym roku zima i do nas po ofiarę przyszła.
— Proszę pani, — rzekł żywo — może ojcu pani ja zrobię przykrość. Może ja państwu uczynię wspomnienie bólu żywszem. Proszę mnie w takim razie do domu swego nie wprowadzać i ojcu o mnie nic nie mówić.
— Nie zwykliśmy tutaj udawać. Czekaliśmy pana i radzi widzimy. Antek kochał pana.
— Dziękuję pani! — rzekł półgłosem.
— Ot, my i w domu — ozwał się woźnica.
Rzeczywiście sanie wbiegły w ulicę wioskową, ciemną i pustą i stanęły wreszcie przed parkanem oddzielającym od drogi porządny dom piętrowy. Świeciło się w nim, i gdy dziewczyna otworzyła furtkę, dwa psy wpadły na nią w radosnych podskokach, a drzwi domostwa skrzypnęły i ukazał się człek z lampką, szpetny, chuderlawy, pokazując w uśmiechu powyszczerbiane zęby.
— Dobry wieczór, Siergieju, otwórz Gryni wrota! — rzekła, biorąc mu z rąk lampkę.
Znaleźli się w sieni, na schodach, prowadzących na piętro.
Wtem ktoś otworzył drzwi na dole. Wionęły z nich kuchenne zapachy i ciepło, a w progu stanęła stara kobieta w czepcu i zawołała:
— To ty, Maryniu?
— Ja, ciotko.
— Chwała Bogu! Już się pan niepokoił. Zaraz ci przyniosę wieczerzę.
— Ojciec sam?
— Był ksiądz Ubysz, ale odszedł do siebie.
Na górze, w pierwszym pokoju, dziewczyna się rozebrała z futer i za jej przykładem Mrozowicki. Został tylko w kurcie skórzanej i wojłokach, zawstydzony takim strojem i brakiem tłumoka. Trząsł się jak w febrze z niewczasu, głodu i zmęczenia.
— Proszę pana! — wezwała go za sobą dziewczyna.
W drugiej izbie ogień się palił na kominie, a przy stole stary doktór Gostyński coś czytał z zajęciem. Obejrzał się na córkę i wyciągnął do niej ręce, uśmiechając się smutno.
— Nic ci się złego nie przytrafiło?
— Nie, ojcze. Przywiozłam z sobą gościa. Pan Mrozowicki.
Starzec wstał żywo. Mocny był jeszcze, krzepki zdrów, tylko zarost i włosy miał białe jak śnieg. Przystąpił do młodego człowieka, popatrzał nań i bez słowa do piersi przycisnął. I zrozumieli się tem milczeniem.
— Gdzież pan spotkał moją córkę? — spytał stary po chwili.
Młody poczerwieniał gwałtownie.
— Powiem odrazu wszystko — rzekł. — W Tobolsku miałem wypadek. Zmęczony byłem okropnie, wstąpiłem do pierwszego lepszego zajazdu, żeby parę dni wypocząć, ale tej samej nocy wykradziono mi tłumok i pieniądze.
— Dziękuj pan Bogu, że nie zarżnęli!
— Nie; zostawili mi kilkanaście rubli. Jechałem więc pocztą, póki mi ich starczyło; potem, stąd o wiorst czterdzieści, poszedłem piechotą.
— Szaleństwo!
— Przerachowałem się i byłbym zamarzł, gdyby pani mnie nie zabrała z sobą.
Dziewczyny już nie było w pokoju.
— No, udało się cudownie. Nie odmroziłeś pan twarzy czy rąk?
— Nie, wszystko w całości.
— Cóż, jakże się panu Syberja podoba?
— Straszna! — szczerze odparł Mrozowicki.
— O! A jakbyś pan ją nazwał, żeby zamiast tej pogodnej nocy „buran“ śnieżny rozszalał na powitanie. To dopiero orgja stepu!
Mówił spokojnie i prędko, jakby się bał, że go obcy o syna spyta, a zarazem czuł, że objaśnić go trzeba, a nie czuł się na siłach. Ale przybysz ani pytał, ani się oglądał.
Mało też czasu zostawali sami, bo do pokoju wpadła z impetem stara kobieta, którą na schodach widział.
— To pan od nas jedzie? — zagadnęła go bez żadnego wstępu, a oczy jej dziwnie świeciły.
— Z Wilna, proszę pani.
— Mój Boże, mój Boże! To pan tak niedawno na tych kamieniach klęczał przed Ostrą Bramą?
— W dzień wyjazdu.
— O! To pan pewnie i księdza proboszcza tam widział. Mój to brat rodzony, panie.
— Widziałem, ale żebym o pokrewieństwie był słyszał, tobym do niego wstąpił przed drogą.
— Niby pan myśli, że to ich krewny — zawołała, wskazując gospodarza — gdzie zaś, mój tylko. Ja tu obca, z rodu innego całkiem; ja z Szeygwiłów, Utowiczowa. Ksiądz proboszcz Szeygwił to mój brat. Postarzał pewnie, dwadzieścia lat jak ja już tutaj z mężem zjechałam. Pewnie już siwy, co panie?
— Ten, któregom widział przy mszy, ciemne miał włosy.
— Doprawdy? Może być, w naszym rodzie nie siwieją długo; ja tom zbielała, ale to od klimy tutejszej.
Pokiwała głową i zamyśliła się o tych czarnych jeszcze włosach brata.
— Zdrów widocznie, choć już pięć lat, jak nie pisze. Antek obiecywał się o niego dowiedzieć, ale zapomniał nieborak.
Mrozowicki na tę wzmiankę o zmarłym podniósł nieśmiało oczy na starego i aż się przestraszył, bo doktór na niego patrzał. Znowu się zrozumieli tem niemem spojrzeniem i ojciec odetchnął. Nie będzie potrzebował opowiadać tego, co przeżył.
Staruszka oprzytomniała nieco.
— Gadam ja, a wieczerza stygnie. Mówił mi Grynia, co się panu przytrafiło. Proszę do jadalni. Marynia zaraz przyjdzie, do kramiku poszła na chwilę.
Mrozowicki zrozumiał, że była w domu tym gospodynią, a doktór, korzystając, że babina znikła za drzwiami, rzekł:
— Nie w Ostrej Bramie jej brat, ale na Rossie. Ale poco mówić. Dość ma strat wiadomych! Wdowa i sierota. Od dziesięciu lat z nami żyje. Pochowała tu męża i dwoje dzieci.
Weszli do jadalni. Ukazała się panna Marja i zasiedli we dwoje do posiłku. Mrozowicki mało co jadł. Czuł, że pada ze zmęczenia. Utowiczowa zarzucała go pytaniami, a tymczasem panna Marja zdawała ojcu sprawę z podróży.
— W Krynce odebrałam siedemdziesiąt rubli, a w Petrówce pięćdziesiąt trzy. Po wódkę do Kurhanu trzeba jutro posyłać. Pojadę sama, bo i do kramiku wiele mi brakuje.
— Możeby lepiej Grynię posłać z listem do Szumskiego. Ten załatwi.
— Zawsze jak najgorzej. Wolę sama to zrobić.
— Jak chcesz. A przygotowaliście gościowi kwaterę?
— Tutaj chyba nie zamieszka?
— Dlaczego? Jest przecie pusty pokój!
Dziewczyna nic nie odrzekła. Wstała i wnet posłyszał Mrozowicki, jak Siergiejowi wydawała rozporządzenia. Po chwili kobiety się usunęły. Doktór wskazał przybyłemu drzwi przeciwległe i rzekł głucho:
— Ten pokój teraz pusty. Wygodnie panu będzie. Proszę darować, że nie przeprowadzam, ale ja tam od dwóch tygodni nie byłem.
To rzekłszy, odwrócił się prędko i wyszedł do siebie.
Pusty pokój niedawno był zamieszkały, urządzony wygodnie, ciepły, jasny. Podłogę osłaniał miękki wojłok, na ścianach wisiała broń, skóry, wypchane ptaki, gdzie niegdzie kirgiskie osobliwości, dziwaczne stroje i „idoły“ ich monstrualne.
Badacz tu mieszkał, turysta, uczony, człowiek wykształcony i czynny. Szafy ksiąg były pełne, w innych było widać lekarskie narzędzia. Trochę kurzu osiadło na wszystkiem i zapach pleśni czuć było.
Mrozowicki jednak nie miał już sił do myśli ciężkiej o zmarłym przyjacielu. Zasnął kamiennym snem.



II

Nad śpiącym stanął Siergiej w kuchennym stroju, a za nim wszedł kot biały i też ciekawie zaglądał na łóżko. Mrozowicki się zbudził i zerwał, przerażony jasnym dniem. Zaspał widocznie.
— Która godzina? — spytał.
— Godzina to głupstwo. Śpisz już dwie doby — odparł kucharz ze śmiechem.
— Być nie może! — zawołał młody człowiek, prędko się ubierając.
— Czemu nie może? Ja umiem i trzy doby spać kiedym chory. Nieprawda, Katałaj? — zwrócił się do kota. — Przysłała mnie tu stara nasza, powiada, że pan może chory. Uch, co ma młody chorować.
— Państwo w domu?
— Gospodarz poszedł do chorych, młoda pojechała do miasta po towary, stara w sklepiku siedzi. U nas zawsze tak. Ksiądz w kuchni siedzi, bo mu wszędzie zimno. Jak młody żył, to on jeździł, a teraz jego niema. Nu, Katałaj, chodźmy do kotletów.
Skierował się do odwrotu, kot za nim.
— Nie widział ty, jaki on rozumny.
— Kto?
— Mój Katałaj. Onby ich tutaj, tych Sybiraków, chrzcić mógł.
— Ty nie tutejszy?
— Boże broń! Ja z Europy. Kucharzem byłem w Moskwie w restauracji. Teraz ja nieszczęsny! Nu, skocz, Katałaj!
Podstawił kotu nogę, ten dał susa i tak wyszli za drzwi.
Mrozowicki ubrał się i stanął w oknie. Widać było przez nie podwórze, budynki gospodarskie, dalej ogród pusty, a dalej step bezbrzeżny.
Młody człowiek zastanowił się nad swem położeniem. Jechał do przyjaciela, który go wzywał po wielekroć. Tam w Europie szło jak z kamienia, brakło pracy i chleba. Tutaj, byle trochę grosza, karjera była gotowa. Tak pisał do zniechęconego zawodami druh serdeczny, podpora, dusza bratnia, wierna. Trochę grosza zebrał biedak ciężką pracą i ruszył. Teraz był u wymarzonego celu, ale bez zasobu żadnego i bez przyjaciela. Co robić? U grobu jego się pomodlić i wracać. Ale jak? Piętnaście kopiejek miał całego funduszu i tę jedną odzież na grzbiecie.
Co robić? Co robić? Myślał wciąż jedno, nie mogąc dalej się posunąć, nie mogąc znaleźć logicznego wyjścia z położenia, pełnego upokorzenia i wstydu. Chyba żebrać u tych obcych?
— Czy pan już wstał? — rozległ się głos Utowiczowej z jadalni.
Ocknął się, przetarł ręką czoło i oczy i wyszedł witając staruszkę.
— Odpoczął pan już, chwała Bogu! Proszę do kuchni na śniadanie!
Zeszli na dół do wielkiej izby, gdzie gospodarzył Siergiej z Katałajem. Przy stole siedział ksiądz stary, popijając herbatę. Ukłonił mu się Mrozowicki, a Utowiczowa przedstawiła.
— To ksiądz Ubysz, nasz lokator, a to, księże, pan Mrozowicki, który temu miesiąc był w Ostrej Bramie i brata proboszcza widział.
— I ja byłem w Ostrej Bramie — odparł ksiądz apatycznie.
— Kiedy? Sto lat temu.
— No, to i co? Jak zechcę, to znowu będę! — zawołał stary zgryźliwie.
Utowiczowa za jego plecami pokazała na czoło, a potem rozłożyła ręce, szepcząc:
— Wie pan, biedak trochę warjat! Wiadomo, klima tutejsza!
Potem ugościła Mrozowickiego i mówiła:
— To pan znał naszego Antosia! Złote było dziecko, takich Bóg zawsze prędko zabiera. Biedny pan doktór — hodował — no, i co z tego? Teraz sobie darować nie może, że go tutaj na tę klimę sprowadził. Ale to tak. Daje Bóg jedno, to drugiego nie daje. Fortuna sprzyjała. O, bogaty on! Tenże dom własny i pola ma sporo — krowy, konie, a i w handlu nad wyraz szczęśliwy. Latem bydłem handluje, zimą zbożem — to w step — to na jarmarki, a grosz płynie. Nawet sklep się opłaca i z szynków dobry dochód. Ano, to szczęście zgubiło Antosia. Kiedy pięć lat temu umarła pani, ja sama doradziłam by sprowadzić Marynię i do pomocy, i do towarzystwa. Napisali do niej, na pensji w Wilnie była, i zaraz ją Antoś przywiózł. On wtedy w Petersburgu na uniwersytecie był. Marynia została, on precz odjechał na te studja. Aż gdy skończył i już na doktora zdał egzamin, pan w głowę wziął go tu zabrać. Roboty tyle jest, pomocy gwałtu trzeba było. Prawda! Ano, i serce za nim zostało. I on tego chciał, — i tak wszystko na złe szło. Robaczek, niebożątko! Krótko pomagał, mało napracował, a długi ból został, a wiele łez pociekło!
— Sakramenty przyjął! — wtrącił ksiądz Ubysz spokojnie, kiwając głową, jakby dodawał — dobrze mu, niema co się troskać!
— Łatwo księdzu mówić, kiedy własnych dzieci nie miał! — zawołała Utowiczowa.
— Nie, nie miałem! — odparł staruszek. — Parafję miałem w farze! — i zasępił się nagłe.
— Teraz o Marynię codzień się modlę. Zdrowa ona niby, ale też delikatna, a robota bratnia na jej ramiona spadła. Oj, bogactwa te, bogactwa! Ciężkie one i frasobliwe! A już sama nie wiem, co dalej będzie! Bo to, panie drogi, ona zaręczona z panem Szumskim, co u kupca Szyszkina gorzelniami zawiaduje. Trzy lata ma tu być, a potem może wrócić zechce i ją zabierze. Co wtedy my dwoje z panem doktorem poradzimy? Ot, ciekawość!
Zamyśliła się, ale w tejże chwili dwóch chłopów zajrzało do kuchni i zażądało siarki i tytoniu.
— Zobaczże pan nasz sklepik! — wezwała Mrozowickiego za sobą.
Sklep mieścił się naprzeciw kuchni. Posiadał wszystko: od cukru, herbaty, perkalu, do smarowidła, pierników, sznurów i rzemieni.
Chłopi kupili siarki i wychodząc, gryźli ją jak cukierek, po nich weszło kilkoro dziewcząt i zażądało tasiemek, mydła i bielidła do twarzy. Patrząc na ich grube postaci i ospowate, szpetne twarze, Mrozowicki nie mógł nawet uśmiechu powstrzymać.
— A jakże, różują się i bielą, — potwierdziła Utowiczowa, zupełnie to znajdując naturalnem.
Zasiedli nastałe w sklepiku, bo wciąż ktoś wchodził. Młody człowiek przypatrywał się ciekawie tym obcym typom. Ogólnie rośli byli, dobrze zbudowani, o uczciwym wyrazie twarzy. Dostatnio się mieli, wyglądali jak wolni obywatele. Większość miała poodmrażane nosy i policzki, a mróz ten ciągły czynił przygnębiające wrażenie. Mało kto wesoły był, mało kto zagadał.
Utowiczowa raz tylko zgiełk podniosła, otrzymawszy fałszywą asygnatę.
— Co to takiego? To śmiecie! Kirgizom w step posyłajcie! Ja nie taka głupia.
Zresztą targ odbywał się spokojnie, bez swarów i długich protestów.
Wreszcie i Mrozowicki pomagać zaczął, bo staruszka rachowała z trudnością, a łatwo traciła głowę. Potem Siergiej ją wywołał w jakiejś sprawie kulinarnej.
— Panie drogi, — rzekła wychodząc — na każdym towarze cena jest napisana. Niech mnie pan na minutę zastąpi.
Został chętnie. Robota rozrywała jego ciężkie myśli. Ważył tedy, mierzył, pieniądze do szuflady zgarniał i tak był zajęty, że nie słyszał dzwonków sań i nie uważał, że panna Marja zajrzała do sklepiku. Za nią stał jakiś mężczyzna.
— Ciotko — zawołała, ale wnet się poprawiła i nie okazując najmniejszego zdziwienia, dodała tym właściwym sobie tonem stanowczym a smutnym: — Grynia tu wnet przyniesie kupione towary. Proszę, rozpakuj je pan!
— Dobrze, pani! — odparł, zajęty właśnie wyliczaniem zdawkowej monety.
Poszła na górę, a za nią ów obcy mężczyzna.
— Jak babcię kocham, — mówił ze śmiechem — Antoni miał oryginalny gust! To jest więc ten wybrany przyjaciel. Co za cudaczny pasażer! Istna pokraka. O sto sążni czuć go parafją, zacofaniem i niezaradnością! To mi dopiero ananas!
— Ależ pan go ledwie widział! — zauważyła panna Marja.
— To mi wystarcza. Mam szczególny talent fizjonomisty! Spojrzę i wiem, co zacz jest. O, proszę pani, w naszym wieku szalonego ruchu i zmian ten tylko coś wie, kto wlot pojmuje. Ja mam tę wiedzę.
Z wyszukaną grzecznością pomógł jej rozebrać się z futer.
— Ojciec jeszcze nie wrócił, widzę. Musi mieć dużo chorych.
Młody człowiek poszedł za Marją do gabinetu. Był tu na poufałej stopie przyszłego zięcia i gorliwie spełniał swą rolę.
— Zziębła pani! O, biedne rączki! — ubolewał. — Kiedyż ten czas nadejdzie, gdy je uczynię bezczynnemi?
— To stanowczo nigdy nie nastąpi — odparła.
— O, pani! Nie rozdzieraj mi tęczowych marzeń! Dzień i noc śnię o tem. Uczynię panią w mym domu królową, bóstwem; postawię na ołtarzu mej czci i uczucia. Rozkazywać nawet nie będziesz potrzebowała, bo wszystko naprzód będzie spełnione. Nie zniosę troski na tem białem czole, trudu najmniejszego rąk. O nie! Ja wszystko za ciebie uczynię.
Panna Marja poruszyła brwiami i uśmiechnęła się blado.
— Ten program nie dla mnie. Biorę to za żart, boć przecie zna mnie pan i o takiej roli myśleć nie może. Nie stworzonam na bóstwo, ale na pomocnicę człowieka.
— Tak się pani zdaje. Tutejsze życie zamienia każdego w jakieś jestestwo niższe, pracujące jak wół. A przecież nie tu, szczęściem, żyć będziemy. Jednego dnia nad termin tu nie pozostanę. Uwiozę swój skarb do mojej ukochanej Warszawy. Tam inne życie, towarzystwo, działanie! Palcamiby mnie wytykano, żebym żonie pracować pozwolił. Jesteśmy ludzie zamożni. Ja mogę sobie na zbytek nawet pozwolić.
— Niech mnie pan do zbytku tylko nie zalicza. A zresztą co o tem mówić? To takie dalekie!
Wzięła z biura księgę rachunkową i zapisywała poczynione zakupy. Szumski przed lustrem poprawił krawat, musnął wąsiki, zajrzał na stół, a wreszcie począł coś nucić półgłosem. Dziewczyna skrzywiła się na ten śpiew, ale on w swej żywości nie spostrzegł się, że niestosowność popełnia. Urwał dopiero na odgłos kroków gospodarza i wybiegł na jego spotkanie.
— A, jesteś pan — powitał go doktór. — Cóż słychać na świecie? Gorzelnie idą?
— Klasycznie! Piramidalne rezultaty. Przywiozłem panu dobrodziejowi pieniądze za żyto. Oczekujemy dalszych transportów.
— Dobrze! Jutro pojadę do Szczedryńska po zboże. — A woły moje na wywarach?
— O, tyją w oczach!
— Nie mogę dać rady wszystkiego sam dopatrzeć, ale liczę na pana i nie dowiaduję się do tych gorzelni. Spokojnym o nie.
— Jak na Zawiszy proszę polegać.
— Właśnie to czynię. Maryniu, każ dawać jeść! A gdzie Mrozowicki?
— W kramiku zajęty.
— Już? A toście go prędko wciągnęły w robotę.
— Nie ja, zapewne ciotka.
— Ktoby zresztą pracował, jak nie on! — wtrącił młody człowiek.
— Dlaczego? Zna go pan?
— Widziałem, to mi wystarcza.
— No, i jak się panu zdał?
— Ano, krótko i węzłowato: anima vilis!
— Powoli, powoli!
— Słowo honoru daję! Na dowód wezmę go na spytki przy obiedzie. Zobaczy pan, pewnie nie zrozumie nic cienkiego, a ciąć go można bezkarnie jak hipopotama! Ja mam do tego talent nielada!
— Oj, wy, Gaskończyki! — pobłażliwie rzekł doktór. — Cóż mówią o jarmarku w Kurhanie?
— Świetnie się zapowiada. Pan dobrodziej ma co na sprzedaż?
— Masło tylko i woły.
— Ładny kawałek grosza kapnie.
— Zaraz i wyciecze, bo drugą partję wołów postawię na waszych gorzelniach, jeśli dam rady tyle skupić. Trzebaby w step zajrzeć. Oj, co roboty!
Mówił to z radością, ale pan Szumski tonu nie pojął i rzekł:
— Pan dobrodziej zbytnio się utrudza. Czasby było spocząć, pieniążków nie brak.
— Pieniążki, albo o nie chodzi? Dosyć jest, bardzo wiele. Gdybym tyle roboty nie miał, o czembym myślał, wiadomo; ja zaś nie pozwalam sobie myśleć, bo mam jeszcze jedno dziecko, i żyć trzeba i skończyć po bożemu. Maryniu, weź te pieniądze za żyto i wciągnij w księgę, a oto ma pan pokwitowanie.
Utowiczowa zjawiła się z obiadem. Szumski pomagał jej do stołu nakrywać i przekomarzał się ze starą. Wziął też na fundusz księdza Ubysza i śmiechem napełniał jadalnię. Śmiech ten dziwnie brzmiał przy żałobie gospodarzy, ale Szumskiemu wolno było dokazywać bezkarnie. Z żywością jego już się zżyli ci poważni ludzie i lubili go może właśnie za ten humor niefrasobliwy.
Gdy podano wódkę, panna Marja zbiegła nadół. W sklepiku, chwilowo pustym, siedział Mrozowicki, cierpliwie rozpakowując towary.
— Naprawdę, ciotka za wcześnie wyzyskuje pana — rzekła dziewczyna.
— A cóżbym robił? — odparł smutno. — Dawno już byłem bez zajęcia. Aż mi dziw, że na coś się zdam! W kraju przywykłem patrzeć, jak ludzie czekają na pracę, choćby najlichszą, całe lata.
— Tutaj tego pan nie ujrzy! Ale dosyć tymczasem. Chodźmy na obiad. Mamy gościa rodaka.
— Czy to pan Szumski?
— Właśnie. Zna go pan może?
— Nie, ale mówiła mi pani Utowiczowa, że jest zarządzającym nad kilku gorzelniami. Myślałem więc, że mi może da posadę. Technik jestem.
— Jak pan sobie życzy! — odparła, ruszając brwiami, co u niej znaczyło niezadowolenie.
Wprowadziła go do jadalni. Doktór go uścisnął szczerze. Szumski zdaleka się ukłonił. Przy wódce i zakąsce rozpoczęła się między młodymi pierwsza szermierka.
Mrozowicki, zbiedzony i nieśmiały, zbył pierwszy żart milczeniem.
— Cóż tu pan myśli robić? Zawojujemy Syberję, co?... Pan specjalista pewnie w jakim fachu? W Europie zapoznano, wysortowano? Co?
— Cokolwiek pracować potrafię! — odparł przybysz nieśmiało, a twarz jego nie wyrażała żadnej obrazy za ten lekceważący egzamin.
— A w jakiej gałęzi świeciłeś pan dotąd? Co? Tatuś pewnie pieścił, mama chuchała? Straszno się tutaj zdaje?
— Nie mam rodziców.
— Jakimże innym sposobem na świat pan zawitał! Tak z wiatru, czy pary?
Mrozowicki popatrzył na Szumskiego wielkiemi oczyma i ani drgnął.
— Nie wiem o żadnym innym sposobie. Ja technik jestem — odparł spokojnie, jedząc dalej.
Teraz już wszyscy słuchający nie mogli wstrzymać uśmiechu. Panna Marja przelotnie nań spojrzała. Szumski miał rację: ciężki to był umysł! Za co go Antoś tak cenił i kochał! Za łagodność i rzetelność zapewne.
— Nauki musiały panu łatwo przychodzić? Pamięć świetna, myśl lotna. Pewnie w rok zbywał pan dwie klasy gimnazjalne?
— Nie słyszałem, żeby to wolno było. Może tacy zdolni są! Ja przechodziłem gimnazjum siedem lat akuratnie.
— Ooo, jak pan to dobrze wyrachował. Siedem klas, siedem lat! Matematyczna głowa! No, a siła też pan miał lat, jak zdał maturę?
— Siedemnaście.
— No, no, proszę! Zwykle w tym wieku jest się skończonym hebesem!
Ksiądz Ubysz uczynił dywersję, bo począł wołać tonem grymaśnego dziecka:
— Ćwikła! Ja chcę ćwikły!
Podano mu ją, a Mrozowicki rzekł:
— Pan dobrodziej pewnie z Warszawy?
— Skądże to pan odgadł?
— Ot tak! Zdało mi się. Pracowałem rok w Warszawie, w fabryce, i poznałem tamtejszych ludzi. Weseli są.
— Ach, nawet i w Warszawie pan był! Cóż, jakże się tam powodziło? Rozrywały sobie pana kobiety i fabrykanci?
— Nie, służyłem rok na jednym miejscu w warsztatach kolejowych.
— Na posadzie generalnego dyrektora?
— Nie, jako technik.
— Pi, pi! Z gimnazjum, to sztuka!
— Eh, jużem wtedy był odbył wojskową służbę. Niedawno, dwa lata temu. Zerwałem dla interesów osobistych.
— Oho! Pewnie teraz usłyszymy coś o kobiecie!
— Co tam ciekawego. Każdy to samo przechodzi. Uczy się, potem zdobywa jakie takie stanowisko, a potem się żeni.
— Co? Więc pan żonaty? Z całym szacunkiem!
Ukłonił się ironicznie.
Mrozowicki odkłonił się poważnie.
— Dziękuję panu, ale to na potem. Mam narzeczoną zaledwie.
— A zatem prześlij jej pan moje uszanowanie. Żałuję, że nie poznam. Więc tutaj pan myśli zakładać gniazdko?
— Bóg wie! — lakonicznie odparł przybysz. — Tutaj chciałbym pracę znaleźć. Może u pana w gorzelniach znajdzie się dla mnie posada?
— Ach, panie! Smutnem nauczeni doświadczeniem, wymagamy kwalifikacyj, świadectw, prób, dowodów. Potrzebujemy fachowych ludzi, samoucy nie popłacają!
— Pewnie! — potwierdził Mrozowicki. — Ale dotąd, gdziem pracował, zadowoleni ze mnie byli! Tylko ta okropna konkurencja w kraju tu mnie zagnała. Mam świadectwa i jeśli pryncypał pański zechce, mogę je przedstawić.
— Och, mój pryncypał nie zwykł beze mnie decydować. Zresztą pomyślę o tem. Może się pan na co przyda!
Doktór z córką do rozmowy się nie wtrącali, ani bawiły ich podobne żarty; jedna Utowiczowa śmiała się niekiedy i ksiądz wybuchał idjotycznym śmiechem zawsze nie w porę.
Wreszcie powstano od obiadu. Mrozowicki, zakłopotany, cofnął się do swego pokoju, nie chcąc być wśród tej rodziny natrętem, ale go doktór zawołał.
— Nie pali pan? — spytał.
— Dziękuję panu! — odparł wymijająco.
Palaczem był namiętnym, ale wstydził się korzystać z cudzego tytoniu, a kupić nie miał za co. Odzwyczai się na ten czas, nim grosz zdobędzie.
Zabawił chwilę i wysunął się nadół. Utowiczowa rada go ujrzała w kramiku i zaraz posadziła na swem miejscu. Miała mnóstwo gospodarskich robót.
Siedział cierpliwie do zmroku. Widział odjazd Szumskiego, który mu protekcjonalnie kiwnął głową; widział pannę Marję, snującą się po domu i zawsze zajętą. Wreszcie pod wieczór doktór go odwiedził.
— Cóż, targ dobry? — spytał, siadając obok.
— Bardzo dobry, o ile mi się zdaje.
— Dobry to interes. Był jeszcze lepszy. Teraz takich samych kramików jest trzy we wsi. Konkurencja i u nas, panie.
Weszli kupujący, jakiś stary poważny gospodarz. Zaczęła się rozmowa.
— To ty drugiego sprowadził syna, Kazimir Stanisławowicz? Nu, ten zuch, mocniejszy będzie od tamtego. Z tym ty możesz sporo napracować.
Doktór głową potrząsnął.
— Nie mój to syn. Swojak przyjechał w gościnę.
— Tak ty jego nie puszczaj wracać! Niechaj tobie pomaga, za syna jego weź, kiedy Bóg tamtego wziął. Tamtego zaś z ryżą brodą wygoń, bo on do niczego; temu córkę daj i będzie znowu siła u was. Ty stary sam nie dasz rady, a dziewczyna, choć pracowita, za chłopca nie stanie. Ten junak dobrze patrzy, będą z niego ludzie.
— U nas tak się nie robi, Nikito Iwanicz.
— Czemu? To interes nie kręty, czysty.
Tu protekcjonalnie poklepał Mrozowickiego po ramieniu i dodał dobrodusznie:
— Tobie poco tam wracać? Dobry nasz kraj! Ty służ i słuchaj Kazimira Stanisławowicza, tobie dobrze będzie!
Zapłacił swą należność i wyszedł. Doktór milczał, wyglądając zamyślony przez okienko, Mrozowicki miał minę, jakby coś ukradł. Dla pokrycia zmieszania począł dzienny targ obliczać.
Przez drzwi zajrzała panna Marja, weszła, zapaliła lampkę i pochyliwszy się, pomagała mu. Zsumowała prędko, zapisała w księgę, uporządkowała towary. Czyniła to wprawnie, prędko, mało co mówiąc. Umysł jej, uczucia, całą duszę pochłaniała praca i cyfry. Targ był skończony. Poprosiła gościa i ojca na górę, zamknęła sklepik.
Mrozowicki udał się na chwilę do swego pokoju, a potem wsunął się cicho do jadalni i stojąc przy oknie, wyglądał na pustą ulicę. Jeszcze światła nie zapalono i myślał, że w mieszkaniu nikogo niema; gdy wtem z pokoju doktora doleciał go głos panny Marji:
— Tatusiu ukochany, nie płacz. Nie, nie nie trzeba płakać. Już i tak żyć trudno! Mój złoty, mój serdeczny, ja wiem, że ci go nie zastąpię, ale ja cię tak kocham!
— To nie, to nie! — odparł stłumiony głos doktora. — Ja pamiętam, że cię mam, o, ja to dobrze pamiętam. Widzisz przecie, jaki spokojny jestem, ani się skrzywię dzień cały. Ale ta godzina zmroku przecie nasza! I ty wtedy sobie płakać pozwalasz, dajże i moim oczom tego żaru się pozbyć, co je pali. Ile to czasu jest?
— Siedemnaście dni. Jak my je przeżyliśmy?!
— Ciebie połowy nie stało. W oczach nikniesz, pewnie nie śpisz.
— Nie, tatusiu.
— Mało pracujemy. Więcej trzeba robić, mordować się, więcej, więcej! Pamiętasz? O tej porze on nam śpiewał zawsze.
— Pamiętam. Wieczorami czytywał lub o kraju opowiadał. Teraz te wieczory nieskończenie ciężkie. Mój Boże, jak mu też tam okropnie na tym cudzym cmentarzu!
— Doczekała się matka syna, a może prędko i mnie się doczekają. Pamiętasz, jak on do matki na grób co niedziela chodził? Pamiętasz?
Długo żadne się nie odzywało. Dziewczyna do ojcowskiej piersi przytuliła głowę, jego łzy padały na jej ciemne włosy. Ciche, tajemne łkanie drżało w pokoju. Coraz ciemniejszy wieczór zapadał.
Nagle do jadalni Utowiczowa weszła z lampą.
— A gdzie to państwo? Herbatę podaję.
— Może pani pomóc? — ofiarował się Mrozowicki.
— I owszem, panie drogi, Siergieja niema. Wykradł się do szynku. Może raz przecie zmarznie ten pijak zatracony. Chodź pan do kuchni! Samowar ciężki na moje ręce.
Gdy po chwili Mrozowicki wniósł szumiący samowar, lampa już się paliła w gabinecie i doktór coś pisał, a panna Marja siedziała z robotą u jadalnego stołu, ta sama spokojna, trochę ponura, pochłonięta pracą i cyframi.
— Ciotka, jak widzę, zupełnie pana zawojowała — rzekła do młodego człowieka.
— Śmielej zjem kawałek chleba państwa, kiedy w czem dopomogę.
— To chleb Antosia, pocóż więc pan jego pamięci ubliża?
— Przepraszam panią. On, co mnie znał, toby się nie obraził. Takim ja szorstki dla każdego.
— To nie dobrze — rzekła łagodnie.
Doktór wszedł do pokoju.
— Jutro do Szczedryńska po żyto ruszę, — ozwał się — jeżeli buran się nie zerwie.
Zasiedli do herbaty.
— Proszę pana, — spytał Mrozowicki — gdzie mieszka Szyszkin, właściciel gorzelni?
— W Kurhanie, jeśli jest w domu. Co, na serjo chce pan tam posady?
— Byle zechciał przyjąć.
— A pan kwalifikacje potemu ma?
Młody wyjął pugilares stary i dobył zeń kilka arkuszy papieru.
— Mam to świadectwo z ukończenia technologicznego instytutu i to drugie z fabryki w Warszawie.
— Ślicznie! Dziś przy obiedzie odpowiadał pan tak niewyraźnie, żem sądził mieć do czynienia z dyletantem.
— Jak mnie pan Szumski pytał, takem odpowiadał. Lubi żartować, poco mu miałem przeszkadzać w tej zabawie.
Spojrzała panna Marja na niego mocno zdziwiona. Mówił, jak zwykle, serjo, a twarz miała ten sam nic nie znaczący wyraz. Jednak zbudziło się w niej podejrzenie, że ten wyraz i ton były maską, zgoła co innego kryjącą. Doktór przejrzał świadectwa tymczasem.
— Świetnie! I ludzie z takiemi dokumentami muszą aż tutaj pracy szukać.
— Trzeba do wszystkiego szczęścia, panie. Moje życie wlokło się zaś jak po grudzie.
— Opowiedzno pan cokolwiek o sobie!
— Znudzę państwa.
— Nie, z pewnością.
— To powiem, kiedy wola — odparł z prostotą.
— Posłucham i ja, jeśli pan pozwoli — wtrąciła pani Utowiczowa. — Zawszeć pan w gawędzie o nasze strony zawadzi.
— Proszę pani. Opowiadać mogę śmiało, dzięki Bogu, sekretu żadnego nie chowam. Nędza wszelaka, bieda, ciężkość, jak każdy żywot.
Po herbacie tedy zasiedli w gabinecie. Doktór pasjans kładł machinalnie, kobiety szyły, Mrozowicki ognia na kominie pilnował i opowiadał:
— Do dziewiątego roku życia byłem bardzo bogaty. Ojciec mój miał duże dobra na Podlasiu, Promieniew; było nas dwoje u niego, ja i siostra o parę lat młodsza. Matki nie pamiętam.
W dziewiątym roku straciliśmy wszystko — ojca, majątek, a nawet dobre imię. Wtedy tego nie wiedziałem; dużo później objaśniono mnie, że ojciec miał długi i że wielu ludzi zostało pokrzywdzonych. Promieniew nabył pan Burski, który go już oddawna w dzierżawie trzymał, przyjaciel ojca. Zostaliśmy tedy z siostrą u niego na wychowaniu. Człowiek to był twardy, sknera i mizantrop, ale nas nie pokrzywdził, bo dał, co biednemu potrzebne: naukę i hart na całe życie. Złe było jadło, gruba odzież, chłód i niedostatek w domu. Zwykliśmy do wszystkiego, a z nami razem znosiła ten system rodzona jego córka, jedyna dziedziczka wielkiej fortuny, bo Burski bogaty był, bardzo bogaty.
Dwa lata żyłem tak, zanim mnie do szkół oddano, a i tam trzeba było sobie wszystkiego odmawiać, bo oprócz wpisowego i kwatery nie dostawałem nic. Kiedym wyrósł z odzieży, nie śmiałem prosić o nową, więc od trzeciej klasy zacząłem dawać korepetycje i przepisywać nocami i tak sobie dawałem radę.
Na wakacje jeździłem zawsze w swoje strony. Bawiłem u Burskich, a czasem u dalekiego krewnego matki, Wistyckiego, co w sąsiedztwie mieszkał. Walka, moja siostrzyczka, hodowała się z Antosią Burską i też na los nie narzekała, zapomniawszy, jako inaczej się działo, kiedy była bardzo maleńka.
Zmienił się też nasz Promieniew. Murowany dom mieszkalny zniesiono na cegłę, wycięto park na drwa, sad wykorzeniono na pole. Spieniężył, co mógł, Burski. Z roku na rok bardziej był dwór obdarty i pusty, a stary gorzej tetryczał.
Kiedym doszedł do piątej klasy, odmówił mi zapomogi, bo „czasy ciężkie“, mawiał. Nie wiem jak dla niego, bo dla mnie to były bardzo trudne. Te trzy lata gimnazjalne, sam nie wiem, jak przebyłem. Bez dobrych ludzi nigdybym nie zdołał przebrnąć. Kiedym mu maturę przywiózł i pokazał, nie zdziwił się ani pochwalił. Już się mnie wyrzekł zupełnie. Walkę trzymał, ale też pracowała mu jak klucznica bezpłatnie.
Nie było nikogo się poradzić i czego wracać w te strony. Ludzie źle wspominali mego ojca, krzywo na mnie patrzyli; owych dwoje dziewczątek swoich miałem i tyle. Więc wypocząwszy parę miesięcy, ruszyłem do Petersburga. Wtedy to w tej drodze spotkałem się z Antosiem i to spotkanie doprowadziło mnie do dobrego celu.
Mrozowicki urwał, bojąc się zapędzić za daleko. Z pod oka spojrzał na słuchających.
Zadrżeli oboje, ale doktór po chwili wstał, przystąpił do komina i siadając blisko niego, rzekł:
— Mów pan, mów! Jakto było? Wszystko mów!...
— Poznaliśmy się w wagonie. Zabrakło mi pieniędzy na resztę drogi i taka mnie desperacja ogarnęła, żem się zdecydował prosić. Spojrzałem po wszystkich i do niego się zbliżyłem, alem nie potrafił żebrać, tylkom zapłakał gorzko.
A on, jak był wesół a serdeczny, — i nie pytał.
— Mazgaju! — powiada. — A jakże ty po narzeczonej rozpaczać będziesz, kiedy o podły pieniądz beczysz? Ani dbaj, wystarczy nam dla dwóch! Trzymaj się mnie, kiedyś taka fanta!
Mój Boże! Trzymał on mnie jak tonącego dobry pływak nad wodą, jak ojciec dziecko, jak brat słabszego brata, i jak żywot długi, nie będzie tej godziny, żebym go nie błogosławił, nie pamiętał, nie kochał. I płakać będę, a jak łez nie starczy, niech choć za nim krew serdeczna płynie.
I mówiąc to, zapłakał ciężko, a doktór go za głowę objął i mocno przycisnął do piersi, w której łkanie grało.
Teraz panna Marja zrozumiała, za co tego nieświetnego człowieka kochał jej brat-badacz. Za tę jasność uczucia, za prostą duszę, za wierność i wdzięczność pamięci.
Tymczasem młody się pohamował, w milczeniu ujął rękę doktora i ucałował ją.
— Żyliśmy razem i on płacił za mnie dwa lata. Potem dostałem stypendjum. W ostatnim roku tak mi dobrze szło, żem nawet sto rubli zebrał i jemu chciał zwrócić. I wtedy raz pierwszy rozgniewał się na mnie.
— Co to, — powiada — oczu nie masz, rozumu? Nie widzisz, ilu kolegów w nędzy żyje? Ty mi, błaźnie, ośle, ich fundusze przynosisz? Precz mi zaraz! Nie wiesz, że Zatorski chory leży, że Mirecki raz na trzy dni obiad je! Marsz mi tam, idjoto jeden!
Wiem ci ja od tej pory, komum winien te zapomogi i płacić będę!
On już doktorski egzamin złożył i w Warszawie praktykował, kiedym ja skończył i za nim pociągnąłem. Takeśmy przywarli do siebie, że jeden bez drugiego nieswój się czuł. Znalazłem pracę łatwo, z mojem świadectwem. Wyżej tysiąca rubli miałem w rok, ale też nagły dobrobyt po tylu latach biedy w głowie mi pomieszał i począłem hulać. Antoś to spostrzegł, karcił, napominał, a wreszcie, widząc, że rady nie da, powiada:
— Słuchajno, chleb masz, o byt spokój, teraz się żeń, bo inaczej doszczętu się rozhultaisz!
Kiedy mi to rzekł, stanęła mi przed oczami Antosia Burska i niedługo myśląc, wziąłem urlop na tydzień i pojechałem do Promieniewa. Zastałem wszystko po dawnemu: ruderę, pustkę i starego, skąpszego tylko. Antosia dorosła była, cicha, zalękła i dobra dla mnie, jak zwykle. Powiedziałem swój zamiar Walce, popatrzała na mnie i krótko odparła: Nic z tego nie będzie!
— Czemu? — pytam.
— Dlatego, że ci jej ojciec nie da, a powtóre, że ci się nie godzi brać córkę tego, kto twego ojca zamordował.
Patrzę na nią bez ducha, a ona mówi:
— Niedawnom się dowiedziała i chciałam pisać do ciebie, ale mi żal było Antosi. Był u ojca stary kamerdyner Tomasz?
— Był.
— Otóż on był świadkiem, jak ojciec, bardzo chory, dał Burskiemu pieniądze na spłatę długów. Wówczas wziął spadek po ciotce Wistyckiej. Burski pieniądze wziął, wierzycielom przedstawił ojca jako bankruta, długi za pół ceny kupił dla siebie. Rachował na rychłą śmierć ojca i w tajemnicy to trzymał. Traf zdarzył, że wierzyciel jeden dotarł do ojca i srodze go dotknął, swoją krzywdę opowiadając i skarżąc się na Burskiego. Wtedy ojciec konający, do miasta z nim pojechał i tam, prawdę posłyszawszy, w zajeździe, apopleksją tknięty, umarł.
Wziąłem się za głowę, zupełnie oszołomiony, a Walka mówiła dalej:
— Tyś tam na świecie zapomniał o wszystkiem. Ja, tu siedząc, zatracona i nędzna z łaski Burskiego — słucham — co ludzie mówią. Pozbierałam skrzętnie wspomnienia ojca, pozbierałam te krzywdy nasze i chowałam w sercu, aby ci zdać, skoro człowiekiem zostaniesz. Tobie trzeba ojca pamięć oczyścić i tych ludzi pognębić, co nas odarli. Dawno już to wiem, alem nie chciała tobie nauk przerywać, cierpiałam i czekałam.
— Gdzie ten Tomasz, niech mi to powtórzy! — rzekłem.
— Umarł. Za milczenie wziął trzysta rubli — i milczał do ostatniej chwili. Wtedy po mnie przysłał i opowiedział, nie chcąc z grzechem tym, jak mówił, do grobu iść.
— To fałsz! — zawołałem. — Wuj Wistycki wtedy marszałkiem był; onby się za nami ujął.
— Ująłby się, gdyby go Burski na mocy plenipotencji ojca nie pokwitował z całego spadku po ciotce, wziąwszy tylko połowę. Ujął się wuj Wistycki, bo bojąc się, by mu dwoje dzieci nie spadło na kark, powagą marszałkowską zobowiązał Burskiego, że nas wychowywać będzie. Tak się stało; ale nie drogo kosztowaliśmy, sądzę.
— Ależ dowody mi daj, — wołam — świadectwo umarłego nic nie znaczy!
— Żyje jeszcze drugi świadek, felczer, który był wówczas przy ojcu, Drozdowski.
— Gdzież on?
— Niewiadomo. Rozruchy wtedy były. Zginął bez wieści. Żeby go odnaleźć!
— Na sądzie bożym zatem będzie ta sprawa! — odparłem smutno. — Biedna Antosia!
— Biedna, ale jej się świetny los rokuje. Młody Wistycki chce się z nią żenić. Oni bankrutują, a Burskiemu trudno o zięcia. Ustąp zatem, Antku, niech błoto idzie do błota!
Ustąpiłem, goryczy mając pełną duszę. Żal mi było Antosi dobrej, a gorzko po tym chlebie Burskiego, którym tyle lat jadł. Nieskorą mam duszę do zemsty, alem tej łaski wroga syt był, jak topielec wody. Bezsilny byłem do walki i ogłuszony ciosem. Poszedłem jednak do Burskiego, oznajmiając że zabiorę siostrę; sprzeciwiał się temu. Wygodna mu była taka pracownica bezpłatna. Tedy mu rzekłem:
— Zabrał nam pan ojca i dobre imię, i fundusz, i stanowisko. Dziewczyna się wypłaciła za chleb, ja sobie zdobyłem sam stanowisko. Czas i jej o bycie pomyśleć. Pójdziemy sobie stąd, a pana niech Bóg sądzi.
Skoczył do mnie jak zwierz, miotał się, pluł. Alem ja i do kłótni nieskory, wyszedłem. Zabrałem Walkę i zamiast z żoną, wróciłem z nią do Warszawy.
Od tej pory zaczęły się też biedy moje. Nie zastałem już miejsca w fabryce, poczyniono oszczędności, a wprędce potem i Antoś wyjechał. Biliśmy się z Walką jak ryby o lód. Ja chodziłem od fabryki do fabryki, szukając roboty; ona zarabiała szyciem. Półtora roku nam tak zeszło; a co było zapasu młodej siły i wiary, to nam ta nędza odebrała. W najgorszej chwili Burski przez młodego Wistyckiego zaproponował nam pomoc. Nie zechcieliśmy jej. Taka gorycz nas żarła, żebyśmy śmierci radzi byli, ale takiej pomocy za nic.
I znowu jakoś pod koniec lżej się zrobiło. Dostałem niezły zarobek na prowincji, u bogatego gospodarza-przemysłowca. Stawiałem mu tartaki i młyny, zebrałem trochę grosza, a Antoś mnie tutaj wzywał. Więc po naradzie z Walką postanowiłem szczęścia próbować. Jej się też roiło, że za Uralem owego Drozdowskiego odszukam, a mnie, że dorobię się czegoś. Jesienią, zebrawszy pięćset rubli, ruszyłem. O nią byłem spokojny, bo robotę stałą i pewną miała, ano i we dwie teraz są z moją narzeczoną. Ale snać sądzono mi niczego nie dostać, jako inni szczęśliwsi dostają.
Takem doszedł, jak mnie panna Marja z tego stepu śmiertelnego podjęła. To i wszystko!
Umilkł Mrozowicki. Doktór z córką długo się nie odezwali, zamyśleni, tylko ksiądz Ubysz, który na stole układał z kart domki, żałośnie rzekł:
— Buduj, buduj, a co postawisz, to już upadło! Biedny ja, biedny!
Utowiczowa zaś, składając pracowite ręce na kolanach, spytała:
— To jakże tam było, kiedy pan odjeżdżał? Czy jeszcze zielono?
— Zielone były runie po polach, a drzewa, choć w połowie ogołocone, złote i czerwone!
— Mój Boże, mój Boże! Dwadzieścia lat jesienią runi nie widziałam. Wiadomo, klima tutejsza. Wiosną sieją i prędko, prędko sprzątają, bo jak we wrześniu mrozy staną, to aż w maju odejdą! A drzeważ te, lipy, topole, klony? Tutaj ino brzozy i sośnina. Przywiózł nam Antoś bzu krzaczek, posadziliśmy od południa przy domu, jak wino. Zimą nawozem okrywamy. Jednakowoż, zda mi się, że i bez tak nie pachnie jak tam lipa, gdy zakwitnie. A pszczół na niej, Boże mój! Nie przywiózłże pan z sobą żadnej takiej pamiątki?
— Wiozłem, bo i mnie Antoś prosił. Nasiona różne i kwiaty zeschłe, ale mi wszystko zabrali złodzieje w Tobolsku. Medalik jeden mi został na szyi z Ostrej Bramy.
— O taki i ja mam, i oni noszą. To nie pamiątka, to nasze herby!
Doktór z córką patrzyli tymczasem na siebie; oni się tak rozumieli bez słów, przez oczy wypłakane. Dziewczyna skinęła głową. Wtedy stary wyciągnął rękę i położył ją na włosach Mrozowickiego.
— Zabrał mi Bóg syna na tej pokutnej drodze żywota, nadzieję i cel — rzekł uroczyście. — Może się potem użalił bólu mego i sprawił, że nie kto inny tylko my ciebie z tego stepu podnieśli. Zostańże u nas jak brat, jak swojak! Chcesz?
— Naco pan pyta? Służyć będę z całych sił — wybąkał Mrozowicki wzruszony.
— To dobrze. Tylko o jedno cię jeszcze proszę. Daruj staremu. Będę na ciebie wołał: Antoś! — wyszeptał doktór drżącemi usty.
Mrozowicki nic nie odparł, tylko rękę jego długo całował, a potem wstał i do panny Marji nieśmiało przystąpił.
— Dziękuję pani! — zamruczał.
Ona podniosła oczy poważne i w milczeniu podała mu dłoń. Czuł w uścisku, że czyn ojca przyjmowała z przykrością i ścisnęło mu się serce upokorzeniem, że może nadużył wzruszenia starego i przyjął tak łatwo rolę, która z prawa należała się Szumskiemu. Cała radość nagle zgasła i całe ciepło go odbiegło. Znowu nieswój się poczuł, zawstydzony, gorzej jak obcy, bo intruz i wróg mimowolny.
Odstąpił o krok i nie wiedział co rzec, gdy wtem ksiądz Ubysz znowu o losie swych karcianych domków zawiadomił.
— Że się walą, kiedy źle stawiam, no, to rozumiem. Ale kiedy dobrze robię, także się walą! To dlaczego? Nie będę więcej budował.
W tejże chwili psy na podwórzu podniosły okropne szczekanie i pisk. Utowiczowa porwała się z miejsca.
— To pewnie Siergiej wraca. Obrzydły pijak. Znowu trzy dni będzie chorował.
Kasztanowaty pies panny Marji zawtórował towarzyszom, a doktór wstał.
— Jednakże trzeba wyjrzeć co się dzieje.
Spojrzał na Mrozowickiego i dodał:
— Wyjdźno i zbierz tego pijaka z podwórza! Pewnie do drzwi nie trafił.
Mrozowicki skoczył nadół.
Na dziedzińcu leżał w śniegu Siergiej. Psy go obaliły witając i teraz skubały z radości, a on słabym głosem się odzywał:
— Nu, nu, Pucyk! Nu, nu, Mucik! Leżeć, Sybiraki! Kotletów chcecie? Ha?
Wstawać zaś wcale nie próbował. Mrozowicki wziął go na ręce i wniósł do kuchni. Tam ciepło odurzyło do reszty kucharza. Stracił czucie i ruch.
— Oj, chory ja! Oj, chory! — stęknął i zasnął.
Młody człowiek, ułożywszy go, poszedł do siebie na górę. Domowi już się rozeszli i cisza panowała głęboka. Tułacz usiadł na posłaniu zmarłego przyjaciela i ciężko się zamyślił. Teraz żałował, że ofiarę doktora tak lekko przyjął, uległszy chwilowemu wrażeniu. Straszno mu było, pusto i smutno. Kobiety miał przeciw sobie, z Szumskim spotykać się będzie zmuszony często, położenie będzie dwuznaczne. I poco się zgodził? Lepiej było iść naoślep w pogoni za chlebem, jak to przyjąć. Pokusa go zdjęła, chciałby uciec choć tak, wśród nocy, potem wystarawszy się o posadę, wrócić i przeprosić i podziękować. Ale tego się powstydził. Podniósł oczy i wzrok padł na dużą fotografję przyjaciela, który jakby patrzał nań z wyrzutem.
Spojrzenie tego przewodnika jeszcze z wizerunku moc zachowało nad nim. Westchnął z głębi serca.
— Nie godzi mi się jego ojcu odmawiać! — wyszeptał. — Niech się dzieje co chce! Ścisnę zęby i będę cierpiał.
Tej nocy mało odpoczywał. Na jutrzejszą niedzielę jedyną swą koszulę uprał, potem odzienie poczyscił i pozszywał, jak umiał. Byle długo trwało, choć do lata, gdzie za byle co można się ubrać. Wtedy będzie można kożuch zbyć, a potem... Machnął ręką. Całe życie na to „potem” nie miewał odpowiedzi, a przecie przebrnął.
Nazajutrz cała kolonja swoja zeszła się do domu doktora Gostyńskiego i poznał tych rodaków Mrozowicki. Było ich dziesięciu. Starzy, dożywający wieku, młodzi, tu wychowani lub niedawno przybyli. Większość, przeważnie starzy, mieli w oczach i głosie tępą rezygnację i spokój, reszta wyglądała zuchwale; hałaśliwi byli i zdziczali na wzór tubylców. Biedni byli wszyscy. Zajmowali się drobnym handlem, siedzieli po szynkach, służyli u kupców; starzy wegetowali z kilku rubli miesięcznej zapomogi. Na ten dzień świąteczny odziali się porządnie i zebrali się w komplecie, a każdy, co wchodził, jedno pytanie miał na ustach:
— Jakże dzisiaj ksiądz się miewa?
— Dobrze, dobrze! — odpowiadała Utowiczowa z kuchni, gdzie w zastępstwie „chorego” Siergieja przyrządzała obiad.
Ksiądz Ubysz był dziwnie dnia tego uroczysty i przytomny. Od świtu dreptał po domu, głośno odmawiając łacińskie pacierze, wertował rubrycelkę, przekładał wstążki w wytartym mszale i do nikogo zresztą się nie odzywał. Przybywający mówili półgłosem, w milczeniu witali gospodarza domu, skupieni w jadalni, spoglądali na zamknięte drzwi gabinetu.
— Będzie msza, dzięki Bogu! — szeptano z westchnieniem ulgi.
Tak co niedzieli przychodzili zawsze niepewni. Ksiądz Ubysz miewał napady melancholji, czasem fantazje dziwaczne i wtedy wcale świętej Ofiary spełniać nie chciał. Nabożeństwo odbywało się wówczas bez niego. Najstarszy odmawiał modlitwy, na zakończenie intonował śpiewy obrzędowe i na tem poprzestawano. Ksiądz nawet wcale ze swej stancyjki nie wychodził. Ostatniemi czasy właśnie coś doń przystąpiło. Trzy niedziele zabrakło biedakom nabożeństwa, ale dzisiaj zato ksiądz był szczególnie łaskaw.
Gdy tak stali skupieni, ukazał się we drzwiach gabinetu. Za nim na przenośnym ołtarzyku jarzyły się już świece woskowe, oświetlając obraz częstochowski.
— Chcecie może spowiedzi? — spytał donośnie. — To chodźcie, wysłucham was przede mszą.
Kilku starych wystąpiło naprzód i poszło za nim do improwizowanej kaplicy, a do pozostałych wyszła panna Marja i spytała o Rogowskiego.
— Niema go. Posłał go Szyszkin do Szczedryńska.
— Któż z panów go zastąpi?
— Nikt nie pamięta ministranturki — odparł któryś z młodych.
— Może pan księdzu usłuży? — zwróciła się do Mrozowickiego.
— W szkołach będąc, służyłem. Żeby jaka książka z tekstem, tobym się połapał.
— Idź, idź, Antosiu! — zawołał nań doktór.
Wtedy cała kolonja zwróciła na niego oczy. Dotąd, swoim zwyczajem, stał na uboczu.
— Kto to? — pytano doktora.
— Kolega syna. Pomocnik mój — odparł lakonicznie.
Na dalsze pytanie nie było czasu, dzwonek się rozległ i runęli wszyscy do kaplicy.
Pokazały się w rękach książki bardzo stare, a słuchali mszy, klęcząc i modląc się tak głośno, że ten szmer czasem aż głuszył łacińskie słowa rytuału. Ksiądz Ubysz nie ten codzienny był; jakiś inny, skupiony, poważny, z ogniem w oczach zwykle błędnych, z namaszczeniem w ruchach. Mrozowicki nie pomylił się ani razu.
Z kuchni przybiegła Utowiczowa i krzyżem padłszy, wzdychała z głębi duszy.
— Wieczne odpocznienie! — mówiła ciągle i ciągle.
Dużo tych dusz miała, dla których o światłość wiekuistą błagała.
Na zakończenie ksiądz odmówił pacierze, a potem głosem zmęczonym i drżącym zaczął: „Pod Twoją obronę!”
Tutaj już wszyscy, złożywszy książki, napamięć, patrząc w obraz, śpiewać poczęli. Brzmiały tony stare, młode, fałszywe, od mrozu i wódki pochrypłe, brzmiał dyszkant Utowiczowej i nawet głęboki bas doktora, aż i Mrozowickiego to objęło i on nieśmiało, półgłosem do tej prośby się przyłączył.
Od świec jarzących blask bił o te twarze stępiałe, zdziczałe, spodlone nędzą lub zaostrzone chorobą i nudą, kładł na nie odrobinę rozjaśnienia, co aż w głąb przez oczy wzierało. Ksiądz wstał z klęczek pierwszy, śpiesznie się z szat mszalnych rozebrał, sprzęty święte schował i już do powszedniego trybu wracając, pobiegł prawie do kuchni na kawę. Za nim pojedynczo wychodzili do jadalni inni. Jeszcze chwilę panowało skupienie, aż młodzi podnieśli gwar i sprzeczkę o termin jarmarku i wnet ogólna wrzawa napełniła pokój.
Uważał Mrozowicki, że doktór, wbrew obowiązkom gospodarza domu, do rozmów się nie mieszał. Usiadł przy stole i po gościach swoich spoglądał zamyślony.
Wreszcie na Mrozowickiego skinął i zcicha mu rzekł:
— Wyjdźno, Antosiu, na chwilę! Możesz sobie słuchać. Przepraszam ciebie. Muszę szanować ich drażliwość.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, stary do gości się zwrócił i spytał:
— Dlaczegóż niema Rogowskiego, Łukowski?
Zainterpelowany, drab zuchwały, zaśmiał się:
— A cóż? Złapał go pan zeszłej niedzieli. Zaprzysiągł więcej się nie pokazać.
— Czy nie miałem racji go napomnieć?
— Owszem, — odparł Łukowski — ale przecie każdy ma swoją ambicję.
— Powinien ją mieć, aby się nie szargać! A jeśli mi przyznajesz słuszność, to czemu postępujesz jak on? Zamiast pracować, urządzacie szulerki, przegrywacie zarobione pieniądze, a jak nie stanie, będziecie nadużywać Szyszkina.
— My nie złodzieje! — burknął Łukowski.
— Kto idzie w bagno, powinien wiedzieć, że może wpaść po szyję, i cofnąć się, gdy ledwie buty obłocił. Nas szanował tu dotąd każdy, wierzył i cenił. Tej opinji strzec winniśmy jak skarbu. Gubicie zatem nietylko siebie, ale swoją nazwę. A my tę nazwę wszyscy nosimy i wszyscy wam rozkazujemy ją szanować. Jeśliś dobry i rozumny, zrozumiesz mnie i usłuchasz. My tu sami siebie pilnować musimy, bośmy bez żadnej opieki i zdroju, skądbyśmy moc i zdrowie czerpać mogli. Powiedz też Rogowskiemu, niech wróci do swoich.
Łukowski, zawstydzony, milczał, a doktór do drugiego młodzieńca się zwrócił, który zupełnie po chłopsku był ubrany.
— A ty, Rudnicki, prawda to, co gadają, że z córką chłopa z Nagornej chcesz się żenić?
— Ej, tom tak na żart powiedział — tłumaczył się zagadnięty.
— Jeśli to żart był, nazwę go bardzo głupim, a jeśli naprawdę pomyślałeś o tem kiedy, to...
— Kiedy bo z nudy czasem człowieka desperacja ogarnia! — zamruczał Rudnicki.
Jeden ze starych, chudy, schorowany, o dziwnie cierpiącej twarzy, rzekł głucho:
— A Toboł nie płynie ci pod chatą, gdy cię nuda żre?
— Cyt, Walenty! — zawołał nań doktor. — Kiedy cię nuda żre, Rudnicki, to wstąpże do mnie wieczorami. Książka się znajdzie i gawęda swoja. Towarzysza też młodego teraz znajdziesz. Przyjdź proszę cię, jam zawsze wam rad!
Rudnicki kilkakroć palce ze stawów wyłamywał, zakłopotany, wreszcie zaśmiał się głupowato.
— Jednakże jabym się ożenić chciał.
Tu wybuchnęli wszyscy wielkim śmiechem, a jeden ze starych się ozwał:
— No, kiedyś taki amator, to czemu do mnie nie wstąpisz?
— Albo mi pan swoją córkę da?
— Czemu? Nie mnie ona się hoduje, ale któremu z was.
— To czemu nie mnie? Albo mnie? — kilku naraz się odezwało.
— Ja pierwszy! — wołał Rudnicki.
Doktór nic już widocznie nie miał do powiedzenia, bo nie broniąc wrzawy, jął z Walentym na stronie rozmawiać, a wtem i Utowiczowa weszła z nakryciem do obiadu. Mrozowickiego zawołał gospodarz i przed posiłkiem przedstawił kolegom. Po chwili traktowano go jak starego znajomego, poufale, szorstko. Pytano go też o ten Zachód daleki, o drzewa, o wody, o ludzi dawno pomarłych. Byli starzy, którym jeszcze polityka z głowy nie wywietrzała, i z Marcinkowskim, ojcem owej córki, tyle pożądanej, Mrozowicki podzielił siedem razy Europę, coraz fantastyczniej.
Spożyto obiad z wilczym apetytem i poczęli się rozchodzić, rozjeżdżać.
Gdy za ostatnim zamknięto wrota, doktór ciężką rękę na ramieniu młodego oparł i rzekł powoli:
— To, patrz, jest gałąź od pnia odcięta, trudno ją na nowy grunt przesadzić, trudno utrzymać zieloną! A jedną myśl mają i ci, co fortunę robią, i ci, co głodem mrą. Wracać tam, wracać! Do gorszego...
— A pan nie wróci? — nieśmiało szepnął młody.
— Ale mnie trzeba zostać. Uważasz, tyle lat ten dom oni znają! Gdzieby poszli w niedzielę? Do szynku? Mnie trzeba zostać!
I gdy to mówił, oczy jego tkwiły w szybie okna, które śnieg zamurował, i były pełne cichego, smutnego uspokojenia.
A Mrozowicki zcicha potwierdził:
— Tak jest. Panu trzeba zostać.



III

Wczesnym rankiem obudził doktór Mrozowickiego.
— Pojedziemy w step — rzekł.
Młody, nie zwykły czynić uwag ni protestów, odział się żywo, mimochodem spojrzał na termometr. Wskazywał tylko dwadzieścia stopni.
— Osobliwie łagodna zima — mówił Gostyński przy śniadaniu. — Kurs mamy spory, wiorst pięćdziesiąt nad jeziora. Marynia weźmie Grynię i nasze konie, nas powiezie Andrjanek. Że też go dotąd niema!
W tej chwili przeze drzwi wtłoczył się chłop olbrzymi, czapkę zdjął, przed świętym obrazem kilkakroć się pokłonił i przy stole usiadł, poufale witając obecnych.
— Pierwszy raz widzisz Antoniego Stefanowicza? — zagadnął doktór.
— Pierwszy. Ojciec mi mówił, że swojaka macie, ale nie miałem czasu zaznajomić się. Niczego człowiek, może i pobratamy się, jeśli zuch i myśliwy. Masz strzelbę?
— Nie.
— Postaraj się kupić. Prochu i ołowiu u mnie dostaniesz. Jest u nas latem i zimą co robić. Kuropatwy, bielaki, kaczki, gałanduchy. A ot, z rybą teraz robota! Wstąp do nas kiedy, to poznamy się lepiej. Z tamtym, co umarł, my druhy byli.
— Przyślę go do ciebie, jak się znajdzie wolna chwila. Teraz przed jarmarkiem roboty huk.
— Wiadomo. Ot, ja herbatę przełknął, jedźmy.
— A znajdziemy Kirgizów nad jeziorkiem?
— Gdzieżby to robactwo się podziało? Jurt ze dwadzieścia tam zimuje.
— No, to z Bogiem!
— A chwilę! — rzekł Andrjanek, spojrzawszy na Mrozowickiego. — Jeśli ten z nami, to ja go nie wezmę. U niego pimy (wojłoki) dziurawe i kożuch wiatrem podszyty. Ubierz się lepiej, bo nam kłopotu narobisz w stepie.
— Nic to. Dobrze mi! — bronił się Antoni, czerwony jak upiór ze wstydu.
Ale chłop się roześmiał.
— Nie kraśnij jak dziewczyna! Nie masz drugiego tułuba, masz mój. Ja na zapas trzy włożyłem. Biedny ty, to głupstwo, będziesz kiedyś bogaty.
Mrozowickiego żary objęły. Pod ziemięby się ukrył. Doktór i panna Marja spojrzeli na niego.
— Że też mi to na myśl nie przyszło! — zawołał stary. — Zaraz, zaraz! Dajno mi klucz od kufra, Maryniu!
— W tej chwili sama, co trzeba, podam — odparła dziewczyna ze swym niezachwianym spokojem.
Przyniosła nowy kożuch i wojłoki. Zdawało się Mrozowickiemu, że podając mu to odzienie, sumowała w duchu cenę.
W milczeniu się odział, a doktór burczał:
— Czy to ciebie trzeba jak dziecka pilnować? Co to za głupia hardość i pycha!
Siedli wreszcie we trzech na sanie Andrjanka i pognali na wiatr.
— Czego my jedziemy, panie? — spytał Antoni.
— Do Kirgizów po woły. Uważasz! Za trzy tygodnie jarmark w Kurhanie. Pobijemy swoje opasy na gorzelniach, a natomiast postawimy nowe. Dziś je kupię, a potem ty już sam je przypędzisz. Ja będę zbożem zajęty.
Jechali czystym, nagim stepem bez drogi; chłop pogwizdywał wesoło.
— Jakże Kirgizi zimują bydło?
— Pasą!
— Po śniegu?
— A tak. Zaraz zobaczysz. Ot, tutaj już stado przeszło. Zbliżamy się do jurt.
Rzeczywiście śnieg był stratowany, sterczały zeń zeszłoroczne badyle ziół.
— Tutaj już przeszły konie — zauważył Andrjanek.
— Konie idą przodem, — tłumaczył doktór — potem pędzą bydło rogate, resztę wygryzają owce.
— I niczem więcej nie karmią?
— Niczem. Kirgiz woli stracić całe bydło, niż pracować. Słabsze sztuki padają zimą, ale większość doczeka wiosny.
— Ot, i wasze woły! — zawołał Andrjanek.
Tabun się pasł na tym stepie nagim. Bydło było niewielkie, ale krępe i szerokie, tak chude, że wszystkie kości policzyć było można. Gryzło badyle, krzaki, czarne reszty traw. Za niemi, na małych konikach kilku Kirgizów stało nieruchomo. Doktór obejrzał woły i zainterpelował pasterzy, pokazując im zdaleka srebrną monetę.
Przyskoczyli natychmiast i poczęli niezrozumiale bełkotać, wskazując za siebie. Tam na horyzoncie wątły dym się wznosił.
— Czyje woły? — pytał doktór.
Wskazywali różne sztuki i powtarzali:
— Ten Bejgabuł-Buka, ten Szyngirej Kiczkildejew!
— Obadwa moi znajomi. Jedźmyż!
Ruszyli na ten dym. Coraz był wyraźniejszy, ale oprócz tego nic nie wskazywało mieszkania ludzkiego. Wkoło słodkiego jeziorka na szuwary i krzaki wicher nawiał zaspy śniegu i one to dymiły, zda się. Otarł się prawie o jurty, gdy je ujrzał Mrozowicki, a obok nich ciemne piramidy kości bydlęcych, trofea zimy. Wśród tych szkieletów, mniej lub więcej z mięsa ogołoconych, coś się poruszało żywego. Bliżej podszedłszy, zobaczył przybysz dzieci kirgiskie, żerujące w tej trupiarni. Nożykami odcinały drzazgi zmarzłego mięsa od kości i pożerały chciwie. Na widok obcego pochowały się w głębi stogu.
Andrjanek zawołał młodego towarzysza.
— Nie zostawaj! Ograbią cię te zbóje.
Splunął tedy ze wstrętu i ruszył dalej. Jurty były okrągłe. Grube wojłoki stanowiły ścianę wewnętrzną, a śnieg zewnętrzną. Dym wydostawał się szczeliną, zawieszoną wojłokiem, która stanowiła zarazem jedyne drzwi mieszkania. Doktór, obyczajów świadom, wszedł do pierwszej jurty z brzegu, za nim wsunął się Mrozowicki. Andrjanek pozostał na dworze. Okropny zaduch i ciemność, to było pierwsze wrażenie, tak silne, że Antoni się zachwiał i chciał się cofnąć, ale słysząc przed sobą głos doktora, machinalnie za nim słowo pozdrowienia powtórzył i jął się orjentować. Powoli oczy jego nawykły do ciemności i rozróżniał przedmioty. Stał jakby w pudełku, zwężającem się w górze, o ścianach ciemnych i chropowatych. Pod stopami miał wojłoki, przed sobą ognisko z nawozu, nad którem wisiał kocioł z kumysem. W głębi, przy ścianach, na stosach wojłoków, rysowała się postać ludzka, a dwie inne siedziały przy ogniu, ciekawie patrząc na przybyłych.
Doktór poszedł w głąb, usiadł i zagaił rozmowę.
— Pozdrawiam ciebie, Bejgabuł-Buka!
— Zdrów bądź! — odparł siedzący, wcale się nie poruszając.
Był to gospodarz jurty, człek już niemłody, wątły, żółty, bez zarostu, w czarnej mycce na ogolonej głowie, cały opięty długim sarafanem. Pozdrowiwszy, zaskrzeczał coś po swojemu i wnet siedzące przy ogniu postaci podały doktorowi i Mrozowickiemu kubek kumysu, cuchnącego ohydnie. Były to zapewne żony Bejgabuł-Buki. Potem opadły młodego i bełkotały, gestykulując. Z bełkotania tego doleciał go wyraz chleb, sięgnął więc do kieszeni i dał im bułkę, którą mu Utowiczowa dała na drogę. Wyrwały mu ją z rąk, rozdarły i pochłonęły, zanim się obejrzał. Teraz, ośmielone, zaczęły go oglądać, dotykać odzieży, dziwić się cmokać i zachwycać.
W głębi doktor już swój interes wyłuszczył i rozpoczął się targ. Nie zużywano nań wiele słów. Postawił doktór przed sobą chińskie gałki do rachunku i pokazał na nich swą cenę. Kirgiz myślał, patrzał, dorzucił dwie gałki i znowu po pauzie doktór je odrzucił. Tak naprzeciw siebie siedząc jak dwa automaty, powtarzali ten sam ruch.
Wreszcie Kirgiz począł łamaną mową wychwalać swe woły, doktór ramionami ruszył.
— To nie woły, to skóry! — i znowu gałki przestawił.
Potem potraktował Kirgiza tytoniem. Palili fajki i znowu tylko szelest drewnianych gałek słychać było.
W ten sposób zabawiali się godzinę. Do jurty weszło jeszcze dwóch Kirgizów, a kobiety poczęły obdzierać ze skóry zdechłego barana. Obraz się ożywiał, z pod wojłoków ukazały się głowy dzieci, nowoprzybyli dostali kumysu; doktór dobył z torby flaszę wódki.
Mrozowicki zbliżył się do niego i spojrzał na gałki. Targ się rozbijał o rubla.
— Więc to straszydło bogate! — mruknął.
— Co roku kupuję u niego dwieście wołów. W tym stosunku posiada koni i owiec.
— A obecnie ile pan kupuje?
— Sześćdziesiąt, po sześć rubli.
— Uczciwy to naród?
— Złodzieje, okradani stokrotnie!
Bejgabuł-Buka bełkotał z sąsiadami i wreszcie ową sporną gałkę na pół rozbił. Spieszno mu było wypić kontraktowe. Doktór przedewszystkiem umowę spisał. Miał w torbie przybory do pisania, miał i świecę, która w zaduchu jurty źle płonęła, ledwie dozwalając dojrzeć litery koszlawe, które u spodu aktu Bejgabuł-Buka nagryzmolił. Za świadków podpisali się Kirgiz Szynginej i Mrozowicki. Wtedy dopiero wypito wódkę i kupcy nareszcie wydostali się z tego swędu i dymu na wolne powietrze i odetchnęli głęboko. Doktór się roześmiał z desperackiej miny młodego, a Andrjanek począł kląć tych brudasów i niechlujników.
— Co kraj, to obyczaj — mówił stary. — W Europie ciężką, brudną robotę załatwiają podwładni, biedni, nieszczęśliwi. Tutaj każdy równy. Te same ręce rachują własne tysiące, co obdzierają barana i ważą łój na jarmarku. Nikt nie zdziwi się i nie zażartuje, widząc, jak właściciel zamożny sam bydło pasie, i nikt z zawiścią na jego pieniądze nie spoziera. Jego parobek zasiądzie z nim razem do stołu i nie pojmuje, że jest w czemkolwiek gorszy i niższy. „Bogaty mój gospodarz, — powiada — jak się mnie poszczęści, będę ja jeszcze bogatszy.” W Europie ostatni z moich komisantów nie zechciałby złożyć wizyty Bejgabułowi; tutaj odwiedzam go, ilekroć potrzebuję, sam. Nie dziw się więc ani wzdrygaj, gdy ci wypadnie być rzeźnikiem, pastuchem, przekupniem, tragarzem. Własnemi rękami tu trzeba swe kopiejki zarabiać jak i tysiące rubli. Kto tak nie czyni, nic nie zdobędzie, bo tu jeszcze życie pierwotne, ludzie prości, natura dziewicza.
Siedli do sań i pojechali zpowrotem.
— Jutro rozdzielimy pracę! — mówił dalej doktór. — Ja pojadę do Szadryńska po zboże, ty mi te woły po gorzelniach obejrzysz.
Młody po chwili milczenia rzekł wahająco:
— Możebym ja po zboże pojechał.
— Czemu?
— Może panu Szumskiemu moja wizyta się nie podobać!
— Cóż cię humor Szumskiego może obchodzić? Pilnujesz swego, więc o nic i o nikogo nie dbaj.
— Jak pan każe.
Noc była, gdy wrócili do domu. Doktora wprost z sań zabrano do chorego. Kobiety przyjęły Mrozowickiego. Zdawało mu się, że panna Marja spojrzała badawczo po jego odzieży, więc co rychlej się przebrał, a pożyczony kożuch i wojłoki w milczeniu złożył w jadalni.
Zobaczyła to i wtedy spojrzała w jego oczy, a wzrok jej stał się z chłodnego ponurym. Bez słowa też wstała i sprzątnęła odzież i nie przemówiła doń tego wieczora. Z obojętnych stawali się wrogami. Rwała się też rozmowa z Utowiczową i chłopak wcześnie do swego mieszkania się schronił. Sam nie pojmował, jak wytrwa dłużej w takich warunkach. Nuda go też obejmowała nieokreślona a nieznośna.
Nazajutrz przedstawił siebie i swe papiery do miejscowej władzy. Urzędnik, przeczytawszy paszport, zaczął się śmiać.
— Wiecie, — zawołał do obecnych chłopów — będziemy mieli szlachcica w swoim powiecie! Ot, on!
Wszyscy zawtórowali śmiechem, aż się młody oburzył.
— Cóż to śmiesznego? Nie jeden ja! — rzekł. — Jest doktór Gostyński, jest Rudnicki, jest Żukowski.
— A, nie! Oni swe szlachectwo zgubili za Uralem. Ty jeden.
— Jest i drugi! — ktoś wtrącił.
— Kto?
— A Farafontow.
— Widział jego kto z was?
— Nikt, ale wszyscy z niego się śmieją.
Wreszcie ten demokratyczny kraj ubawił i samego Mrozowickiego. Zaczął się i on śmiać z tej osobliwości syberyjskiej, uścisnął dłoń ojca Andrjanka, swego urzędowego zwierzchnika, i wyszedł z gminy.
Lebjaża, choć się wsią zwała, miała pozór miasteczka. Domy drewniane, piętrowe, ozdobione rzeźbą, ogrodzenia porządne, często, gęsto sklepik, ludność bardziej handlowa niż rolnicza, za wsią okazała cerkiew, a na wstępie ogromny szynk. Taki był wygląd ulicy. Za wsią Toboł, sążniowemi lodami skuty, leżał w oprawie z marnej sośniny, a za rzeką czerniała druga wieś, Nagorna, dalej step bezbrzeżny, biały.
Antoni wdrapał się na wzgórze i długo patrzał. Wszędy śmiertelna pustka i nicość przyrody. Nie chciało się wierzyć, że jest potęga, co tu życie wskrzesi. Biedak ciężko westchnął. Pojął ową nieprzepartą chęć ucieczki z tej strasznej krainy, odbiegła go wszelka otucha. Apatycznie powlókł się do domu.
Doktór już do drogi był gotów i dla niego stały konie zaprzężone. Dał mu stary potrzebne instrukcje, list do Szyszkina, wyprawił na rewizję opasów, a sam po zboże ruszył.
Pojechał tedy Mrozowicki raz pierwszy za interesem swego chlebodawcy. Pojechał i przepadł. Doktór wrócił ze zbożem i rozesłał je po gorzelniach. Zdziwił się, nie znalazłszy Antoniego. Szumski się też od paru tygodni nie pokazywał.
Panna Marja nie okazywała ani zdziwienia, ani przykrości z opieszałości narzeczonego. Na uwagę ojca ruszyła ramionami.
— Nie zginie. Przyjedzie! — odparła obojętnie.
— Coś ty niebardzo o niego dbasz? — oburzyła się Utowiczowa.
— Dbam o to, o co i on: o moje pieniądze — zaśmiała się ironicznie.
— To pocoś go przyjęła? — mruknął ojciec.
— Bo każdy takiż sam. Nie wszystko jedno, ten czy inny?
— O, serce u ciebie, serce! Boże, od niego broń dobrych ludzi! — sarknęła Utowiczowa.
— Nikogo nie częstuję! — odcięła ostro dziewczyna.
— Daj jej, ciotka, spokój — wmieszał się doktór. — Ma rację. Kto serca nie ma, zdrów będzie i ludzie go nie zdepczą. Zimna ona. Cóż robić! Taka zostanie. Ale gdzie się podział Mrozowicki?
— Czy pieniądze mu ojciec dał jakie?
— Może go już podejrzewasz! Przyjaciel Antosia złodziej! — gniewnie burknął stary.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
— Wcale nie. Może być uczciwy. Myślałam o rozboju. Zresztą mógł zachorować. Nie ma stosownej na ten mróz odzieży.
— Przecież mu dałaś kożuch?
— Nie przyjął, więc drugi raz nie proponowałam.
— Zapewne; niech raczej umrze, byleś ty nie potrzebowała fatygować swego serca.
— A co! Dobrodziej to samo mówi, co ja — triumfująco zawołała Utowiczowa. — Nie ma serca, nie ma!
Ksiądz Ubysz nawet popatrzał na dziewczyną, która, pochylona u stołu, szyła, milcząc.
— Żebym mówił językami wszystkiej ziemi, a miłości nie miał, będę jako miedź brzękająca i jako cymbał brzmiący — zacytował swym bezdźwięcznym głosem.
Doktór coś zamruczał niechętnie i wyszedł. Z za drzwi do Utowiczowej się odezwał:
— Weź, ciotka, ten kożuch i połóż mu w stancji. Ja się z nim rozmówię.
Stara podreptała spełnić rozkaz, ksiądz powlókł się do kuchni, węsząc zapach świeżego ciasta. Dziewczyna szyła. Po chwili na płótno spadła jedna łza, druga, trzecia. Wzrok się zaćmił, złożyła robotę.
Na ulicy rozległ się dźwięk znajomych sań. Wzdrygnęła się, zerwała i uciekła. Gdy Szumski się ukazał, nikogo nie było w pokoju. Zaczął tedy nucić półgłosem.
Na to hasło ukazał się doktór.
— Cóż to, zapomniałeś o nas? — powitał.
— Broń Boże! Ogromnie byłem zajęty.
— Widziałeś Mrozowickiego?
— Kto to taki?
— No, mój nowy pomocnik.
— Ten bawół! Nie.
— Bo go posłałem woły obejrzeć. A ty skąd jedziesz?
— Z Kurhanu. Szyszkin mnie trzymał tydzień dla różnych rachunków.
— Nie rozumiem, co się stało chłopcu!
— Chłopcu? Kirgizi go może ukradli!
— Nie żartuj! Jestem na serjo niespokojny.
Szumski ziewnął. Miał minę zmęczoną, oczy czerwone. Rozruszał się na widok narzeczonej. Animusz jednak wydawał się sztuczny. Panna Marja parę razy spojrzała nań badawczo i nie rozchmurzyła oblicza. Jedna Utowiczowa śmiała się z konceptów faworyta.
Spożyto wieczerzę i rozmawiano przy kominie, gdy drzwi skrzypnęły i wszedł Mrozowicki tak cicho, że go zrazu nie dojrzano. Biały był od mrozu i zamiast zwykłego pozdrowienia tylko ustami bez dźwięku poruszył. Nie zdejmując kożucha, usiadł w kącie przy piecu.
Panna Marja wstała i podeszła do niego.
— Wypij pan! — rzekła, podając mu wódki.
— Jesteś przecie! — wykrzyknął doktór. — Co, przemarzłeś do pół śmierci? Pijże, prędzej!
Po chwili dopiero zdołał przełknąć.
— Mógłby pan być wytrzymalszy, sądząc z pozoru! — zawołał Szumski. — Dziś nawet mróz niewielki! Ja go nie czułem. Prawda, że mam moc stalową na wszystko. Ależ pani się tyle fatyguje. Przecie ten pan nie kaleka, może sobie sam usłużyć! Jabym, konając, nie pozwolił, aby kobieta dla mnie się trudziła. Ruszże się pan!
Mrozowicki popatrzał nań w milczeniu.
— Inteligentny subjekt — zamruczał Szumski.
— Daj mu spokój! Zmarzł, zbiedniał, ledwie żyw. Niech służy, kto temu winien.
Doktór, mówiąc to, spojrzał surowo na córkę. Krajała właśnie chleb. Poczerwieniała, nóż się oślizgnął i przeszedł po ręku. Krew trysnęła na tę kromkę obcego przybysza. Utowiczowa krzyknęła wielkim głosem:
— O, Boże! Krew na chlebie! Fatalne!
Szumski poskoczył po wodę, doktór po jakiś eter, Utowiczowa po płótno.
Mrozowicki żałośnie, poczciwie na dziewczynę spojrzał.
— Niech pani mi daruje! — szepnął. — Nikomu waszego chleba nie przyszedłem odbierać. Może, da Bóg, prędko przestanę pani dokuczać! Widzę, jak mnie pani niecierpi!
Zawiązała rękę chustką i rzuciła mu ostre spojrzenie.
— Dowiedziona rzecz, że ja wszystkich niecierpię! — mruknęła niewyraźnie.
Zbiegli się wszyscy, opatrzono skaleczenie i zapomniano o Mrozowickim.
Ale on już odtajał, czuł powracające życie i czucie i nagle wśród ogólnej rozmowy ozwał się zwracając się do doktora:
— Gdzie pan każe te skóry złożyć, com przywiózł?...
— Jakie skóry?
— A z wołów. Dziesięć mam, a cztery zginęły, bo psy poszarpały byki.
— Jakie byki? Co ty pleciesz?
— Woły po gorzelniach, które pan kazał obejrzeć, stoją niesłane, w nawozie wyżej kolan, no, i czternaście padło, więc zabrałem skóry.
— Miły z pana posłaniec! — zaśmiał się Szumski.
— Ja ich nie miałem pod nadzorem. Com znalazł, to raportuję — odparł Antoni spokojnie.
— Ładny znać porządek u ciebie! — z przekąsem mruknął doktór, zwracając się do Szumskiego.
— Mówię panu, tydzień byłem nieobecny, te przeklęte rachunki! Beze mnie tam niema głowy! Ja ich nauczę!
— Mnie już nauczyłeś. Czternaście wołów, zarobek przepadł. Ależ i ty, Antosiu, tydzień siedzisz niewiadomo gdzie i poco?
— Przepraszam pana, pan Szyszkin mnie zatrzymał w Utiackiej.
— To znowu co? Tylko co Szumski dowodził, że siedział tydzień z Szyszkinem w Kurhanie.
— Nie wiem, z kim był pan Szumski. Kiedym przyjechał do Utiackiej, pan Szyszkin miał kłopot, bo mu się popsuła pompa. Więc mu ją narządziłem i zmitrężyłem dwa dni. Mówił, że za widzeniem sam pana przeprosi.
— Pi, pi! To pan już bez mojej protekcji wślizgnął się do starego niedźwiedzia. No, no, winszuję sprytu!
— Niewiele go zużyłem. Rad byłem usłużyć człowiekowi.
— No, sądzę, że i nagrodą pan nie pogardził. Stary, jak pijany, bywa szczodry!
— Przy mnie był trzeźwy.
— Więc nieszczodry, co? W Europie lepiej cenią kunszt pański.
Mrozowicki głową pokręcił i usta zaciął. Mógłby dużo jeszcze nowin i szczegółów swej podróży opowiedzieć, ale nie chciał.
Doktór, nachmurzony, brodę targał; Szumski widocznie szukał kłótni. Wstał więc cierpliwy chłopak i wyszedł do swej stancji. Tam dopiero rozpiął kożuch i dobył na światło kilka banknotów. Przeliczył je kilkakroć. Było dwadzieścia pięć rubli. Fundusz w porównaniu do tego, z czem tu przyszedł. Rzuciły mu się do głowy różne projekty. Śmiertelnie znużony, zasnąć nie mógł. Pierwsza myśl była, z tą marną sumą wracać do kraju, do siostry, do narzeczonej. Ale go i wstyd, i strach powstrzymał. Potem pomyślał o kupieniu odzieży, ale mu żal się zrobiło tych pieniędzy, tak niespodzianie zdobytych. Odzież się znosi i co dalej. Potem półsennie rozbujała się fantazja i począł roić świetne handle, kupna, sprzedaże, tysiączne zarobki, a gdy zupełnie usnął, ujrzał swój Promieniew, lipami otulony, odzyskany, własny znowu, wstający z ruiny i ciemiężenia.
Nazajutrz obudził się i skarb swój ukrywszy starannie, wyszedł z domu.
Machinalnie wstąpił do sklepiku i kupił trochę bielizny. Chciało mu się tytoniu, ale grosza pożałował i oparł się pokusie. Potem, idąc ulicą, rozmyślał ciągle i ciągle, od czego zacząć.
— Zdrowia ci, Antoni! — ktoś się ozwał za nim.
Obejrzał się. Był to Andrjanek, dobrodusznie uśmiechnięty.
— Chodź do nas w gościnę! Dzisiaj święto. Poznajomimy się przy herbacie!
Cała rodzina przyjęła obcego z rubaszną, pierwotną serdecznością. Przy herbacie z wódką podano cedrowe orzeszki i jakieś ciastka. Wypytywano go o te strony, skąd przybył, o rodzinę, o żonę, o ceny i handle tameczne. Nie czuli jednak zazdrości, by owe cuda cywilizacji zobaczyć. Andrjanek nawet się z nich natrząsał.
— Długie lato tylko dokuczy, bo z ciepła różne choroby przychodzą. Zimą zdrowo, a dzieci, co słabsze, mróz wydusi. Jak się które uchowa, to sto lat żyje i ot, taki jak ja!
Tu wyzywająco wyprostował swe potężne członki i pokazał pięści olbrzyma.
— Gdzie spójrz, tam jedź; gdzie staniesz, wszystko twoje; co chcesz, dostaniesz!
— Ot, nasz kraj! — z dumą jego brat dodał.
— Bogatym być można? — szepnął Antoni.
— Można. A ty już zaczął? — spytał Andrjanek.
— Ja na służbie u doktora.
— To co! Służba służbą, handel handlem. Dużo masz pieniędzy?
— Nic prawie. Dwadzieścia rubli.
— Dość na początek. Chcesz ze mną do spółki?
— Albo co?
— Najmiemy sieci i pociągniemy na szczęście przed jarmarkiem.
— Masz tonie?
— A Toboł, ojciec? Kto sieć ma, tego toń. Byle szczęście. Robota też zdrowa, na mrozie dzień i noc. Chcesz do spółki?
— Jutro powiem; trzeba gospodarza spytać.
— Słusznie; kto ojca nie ma, temu gospodarz głowa. A przychodźże jutro z toporem do płonek!
Podobał się projekt Mrozowickiemu, podobał się ten olbrzym silny i wesół, którego oczy błyszczały na hasło łowów i ciężkiej, połączonej z niebezpieczeństwem i ryzykiem pracy. Zdrów to był, czysty, prosty typ społeczeństwa.
Prawie zdecydowany przyszedł Antoni do domu na śniadanie, które by uniknąć spotkania z Szumskim zjadł w kuchni u Siergieja. Kot kucharza dotrzymał mu towarzystwa. Potem udał się do doktora. Narzeczeni rozmawiali z sobą w jadalni. Zdał tedy chłopak sprawę ze swej rewizji, a potem zawstydzony, nie śmiejąc oczu podnieść, podziękował za gościnę.
— Cóżto? — zdumiał się stary.
— Proszę pana, jam tu zbyteczny. Zawadzam każdemu; co uczynię, zawsze źle będzie. Powiem prawdę, będę się czuł intrygantem; przemilczę, będę się czuł niesumiennym. Pójdę sobie, zanim spokój państwa zakłócę.
— To prędko! — z goryczą rzekł doktór. — Myślałem, że będę miał w tobie syna. Pomyliłem się.
— Nic, panie, ale zastępcę syna pan już ma.
— Ach, tak, prawda! — zamruczał doktór. — Nie moje gusty już tu panują! Trzeba broń złożyć! Szkoda! Nie mam żadnego prawa cię zatrzymywać. Szyszkin cię pewnie zwerbował, ma sens i ty masz sens. To prędka karjera. Tutaj nikt nawet nie pomyślał od mrozu cię zabezpieczyć. Słusznie więc, że lekkiem sercem żegnasz!
Mówił prędko i urywanie, jakby co rychlej chciał ten interes skończyć.
— Masz już posadę?
— Nie.
— Gdzież stąd pójdziesz?
— Niewiele mi potrzeba. Znajdę kąt.
— Słuchajno! Zaczekaj choć do rana! Namyśl się. Nie działaj w gorączce.
— Mogę pozostać, ale się już nie rozmyślę — szepnął Mrozowicki.
— Ha, jak chcesz. Zawiodłem się na tobie.
Zwiesiwszy głowę, młody wyszedł. Czuł, że dobrze postąpił, a wstyd mu było zarazem, że też on nie mógł wytłumaczyć się doktorowi. Stary miał żal do niego. Za co? Za delikatność.
Utowiczowa wnet go posłała do sklepiku. Rad był zejść z oczu wszystkim. Wieczorem przyniesiono mu list. Zadrżał, myśląc, że to może wieść zdaleka, ale to było wezwanie Szyszkina, aby objął zarząd gorzelni. Zdumiał; a Szumski?
Jeszcze stał z listem w ręku, oczom nie wierząc, gdy, skacząc co trzy stopnie, wpadł do kramiku Szumski. Trzymał też papier i cisnął go na stół.
— To ty zrobiłeś tę denuncjację! — krzyknął blady z gniewu.
Antoni wziął list i odczytał. Zawierał dymisję bardzo stanowczą.
— Jaką denuncjację? — zagadnął spokojnie.
— No, przecie rozumiesz. Doniosłeś, żem grał w Kurhanie!
— Szyszkin mi powiedział, że hultaj z łotrem już tydzień walają się po kurhańskich szynkowniach i że obu wypędzi. Był wtedy pijany, więc szczodry w epitety. Nie wiedziałem, że to o panu była mowa. Zresztą, akurat tyle mnie to obchodzi co zeszłoroczny śnieg! Posady pana obejmować nie myślę, więc co mi pan o jakichś denuncjacjach prawisz?
— Jakto nie myślisz! Trzymasz w ręku list Szyszkina z propozycją.
— Posada nie dla mnie. Nie umiem pić araku, grać w sztosa i umizgać się do Smolinowej. Niech się pan nie ogląda, nie słyszy nikt, a jutro rano z tego domu odejdę, aby nie być winnym względem nich. Ułagodzi się Szyszkin, zostanie pan tu i tam bezpieczny. Tylko drugi raz niech mi pan obelg nie ciska, bo i ja cierpliwość tracę niekiedy.
Szumski odwrócił się na pięcie i odszedł.
Ostatnią wieczerzę spożył Antoni w kuchni. Z doktorem i Szumskim skończył, Utowiczową pożegnał, wreszcie i Siergieja udarował i Katałaja pogładził. Iść na górę dla jednej panny Marji nie chciał i zdecydowany odejść bez pożegnania, zasnął na parę godzin.
Było jeszcze szaro, gdy się zerwał i węzełek bielizny zabrawszy, ruszył w drogę. Na podwórzu stanął i prędko do czapki sięgnął. Panna Marja już wracała z obór.
— Żegnam panią i przepraszam! — rzekł. — Niewiele kosztowałem i niedługo dokuczyłem.
Wysilił się na uśmiech.
Stanęła i spojrzała nań ponuro.
— Owszem, wiele mnie pan kosztował. Odchodzisz, wynosząc z sobą tę resztę uczucia, jakie ojciec miał dla mnie. I dość długo pan bawił, aby sobie uczynić z obojętnego wroga. Coprawda, nieosobliwe żniwo!
Minęła go bez pożegnania i znikła w domu.
Antoni zupełnie osłupiał. Więc że się Szumskiemu z drogi usunął, za to on mu wrogiem. Że dziewczynie kosztu i kłopotu ujął, za to jej ojcowskie serce niby zrabował. Jezu! On winien, czy ludzie? Stracił zupełnie jasne pojęcie i czuł się tylko w głębi duszy bardzo biednym i skrzywdzonym i smutnym!
Głupi, trzykroć głupi, anima vilis!



IV

Długo oczekiwany jarmark kurhański przyszedł wreszcie i zmienił spokojne, puste miasteczko w jakąś dziwaczną panoramę całego tego azjatyckiego zachodu. Sam tabor kupiecki nie zmieścił się w ulicach, wyległ na Toboł, roztasowały się tam przeważnie partje mięsa. Woły, odarte ze skór i zamrożone, tworzyły ulice, barany całe, maczane w wodzie, oszklone lodem, piętrzyły się stosami. Stosami leżały drobne części mięsa, ryby, skóry, piramidy topionego masła, beczki łoju, całe bogactwo stepów.
Po ulicach snuły się tłumy Sybiraków, Kirgizów, kupców, ajentów, roznosicieli, przewoźników; panował piekielny zgiełk i ruch. Dalej wznosiły się szopy i budy z herbatą, z wojłokami, z porcelaną chińską, z futrami, przenośne szynki, zasieki cedrowych orzechów, a kramarzyli tam Chińczycy południowcy, cudaczni ludzie, dzicz wyległa z tajg i głębokich „zaimków”, pstra mieszanina strojów i ras i dialektów.
Wśród tego widocznego towaru krążył i niewidzialny.
Gdzie niegdzie w zaułku dwóch, trzech ludzi schodziło się tajemniczo. Jeden dobywał wagi, tamci jakieś niekształtne sztabki o mdłym połysku, ważono, skinieniem umawiano się o cenę. Sztabki zmieniały się na dużo asygnat. Kradzione to było złoto; często zaś fałszywe pieniądze. Ryzyko z obu stron.
Kurhan, śpiący przez rok cały, skupiał w sobie na te dni kilka ludność kilkudziesiąttysięczną, wrzał ruchem, obracał miljonami rubli.
Mrozowicki już pierwszego dnia spieniężył część ryby, którą dostał po dziale z Andrjankiem, i był w posiadaniu trzydziestu pięciu rubli. Powiodły mu się pieniądze Szyszkina, a przebyta nędza zaszczepiła bezwzględną oszczędność. Źle odziany i głodny po całych dniach krążył po jarmarku, nie szukając, co potrzeba, ale co korzystne. Roiły mu się handle, handle bezustanne. W tłumie spotykał znajomych. Stary Szyszkin zaczepił go i zaprosiwszy do baraku z herbatą, zobowiązał, że w razie technicznych kwestyj usłuży choćby radą. Potem rozgadał się ten miljoner w kożuchu i dziegciowych butach. Szklankę po szklance wypróżniał herbaty i spocony prawił z upodobaniem dzieje swego bogactwa.
— Powiem ci, gołubczyk! Ojciec mój ożenił się z Sybiraczką tu, w Kurhanie. Byłem ja pocztyljonem, tragarzem, woźnicą, subjektem, miałem kramik, potem szynk, warzyłem sól, kopałem złoto. Potem wziąłem się do handlu na stepie. Poszczęściło się. Wydzierżawiłem jedną gorzelnię, za żoną dostałem drugą, a potem poszła trzecia, czwarta i urosłem! Ho, ho, żeby Bóg syna dał! Ale tak, z córkami, zguba, duszo moja! Te łajdaki zięcie, jak umrę, stracić potrafią. Ty, młody zaczynasz. Ot, wypij jeszcze herbaty! Za tę przysługę, coś mi uczynił, dam ci radę. Chcesz bogatym być, to trzy rzeczy pamiętaj. Jedno: nie chwal się zyskiem i nie opowiadaj straty, bo sobie kredyt popsujesz. Drugie: nie daj pieniądzom ani chwili odpoczywać. A trzecie: nie pogardzaj żadnym interesem! Tak ja robiłem. Dobry jest każdy handel; uczciwym trzeba być, byle nie z Kirgizami.
Antoni, ośmielony życzliwością starego, rzekł mu z uśmiechem:
— A cóżby pan zrobił teraz, mając trzydzieści pięć rubli w kieszeni?
— Oh, duszo moja, to duży kapitał! Ty nim w czasie jarmarku sto razy obróć. Jeżeli za cztery dni nie zrobisz z trzydziestu pięciu stu rubli, to chybaś głupi! Toć cały rok na te cztery dni pracuje. Tylko ostrożnie ze złotem, bo się nie znasz! Złoto na koniec, jak wszystkiego spróbujesz i nauczysz się!
Dojrzano Szyszkina w baraku i poczęli się doń cisnąć różni interesanci, więc się Antoni usunął. Stary jednak z zamiłowaniem i szczerze radził, bo mu jeszcze na odchodnem krzyknął:
— A słysz, duszo moja, nigdy całego kapitału na jedno, nigdy!
Znowu począł Antoni krążyć w tym zgiełku, rozmyślając od czego zacząć. Wtem przy ulicy wołów jakiś gruby kupiec go zawołał:
— Ej, ty! Próżno chodzisz, pomóż mi ładować mięso!
Zawahał się sekundę, ale tylko tyle. Wnet z kilku innymi chłopami począł dźwigać zmarzłe olbrzymy. Za naładowanie dziesięciu podwód otrzymali trzy ruble. Po dziale Antoni schował do kieszeni całe pięćdziesiąt kopiejek.
Stał właśnie, pracą rozgrzany, gdy go doleciał dobrze znany śmiech Szumskiego. Szedł pod rękę z panną Marją do sklepu porcelany. Antoni o tyle porozumniał, że nawet nie poczerwieniał z przykrości. Skłonił się w milczeniu.
— Patrzcie! Nasz technik przy pracy! — zakrzyknął Szumski. — No, niebardzo wasz czas drogi, mogę go kupić?
— Albo co? — spytał Antoni.
— Ot, dam panu kartę do Smolina. Czeka na mnie w klubie, ale mi nie w smak obecnie jego kompanja.
Antoni począł się dziwnie uśmiechać.
— Zaniosę kartkę, — rzekł — bo mi tam droga! Zapłaci mi pan piętnaście kopiejek.
Szumski popatrzał nań wahająco, zdumiony. Wreszcie kartkę i zapłatę wręczył.
— O, anima vilis! — mruknął do panny Marji a głośniej dodał: — Mógłby mi pan kazać sobie zapłacić daleko więcej za tę przyjemność!
— Jak mój czas będzie droższy, droższa będzie i pana przyjemność! — odparł Antoni, odchodząc.
W klubie pito i grano w karty. Przed hulaką Smolinem leżały stosy pieniędzy, pijany był, rozgorączkowany grą. Przekleństwem przyjął odmowę wesołego kolegi i dalej sztosem się zabawiał. Aż gęsto tam było od dymu i spirytusowych oparów. Po kątach odbywały się bójki, skandale.
Mrozowicki z przyjemnością opuścił salę i zaraz opodal kupił u chłopa trzy beczki cedrowych orzechów. Rozprzedaż była korzystna, ale chłop się śpieszył, więc po małym targu Antoni zajął jego miejsce i począł swój towar rozmierzać dzieciom i starszym. Przy tem zajęciu Andrjanek go zdybał. Ustrojony odświętnie, chodził po jarmarku dla zabawy już i towarzyszyły mu dwie olbrzymie dziewki, grube jak kadzie, szpetne, czerwone, siedmiopudowe. Zafundował im orzeszków u znajomego i chwilę gawędził.
— Widziałeś już Szamana? — spytał.
— Co to?
— Ot, tam, w budzie siedzi, karty kładzie, zęby wyrywa, maści daje! Kto jego nie zna! Na jarmarku zawsze jest. Mówią, że i złoto ma, ale ostrożnie trzeba go brać, bo bestja oszuka najsprytniejszego! Z kart całą prawdę gada! Pójdę i ja do niego! Pięć kopiejek kosztuje.
Zabrał swoje dziewy i odszedł.
Od swego straganu widział Antoni cały plac. Nieopodal rozłożył się doktór Gostyński. Stały tam wagi, a przekupnie sprzedawali masło topione w płaskich, olbrzymich kręgach. Sam stary siedział u wagi przez dzień cały, nie mając kim się wyręczyć. Znać było na jego twarzy zmęczenie i zziębnięcie.
Pod wieczór, gdy Antoni wyczerpał do dna swój towar, nie rachując nawet zarobku, pobiegł do doktora. Żal mu było starego.
— Proszę pana, — rzekł po przywitaniu, — możebym mógł usłużyć? Niech pan spocznie!
— To ty, Antek! Ano, w czas się znalazłeś, bom skostniał. Szumski miał mnie zastąpić od południa, ale skończyło się na obietnicy. Owszem, Bóg ci zapłać za poratowanie! Oto masz pieniądze, pilnuj wagi! Ja się trochę ogrzeję w szynku.
Parę minut pilnował nowicjusza, potem go zostawił. Antoni począł tedy targi i przyjmowanie towaru; wtem przy jednej partji nieskoro mu szło. Przekupień się spieszył i nalegał, on zwłóczył. Pozornie marudząc z wagą i szukając ognia do papierosa, rozglądał się na wsze strony. Wreszcie spostrzegł Andrjanka, wychodzącego od proroka, i zawołał go. Chłop żywo się zbliżył.
— A co tam? — spytał.
— Świadkiem bądź, nim policji nie zawołam! Cegły są w maśle.
— A, taki synu, złodzieju, szelmo! — posypało się z ust Andrjanka, a pięści jego podniosły się groźnie ku twarzy przekupnia.
Na krzyk ludzie się zewsząd kupili. Oszust, widząc klęskę, skoczył na sanie, konia zaciął i tratując ludzi, umknął.
Zdobycz została na placu, a po wydobyciu zalanych tłuszczem cegieł, okazało się sześć pudów czystego masła. Triumfował Antoni, cieszyli się otaczający, nawet niektórzy, mocniej pijani, chcieli gonić złodzieja i pletniami siec. Skończyło się jednak, szczęściem, na projekcie. Andrjanek skoczył z dobrą wieścią do doktora.
Przyszedł stary i wnet połowę zdobyczy mu odmierzył.
— Bierz, to twoje! — rzekł. — Dziękuję ci!
I nagle triumf Antoniego opadł. Sczerwieniał, w milczeniu na ów dar patrząc.
— Nie kłopocz się! — mówił dalej stary. — Zaraz ci to na pieniądze zmienię, abyś nie dźwigał. Towar popsuty, wart dwadzieścia rubli.
— Ot, temu się poszczęściło! — mówiono wokoło.
Antoni bez podziękowania nagrodę przyjął, i nierad być celem spojrzeń i uwag, w tłum się wcisnął i przepadł. Doktór popatrzał za nim, niemile dotknięty.
— Czy mu mało? — pomyślał. — Chciwy jest i zawzięty. Nie myślałem tego dotąd.
Długi czas wałęsał się Antoni, zanim opanował jakiś nieokreślony żal i zawód. Dał się unosić ciżbie, potrącać rozgorączkowanej fali, wreszcie, gdy noc zapadła, wstąpił do szynku. Posilił się i rozgrzał i odpoczywając na ławie, zaprzysiągł sobie uroczyście już nigdy usług nikomu nie wyrządzać. Gdy znowu na rynek wyszedł, już tylko rachował w myśli i snuł plany handlów stokrotnych. Noc nie położyła tamy interesom. Noc to była prawie jak dzień jasna od śniegu i blasków zimowych północnej zorzy. Ludzie się roili bez wytchnienia i przerwy, ile że jarmark nazajutrz się kończył, więc każdy się spieszył gorączkowo.
— Może podwodę masz? Najmę! — zagabywano zewsząd Antoniego.
Myśl nabycia konia i wozu uśmiechała się, ale z tem trzeba czekać wiosny, a tymczasem bary jego służyły do noszenia ciężarów i zwijał się, pomimo mrozu potem oblany, zbierając srebrne drobne monety. Nie rachował pieniędzy i wciąż tylko sobie powtarzał zalecenie Szyszkina, że sto rubli mieć musi do końca jarmarku. Nad ranem, ciężko zmachany, znalazł się przypadkiem pod zajazdem, gdzie się tłoczyli ludzie, żądni wróżby i leków. Niezgrabny napis opiewał moc i zdolności Szamana. Nie zdając sobie sprawy, poco to czyni, i on tam wszedł za drugimi.
Z pierwszej izby, gdzie rozprzedawano herbatę i zakąski, ludzie przeciskali się pojedynczo dalej, składając wartującej u drzwi kobiecie taksę za ujrzenie czarodzieja: pięć kopiejek. Opłacił się też Antoni, gdy kolej nań przyszła, i znalazł się w izdebce długiej i wąskiej, gdzie oprócz stołu, skrzynki i siedzącego przy piecu człowieka nic i nikogo nie było. Człowiek był ubrany dziwacznie w chałat cynamonowy i wojłokową, bardzo wysoką i śpiczastą czapkę. Spojrzenie miał dzikie, zarost rozczochrany, cerę ziemistą. Kolące oczy i nos, do krogulczego dzioba podobny, zwrócił na nowego interesanta; podobny był do ohydnego, przyczajonego pająka.
Antoni począł się też jemu przypatrywać i dziwny go lęk zdjął i wstręt, jaki uczuwamy wobec płazów, nocnych motyli lub nietoperzy. Mimowolnie cofnął się do drzwi, lecz znalazł je zamknięte i wnet się zawstydził słabości i urojenia. Czarodziej tymczasem podniósł się bez szelestu i stąpając jak widmo, zbliżył się ku niemu, zmrużył oczy dla większego natężenia wzroku, a ustami poruszał, jakoby żuł. Antoni pod wzrokiem tym czuł się jakby sparaliżowanym i milczał.
Trwało to bardzo długo. Zdało mu się, że te oczy wpijają mu się w duszę, wiercą wskroś całej istoty.
Nareszcie Szaman przemówił. Miał głos grobowy, chrypliwy, z obcym akcentem i dziwnem zachłystaniem się.
— Jak ty się nazywasz?
Antoni jakby się zbudził. Poruszył ramionami i przełknął z trudnością, zanim głos wydobył.
— Nietutejszy; nie znasz mnie — odparł.
— Dlatego pytam, żeś nietutejszy. A znać może i znam. Czegóż chcesz?
— Karty kładziesz. Połóż mnie!
Szaman wydobył karty z fałdów chałata i począł je na stole rozkładać. Ręce mu drżały, a oczy nie schodziły z twarzy Antoniego.
— Rodziców masz? — spytał.
— Nie!
— A żonę?
— Nie!
— A siostrę?
— Tę mam.
— Nu, cóż ty wiedzieć chcesz? Co było? Co będzie?
Antoniemu spokój zupełnie wrócił.
— Ot, skoro potrafisz, to powiedz, czy ja się tutaj czego dobiję.
— A dobijesz się, ale nieprędko i nielekko. Śmierć będziesz miał, a potem choroby i straty. Dobijesz się, jeśli ci jeden pomoże. Szukajże go, szukaj!
Antoni po kartach spojrzał.
— A znajdę go? — zagadnął ciekawie.
— Owszem, ale on cię będzie drogo kosztował. Wpierw dużo, dużo pieniędzy zbierz. Wrogi twoje bardzo mocne.
— Dalekoż on ode mnie, ten, co pomoże?
— Na ziemi nigdy daleko. Szukaj i zbieraj!
— A śmierć, którąś wspominał, kogo weźmie?
— Miłą tobie. Będzie ci ciężko, źle, smutno! Dawnoś ty tutaj?
— Niedawno.
— Aha, jeszcze cię nuda nie żarła! Aha! A tam w twoim kraju, co? Bieda, źle, pusto? Co?
Antoni głową skinął tylko.
Szaman znowu się weń wpatrywał chciwie. Rzucał pytania urywane, obojętne, jakby do wróżb swych chciał z odpowiedzi młodzieńca chwycić materjał niepostrzeżenie. Ale Mrozowicki nie lubił się wywnętrzać. Czarodziej zgadł przypadkiem cośkolwiek; więcej widocznie powiedzieć nie umie.
Sięgnął młody do kieszeni i obojętnie spytał:
— Ile?
Ręce i wargi Szamana poczęły drżeć, a oczy latać niespokojnie.
— Rubel! Rubel srebrny! Dasz sto jak się sprawdzi! A może chcesz maści przeciw odmrożeniu, może ziół na gorączki, może plaster na łamanie kości! Niedrogo, za nic! Beze mnie nikt cię nie poratuje. A może kupisz złota? Ot, jakie!
Znowu w zanadrze sięgnął i z brudnego woreczka wysypał nieco ziarn bezkształtnych, matowych, zgarniając je prędko haczykowatemi palcami napowrót. Ale Antoni głową potrząsnął. Poprzedni wstręt mu powrócił wobec pajęczych ruchów Szamana. Rubla rzucił na stół i cofnął się do drzwi.
— Bywajże zdrów, szczęśliwej drogi, powodzenia! — skrzeczał czarodziej. — Za rok się zobaczymy!
— Co to, to nie! — mruknął młody człowiek, wychodząc.
Zły był na siebie za tę całą awanturę, zawstydzony swoją tutaj obecnością. Wymknął się na plac, pragnąc ujść niepostrzeżenie, gdy wtem natknął się na Andrjanka, który, trochę podpity, ujeżdżał swą dziką trójkę wśród mrowia ludzkiego, śpiewając i krzycząc.
— Siadaj! — zawołał na towarzysza rybołóstwa. — Niema dłużej czego się bawić. Przehulałem, com miał przehulać; kupiłem, co było potrzeba, Szaman wesele przepowiedział. Wracajmy do domu! Hołota tylko została na jarmarku.
Antoni, rad zaproszeniu, wskoczył do sanek i ruszyli cwałem.
— Nu, a tobie co rzekł Szaman?
— At, głupstwa!
— A drogo wziął?
— Rubla!
— Ot, zuch! Barany mu obdzierać całe życie. Ja dał grzywnę i jeszcze reszty prosił.
— Dwa razy tedy oszukał. Mam za swoją głupią ciekawość.
— A jarmark ile ci dał?
— Nie rachowałem jeszcze.
— Cóż teraz myślisz robić?
— Konia kupię i telegę. Dostawy są.
— Dobrze. Ja tobie sam tanio oddam tę wilczą klacz, bo mam młodsze.
— Dozimujesz?
— Można. Siano jest, na owies sam zapracujesz. Zostań u nas w domu, razem będziem jeździć, zanim się obeznasz.
— Dobrze, najmę mieszkanie i wikt, a za twoją pomoc odsłużę.
— Ot, jaka tam pomoc. Spodobałeś się nam. Na weselu mi zagrasz!
— Dobryś Andrjanek. Dziękuję ci!
— I ja rad. Dobry ty towarzysz. Ot, idą konie! Toć już Lebjaża.
Antoni wsunął rękę do kieszeni i dotykał pieniędzy z radością. Czuł wreszcie grunt pod stopami i wstąpiła w serce otucha.



V

W tydzień po jarmarku wypadło pannie Marji zlustrować wyszynki. Koni nie było w domu, bo doktór wyruszył był do Szadryńska po zboże, posłała więc Siergieja do Kwaśnikowych po furmankę. Tak się zwał Andrjanek.
Po dość długiej przerwie dzwonek zajęczał u wrót, a po chwili wszedł do kuchni Mrozowicki z batogiem w ręku.
Utowiczowa plasnęła rękami.
— Co za gość! Osobliwość. Siadajże pan! Nie uwolnię pana, póki się Maryni nie doczekam. Nudno samej! Pogadamy o swoich stronach.
— Kiedy bo ja nie w gościnę. Andrjanek w swaty pojechał. Może pani mnie weźmie w drogę. Koń dobry.
— Ach, tak, prawda. Pan furmani! — uśmiechnęła się panna Marja. — I owszem, jedźmy!
Spojrzała na niego uważniej, a Utowiczowa rzekła:
— Ależ zmizerniał pan! Do siebie niepodobny. Co? Może choroba? A list pan miał, do nas adresowany przyszedł. Boże mój! Może złe wiadomości od narzeczonej? Nudzisz się, ona się tam pewnie nudzi.
Chłopak poczerwieniał.
— Mniejsza nuda po kimś jak po czemś — odparł, odwracając głowę.
Panna Marja zaczęła się ubierać do drogi, a stara trzepała dalej, nie zrozumiawszy uwagi:
— Trzebaż było ją zabrać niebogę. To też do wytrzymania trudne: kochanie i rozłączenie! Jabym chyba ze złości plunęła i drugiego sobie znalazła! A pisałże pan do niej?
— Już dawno. Czasu niema, a i treści mało.
— Ot, choć buziaczka posłać! Pan Szumski co tydzień pisuje, a czasem i dwa razy!
— Możemy jechać — ozwała się panna Marja. — Ale gdzież to Siergiej?
— A gdzieżby? W szynku! Moi drodzy, nie zostawiajcie mnie tak! Ten łotr przyjdzie i jeszcze mi zmarznie na podwórzu. Mój złoty panie Antoni, ulituj się nade mną, sprowadź go tutaj. Cóż ja z tą kłodą martwą zrobię? Nie dźwignę ze śniegu!
— Zaraz go dostawię! — rzekł Antoni, wychodząc.
Jakoż przywiózł „kłodę” i wniósł do kuchni. Siergiej począł przysięgać, że jest trzeźwy, wzywał świadectwa Katałaja, obiecywał natychmiast obiad, ale ani ręką, ani nogą nie władał. Utowiczowa poczęła mu wymyślać, a tymczasem młodzi zeszli na ulicę.
Zaprząg Mrozowickiego był przyzwoity, sędziwa klacz dobrze utrzymana. Zauważyła to zaraz panna Marja. Antoni starannie otulił jej nogi, pogłaskał przyjaciela Tomója i ruszyli.
Mróz był ten sam, niewzruszony, straszny. Nie mówili nic do siebie. Stało im obojgu w myśli owo pożegnanie, gdy Antoni z ich domu odchodził, i krępowało ich nieznośnie.
Zajechali do pierwszego szynku w Petrówce. Poznał go szynkarz i powitał.
— Chwała Bogu, już ty na gospodarstwo się zebrał! — rzekł, podając mu kieliszek wódki.
Antoni blado się uśmiechnął. Wyglądał przecie gorzej niż wtedy, gdy go napół żywego uratowano. Z oczami wbitemi w ziemię, siedział, machinalnie gładząc psa. Ocknął się jak ze snu na wezwanie panny Marji do dalszej drogi.
— Nie wypije pan wódki? — spytała.
— Dziękuję pani, nie!
Znowu jechali i ona znowu się ozwała:
— Dziwne, jak ten pies lubi pana. Nie odznacza się przecie uprzejmością dla obcych. Ceniłam go za to.
— Pies często lepiej od ludzi pozna przyjaciół — odparł.
— Mój pies zatem nie ma kogo poznawać.
— Niech i tak będzie! — mruknął.
Zauważyła, że go uraziła.
— Dobrego ma pan konia. Jakże się panu jarmark udał?
— Wraz z prezentem ojca pani zebrałem sto dziesięć rubli. Przeżyję do wiosny za to. Ale tutaj wiosna jeszcze daleka.
— W maju śniegi zginą, ale wiosny tu niema. Odrazu lato palące, krótkie bez przejścia. We września znowu zima. Kto tu żyć skazany, ten i wiosny nie zobaczy.
Antoni cugle opuścił i do niej się zwrócił. Blask mu przeszedł po twarzy.
— Nasza wiosna! — wyrzekł, ciężko oddychając. — Nawet ta szara, bez koloru, niby zimna, a co w niej życia, co zdrowia, co ochoty. Luty teraz, to już u nas o południu słońce wesołe i wiatry gęste. Już nadzieja w sercu, zaraz coś śpiewać pocznie.
Panna Marja potrząsnęła głową.
— Panie Mrozowicki, — rzekła — niech pan tego nie mówi! Tutaj i wspominać tego nie trzeba, nie można! Jeszcze pan nie wie, jak z tą myślą trzeba być ostrożnym. To jad, to paraliż woli i mocy.
— To i pani to zna? — zagadnął, dysząc.
Uśmiechnęła się bardzo smutnie.
— Ja miałam trzy lata, gdy tu rodzice przybyli, Antoś miał osiem. Dwadzieścia lat temu. Z tych siedemnaście spędziłam w Kurhanie. Można się było oswoić, Sybiraczką się stać. Wiem też, że tu i umrę, więc mi nie wolno myśleć o innym kraju.
— Więc pani nigdy nie tęskniła? — spytał, nie uważając, że może popełnia niedelikatność, badając ją nieupoważniony.
— Nie mówiłam tego nikomu! — odparła zamyślona. — Zdaje mi się jednak, że ta męka zwalczona, ta nuda zabita uczyniła mnie złą. Myślę, że komu tego kochać nie wolno, niczego już nie pokocha. Nie rośnie i nie kwitnie, staje się suchym, kolącym badylem!
Antoni słuchał zdziwiony. Przecie nie jedne cyfry i maszynowa praca zajmowały ją.
— Więc i pani tęskniła? — znowu zapytał.
— Ha, byłam i ja młoda przecie. Trzy wiosny takie widziałam, trzy lata spędziłam na pensji w Warszawie. Miałam tam zostać, ale matka zachorzała. Wróciłam ją doglądać. Długo chorowała; objęłam po niej zarząd domu, sklepu i szynków. Mało mi było i tej roboty, nocami robiłam rachunki. Wtedy bardzo byłam chora, bardzo, bardzo, bardzo. Ale to życie było, czucie, kochanie! Matka umarła, zostałam tedy tutaj na wieki i wyzdrowiałam. Ten śnieg — mój, ten dom — mój, to słońce — moje. Ostatecznie ziemia ta bogactwa daje i zdrowie ciału, i nie ciasno tutaj! Cóż? Raj w porównaniu z tamtem...
Zaśmiała się z goryczą i oczy jej pociemniały ponuro. Mrozowicki wstrząsnął się.
— Ja, byłem wiosny doczekał, pójdę! — zamruczał. — Do nędzy, do biedy piechotą pójdę!
— Tak, ma tam pan swoich serdecznych.
— Żebym o nich dbał, tobym zostać powinien. Przecie ta ziemia bogactwa daje i nie ciasno nikomu. Ale ja o nich i nie myślę w swojej nędzy. Mój Boże! Pani zna takie dni, że się człowiek boi noża dotknąć, takie noce, że się wije po ziemi, jęcząc jak na torturach. Dobę przeżyć trudno, a cóż życie!
— A przecie inni to cierpieli i zostali — wtrąciła głucho.
— Żeby nie wstyd, nie szkoda siostry, jużbym nie żył! Inni mocniejsi chyba, ja nie mogę. Oj, poco mnie pani z tego mrozu podnosiła? Nie wytrzymam, nie! Pójdę, albo...
— Albo wyzdrowieje pan — maszyną! Za wiele ma pan czasu wolnego na myśli.
— Nic robić nie mogę. Dwa tygodnie nic nie jem i nie śpię. Może rozum tracę!
— Może, jak ksiądz Ubysz.
— Już się lękam, czy wiosny dożyję.
Popatrzała nań jak człowiek dojrzały na wybuchy dziecka i poczęła mówić zcicha:
— Zrazu to tylko nieokreślony niepokój i smutek, potem niechęć do jadła i niecierpliwość, miejsca znaleźć nie można, ani zająć się czemkolwiek z uwagą, potem głuchy bunt i wrzenie wewnętrzne, nienawiść do ludzi, wściekłość na martwe nawet przedmioty — potem szał bezpamiętnej ucieczki i chęć śmierci i wybawienia.
— Pani jakby czytała we mnie!
— To epidemja sybiraka, jak mówi ojciec. Potem następuje kryzys: to bezwładność i bezmysł na otoczenie, na wrażenia zmysłowe. Może duch wtedy odbiega i tam jest, bo ma się w uszach dalekie dźwięki, w nozdrzach dalekie wonie, w oczach widoki nietutejsze. Już wtedy człowiek niedobry, ale jeszcze nieszkodliwy. Skoro jednak duch wróci, mus do życia i ruchu powoła, wtedy człowiek tamtego jakby zapomniał. Nigdy nie wspomni, nigdy nie pomyśli, nie powie; ale też to kres jego młodości, uczuć, dobroci. Będzie taki jak ludzie, tu zrodzeni. Uważał pan? Oni się nigdy szczerze nie śmieją, nie bawią, nie szaleją bez wódki. Natura tutejsza gasi ludzkie fantazje i swawole. Maszyny wszyscy!
— To też nie dziwię się Zdanowskiemu, że się rozpił, ani nawet Rudnickiemu, że się chce z Sybiraczką żenić. Samego siebie się lękam.
— A czemuż do pana narzeczona nie przyjedzie? We dwoje, sądzę, lżej znosić.
— Czy ja ją chociaż żywą zastanę za powrotem? Pisze mi siostra, że biedna kaszle i kaszle. Już to moje szczęście! — i machnął ręką.
Panna Marja i Mrozowicki zajechali pod drugi szynk i rozmowa się urwała. Pora była obiadowa, więc panna Gostyńska rozłożyła na stole swe zapasy i prosiła go do posiłku.
Odmówił. Tedy poczęła nalegać usilnie i serdecznie, argumentując jak z chorym.
— Wszak pan z głodu siły straci i wiosny nie doczeka. To nierozsądnie. Gdy pan i fizycznie zachoruje, skąd pan zarobi na drogę? Trzeba jeść, trzeba się z apatji otrząsnąć!
Dotknęła jego ramienia, podając chleb i mięso.
Spojrzał na nią bezmiernie smutnemi oczami i jak dziecko usłuchał. Zjadł i wypił. Nie dając mu popaść w apatję, dała mu kasę do zrachowania, sama przeglądała księgę rachunkową.
Otrzeźwiał nieco, rozejrzał się po ludziach, nakarmił klacz. Nie dała mu myśleć o niebezpiecznym przedmiocie; gdy ruszyli do trzeciego szynku, poczęła mu poddawać inne myśli.
— Za mało jest furmanić — mówiła. — Powinien pan czemś więcej się zająć. Szyszkin, ilekroć ojca widzi, zawsze o pana pyta. Dlaczego pan nie przyjął u niego posady?
— Nie chcę nikomu w drogę wchodzić, tem bardziej państwu.
— Nam? Niby panu Szumskiemu. O, temu uczyniłby pan tylko przysługę. Pozbawiony łatwych i dużych dochodów, zastanowiłby się, przestał tracić i szaleć. Za dobrze mu jest i dlatego boję się tej pomyślności. Zresztą pan Szumski jest człowiekiem uniwersalnym. On wszędzie ma karjerę. Jest prawnikiem z zawodu, kupcem z natchnienia, a technikiem z wypadku.
Antoni mimowoli się uśmiechnął.
— Natura wyborowa, wyższa, nie anima vilis — mruknął.
— Czy pan się obraził? — spytała.
— Ja? Na pana Szumskiego? Byłbym bardzo głupi, głupszy nawet, jak jemu się zdaje.
— Tak myślałam, że to pana nie dotknęło.
— To zwykły rzeczy porządek na świecie. Kto marny, biedny, samotny i zgnębiony, ten anima vilis dla doświadczeń bliźnich. Na Syberji jak i w Europie jedna zasada.
Zaciął konia i uśmiechając się, dodał:
— Przywykłem do tego. Robił na mnie próby los i ludzie. Twardą miałem szkołę i życie. Siostra moja, patrząc na to, mawiała: Antek, ty sobie wysłużysz szczęście. Tobie los dłużny i wypłaci kiedyś.
Panna Marja poruszyła się niecierpliwie. Znowu jej oczy pociemniały ponuro.
— To nieprawda! — rzekła gorzko. — Rodzi się człowiek z gotową dolą i wyrokiem na całe życie. Jeden na wyzyskanie i użycie, na uznanie i miłość, i na łaskę ludzką; drugi na zapoznanie, pustkę, nienawiść i obojętność. Żadnych wypłat niema za pracę takiego, kiedy z sobą szczęścia nie przyniósł.
— Tak nie jest — zaprzeczył ze swą łagodną powagą. — Praca uczciwa sama przez się daje spokój, a bieda, cicho zniesiona, czyni człowieka głębszym i lepszym. Ten, co najmniej ma dla siebie, najwięcej ma w sobie. Toć także bogactwo.
— Więc pan nie zna buntów? — spytała poważnie, zajęta nim i przedmiotem.
— Nigdy, pani. Nie było mi przecie nigdy dobrze, abym na złe się buntował. Biednym, skrzywdzony i niepozorny. Jedni ludzie mnie wyzyskiwali, drudzy drwili, nikt nie kochał prócz Antosia. I tego niema! Dlatego mogę się obejść byle czem, znieść wiele i myślę, że choć wypłaty mi nie będzie, ja sam nie zawinię względem drugich. To daje dla samego siebie szacunek i cześć.
Panna Marja spuściła głowę i zagryzła usta.
— Jest pan doskonałością! — mruknęła zwykłym swym lodowatym tonem.
Aż się zdziwił nagłej zmianie i spojrzał ku niej przestraszony.
— Czy uraziłem czem panią? — spytał łagodnie. — Proszą mi wybaczyć!
— Dajże pan pokój! Miałeś pan sposobność mnie ocenić jak wszyscy! Nie mam siebie za lepszą!
Nic nie rozumiał, ale wyraz jej twarzy był tak ostry i niemiły, że pytać nie śmiał. Po dość długiej chwili ozwał się nieśmiało:
— Pani pozwala furmanowi palić tytoń?
— Owszem, proszę pana.
— I psa trzeba wziąć na sanki. Zmarzł biedaczysko. Hop, Tomój! Aa!
Zobaczył, że nogi miała źle okryte. Wstał i otulił je troskliwie.
— Niepotrzebnie. Dobrze mi i tak! — rzekła.
— Jeszcze wiorst dziesięć do domu. Nie zimno pani? — spytał, patrząc na nią poczciwie.
Oczy jego ciemno-brunatne miały ten spokój i dobroć, która była treścią jego istoty. Znać było, że dusza jego była jedną bryłą szlachetnego kruszcu, który ogień życiowy z podłych domieszek oczyścił. Nie rozumiał jej nagłych fantazyj i wybuchów goryczy, ale bezwiednie umiał się z nią obejść teraz, gdy tak niespodzianie przełamały się lody wzajemnej nieufności.
— Może mnie pani zechce częściej używać w najem? Jeśli pan Gostyński się spóźni, mogę jutro po wódkę pojechać.
— Tak. To łatwiej niż wyżyć z nami pod jednym dachem! — odparła ostro.
— Źle było — rzekł szczerze.
— Uczynił pan ojcu wielką przykrość.
— Byłoby gorzej, gdybym pozostał. Fermentby się uczynił i niechęć. Niewesoły ze mnie towarzysz i tylkobym zawadzał.
— Tak. Nie chciał pan być delatorem i narazić się na walkę. Wygodniej jest usunąć się, byle swój spokój wynieść nietknięty.
— Że mnie pani uratowała od śmierci, nie chciałem się przykrością odwdzięczyć!
— Pan zatem pojmuje, że utrzymywanie kogoś w nieświadomości fałszu jest przysługą i dowodem wdzięczności. Mogę tedy pana zapewnić, że nieświadoma nie jestem, ale pana postępek nazywam tchórzostwem i niewdzięcznością właśnie! Żeby ojciec to wiedział, bardziejby odczuł niż nawet teraz, gdy myśli, że go pan opuścił przez wyrachowanie i egoizm.
— Słuszne, co pani mówi, ale ja nie umiałem lepiej postąpić!
— Swobodniej panu teraz? Lepiej zarabiać na swoją rękę niż służyć. Ale przecie odwiedzić nas mógłby pan niekiedy bez przymusu. Ojciec rad będzie bardzo. Wieczory długie. Cóż pan porabia, gdy nie jest w drodze?
— Gospodarzom pomagam. Z Andrjankiem sieci wiążemy, siodła naprawiam, sprzęty ciosam, po drwa jeżdżę. Nie przychodzę do państwa, bo mnie pani tak pożegnała, że narzucać się nie wypada.
— Mam pana może przeprosić?
— Uchowaj Boże! Musiałem zawinić, kiedy pani się gniewała. Powiadam tylko, że się boję znowu narazić. Jeśli pani pozwoli, przyjdę w niedzielę do mszy posłużyć.
— I owszem! Rogowski wyjechał do Tobolska.
Zdaleka już cerkiew Lebjaży błyszczała, i wnet stanęli zpowrotem przed domem doktora.
— Wstąpi pan po zapłatę?
— Mniejsza. Niech się więcej zbierze, będę miał kredyt w sklepie.
— To niechże pan jutro przyjdzie wcześniej po pieniądze na wódkę!
— O świcie będę.
Pożegnał ją i odjechał.
Nazajutrz stawił się sumiennie i sumiennie zasilił wódką szynki. Gdy wrócił z rachunkiem, zastał już doktora. Zatrzymano go na wieczór; stary widoczną miał doń słabość, bo bardzo troskliwie wypytywał o projekty i zasoby, radził życzliwie, wywiadywał się o wiadomości z kraju. Nie wyznał mu Antoni swych planów ucieczki i starał się nie okazać wyczerpania sił ducha. Potem nie pokazał się kilka dni, bo go nie wzywano; nie przyszedł też na niedzielne zebranie, nie spotykano go nigdzie.
— Znowu go chimery napadły — zdecydował doktór.
Aż wtem pewnego dnia do sklepiku przyszła stara Marcjanna, matka jednego z Polaków, tam osiadłych, i powiedziała:
— Wie pani, panno Marjo, ten młody, co to u was trochę mieszkał, już dochodzi!
— Jakto? — zagadnęła dziewczyna.
— A ino! Ja tam zaszłam onegdaj, bo u Kwasnikowych wesele i bardzo prosili w gościnę. Aż tu mi sam Andrjanek powiada: Rad ja z żony, ale troska mi po druhu! Ot, Antoni umiera. Tak ja poszłam go odwiedzić. Nie zna on mnie, ale się opowiedziałam, że jako on nasz, więc jestem z pomocą. Ej, do ziemi on patrzy! Prosił ino księdza, więc możeby nasz ksiądz Ubysz go odwiedził. Zawszeć nieborak swój, to mu się należy.
Panna Marja wysłuchała spokojnie. Potem zamknęła sklepik i poszła do ojca. Stary przeraził się i zmartwił okrutnie. Śniadanie zostawił nietknięte i zaraz do Kwaśnikowych ruszył.
Gdy wrócił, Utowiczowa naprzeciw wybiegła.
— Umarł? — zagadnęła, składając już ręce do „Anioł Pański”.
— Nie. Musiał przeziębić się, no, i syberyjska epidemja go żre. Z gorączki zapalnej go uratuję, ano na tamto nie mam lekarstwa. Trzeba było, żeby go kto pilnował. Dobrzy ci ludziska, ale nie rozumieją, czego mu brak.
— Żeby go do nas sprowadzić? — wtrąciła panna Marja.
— Pójdę ja, z książki modlitwy mu przeczytam — ofiarowała się Utowiczowa.
— Dobrze ciotka zrobi. Na mnie inni chorzy czekają, nie mam czasu.
Stara otuliła się i poszła, wziąwszy swój wytarty „Złoty ołtarzyk” i okulary. Na wszelki wypadek wetknęła w zanadrze gromnicę i flaszkę święconej wody.
Antoni mieszkał na dole, w stancyjce za kuchnią, którą dlań urządzono ze składu. Wilgotne było i stęchlizną zbożową przesiąkłe powietrze. Sam on umeblował swą izdebkę i wszystkie tam miał swe dostatki: uprząż i obrok klaczy, części telegi, którą z drzewa budował, parę skórek owczych, od Kirgizów nabytych, stary wojłok, siekierę, chleb zapleśniały, miskę, blaszany samowar. Ciasno więc było i nie arcyporządnie. Pod piecem, na tapczanie własnej fabrykacji, siedział skulony, nie odzywając się ani ruszając przez cały dzień.
Tak go zastała Utowiczowa i zdecydowała w duchu, że długo nie pociągnie. Chciała rozmawiać, ale on nie odpowiadał, więc usiadłszy u okna, poczęła monotonnie czytać modlitwy zkolei, jak szły w książce, czasem się oglądając, czy nie pora zapalić gromnicę. Przygasło światło dnia i ochrypła stara, a chory do pieca się przytulił, zdjęty okropnym dreszczem. Zaczął bardzo stękać. Utowiczowa dobyła gromnicę i zaświeciła mu ją w oczy.
Wtem ktoś cicho drzwi otworzył i na progu stanęła panna Marja.
— Co ciotka dokazuje? — szepnęła przerażona.
— A cóż? Toć kona!
— Brał lekarstwo?
— Nacóż go próżno męczyć? Toż widzisz, że dochodzi! Możeby ksiądz Ubysz choć absolucji mu udzielił.
Dziewczyna przyjrzała się choremu, dotknęła czoła i rąk, potem nic nie mówiąc, zdmuchnęła gromnicę, a zapaliła kaganek olejny. Potem zawołała Andrjanka.
— Nie macie innej stancji?
— Mamy, ale on nie zechciał.
— Teraz sił nie ma do oporu. Trzeba go przenieść.
Chłop wziął Antoniego jak snop na ręce i poniósł. Kobiety poszły za nim.
Na „górnicy” gospodarze ustąpili choremu swej izby. Położono go porządnie i panna Marja przemocą dała mu lekarstwo. Potem przyrządziła mu napój, poleciła Andrjankowi opiekę do rana, raz jeszcze dotknęła rozpalonej głowy, zasłoniła okno i odeszła. Utowiczowa podreptała za nią, urażona w swych religijnych uczuciach.
— A przecie na moje wyjdzie! Zobaczysz — powtarzała ze złością.
— Zobaczymy! — mruknęła dziewczyna.
Nazajutrz jednak Antoni jeszcze żył.
— Spaliłaby ciotka całą gromnicę — drwiła panna Marja.
— At, młody, to dusza trudno wychodzi. Może parę dni pociągnie.
Doktór odwiedził go i wrócił markotny. Przyrządził nowe lekarstwo i rzekł do córki:
— Zanieś to. Nie wiem, czy dam rady. Wiesz, naszego Antosia jakbym widział. Te same objawy.
Dziewczyna, nie okazując żadnego przykrego wrażenia, poszła. Antoni ją poznał.
— Przepraszam panią! — wyszeptał. — Bo to warto tyle się o mnie kłopotać? Dziękuję! Toć i koszt i fatyga, a ja i nie odsłużę już! Chyba Antosiowi od was pozdrowienie zaniosę.
Mówił spokojnie, nawet nie smutno.
— Takem się w drogę wybierał, a zostanę. Chciałbym do siostry napisać, ale nie mogę się dźwignąć. At, dowie się i tak!
— Napiszę co pan zechce. Ale pocóż? Wyzdrowieje pan. Proszę lekarstwo.
— Szkoda i lekarstwa napróżno! Pani Utowiczowa to mi modlitwy czytała. Poco ja mam wyzdrowieć? Przecież raz umrzeć trzeba. Lżej się robi na myśl, że prędko odpoczynek.
— Taki z pana próżniak! — rzekła, dając mu pić. — Nie umiera, kto chce, ale ten, co nie chce i kiedy nie chce.
— Ej, poco mnie martwić! Jeśli łaska pani, proszę do siostry napisać, podyktuję.
Wynalazła arkusz papieru, a on, zapatrzony w próżnię, mówił zcicha:
— Droga Walko, coś się miała długo o mnie troskać i w niepewności trwać, toć lepiej prawdę znać odrazu. Nie spodziewaj się mnie i nie czekaj, i pomyśl, żem was pożegnał na śmierć. Tak i jest. Trzeba ci też nakońcu całą prawdę wyznać. Nie pisałem tego, myśląc, że złe przejdzie i pocieszę cię dobrą nowiną. Ano, inaczej się stało.
W Tobolsku okradziono mnie do nitki, a potem źle się wiodło, jako znasz moje szczęście. Zebrałem się wprawdzie na konia i sanie, ale cobym z tego miał? — kawałek chleba, a wam ze mnie nie byłoby pociechy ni pomocy. Mrozy też tu straszne, a odzieży dobrej nie miałem, więc i zapadłem na gorączkę. Zadawniło się i teraz po mnie. I jeszcze jedno ci na uspokojenie powiem. Wyglądałem tylko wiosny, żeby uciec, nie mogłem tutaj wytrzymać. Więc albobym w drodze zmarniał, albo zdrowie stracił i tylko wam kłopotu i kosztu przysporzył, a tak, to i lepiej. Na pochowanie wystarczy, za ludzką łaskę zapłacę i będę sobie cicho już leżał przy Antosiu Gostyńskim. Przepraszam ja was za taki zawód, ale niech się to raz skończy. Józi ostrożnie to powiedz, dziękuję jej za serce i dobroć, pilnuj jej przez pamięć moją. Jeślim wam kiedyś dokuczył, darujcie i jeśli łaska, wspomnijcie przy pacierzu. Bardzo mi słabo; poproszę, to wpiszą datę do listu, jak umrę, i tak będziecie napewno wiedziały, kiedym o was myśleć przestał. Tutaj mróz, mróz i bardzo pusto!
Panna Marja przestała pisać i patrzyła ponuro na litery. Chory był zupełnie wyczerpany, ale spokojny. Złożyła list i pozostała nieporuszona. Własne gorycze i przykrości wydawały jej się teraz bardzo małe wobec doli tego człowieka. Biedny, chory, samotny, po życiu ciężkiem, po zawodach i ciągłej, próżnej walce z losem teraz odchodził ze świata bez protestu i narzekania. Żadnej biesiady nie miał i wczasu nie zażył; nawet się nie skarżył. Ogromna ją litość zdjęła, a zarazem wspomnienie braterskiego dlań uczucia; ten biedak się cieszył, że obok przyjaciela spocznie cichy. Do niego jechał i tak się stało. Cicho podeszła do posłania i dała mu pić. Tyle razy go uraziła, czuła się okropnie winną, upokorzoną.
Ruch się zrobił w domu i wpadła Utowiczowa.
— Marysiu! Awantura! Szumski przyjechał — wyszeptała zdyszana.
— Więc cóż? Jest ojciec!
— Otóż właśnie niema. Wezwali do chorego. Ja powiedziałam Szumskiemu, żeś u Kotnickich; ano, godzina mija, chciał sam iść po ciebie, okropnie się zlękłam, sama pobiegłam. Jezu, jak się to odkryje!
— Co takiego? — niecierpliwie spytała dziewczyna.
— Żeś tutaj, u kawalera!
Antoni, rozmową zbudzony, oczy rozwarł i słuchał.
— Czy ciotka zmysły postradała? — burknęła panna Marja. — Proszę wracać, powiedzieć prawdę i bawić go dalej. Zaraz przyjdę.
— To ty rozum postradałaś! — rozgniewała się stara. — Cóż to, ten ci brat, żebyś go sama doglądała? Ojciec kazał, trzeba było ojca nie słuchać. Albo on wie, co wypada! Sensu niema, żebyś ty pierwszego lepszego doglądała i kompromitowała się z byle kim! Cóż to? Miejsce dla panienki tutaj?
— Proszę pani, tak jest! — szepnął Antoni. — Ot, i znowu uczyniłem kłopot. Proszę mi darować! Dziękuję za wszystko, już się nie zobaczymy, daj Boże pani dobrą dolę.
Utowiczowa zawstydziła się wybuchu i umilkła. Panna Marja była blada, a oczy jej gorzały.
Nie kwapiąc się, zabierała się do wyjścia.
— Wstąpię wieczorem, — rzekła — niech pan o śmierci nie myśli i lekarstwo bierze. Ojciec tu będzie za godzinę. Przyślę panu rosołu i mleka. Ej, przeminie złe!
Wracając do domu, kobiety nie odzywały się wcale. Szumski spotkał je napół drogi. Miał minę nadąsaną i niechętną.
— Skądże to pani wraca po dwóch godzinach? — spytał sztywnie, patrząc na zegarek.
— Od chorego! — odparła chłodno.
— A mówiono mi, że pani jest u Kotnickich.
— Tak myślała ciotka, ponieważ nie opowiadam się ani jej, ani innym ze swych kursów.
Szumski zagryzł usta. Weszli do domu i panna Marja wstąpiła do kuchni.
— Grinia! — zawołała. — Weźmiesz rosołu i zaniesiesz zaraz do Andrjanka dla pana Mrozowickiego!
Utowiczowej zadygotały nogi ze strachu. Szumski dziwnie się uśmiechnął.
— Więc to pan Mrozowicki jest pod pani specjalną i troskliwą opieką?
— Właśnie!
Utowiczowa wtrąciła się pojednawczo do rozmowy.
— Umierający nieborak! — rzekła. — Doktór mówił, że lada chwila będzie kaput!
— Mała szkoda! — mruknął Szumski.
Panna Marja poszła na górę, Szumski za nią. W jadalni zastąpił jej drogę.
— Moja królowo, pozwól ucałować rączki. Tak dawno nie cieszyłem się twoim widokiem!
Nie broniła rąk, ale pozostała zupełnie obojętna i roztargniona.
— A jam dziś tak śpieszył z radosną nowiną — mówił dalej, w oczy zazierając czule. — Otrzymałem list z kraju, a w nim zgodę rodziców na nasz związek. Ojciec ustępuje mi apteki w Suwałkach i oczekuje nas z otwartemi ramiony. Nic więc nie stoi na drodze do naszego szczęścia. Przyjechałem błagać o naznaczenie dnia ślubu, schnę i więdnę w oczekiwaniu, dusza mi zamiera. Może moja królowa będzie łaskawsza dla swego wybranego, oceni moją nędzę i niedolę.
Przysunął się tak blisko, że ją wpół objął i do siebie garnął.
Cofnęła się żywo i stanowczo.
— Pan wie, że te sceny nie w moim guście. Bardzo się cieszę z pozwolenia pańskich rodziców, ale ślubu nie chcę przed końcem żałoby. Ojcu tego nie uczynię. Zbyt świeżo tu śmierć była, aby się weselić. Zresztą poco się śpieszyć? Pański termin za dwa lata upływa.
— Właśnie tyle czasu, aby zlikwidować interesy.
— Czyje? Pana?
— O, ja mam tylko gotówkę. Mówię o ojcu.
— Ojciec wcale likwidować nie myśli. Dał panu przecie warunek. Jeśli pan pozostanie, odda fundusz cały; jeśli nie, weźmie pan tylko mnie i kapitał pięciotysięczny.
— Tak, była o tem mowa, ale sądziłem, że ojciec, poznawszy mnie, zmienił zdanie i razem z nami pojedzie.
— Ojciec, za nic!
— No, a przecie zostawić go niepodobna samego. Broń Boże śmierci, zanim kto z nas przyjedzie, rozkradną połowę.
Panna Marja zaczęła się śmiać.
— Ano, to jedź pan sam, ja zostanę przy skarbie! — rzekła.
Szumski poczerwieniał.
— Pani mnie mylnie pojęła. Żeby ojciec polecił mi zarząd swych interesów, tobym ubezpieczył wszystko. Lata ma podeszłe, czas mu odpocząć. Z całą ofiarnością wziąłbym na się jego trud. Potem może namówilibyśmy go na wyjazd wspólny. Ciężko pani rozstawać się z nim, a jabym tak pragnął dać tobie, moja miła, całe szczęście.
— Kwestja zarządu do mnie nie należy. Niech pan ją z ojcem omawia!
— Ale pani mi dopomoże, wszak prawda?
— Nie mam żadnego wpływu na ojca. Pomimo lat podeszłych nie ma słabostek i faworów. Jeżeli się zgodzi, ja na wszystko przystanę.
— Pani nie ma serca. Za moje takie kochanie nie dostałem nic wzamian! — jęknął, wzdychając.
— Dostał pan, o co prosił: moją rękę. Zna mnie pan od paru lat i zdaje mi się, zawsze jednostajną.
— Jednostajnie bezlitosną, nieczułą, okrutną.
Ruszyła ramionami.
— Takam dla wszystkich — rzekła z goryczą.
Utowiczowa zajrzała przeze drzwi i widząc ich siedzących blisko siebie, odetchnęła głęboko. Poczęła nakrywać do stołu, z pod oka na nich zerkając. Serce jej rosło z lubości i nadziei wesela.
Szumski pozostał dzień cały, a wreszcie zanocował, bo zamieć się zerwała na stepie. Rozmawiano o handlach i wiosennym ruchu, a tymczasem wicher wył wściekły za ścianą, wstrząsając, zda się, posadami domu, a śnieg leciał tumanami, barykadując ludzi, kasując wszystkie szlaki. Panna Marja, pochylona nad szyciem, pomyślała parę razy o Mrozowickim. Odwiedzić go było niepodobieństwem, a może biedak konał tymczasem. I nazajutrz, i dnia trzeciego nikt doń nie poszedł. Śnieżny orkan szalał i szalał. Całą Lebjażę śnieg zasypał, o dwa kroki do obór dostać się nie było podobna, ludzie nie dawali znaku życia. Szumski wciąż bawił, znużony już, ale nadrabiając miną, udając tylko wielką pilność i niepokój o gorzelnie, byle się prędzej na swobodę wyrwać.
Wreszcie trzeciego dnia mróz czterdziestostopniowy ścisnął przyrodę i uciszył w jednej chwili. Ludzie poczęli się ruszać. Pierwszy Szumski wyjechał, a zaraz po nim panna Marja na zwykłą rewizję szynków. Na odjezdnem posłała po wiadomość o Mrozowickim. Żył; więc doktór wybrał się zaraz do niego, a ona schowała list niewysłany i ucieszyła się szczerze.
Potem roboty pilne pochłonęły jej czas i myśli, tylko raz go wspomniał ojciec.
— Silniejszy od naszego Antosia — rzekł jakby z żalem.
Wyzdrowiał i po paru tygodniach przyszedł z podziękowaniem, bardzo jeszcze zmizerowany i słaby. Pocałował doktora w rękę i zawstydzony, położył przed nim na stole dziesięć rubli.
— Co to? — oburzył się doktór. — Myślisz mi płacić?
— A jakże, proszę pana. Lekarstwa kosztują; wino i rosół też. Mnie nic nie kosztowało, jakem złodzieja ujął, a pan mi zapłacił. Kiedy pan posługę oblicza na pieniądze, to i mnie wolno, chociem biedniejszy.
— Patrzcie go, taki drażliwy! A ja cię wtedy posądziłem, żeś krzyw, boś mało dostał. No, chłopcze, daruj mi ten jeden raz i schowaj pieniądze! Tak, mało mi ich, żeby opłacić radość, żem cię na nogi postawił. Chcesz się uiścić, przychodź do mnie codzień, gdy masz czas. Cóż? Słabo ci jeszcze?
Widząc, że chłopak się waha, wziął banknot i wsunął mu za kożuch, a potem za głowę objął i pocałował. W tej chwili wpadł do niego Tomój z bardzo serdecznem powitaniem i ledwie go z nóg nie zwalił. Za psem ukazała się panna Marja.
— Witam pana! — rzekła z uśmiechem, rzadkim na jej twarzy, podając mu rękę.
I Utowiczowa wtoczyła się go powitać i winszować, nawet Siergiej, przechodząc, uśmiechnął się. Wszyscy mu radzi byli. Został na wieczór i doktór przy nim się rozchmurzył i dziewczyna była rozmowniejsza. Nawet się śmiano trochę, gdy opowiadał wesele Andrjanka i różne swe spostrzeżenia i pomyłki nowoprzybyłego. Utowiczowej opowiedział plotki wioskowe i tak ją sobie zjednał, że mu położyła gadającą kabałę. Tedy opowiedział także swą wizytę u Szamana.
— O! To noszony ptaszek! — rzekł doktór. — Ale żaden on Szaman, jakaś dwuznaczna osobistość. Mieszka stąd o wiorst trzysta w stepie, na własnym „zaimku”. Dawniej, kiedym sam „litowki” wodził, bywałem u niego. Wybudował sobie z ziemi i drzewa jakby forteczkę. Musi być bardzo zasobny, bo i złotem, i fałszywemi asygnatami, i lekami handluje. Znam go już od dwudziestu lat. Myślę, że to zbiegły z katorg, a szczwany lis! Co roku go widuję na jarmarku.
Mrozowicki półuchem słuchał, bo mu Utowiczowa jednocześnie opowiadała cudowne rzeczy z kart. Zagawędzili długo w noc, a gdy począł się żegnać, panna Marja rzekła:
— Niech pan zostanie do rana! Pokój wolny, a pan tak słaby. Zapaść na nowo łatwo rekonwalescentowi!
— Bóg zapłać pani, ale trzeba mi jeszcze klaczy dopatrzeć.
— Prawda, ma pan już obowiązki! — zaśmiała się.
— Ano, to karmicielka moja, godna opieki.
— Przychodźże często! — wołał za nim doktór.
Nazajutrz Antoni, obrachowawszy swe zasoby i po naradzie z Andrjankiem, kupił u pisarza starą strzelbę. Odtąd, gdy nie było zarobku koniem, szedł w step, czasem z przyjacielem Sybirakiem, potem i sam, gdy się z okolicą zapoznał. Obudziła się w nim żyłka łowiecka, a dogadzała samotność zdala od ludzi. Po miesiącu, już byle dzień, umykał na „uwał” Tobołu lub w brzeźniaki, do pół śniegiem zasypane, i wracał czasem nocą zupełną, gdy się za daleko zapędził.
Zmęczenie i zajęcie tłumiło tęsknotę, nawet i w święta szedł w step; wolał to niż dostawy, podczas których wraz z ruchem sunących sań suną myśli, plączą się, bolą. Andrjanek okazał się rzetelnym przyjacielem. Obznajomił go z okolicą, z obyczajami zwierzyny, z rewirami ich, nauczył sidła stawiać i wypłaszać lisy z haszczów. Nie zajrzał też zdobyczy, owszem pomagał skórki preparować i cieszył się z pomyślnych łowów. Z ludźmi mato się Antoni spotykał. Raz w stepie widział dwóch włóczęgów, zbiegów zapewne, którzy, ujrzawszy go, poczęli wołać chleba. Oddał im swe całodziene zapasy i patrzał ze współczuciem. Może ich podobna jego tęsknocie męka popchnęła do tej strasznej doli.
Czasami skrzyżowali się z myśliwcem-kolegą i mijali się, zawistnie patrząc na torbę ze zdobyczą; jeśli to Tatar był, Antoni schodził mu z drogi i uważał, by go z przed oczu nie stracić, niepewny zamiarów łupieżcy. Zwykle jednak nikogo nie widział, przeraźliwa była pustka i cisza tej ziemi. I on szedł bez szelestu po wierzchu śniegu, bojąc się odezwać, zagwizdać, jakby stał wobec wszechwładnego monarchy. A mróz tamował oddech i słońce marcowe bez pomocy było i wiatry jednako przejmowały chłodem do szpiku.
Chodził tedy Antoni po wiewiórki siwe na „uwał” i gronostaje nauczył się wynajdywać nad Tobołem, a czasem lisa białawego ubił. W braku czego lepszego strzelał zające białe, któremi step się roił, i stawiał sidła na kuropatwy. Zbierał skrzętnie skórki, a w niedzielę stawił się na targ w Kurhanie ze zwierzyną. Mało to było płatne, ale on, wierny nauce Szyszkina, nie pogardzał i kopiejkowemi dochodami.
Zbierały się grosze i ruble. Czasem je liczył i żył tylko myślą powrotu. Ułożył sobie, że wiosną, gdy trawa się znajdzie, ruszy własnym koniem najdalej, jak będzie można, potem zaprzęg sprzeda i piechotą pójdzie, zarabiając, gdzie się zdarzy, odpoczywając, gdy z sił spadnie. Na jesień może swe strony zobaczy. Gdy skórek zebrał kilkadziesiąt, a trafiła się dostawa do Tobolska, zawiózł je tam na sprzedaż. Tedy posiadał już pięćdziesiąt rubli i bardzo się ucieszył.
Rzadko bywał wesół, ale tego wieczora wstąpił z kilku kolegami do szynku; rozgadał się, rozruszał, nawet swawolił. Wyszli późno w nocy, pożegnali się, a on, zostawszy, rozmarzony nadzieją, jął śpiewać. Przypomniały mu się studenckie czasy, narzeczona, młodość i czystym, mocnym głosem na pustej ulicy zanucił:

Teraz, bracia, w górę szklanki!
Każdy zdrowie swej kochanki.
Biedne chłopcy, którym obcy
Jest miłości wdzięk!

— Chwała Bogu, wesół pan! — ktoś się za nim ozwał.
Urwał i pozdrowił pannę Gostyńską.
Poszli tedy razem kawał drogi i opowiadał jej swe powodzenie.
— To, proszę pani, jakbym sto rubli miał, bo klacz i telega warte pięćdziesiąt. Jeszcze się cokolwiek dorobi do lata i śmiało mogę jechać.
— Zapewne, ale niech pan unika złych kolegów. Dokazywaliście w szynku, a wie pan, co za opinję pan ma. Oto wstąpiłam za interesem do szynkarza i ten mi mówi: Co to się stało panu Mrozowickiemu, że z tą hałastrą się bawił? Taki człowiek! Ta młodzież czyni ojcu wiele kłopotu, a nam wstyd. Ani pan się spostrzeże, jak w awanturę niechcący wpadnie. Przepraszam, że to mówię, ale nie chciałabym pana łączyć z tamtymi w swem zdaniu.
— Dziękuję pani! Ot, nie pomyślałem, a pierwszy raz dobrze mi było oddawna. Nie pokażę się więcej z nimi, choć bardzo mi dokuczają dumą.
Rozstali się przy domu doktora. On, nucąc, poszedł dalej.
— Jest list do ciebie, położyłem w stancji — oznajmił mu zaspany Andrjanek, otwierając drzwi.
Zabiło mu bardzo serce. Tak niedawno miał wieść, że się nie spodziewał wcale i przestraszył się. Zapalił świeczkę, która źle oświecała pokoik, zawalony rupieciami. Koperta bielała na stoliku, zmięta długą drogą i pokreślona stemplami. Drżały mu ręce, gdy ją niecierpliwie rozrywał. Od Walki był list, pisany widocznie z pośpiechem:
Drogi Antosiu!
Bardzo źle jest z nami. Od dwóch tygodni Józia obłożnie chora, a ja zarabiać nie mogę, bo muszę jej doglądać. Wilgotne i złe mamy mieszkanie, a doktór każe chorej powietrza, spokoju i wygód. Tymczasem komorne zalega, więc się wynieść nie możemy, bo i zasoby się wyczerpały. Wczoraj na lekarstwa, wino i herbatę oddałam moją książeczkę w Kasie Oszczędności, to starczy na parę tygodni. Danoby mi w zakładzie zaliczkę, ale się boję zobowiązywać, bo może nieprędko wrócę do roboty. Biedna Józia o niczem nie wie, bom jej wmówiła, żeś przysłał sto rubli na jej kurację. Biedactwo bardzo słabe i kaszle, ale gdyby zaraz porządny ratunek, możeby się dźwignęła. Takie to młode i tak żyć chce. Piszę Ci to wszystko, żebyś potem nie miał za złe, żem Cię wczas nie uwiadomiła. Radziłam, póki mogłam, ale teraz nie widzę wyjścia. Wiosnę też mamy bardzo zimną i dżdżystą. Na miłość Boską dajże co wiedzieć o sobie, bo my tu umieramy z niepokoju o Ciebie.
Chłopak ręce z listem na stole wsparł i długo siedział zmartwiały. Zdało mu się, że wpada w bezdeń, a coś go tłucze po głowie i ramionach, dławi za gardło. Potem rozsunęły się ręce i głowa oparła na deskach i widać tylko było, jak się wstrząsał hamowanem łkaniem. Świeczka się dopaliła, a on pozostał pociemku, bijąc się z myślami, przybity znowu. Deptała po nim troska, wierna towarzyszka żywota, natrząsała się z nadziei, mściła za poprzednią minutę wesela.
Rankiem swe pięćdziesiąt rubli włożył w kopertę, list napisał swobodny i wysłał na pocztę, a sam za strzelbę wziął i uciekł w step. Trzy dni wracał z pustą torbą i trzy dni chleba nie jadł i nie gadał. Potem zaś w parę tygodni spotkała go panna Marja na rynku w Kurhanie. Stał, obwieszony zwierzyną, drżąc w swym obdartym kożuchu i wojłokach dziurawych. Zbiedzony wyglądał i mizerny.
Wieczorem, wracając z towarami do sklepiku, znowu go spotkała. Szedł pieszo, prędko, skulony od mrozu.
Kazała stanąć.
— Siądźże pan. Piechur-amator nielada z pana.
Umieścił się przy Grini, na koziołku.
— Ależ pan żałuje swojej klaczy! — rzekła.
Ruszył ramionami.
— Sprzedałem ją — odparł krótko.
— Dlaczego?
— Potrzebowałem pieniędzy.
— Tak! Włożył je pan w większy interes? To dobrze. Jeśli się powiedzie, podwoją się do wiosny.
— Moje się nie podwoją! — szepnął. — Dziewczętom posłałem do kraju.
I umilkł, zapatrzony mgławo w step bezbrzeżny. Nie chciała pytać więcej i tak dojechali Lebjaży, smutni oboje.
Znowu minęło parę tygodni. Czuć się już dawało w przyrodzie pewne osłabienie, jakby przestrach zimy. Częściej bywały straszne zamiecie i wichry. Termometr się wznosił o południu; baraki, co stały na Tobole, ściągano na brzeg; rybacy spotykali już migracje wiosenne ryb, a skórki zwierza straciły swą wartość, bo włos był nierówny i oblatywał do połowy. Tobolsk i nawet Kurhan napełnił się towarem stepowym, zaroił się kupcami, którzy z nim między Kirgizów iść mieli. Mówiono o karawanach perkalu, o siewach, o paszach i coraz spoglądano ku rzece i dalej ku południowi.
Pewnej niedzieli Antoni ukazał się u doktora bardzo rano. Czerwone miał powieki i usta spieczone. Kolegów dużo się zebrało na mszę, więc on pannę Marję wyprosił do gabinetu.
— Możeby ksiądz dzisiaj dla mnie żałobną mszę odprawił — poprosił zcicha.
— Czy to rocznica śmierci rodziców?
— Nie. Za narzeczoną — szepnął.
— Umarła? — zawołała.
Skinął tylko głową.
Zrozumiała tedy nędzę jego i sprzedaż klaczy. Wszystko poszło na marne.
— Biedaku! — rzekła ze współczuciem. — Serdecznie mi pana żal. Zostańże u nas po mszy, gdy wszyscy odjadą. Opowiedz biedę, lżej będzie!
Uścisnęła mu rękę, a jemu się łzy zakręciły w oczach, więc prędko zajął się przygotowaniem do mszy, byle się ludziom nie pokazywać.
Odprawił ksiądz Ubysz żałobną ofiarę, a chłopak mu odpowiadał przez łzy i tak żegnał tę dzieweczkę cichą i dobrą, co go bardzo, bardzo kochała. Żyłaby, gdyby mu los był lepszy! Ano, i tę mu dola zabrała.
Gdy po obiedzie ludzie się rozeszli, a doktór za interesem do Szyszkina się wydalił, powiedział wszystko pannie Marji. Niepostrzeżenie zawiązywał się między nimi stosunek dobry i szczerszy. Znajdował to naturalnem, że jej jednej mówić musi o sobie, a ona słuchała, dając rękom pracowitym świąteczny wypoczynek. Mówił już spokojnie, z tym swoim poważnym smutkiem i rezygnacją:
— Drugie pięćdziesiąt rubli, com za klacz wziął, to już jej przy życiu nie zastały! Opędziła niemi siostra długi i pogrzeb, i jakby jej nie było. Zapalenie płuc było, a potem galopujące suchoty! Wątła była i pracą wyczerpana. Walka znowu do zakładu poszła, bo odpocząć nie było za co i ja już nic jej posłać nie mogę! Pisze, że u nich już wiosna, i przysłała mi z Powązek fiołków kilka.
Dobył list z kieszeni i podał jej na dłoni kwiatki zeschłe, pomimo to jeszcze trochę wonne. Oboje uśmiechnęli się smutno.
— Nie zobaczę już świeżych! — szepnął. — Muszę zostać tutaj. A cóż? Na życie strzelbą zarobię, zresztą za parobka się zgodzę. Teraz mi mało potrzeba! Siostra sobie wystarczy, zdrowa.
Zwiesił głowę i dodał ponuro:
— Ot, i zostałem...
Zmiął suche kwiatki w dłoni i na ziemię cisnął.
— Niech nie przypominają! — zamruczał.



VI

Niema dla przyrody niezdobytej potęgi, niema dla słońca i lata szańców. Przyszedł dzień wiosny i zima syberyjska precz poszła — nie ustępowała powoli, nie walczyła, ale pierzchła, w puch rozbita. Kto taki dzień widział, ten widział dzień stworzenia cudowny.
Mróz w przeddzień był jak zwykle; lody i śniegi arszynowe, wicher, smalący zimnem. A tam gdzieś od pustyń skwarnych i rozkosznego południa wstał mocarz i szedł na tę zimę jak huragan. Doleciał w nocy i uderzył ją w te śniegi i lody prądem ciepłego powietrza. I oto już rano Toboł zadrgał, pokreślił się w zygzaki, ściemniał. Zdołu lód począł pękać, woda przybierać i masy kry rzuciły się jak tarany żywe, łamiąc, miażdżąc, wstępując jedne na drugie, spychając się na brzegi, ryjąc i szarpiąc wciąż wgórę, ku północy, zwycięski swój pochód oznajmiając światu hukiem jakby stu armat.
Mocarz ze skwarnych pustyń zaganiał je i szedł za niemi, uderzając w stepowe śniegi, w tajgi zamarzłe, w kępy suchych badyli, wwiercał się w ziemię, pędził ku oceanowi. Co rok go szturmował, wiosnę czyniąc po drodze, i tamże w lodach odwiecznych padał i ginął, nie doczekawszy się ze swej ziemi posiłków. Za rok brat jego tymże śladem przyjdzie pomścić go i znowu ginąć. Tak oni od wieków ten bój toczą z wrogiem-biegunem. Tak im Bóg naznaczył, by i Syberja wydziedziczona miała lato swoje. Toboł ruszył ku morzu, wlokąc kry, a do niego step spychał swe śniegi, swe wody, swą pleśń. Rzeka się wzdymała ogromna, do morza podobna, bezbrzeżna, oblizywała stopy „uwału”, dotykała wsi nadbrzeżnych, a pomimo swego majestatu wrzała czas jakiś i piana obryzgiwała brzegi. Na dnie ten szał się liczył, potem ją skwar obezwładni i płynąć będzie leniwie, zdjęta martwotą żaru.
W dwa dni step zaczerniał, w pięć ożył, w tydzień zazielenił.
Antoni Mrozowicki, który na cud ten pierwszy raz patrzał, zestawił w myśli ten pochód wiosny z najściami Mongołów. Jak oni, tak przyroda ich nie znała oporu, szła jak piorun, druzgocząc, co spotkała po drodze, i zamierała, gdy impet minął. Natura kształci ludzi i taki człowiek jest, jaka jego ziemia.
Nagle uczynił się upał. Step, wilgocią przesiąkły, począł drżeć i żyć szalonym pędem, i to życie rosło. Zda się, słychać było szmer kiełkowania, szelest pracy pączków, okiem schwytać było można wzrost źdźbeł i liści. I wnet po tych obszarach pustych ludzie poczęli się ruszać. Kirgizi zwinęli jurty, opuszczali swe zimowe leże, zmykali na południe, ku swym letnim koczowiskom. Zapędzali niedobitki bydła, stada owiec, koni; rozbiegali się jak szarańcza na żer.
Za nimi w ślad, jak sępy, ruszyły karawany kupców z perkalami. Zbrojnie to szło i tłumnie, zabierało ręce wolne od rolnej pracy, a na czele był ajent zaufany, znający stepy i obyczaje dzikich stepowców.
Po paru tygodniach w domu Kwaśnikowych został tylko patrjarcha rodu i Antoni, synowie rozbiegli się po stepie, uprowadzili z sobą i kobiety. Stary pilnował domu i urzędu; Antoni, w braku innego zajęcia, wziął rydel i zarabiał dziennie, po ogrodach. Polowanie się przerwało na czas jakiś, na rybę brakło mu narzędzi, a żyć trzeba było. Zpoczątku opornie mu szła robota, ale mus napędzał. Kopał z bolącym karkiem i mdlejącemi ramiony. Dzienny zarobek starczył mu na utrzymanie.
Utowiczowa zwerbowała go prędko do siebie. Przerabiając grzędy, nie dawała próżnować językowi. Gadulstwo było jej kardynalną wadą. Drugą było skąpstwo. Karmiła swego robotnika, ale o zapłacie nie było wzmianki. Gospodarz z córką wyjechał do Tobolska, więc babina rządziła wszystkiem i zaprowadziła oszczędności. Chłopak zaś wstydził się upominać.
Tak trwało do powrotu doktora.
Panna Marja podczas gospodarskiej inspekcji poznała go i zdziwiła się, że pomimo ciepła pracuje w kożuchu. Nie zdjął go i przy obiedzie, który spożył w gorącej kuchni.
— Chodźże pan do nas! — zawołała z góry.
— Dziękuję pani! Bardzom zasmolony! — odparł, czerwieniejąc.
I kopał dalej. Wieczorem dała Utowiczowej kopiejek dla niego, a stara na to:
— Nie trzeba! On za jedzenie robi! Wcale się nie upomina o zapłatę! Nietęgo robi, bo niewprawny!
— Ileż dni?
— O, już pięć.
Dziewczyna ruszyła ramionami w milczeniu. Gdy odchodził, zawołała go do kramiku i wyliczyła dziesięć złotych.
— To za robotę w ogrodzie! — rzekła. — A z zimy za furmanki ma pan cztery ruble! Proszę!
— Bez trzydziestu kopiejek! — odparł, odsuwając dwa srebrniki.
Resztę zagarnął i po namyśle dodał:
— Źle robię. Nie umiem! Może już nie przychodzić?
— Cóż znowu! Trudno, żeby inżynier odrazu był dobrym kopaczem. Nauczy się pan.
— Pewnie. Potem z kosą pójdę. Latem taka tylko praca. Polowanie nic nie warte. Ptaszków nikt nie kupuje, a skórki złe i mało!
Oparł się o ladę i nie odchodził.
— Miałem list od siostry! — rzekł.
— Jakże jej? — spytała z zajęciem.
— At, licho! Długi ma — mruknął.
Wsunął rękę w zanadrze i dobył ów list.
— Dawno pani bzu nie widziała, — uśmiechnął się — ot, przysłała mi.
Drżącemi od zmęczenia palcami dobył zeschłą gałązkę i podał jej.
— Śliczności! — szepnęła, pieszcząc suchy kwiat.
Stał się czerwony okropnie.
— Siostra prosiła, żeby go pani dać od niej z podziękowaniem za opiekę nade mną. Niech się pani nie gniewa, nie mamy nic lepszego.
— I nic milszego — dodała. — Podziękuj pan siostrze.
Schowała kwiat do książki i rzekła:
— Sprowadź pan tutaj siostrę. Lepiej wam pójdzie we dwoje, a teraz, gdy pan najgorsze przebył, nie trzeba wracać, aż miljonerem.
Zaśmiał się cicho, jak z żartu.
— Ano, pewnie. Zamiast krzywdy dochodzić, kupić od Burskich Promieniew i panować.
— Nie śmiej się pan. Za dziesięć lat możesz być miljonerem. Przed dziesięciu laty Smolin był komisantem bez grosza. Tutaj często się widzi podobne cuda. Byle wytrwać.
Już się nie śmiał i patrzał na nią, sądząc, że drwi zeń bez litości. Wreszcie westchnął, schował list i pieniądze i wziął czapkę. Gdy kożuch rozchylił, dojrzała jego odzież i bieliznę: były to szmaty. Tedy zrozumiała, czemu przy pracy nie zdejmował kożucha.
W parę dni potem znalazła w kuchni, na zydlu, papier jakiś. Był to kwit pocztowy na cztery ruble, na imię Walerji Mrozowickiej w Warszawie, i złożyła go w książce obok zeschłego bzu.
Tedy i ona powtórzyła półgłosem:
— O, anima vilis!
Mało ludzi schodziło się w niedzielę do doktora, odkąd wiosna przyszła. Zamożniejsi najmowali pola u chłopów i rolnicy z krwi i kości gospodarzyli zawzięcie. Młódź, co lepszą, rozebrali kupcy do karawan stepowych; zostali chorzy, starzy lub próżniaki z profesji, którzy nigdzie miejsca zagrzać nie mogli. Kilku takich zastąpiło raz drogę Antoniemu nad Tobołem i poczęli ciągnąć do szynku i kart. Podochoceni już byli, a gdy się opierał, poczęli półżartem, półserjo spychać go ku rzece. Opierał się długi czas, wreszcie dostał na pochyłość i kalecząc boleśnie, stoczył do wody, a za nim dwóch napastników.
Na krzyk tonących przyskoczyli rybacy i wyratowali półżywych. Wytrzeźwieni, przeprosili Mrozowickiego, bojąc się sądu i kary, ale nie wrócili mu kożucha, który w wodzie zniszczył się do reszty. Wysuszył chłopak strzępy, ale na płacz mu się zbierało na myśl, w czem jutro pójdzie na robotę.
Stary Kwaśnikow przyglądał mu się zboku.
— Głupi ty! — ozwał się wreszcie. — Coby to za lato było, żeby tobie na zimę nie dało kożucha. Rzuć go pod nogi! A nie masz za co kupić perkalu na bluzę, to masz moją. Żony nie masz, ja mam, to ja ciebie poratuję.
I w ten sposób przywdział raz pierwszy Antoni strój Sybiraka-chłopa i to darowany. Jakiś czas nie mógł się oswoić z różową bluzą, potem nawyknął jak do wielu rzeczy. Teraz mu i robota lżej szła. Grubiały ręce i kark, przybywało siły. Zrezygnował z wszelkich projektów świetnych, stępiał na troskę nawet. Myślał tylko, skąd chleba wziąć na jutro, i pracował jak wół.
Pewnego wieczora zawołano go do Gostyńskich. Poszedł machinalnie, myśląc, że trafi się zapewne drobny zarobek. Mijając kuchnię, pozdrowił księdza Ubysza, który nie zdawał się go poznawać, minął Utowiczową, zajętą w sklepiku, i poszedł na górę.
Doktór był w gabinecie i powitał Mrozowickiego, bez żadnego wstępu, pytaniem:
— Antek zrobisz mi przysługę?
— Każdą, panie.
— Wyręczysz mnie. Pójdziesz z „litowkami” w step.
— Co to takiego?
— To kosy. Kupiłem ich trzy telegi pełne. Z tem na całe lato w step trzeba iść i od wsi do wsi, od futoru do futoru rozprzedawać.
Chłopak się zawahał.
— To moc pieniędzy! A jak mnie ograbią?
— Pójdzie z tobą dziesięciu ludzi eskorty, jak zwykle.
— A ja dróg i wsi nie znam.
— Grinię ci dam, który ze mną zeszłe trzy lata jeździł. Ten cię poprowadzi, eskorta cię obroni, a tylko pieniądze zbierzesz i na jesieni wrócisz do domu. Poszedłbym sam, ale starość już się czuć daje. Trzeba sobie bliższe interesy zostawić. Pójdziesz, Antek?
— Jak pan każe, ale...
— Poczekaj, wiem wszystkie ale... Na swą część dostaniesz pięć kopiejek od kosy i utrzymanie. Masz patrzeć za porządkiem pochodu, karmić swych ludzi, rozkazywać, rządzić i pilnować od kradzieży. Jutro tabor zlustrujesz, ludzi obejrzysz, spakujesz sprzęty obiadowe i noclegowe, a pojutrze ruszać trzeba, bo ani patrzeć, jak trawy do cięcia dojrzeją.
— Proszę pana, ja i bez zapłaty, za utrzymanie gotówem panu służyć, ale może nie potrafię.
— Głupie gadanie. Cztery działania przecie umiesz, zdać resztę z rubla potrafisz; przecie parobkiem być nie możesz. A co do wynagrodzenia, to także sensu nie ma. Weźmiesz tyle co inni biorą. Ani cię krzywdzę, ani ci łaskę czynię. To nie Europa tutaj! No, nie pleć po próżnicy, siadajmy do kolacji. Zaraz się twoi podkomendni zejdą. Czterech swoich mamy, a sześciu tutejszych. Chłopy na pokaz. Znasz ich wszystkich oprócz jednego.
Istotnie, znajomi to byli. Rudnicki, Czyż, Stasiak i chłopi-sąsiedzi. Obsiedli stół bez wyróżnienia i ceremonji i napełnili gwarem dom cały, nie krępując się wcale.
Wkońcu zjawił się ów nieznajomy, człek młody, prawie biały blondyn, o długiej, kościstej twarzy i postawie.
— Pochwalony! — pozdrowił.
Doktór go do Antoniego przyprowadził.
— Oto masz ostatniego towarzysza. Niedawno on tutaj, ale swój, Andukajtys.
Uścisnęli sobie dłonie i spojrzeli w oczy.
Andukajtys więcej wyczytał niż Antoni. Człek siadł do stołu. Jedzenia pochłaniał za trzech, ale wcale się nie odzywał. Czasami tylko na żart lub anegdotę otwierał usta od ucha do ucha, jakby chciał poziewać lub krzyczeć. A on się tak śmiał bez dźwięku. Podobał się Mrozowickiemu, który także chętniej milczał, niż mówił.
Wypili masę herbaty, nagadali się i rozeszli przed drogą wypocząć, tylko Antoni został, bo dużo jeszcze miał dostać poleceń i mało co spano tej nocy w domu, bo i kobiety miały wyżej głowy roboty w kuchni. Pakowano tobołki z zapasami, zbierano statki, do obozowania w stepie potrzebne. Doktór napędzał, Utowiczowa gderała. Antoni przyjmował tłumoki i ustawiał w sieni, Siergiej podpity śpiewał i Katałajowi wymyślał. Panna Marja, mało co mówiąc, robiła najwięcej.
— To dla pana — rzekła wkońcu, oddając spore zawiniątko. — I ten kożuch weźmie pan, bo jesienią noce bywają mroźne. Proszę się nie wahać. Znajdzie pan wszystko w rachunku, a na taką drogę nie można iść bez zapasu odzieży.
— Może już pani nie zastanę za powrotem? — spytał niespokojnie.
— O, ja stanowię nieruchomość ojca. Może umrę chyba.
— Niech Bóg broni! — zawołał.
Ruszyła ramionami pogardliwie.
— Nikogobym nie osierociła. Nawet niewieleby trzeba było pociechy. Ja, jestem czy nie, wszystko jedno.
Zawzięcie błysły jej oczy, więc on tylko głową pokręcił i dalej pakował.
Nazajutrz o świcie chciał go obudzić doktór, ale już znalazł na podwórzu. Wytoczyli z Grinią wszystkie podwody i narządzali do drogi. Na trzech pierwszych leżały beczki z towarem; na czwartą poczęli ładować tłumoki, sprzęty, narzędzia. Zeszli się około południa towarzysze, każdy ze swą walizką. Rozgardjasz panował piekielny. Na obiad niespodzianie zjawił się Szumski i do reszty ład zwichnął. Krytykował, drwił i żartem buntował ludzi na Antoniego. Chłopi nie zważali na to, ale Polacy odrazu zaczęli lekceważyć przewodnika, który cierpliwie znosił docinki. Jeden Andukajtys ujął się za nim. Z ustami, pełnemi chleba, zwrócił się do Szumskiego i jąkając się, rzekł:
— Jak pan lepiej umie, to czemu pan nie idzie z nami? Gospodarz dobrze wie, komu towar zdaje. Da Bóg, nie zginiemy.
Znowu spojrzeli sobie w oczy z Antonim i poczuli się braćmi.
Po obiedzie doktór rzekł:
— No, Antek, w drogę! Zanocujecie na stepie. Szkoda czasu.
— Zobaczymy ten wymarsz! — zaśmiał się Szumski, zapalając papierosa.
Wyszedł na podwórze. Ubrany był w surowy jedwab, elegancki, ładny chłopak. Nucił przez zęby i przyglądał się, rozpiąwszy nad sobą parasol.
Antoni objął komendę. Grinia doktora wziął pierwszą trójkę koni, założył do przedniego wozu, siedli z nim Czyż i dwóch Sybiraków i wyjechali za wrota. Chłop Porfiry dostał drugą trójkę i znowu trzech ludzi z nim ruszyło. Trzecią kierował Rudnicki. Wreszcie Andukajtys wyprowadził czwartą pod tłumoki.
Antoni otarł pot z twarzy. Pocałował doktora w rękę, pożegnał resztę domowych, zdaleka skłonił się Szumskiemu, potem lejce zgarnął i ruszył.
— Święty Józefie, prowadź ich! — wrzasnęła Utowiczowa.
— Antek, a pilnuj się! — krzyknął doktór.
— Czy wziął pan strzelbę? — spytała dziewczyna.
— Dziękuję pani! — odparł, zdejmując czapkę.
Wyjechał na ulicę i oni za nim wyszli. I ksiądz Ubysz się zjawił, bardzo zajęty wyprawą. Zacierał ręce i śmiał się. Antoni parę razy się obejrzał, potem konie popędził, by się z resztą zrównać i kłąb kurzu wszystko zakrył. Doktór z Szumskim wrócili do domu, rozmawiając o stepowych handlach, na ulicy został ksiądz i panna Marja. Melancholik przestał się śmiać. Zwrócił się do dziewczyny i rzekł szeptem:
— To oni tam pojechali. A co? Widzisz! Dobrze zrobili. Tylko sza.
Potem poczerwieniał i nogą tupnął.
— Ot, i mnie już dokuczyło. Wy chcecie siedzieć, to owszem. Ale ja nie, już mi obrzydło. Bywajcie zdrowi, pójdę do parafji i basta.
Tu zaczął rękami wymachiwać i poszedł przed siebie ulicą, mocno zalterowany.
— Takie porządki! Niema organów, ornatów tylko dwa, nigdy procesji! Et, mam dosyć takiej pokuty. Nie na to mnie wyświęcali, nie na tom służył tyle lat. Cóż to? Nie trafię? Otóż pokażę, że trafię!
— Księże, obiad podany! — zawołała panna Marja.
To zwykle mitygowało manjaka, ale dziś jakby nie słyszał. Wróciła do domu.
— Ojcze, ksiądz ma atak i poszedł. Możeby go siłą zawrócić? — spytała.
— Nie pierwszy raz. Wróci sam, gdy zgłodnieje i zmęczy się — odparł doktór.
Dziewczyna ruszyła ramionami.
— Jak sobie chcecie! — mruknęła.
A starowina ksiądz dreptał dalej i dalej. Już go i widać nie było na szlaku stepowym. Szedł, opętany jedną myślą...



VII

Trawy do cięcia były gotowe i step syberyjski od Tobolska po Taszkient stał w krasie zieleni i kwiecia. Morza traw najmniejszy wiatr nie marszczył. Morze to nie znało burz i bałwanów, nie miało przerw ani tajni, tylko gdzie niegdzie strzelała zeń wysepka brzóz, głogów lub „tawołoszki” śnieżno-białej, na której oko spoczywało z lubością, zmęczone monotonją zielonej pustyni.
Od osady do osady, co wiorst kilkadziesiąt, ziemia ta wydawała się dziewiczą, zapominało się o ludziach, o prawach, o granicach. Marzył się byt przedhistoryczny, czasy z biblji znajome, miljony trzód, rodziny patrjarchów, ziemi młodej szały. Bez rachunku, bez miary, bez myśli o jutrze była ta szczodrość gruntu, te trawy, w których człowiek tonął, te masy ptactwa i zwierza dzikiego, ten żar słoneczny, niebo bez chmur, to powietrze bez oddechu, szałem jakby oniemiałe.
Co gdzie indziej ludzie oswoili już, tu bujało, siane ręką przyrody, ręką szczodrą i niedbałą, ręką bogacza, nie wiedzącego, gdzie skarby rzucić. Bujały lny, szparagi, grochy, poziomki, wiśnie niczyje, stepowe, ptasze albo ludzkie, tego, kto sięgnąć zechce. Miejscami ziemia, spalona słońcem, a wewnątrz nadmiarem sił wzburzona, pękała w głębokie szczeliny, miejscami na trawach kryształki rosy się szkliły jak pot ziemi. A czasem step jakby przed słońcem się krył, zbiegał w jar i wnet go tam oplątywały gąszcze tawołoszki i głogów, napełniały gwarem i trzepotem białe kuropatwy, pardwy i „gałanduchy” o czerwonych piersiach. Szlak przez ten ocean wił się przecie, rozgałęziony na tysiące mniejszych dróg, równy, gładki, poznaczony drewnianemi słupami. Wiódł setki, tysiące wiorst, jak arterja niósł przez te bezmiary siłę, życie, myśli aż hen, ku Chinom.
Step nie dbał o granicę i ludzką drogę, on się słał i ciągnął jakby żywy ku Tobołowi, potężnej arterji, co niosła także siłę i myśl natury, wodę. Step łaknął, więc ku rzece biegł, a ona obwarowała się odeń wzgórzem i sosnami, jakby się bała, że te trawy, gąszcze zabiorą ją, pochłoną, zatrą. Step się o to wzgórze rozbijał. Strumieni i źródeł odmówiła mu natura, dostał tylko jeziora słone i słodkie. Słone, ciche i pogardzane przez trawy; słodkie, rojne od ptactwa, oplecione roślinnością, jak świątynia dobroczynnego bóstwa. Step je czcił.
Gdy Antoni ze swym taborem wpadł z gościńca na drobne ślady, łączące z sobą wsie i futory, dziwnie mu poraźniała dusza. Zdrowszy się czuł, silny i jak ptak dostawał skrzydeł. Znalazła się energja i wesołość, ochota do życia i czynu. A roboty sporo było. Stawali po osadach dla targu, chłopi otaczali wozy, próbowali kos, spierali się o cenę. Istny jarmark się tworzył. Trzeba się było strzec fałszywych banknotów, których wiele Syberja produkowała, trzeba było niekiedy brać należność w naturze, skórkę, sól, grudkę złota, a czasem i pokredytować, zapisać nabywcę, by go odnaleźć za powrotem, jesienią.
Poznawszy wartość towarzyszów, chłopak każdemu urząd wyznaczył. Czyż, stary wyga, który przez czas swojego pobytu dwudziestoletniego i sól warzył, i złoto kopał, i skórami handlował, i do Kirgizów jeździł, pomagał mu w targu. Rudnicki miał pod swym nadzorem konie i prowjant i całość wozów. Stasiak obozowisko rozbijał i składał. Andukajtys był drużyny szafarzem i kuchmistrzem. Chłopi stanowili obronę od napaści włóczęgów i Tatarów. Po paru tygodniach już ład się ustalił, każdy swego pilnował, a łagodność i pracowitość Antoniego imponowały najzuchwalszym. Rzadko rozkazywał, bo prośby słuchali i zgoda panowała święta w tem zbieranem gronie. Coraz głębiej zanurzali się w step. Dążyli na wschód i południe, oparli się o strażnice kozackie, które strzegą tej ziemi przed naporem kirgiskich trzód; dotarli futorów, gdzie ludzie żyją jak na wyspach bezludnych; byli we wsiach, których mieszkańcy raz w rok odwiedzają miasta z towarem na jarmark. Obozowali zwykle tam, gdzie ich noc zastała. Wtedy stawiano wozy w gromadzie, pętano konie na paszę i szukano wody. Jeśli nie było nigdzie wpobliżu jeziorka, wtedy używano tej, którą z sobą mieli w baryłce, na wozie Andukajtysa. Warzono posiłek na ogniu z bodziaków i tawołoszki, nastawiano samowar i zapalano fajki w obronie od owadów.
Wtedy każdy, spełniwszy swój obowiązek, odpoczywał, jak lubił. Ten jadł i pił, ten zasypiał na wozie, ten gadał i śmiał się. Czyż zabawiał anegdotami ze swego niby życia, a które były pozbierane po całej Syberji. Grinia grywał na bałabajce monotonne, ubogie miejscowe melodje. Andukajtys milczący, gdy nie jadł, a rzadko się to zdarzało, śpiewał po swojemu nabożne pieśni. Antoni, zlustrowawszy tabor i ludzi, przy księżycu zapisywał dzienny targ, chował pieniądze papierowe do torby na piersi, miedź zsypywał do worka z całej cielęcej skóry i odpoczywał po swojemu. Brał strzelbę i niedaleko szedł w step. Nie mógł się dość nacieszyć przepychem roślinności, ciszą i majestatem tego obszaru. Zakochał się w zielonem morzu, codzień odnajdywał nowe powaby, nowe bogactwa, nowe niespodzianki.
Gdy wieczerza była gotowa, wołał go Andukajtys przeciągłem hukaniem, które echo bez końca powtarzało. Wtedy wracał z żalem do ludzi. Z towarzyszami był dobrze, ale obojętnie. Jednego Andukajtysa lepiej poznał.
Tyle miesięcy na jednym wozie; nawet małomówni gadają, nawet skryci pozbywają się nieufności. Żmudzin zresztą nie był odludkiem. W skwarne południe, gdy zwalniano bieg wozów, a ludzie drzemali, Andukajtys zapalał fajkę i gawędził. Opowiadał z lubością historję swego tu pobytu, śmiejąc się po swojemu, bez dźwięku.
— To za Kmitę. Koniokrad był. Może sto koni ukradł, a co go złapali, to w turmie swoje odsiedział i znowu broił. Tak nam dojadło, zrobili sąd we wsi: uśmiercić Kmitę. Uśmiercić kcieli, ale iść po niego nikt nie kciał. Więc na losy poszli. Wrzucili do czapki słomki i jedną czarną z gryki. Biorę i ja, patrzę: czarna! Nu, więc poszedłem, uzdę wziąwszy. Kodziłem za Kmitą, ażem go utrafił nad samą Świętą rzeką. Tedym mu skoczył na szyję, a on mnie nożem w bok. Ja jego o ziemię, a on mnie nożem w nogę.
Tu rozwierał swą wilczą paszczękę i szczerząc zęby, śmiał się cicho.
— Ja jemu uzdę na szyję, a on mnie zębami za rękę, jak źrebiec dziki. Nic to, zakiełzałem, ścisnąłem powody wkoło gardła i buch w Świętą.
Tu fajkę wytrząsł i trapiony nieustannym głodem, jął chleb gryźć chciwie.
— Wyłowili go i śledztwo poszło. Nikt mnie nie posądzał; leżałem w komorze, rany gojąc. Ale ten jego nóż sobie wziąłem na pamiątkę. Braciszek nożem się bawił na ulicy. Ktoś cudzy poznał, ot, i odkryli. Wyzdrowiałem i tutaj sądzili. Nic to, ino mi po mamie nudno.
O „mamie” tej najczęściej opowiadał. Żartowano zeń ciągle, nazywając „sierotką”. Użyteczny był bardzo w karawanie. Gotował jeść, kupował produkty, prał nawet bieliznę, jak dziecko był łagodny i dobroduszny, a słuchał każdego. Wierzyć się nie chciało, patrząc nań, że był mordercą. Miał ślady tego faktu, kulał na nogę od rany Kmity i brakło mu palca u ręki, który mu zbój odgryzł. Zresztą nie przykrzył sobie pobytu. Bawili go inni ludzie i stosunki; na niedostatki radził sobie chłopską filozofją. Do szczęścia potrzebował ogromnej ilości chleba. Syty, pracował za trzech; głodny, spał.
W tych wędrówkach zajechali raz na nocleg w jar, gdzie stał futor samotny. Dobrze się ulokował mieszkaniec tej osady. Miał jeziorko słodkie pod chatą, o kroków kilkadziesiąt lasek brzozowy. Sama chata była otoczona głębokim rowem, a na szczycie wału stał mocny tyn z drzewa, osadzony tarniną.
Tabor Antoniego roztasował się nad jeziorkiem. Ludzie i konie zaspokoili pragnienie, rozłożono ognisko. Z futoru nikt nie wyszedł, więc i oni nie kwapili się z wizytą.
Posilili się i Antoni swoim zwyczajem poszedł w step. Wieczór był pogodny i chłód rzeźwił po upale. Z pomiędzy traw na lada szelest smyrgały „tarbagany”, rodzaj minjaturowego kangura z ogonem, do pióra podobnym, i zmykały w susach. Cicho przemykały chomiki, a po krzakach do snu nawoływały się kuropatwy.
Antoni nucąc, skierował się ku brzezinie.
Wtem coś wielkiego mignęło między drzewami; człowiek się podniósł z ziemi i stanął, odskoczywszy o kroków kilkanaście. Chłopak strzelbę mocniej wziął w dłonie, ale wnet ją na ramię zarzucił. Człowiek spłoszony nie był straszny. Była to kobieta, zbierająca borówki. Ziemia od jagód tych czerwieniała wkoło i kobiałka przewrócona świadczyła o popłochu. Antoni zawołał na kobietę przyjaźnie i sam począł zrywać jagody. Uspokojona, zbliżyła się i wtedy przyjrzeli się sobie zrazu bokiem, potem śmiało w oczy. Chłopcu krew uderzyła do lic.
Dziewczyna była tak piękna, jak równej nie widział w życiu. Wzrostu smukłego, rozwinięta przepysznie, czyniła wrażenie boginki tych stepów dziewiczych i żyznych. Włosy miała koloru matowego złota, oczy siwo-błękitne, jakby kwiaty lnu, płeć złotawą od słońca blasków, a ciepłą od krwi młodej. Ręce i nogi, bose i opalone, zachowały drobne kształty, usta miały barwę koralu. Wcale nie wyglądała zalękła. Patrzała tylko ciekawie na obcego, bo rzadko widywała ludzi, poczęła znowu zbierać jagody i nawet pierwsza się odezwała:
— Wy do Szamana z interesem?
— Więc to Szamana futor?
— A tak. Nawet jest w chacie teraz.
— A wy jego córka?
— Nie. On mnie z jarmarku przywiózł.
— Skąd?
— Z Tobolska. Pięć lat temu. Mnie brat sprzedał jemu na ośm lat.
— Czemu tak?
— Na służbę za trzydzieści rubli. Mówił, że wykupi, jeśli mu dobrze pójdzie. On „złotoprzemyślnik” był. Może tam i dobrze mu poszło, a towarzysze zabili, bo i słuch o nim zaginął.
— A jakże się nazywał wasz brat?
— Franek Szyszko, a ja Zofja Szyszko.
— To wy nie Sybiraczka?
— Nie, z Polaków. Maleńką mnie brat przywiózł, teraz już mam osiemnaście lat.
— Cóż, dobrze wam tutaj?
— A dobrze mnie, więc służę, starzy szanują. A wiedzą, że ich nie okradnę.
— Szaman ma żonę?
— Nie. Gospodynię.
Ruszyła pogardliwie ramionami. Zebrała jagody w kobiałkę i zarzuciła na plecy.
— Wy strzelec? — zagadnęła.
— Nie. Litowki na sprzedaż wiozę.
— To dobrze. Zaraz sobie kupię nową, bo czas kosić.
— Wy kosicie?
— A któż? Szaman ciągle w drodze, a stara bydło pasie. Ja koszę i orzę, starzy kłosy zbierają, sery i masło robią.
Mówiła o tem jak o rzeczy zupełnie naturalnej. Wyprostowana, silna, wyglądała na pracownicę niepospolitą. Pierś jej młodzieńcza podnosiła się powoli i głęboko, zarys bioder i nóg miał muskularność i gibkość, wyrobioną ciągłą wprawą. Głowa, osadzona silnie, miała w sobie dziką swobodę i energję. Spojrzała raz jeszcze na niego.
— A wy jak się nazywacie?
Powiedział; — zastanowiła się.
— To i wy nie Sybirak?
— Nie, ja wam brat.
Zaśmiała się. Zęby miała jak u młodego psiaka, takie białe i zdrowe.
— To my po swojemu mówmy. Tak prawie zapomniałam. Chodźcie do futoru, nakarmię was.
— Kiedym nie jeden. Dziesięciu moich ludzi obozuje nad jeziorem.
W tej chwili rozległo się żałosne hukanie Andukajtysa.
— Wołają was. Do zobaczenia! Litowkę kupię.
— Pójdę razem. Wstąpię do Szamana, bo jutro rankiem ruszać trzeba.
Chciało mu się bardziej patrzeć na dziewczynę, niż targ załatwiać.
Wchodząc do wnętrza zagrody, stanęła.
— Tylko przy starym nie mówcie do mnie po naszemu, bo on bardzo tego nie lubi.
Znaleźli się na dziedzińcu, gdzie stało kilkanaście krów, zegnanych na noc ze stepu. Dwoje ludzi doiło je; był to sam Szaman i stara Sybiraczka.
— Gospodarzu! — zawołała dziewczyna — kupcy z litowkami obozują nad jeziorem.
— Nacoś ich puściła? — zabrzmiał z kąta znany Antoniemu skrzeczący głos. — Trawy potną, wodę zmącą, jeszcze co ukradną.
— Uwa! — zaśmiała się dziewczyna. — Nic z tego nie będzie. Kosę mi kupicie, gospodarzu.
— Cóż znowu? A gdzież stara?
— Starą chyba sami będziecie kosili, bo ja nie potrafię. Kupiec tu stoi. Wyjdźcie do niego!
Sybiraczka zaszwargotała coś po kirgisku chyba, bo Antoni nie zrozumiał. Z za krów wystąpił Szaman i zgarbiony, kulejący, podszedł do obcego.
— Witajcie, Antoni Stefanowicz — rzekł.
— Poznaliście mnie? — uśmiechnął się młody. — A skąd imię znacie?
— Dowiedziałem się od ludzi. Wejdźcie, proszę! Nic nie posiadam, nędzny, ale na tę nędzę was zapraszam. Cóż to, już kosami handlujecie? Poszczęściło się?
— Kosy kupca, nie moje. Może kupicie parę na zapas?
— Nie mam za co kupić. Grosza w domu nie znaleźć.
— Kiedy niema grosza, dajcie rubla!
— Rubla za kosę! Boże wielki! Dawniej kupowałem w Tobolsku dużo taniej.
— Ba! Ja wam gotową do domu przywożę. Zresztą, jak chcecie. Towar nie gwałt. Można wziąć, można nie.
Weszli do chaty, oblepionej zewnątrz gliną, wewnątrz wojłokami; wyglądała na kretowisko. W środku nie było jednak ciasno ani ciemno. Okna, zamiast szkła, zaciągnięte były taflami miki, sprzęty dość porządne. Antoni usiadł na zydlu, trzymając strzelbę na kolanach. Człowiek ten, pomimo słabowitego wyglądu, napełniał go nieufnością. Patrząc nań, nie mógł się pozbyć wrażenia, że to jest pająk monstrualny, polujący na ludzi.
— Może wyhandlujemy kosę? — zaproponował, ukośnie na chłopaka spoglądając.
— Na co?
— Na mleko. Dziesięciu ludzi masz. Dużo wypiją. A czyj towar?
— Doktora z Lebjaży.
Zdało się, że twarz Szamana jeszcze bardziej pożółkła. Splunął nieznacznie.
— Dobre on interesy robi i między swoimi wielkie ma znaczenie. Jak kto szczęście ma. Drugi nędzarzem umiera, a on fortunę zostawi.
— Dobrze go znacie?
— Znam. Do sądu mnie ciągał o marne ziółko, com chłopu udzielił. Siedziałem w turmie dwa miesiące i brałem kije. On kijów nie bierze; ma szczęście!
Mówił to zwykłym tonem i tylko ręce haczykowate skubały niespokojnie kraj chałata. Antoniemu mróz przeszedł po skórze, tak ten ton obojętny wyglądał fałszywie. Ale wtem weszła dziewczyna i zapomniał wrażenia, olśniony jej pięknością i czując instynktownie, że przy niej nic mu się złego nie stanie.
— Zamknęłam bramę, — rzekła — a tam jakiś człowiek się dobija. Pewnie wasz — zwróciła się do Mrozowickiego. — Powiedziałam, żeby się o was nie troskał, ale nie wierzy.
— Nie puszczaj go! — krzyknął stary.
— Ja sam pójdę! — odparł Antoni, wstając.
— Kupiliście kosę? Pójdę po nią! — zawołała dziewczyna.
— Nie kupiłem, bo niezmiernie droga. Obejdziemy się przez to lato.
— Może! — odparła. — Mówiłam wam, dajcie kupcowi skórkę sobolą i będzie koniec. Dziw mi, naco chowacie tyle pieniędzy. Strach macie ciągły i jeszcze was za nie gospodyni kiedy udusi.
— Milczeć, ty! Nędzarz jestem! Kto ci mówił, że co mam! — kłamał. — Jak stracę siły do pracy, na żebry pójdę.
— Et! — mruknęła dziewczyna. — Nie gadam ja, kiedy nie można! Ale ten kupiec swojak. On nam nic złego nie uczyni! No, dajcie skórkę, pójdę, wybiorę sobie kosę, bo oni jutro rankiem jadą dalej!
Mówiła stanowczo i żywo. Stary przecie się nie ruszał.
— Dajcie na kredyt kosę! Na jesieni oddam. Tędy wam do Lebjaży będzie droga powrotna. Wtedy, dalibóg, oddam!
— Dobrze, ale zapłacicie wtedy półtora rubla. Tak kupiec przykazał, bo wiele kredytu ginie i drogi się nakłada.
— Zapłaci! — wmieszała się dziewczyna. — A nie on, to ja oddam. Chodźmy!
Stary zaszył się w kąt i przeczył milczeniem. Antoni wyszedł z dziewczyną i rzekł zcicha:
— Widzi mi się, że darmo dam kosę, wam, na dobrą znajomość. Niechta, zapłacę za nią kupcowi, a wy podziękujecie!
Spojrzała nań jasnemi oczami bez żadnej złej myśli ani zrozumienia.
Do bramy wciąż dobijał się Andukajtys. Popatrzał na dziewczynę i mlasnął językiem.
— Grażi mergajte! — zamruczał po swojemu.
Zeszli do taboru. Ludzie już spali, jeden Czyż czuwał i rzekł:
— Ostrożnie z Szamanem! Ukradnie koszulę z ciebie, zanim się obejrzysz! Gorszy on stokroć od Kirgiza!
Antoni nie odpowiedział. Zaprowadził dziewczynę do wozu z kosami i wybrał jej sam najlepszą. Potem znowu poszli oboje w stronę futoru. Noc była jak dzień jasna. Step leżał cichy, oni mimowoli zniżyli głos. Mówili po swojemu. Ona o pracach swoich, on o długiej drodze. Potem spytała go o jego rodzinę i jak o czemś nowem słuchała, że jest u nich swój kraj. Doszli do bramy i stanęli. Bardzo była zajęta.
— To może i ja kiedy tam byłam! — mówiła zamyślona. — Ale nic nie pamiętam. Dziw! Taki kraj, a zupełnie on inny. Jakiż? Powiedzcie!
— Zimy tam takiej niema, a ludzi dużo. Kwiaty różne i owoce i drzewa coraz inne. Po wsiach kościoły, a wciąż pola uprawne albo miasta brukowane i murowane.
— I wszyscy po naszemu mówią?
— Wszyscy.
Zapatrzyła się przed siebie i szepnęła:
— Żeby mnie to raz zobaczyć!
A potem nagle spytała:
— I śpiewają tam? Zaśpiewajcie co po naszemu!
Zcicha zaczął nucić:

Siałem proso na zagonie,
Nie mogłem go żąć;
Pokochałem lube dziewczę,
Nie mogłem jej wziąć.
Bo posiać, to nie żąć,
Bo kochać, to nie wziąć.
Choć mnie zdradza lube dziewczę,
Nie mogę jej kląć.

— Zonia! Zamykaj bramę! Spuść psy! — rozległ się głos Szamana z chaty.
Dziewczyna poruszyła się powoli, zasłuchana w nieznane dźwięki. Wziął ją za rękę.
— Bywajcie zdrowi! — szepnął. — Nie zapominajcie, bo ja was nie zapomnę!... Jesienią przyjdę!
Odwróciła się do niego i spojrzała uważnie w oczy z mieszaniną roztargnienia i żalu.
— Szkoda! — szepnęła bezwiednie.
— Niechże wam służy moja kosa! A kosząc, niech śpiewa moją piosenkę.
Ręką powoli ogarnął jej złote włosy, ustami ust poszukał. Dziewczyna zadrżała i pobladła.
Już raz strzelec jakiś, co u nich nocował, chwycił ją w objęcia i chciał pocałować. Wtedy ogarnął ją taki wstręt i wściekłość, że omal nie udusiła zalotnika swemi silnemi ramiony. Ten teraz swojak był. Nie uderzyła go ani nazwała zwierzem, tylko zlekka usunęła jego głowę od swej twarzy i cofała się powoli za bramę.
— Do zobaczenia, Zośka! — szepnął. — Wspominajże mnie dobrze!
Zamknęła ciężkie wierzeje, spuściła psy z uwięzi, ale nie poszła do chaty. Pozostała o bramę oparta, spoglądając ku ognisku opodal, które ktoś od czasu do czasu podsycał. Słyszała bałabajkę Grini, a potem, gdy i ten usnął, słyszała drugą zwrotkę swojej piosenki:

Proso zeszło, lecz przed żniwem
Zbił je nagły grad;
Moją miłość dla dziewczęcia
Zły zepsował świat.
Proso nagły pobił grad,
Dziewczęcia nie dał mi świat;
Choć mnie zdradza lube dziewczę,
Wspominam je rad.

Nazajutrz po wędrowcach zostało wygasłe ognisko i zdeptana trawa. Przepadli na stepie.
Krótki to był epizod, ale stanowił ważny punkt w życiu Antoniego. Żeby przewidział skutki, jakie się zeń wysnują, możeby zdaleka objechał futor Szamana. Ale mu sądzono było iść przez wszystkie piekła.
Dobrze mu się wiodła droga i targ. Trawy czerniały na stepie, gdy pozbył się reszty towaru. Odprawił tedy trzy puste telegi do domu i siedmiu ludzi. Zostawił sobie Grinię, Andukajtysa i Rudnickiego i z nimi rozpoczął wędrówkę powrotną dla odebrania zaległych pieniędzy. Zygzakiem jechali, wstępując tu i tam. Z dłużnikami nie było kłopotu. Sybirak uczciwy jest z natury i rozumie handel. Płacono bez szemrania procent za kredyt i goszczono Antoniego bardzo uprzejmie. Pomimo końca lipca noce już bywały mroźne i czasami śnieg polatywał. Więc o noclegach na dworze trudno było myśleć, a w dzień nie zawadzał kożuch. Step stracił swe bogactwo i życie. Czulsze rośliny nikły zwarzone, trwalsze jeżyły się brunatnemi kitami, rozrzucały puchy nasion, traciły liście. Z tawołoszki śnieżnej zostały nagie badyle, ptactwo umilkło, poginęły w swych norach tarbagany i chomiki. Smutno się robiło na duszy i straszno przed zimą.
Antoniemu tylko było wesoło w sercu. Od pewnego czasu nadzwyczaj był swobodny i żywy. Śmiał się łatwo, gwizdał, śpiewał, swawolić mu się chciało jak malcowi. Udała mu się wyprawa, pieniędzy trzos pełen nosił na sobie; ludzie i konie wrócili zdrowo, a jemu błysło w duszy wielkie rozradowanie. Na wspomnienie dziewczyny z futoru czuł, jak mu serce biło, jak krew krążyła gorąco, ciągnęło go coś tam, szeptało we śnie, towarzyszyło w dzień — zawsze, zawsze. W miarę, jak się tam zbliżał, z trudnością hamował niecierpliwość, na skrzydłachby gnał.
Wreszcie z ostatniego noclegu ruszyli. Biały szron pokrył ziemię, oddech w parę się zamienił. Jemu było gorąco. Sto wiorst było do futoru. Przelecieli je do zachodu słońca. Zdaleka ujrzał Antoni forteczkę Szamana i konie popędzał. Stanęli u bramy, szczelnie zamkniętej, i chłopak zeskoczył. Chciał wołać, ale i jego ujrzano. Rozwarła się chata i dziewczyna wyszła. Odziana była w kożuch i długie buty, na głowie miała krasną chustkę. Zdaleka spojrzeli na siebie i bez słowa uśmiechnęli się radośnie. Odemknęła im bramę.
— Zajeżdżajcie śmiało! Niema w domu Szamana.
To już był szczyt pomyślności. Ludzie roztasowali się na dziedzińcu, on wszedł z nią do chaty. Stara wiedźma łysnęła ku niemu ponuremi oczami i prędko wyszła gdzieś w głąb domostwa. Chłopak, niezdolny dłużej się hamować, ogarnął dziewczynę ramieniem, przycisnął do piersi i jął całować gorąco, a ona, przymknąwszy oczy, poddawała się, milcząca i upojona.
Odskoczyli na głos Andukajtysa w sieni. Żmudzin pozdrowił po swojemu i zaraz rzekł:
Kce się kleba.
— Jabym wolał herbaty z wódką! — ozwał się za nim Rudnicki.
— Mróz bierze na noc — oznajmił ostatni Grinia.
Rozejrzał się po izbie i splunął.
— Czart, nie człowiek! W chacie obrazu nie ma.
To mu popsuło humor na cały wieczór.
Dziewczyna zakrzątała się żywo. Postawiła na stole wódkę, naparzyła w kociołku herbaty, dała chleba, cedrowych orzeszków, wreszcie przyniosła pieczeń baranią i przygrzawszy na ogniu, dołączyła do uczty.
— Śliczna, bo śliczna dziewczyna! — rzekł Rudnicki, cmokając.
— Żeby jej czarne oczy i włosy, tobym i ja spodobał! — odparł Andukajtys, opychając się chlebem.
Ona się zaśmiała, ale nic nie odparła. Po chwili wsunęła się stara. Spojrzała na stół zastawiony i zatrzęsła się ze zgrozy. Nie rzekła jednak nic na to.
— Już ty się baw z chłopcami, ja im dam herbaty.
Antoni opodal od stołu siedział, na dziewczynę spoglądając, ona za nim na ławie usiadła, i poczęli gwarzyć zcicha.
Rudnicki trącił Andukajtysa.
— Widzisz, ci się już pokumali! — szepnął.
A Żmudzin roześmiał się cicho i odparł:
Niek im służy, kiedy okota. Ja wolę kleb od dziewczyny.
Spożyli też sumiennie wszystko, co było na stole, zapili herbatą, a wtedy Andukajtys zwrócił się do Antoniego:
— Jest co do roboty, panie?
— Nie! — odparł roztargniony.
— To pójdę spać, bom syty!
— I my też! — potwierdzili Rudnicki i Grinia.
Stara zapaliła kaganiec i wezwała ich skinieniem za sobą, na drugą stronę sieni. W izbie mrok zapanował. Młodzi przytulili się do siebie i szeptali coraz ciszej. Potem wróciła stara, kaganiec postawiła na stole, nalała szklankę herbaty i zaprosiła Mrozowickiego.
— Prawda, toś głodny! — porwała się dziewczyna.
— Ej, nie bardzo! Zjem i jutro, a ciebie Bóg wie, kiedy zobaczę.
Wstał jednak i duszkiem wypił ukrop.
— Przyjedziesz znowu. Do Lebjaży trzysta wiorst tylko.
— Rozumie się, że przyjadę. Zaraz konia kupię i co parę tygodni tutaj wpadnę.
— A i ja starego uproszę, żeby mnie kiedy na niedzielę uwolnił na modlitwę. Dotąd jak zwierzak żyłam, ale teraz inaczej będzie.
— Jużci, że inaczej! Może za rok całkiem cię sobie zabiorę. Byle co zebrać!
— Et, głupstwo! Albo to rąk nie mamy? I do swego kraju mnie zabierzesz?
— Jakże! Choć nieprędko.
— Doczekamy się — rzekła odważnie.
Tak sobie gwarzyli.
Wypił Antoni jeszcze jedną szklankę herbaty i poczuł zmęczenie i senność. Kleiły mu się powieki, opadała głowa. Dziewczyna to spostrzegła. Usłała mu na ławie kilka kożuchów, przyniosła poduszkę, pocałowała na dobranoc i zostawiła samego, wynosząc kaganek. Nie zauważyła, że za piecem siedziała stara i przypatrywała im się zpodełba. I Antoni jej nie spostrzegł, a tak był senny, że nie rozbierając się, na posłanie padł i zasnął jak kamień.
Ledwie go nazajutrz rozbudził Andukajtys. Telega stała gotowa do drogi i Żmudzin naglił do odjazdu. Antoni był jak pijany, bolała go głowa i oczy, ciążyły nogi. Dziewczyna dała mu herbaty i radziła odpocząć, ale go znowu strach ogarnął tej chaty i jej gospodarzy. Odprowadziła go kawał drogi w step, potem wróciła, umówiwszy się, że za parę tygodni znowu się zobaczą. Zaledwie nad wieczorem otrzeźwiał Antoni.
— Będzie febra — zdecydowali towarzysze.
Ostatnia to już była noc poza domem, więc i humor się im poprawił. Każdy spodziewał się, że wieść jaką znajdzie w Lebjaży, obrachowywali zarobek, marzyli o spoczynku. Antoni liczył na swą część sto rubli. Wnet konia mieć będzie, zimą zarobek ciągły i do dziewczyny dojechać łatwo. Wyjechali z noclegu o świcie i tęgo gnali. Telega dudniła po zmarzłej ziemi, spotkali karawanę owiec i ludzie przesuwali się gęściej. Ciemniało, gdy z wielką fantazją, śpiewem i pokrzykiwaniem wpadli do Lebjaży. Znajomi witali ich radośnie i zaraz na wstępie poznał Antoniego Tomój, przyjaciel, i skomląc, towarzyszył. Niewiadomo dlaczego chłopiec drżał cały, otwierając wrota posesji doktora. Byłaż to radość, czy niepokój, czy przeczucie?
Utowiczowa wypadła pierwsza, za nią doktór.
— Cóż, Antek? Szczęśliwie? — zawołał.
— Dzięki Bogu, w całości i zdrowi! — odparł całując go w rękę.
— Chodźże do izby!
— Zaraz. Konie postawię i miedź zniosę.
Po chwili ukazał się w gronie rodziny. Osmolony, obrośnięty, brudny, w podartej bluzie, był podobny do „brodjahy”, jak zaraz na wstępie zauważył Szumski. Wszedł, obładowany workami miedzi, i zwalił je na podłogę w gabinecie, potem i trzos z papierowemi pieniędzmi z siebie zdjął i na biurze umieścił. Zaśmiały mu się szczerą radością poczciwe oczy, gdy po znanych sprzętach i ludziach spojrzał, nawet mu Szumski był miły w tej chwili.
— A gdzieżto ksiądz nasz się podział? — rzekł.
— Niema. Poszedł i przepadł bez wieści — odparł chmurno doktór.
— Biedaczek! Do parafji się wybrał.
— At, warjata jednego mniej! — dodał Szumski. — Pewnie go dla butów zamordowano! Tylko nam kłopotu narobił; ze ślubem trzeba będzie czekać, aż nowy się znajdzie.
— Więc niema już w niedzielę nabożeństwa?
— Odczytujemy sami modlitwy, — rzekła panna Marja — bez sakramentów zaś musimy się obywać.
— Szkoda! — szepnął sam do siebie Antoni.
— Cóż to? A panu one naco? — zaśmiał się Szumski. — Może bohdankę znalazłeś w stepie?
Poczerwieniał chłopak i milczał.
Szczęściem gaduła Rudnicki już odszedł do siebie, Andukajtys zaś jadł i nie pokwapił się z opowieścią o futorze Szamana. Tylko panna Marja dostrzegła rumieniec i zakłopotanie, ale nie podniosła kwestji. Po wieczerzy domowi przeszli do gabinetu na gawędkę. Antoni pomyślał o odwrocie.
— Jeżeli pan pozwoli, tobym dzisiaj rachunek złożył — zaproponował. — Lżejszem sercem spocznę potem, a do domu mię korci, bo może list od siostry znajdę.
— Owszem! Rachujmy, dzieci!
Wysypano wory miedzi i wszyscy ją zaczęli składać. Okazało się trzysta rubli. Potem Antoni dobył swą księgę i siedząc naprzeciw siebie z doktorem, liczyli. Towaru zdano mu za trzy tysiące rubli. Podał rachunek kosztów i utrzymania ludzi i koni.
— Bardzo oszczędnie i porządnie! — pochwalił doktór.
Potem obrachowali pensje eskorty, do połowy przez Antoniego nadpłacone, wartość surowych towarów i zamiany.
— Dobrze. Będzie z ciebie kupiec. Nie oszukali! — cieszył się doktór, ważąc grudki złota, podczas gdy panna Marja i Szumski oglądali skórki.
— Tysiąc pięćset rubli mam w trzosie — rzekł wesoło Antoni, dobywając paczki asygnat.
Doktór wziął do rąk pierwszy zwitek i począł liczyć. Nagle przy trzeciej zatrzymał się, popatrzał, głową pokręcił, przerzucił dalej, przyjrzał się pod światło i ręce opuścił.
Antoni oczu z niego nie spuszczał.
— Gdzieś ty zmieniał te pieniądze? — zagadnął doktór.
— Różnie, proszę pana, gdzie się zdarzyło — odparł. — Czy one nie dobre? Czyż stary pilnował.
— Fałszywe są wszystkie — mruknął Gostyński. — Dawaj dalej!
Antoni zbielał. Więc te sto rubli pójdą na jego część. Drżąc, podał drugi pakiet. Szumski zbliżył się do stołu, obejrzał papierki i zaśmiał się szyderczo.
— No, ślepy chyba takie bierze. Cóż, panie Antoni, będzie obicie do izdebki na zimę dla bohdanki ze stepu.
Ale Antoni nie słyszał tej drwiny. Blady, patrzał na doktora, który drugiego pakietu i nie rachował, tylko przerzucił, na stół cisnął i krótko rzekł:
— Dalej!
Dalej znowu to samo. Milczenie zapanowało ciężkie, szelest papierów tylko słychać było. Doktór stawał się coraz posępniejszy, już nic nie mówił, tylko rękę wyciągał po pieniądze, brał je, przerzucał i na gromadę pogardliwie ciskał, jak śmiecie.
Antoniemu pot zimny szklił się na skroniach. Wypróżniał trzos do dna i patrzał osłupiałemi oczami przed siebie. Panna Marja zamknęła miedź do kasy; Szumski, chodząc po pokoju, zcicha nucił. Nareszcie dwie ostatnie paczki odłożył nabok doktór i rzekł:
— Tylko dwieście rubli prawdziwe, reszta bez wyjątku fałszywe. Spisałeś się znakomicie!
— Jakże to być może? — szepnął Antoni. — Wszystkie?
— Jeśli nie wierzysz, możesz je sobie zabrać — odparł doktór, stos cały mu podsuwając.
— Mówiłem panu, że tak będzie! — wtrącił Szumski. — Nie używa się byle kogo do interesu. Radziłem Szyszce transport zdać. Nie byłoby tej hecy! Ale pan mi nigdy nie wierzy! — Zwrócił się do Antoniego i pośmiechując, rzekł: — Cóż, panie, trochę to więcej warte jak te kilka wołów, coś pan ze skóry odarł zeszłej zimy.
— Nie rozumiem, co pan widzi w tem wesołego lub pocieszającego, drwiąc i wspominając minione straty! — rzekła panna Marja. — Wtedy pan był winien, dzisiaj pan Mrozowicki. Każdemu się zdarzyć może nieszczęście.
— Proszę pana! — ozwał się Antoni. — Mnie się zdaje, że oszaleję. Tociem brał te pieniądze przy ludziach, w dzień, nie byłem ani razu pijany. Nie dojrzał żaden z nas w nich nic podejrzanego.
— Cóż z tego? To tylko dowód, że jesteście stado głupców i niedołęgów, a za wszystkich ty odpowiadasz!
— Mój Boże! Mój Boże! — szepnął chłopak, obejmując głowę rękami.
Doktór wstał i przeszedł się po gabinecie parę razy. Potem usiadł napowrót.
— No, kończmy te miłe rachunki! Gotówki pięćset rubli, koszta pięćset, śmiecia tego tysiąc trzysta, zostanie mi z tej wyprawy siedemset rubli, które wam muszę rozdać za robotę i czas stracony. Bierz swoje sto pięćdziesiąt rubli! Tamtych jutro opłacę.
Antoni powstał.
— Proszę pana, — rzekł — jak się bieda do kogo przyczepi, to go nie minie. Nie rozumiem, co się stało. Dobre pieniądze brałem, i jeślim się nie dał oszukać na złocie i skórach, to i na papierach nie. Ktoś mi je zamienił chyba, choć na Boga się klnę, że trzosa nie zdejmowałem z siebie ni na chwilę. Pan powiada, żem głupiec i niedołęga i że za wszystkich odpowiem. Więc niech mnie pan nie policzkuje tym zarobkiem. Przecie pan wie, że nie wezmę. Proszę nade mną litość mieć i pozwolić odsłużyć. Do śmierci parobkiem będę, kiedym się nie zdał do czego lepszego, a pan mi będzie tem śmieciem płacił. Może do śmierci z długu skwituję!
Doktór przelotnie spojrzał na niego.
Chłopak płakał prawie, nieprzytomny z rozpaczy i wstydu. Widział się zgubionym na całe życie, upokorzonym najciężej, winnym a bezsilnym wobec fatum, co go prześladowało.
Zatoczył się i o ścianę oparł.
— Mój Boże! Mój Boże! — szeptał bezwiednie. — Czegom ja przyszedł tutaj, czego?
Panna Marja zbliżyła się do ojca.
— Niech go tatko przyjmie! — rzekła cicho. — Skoro się go odtrąci, będziemy życie jego mieli na sumienia. To człowiek, wyczerpany nieszczęściem!
— Nie potrzebujesz mi radzić! — burknął stary. — Wyprowadź mi stąd twego Szumskiego. Ten facet zawsze mnie rozdrażni. Rozmówimy się spokojnie w cztery oczy. Chłopca najoczywiściej okradli! Trzeba milczeć. Kiedyś to się odkryje.
Dziewczyna wywołała Szumskiego z pokoju. Zaczął wnet dowodzić, wymachując rękami:
— Takie wypadki stwierdzają moje poglądy. Ojciec za stary do interesów. Powoduje się sympatjami najfałszywszemi, dobiera głupców lub nicponiów za ajentów. Dzisiaj parę tysięcy rubli straty, jutro dziesięć i za lat parę fundusz się rozmydli. Przysięgnę, że ten drab pieniądze ukradł na spółkę z Czyżem lub drugim, bo niesposób być do tyla głupim, żeby wierzyć w jego niewinność. I jakaś baba w tem jest, to widoczne. To cała szajka. Ale nie ja będę, jeśli tego nie wyśledzę. Ładna spekulacja, niema co mówić!
Panna Marja słuchała obojętnie i odpowiedziała z całym spokojem:
— Wszystko czas odkryje. A co do strat, umiemy je przetrwać filozoficznie.
A tam za drzwiami, które doktór zamknął, toczyła się inna rozmowa.
Stary pieniądze zgarnął i schował, potem na Antoniego skinął.
— Chodźno tutaj! Poprzysięgniesz mi dwie rzeczy. Pierwsza, że żywej duszy nie piśniesz o tej awanturze. To konieczne i dla mego kredytu, i dla odkrycia złodzieja, bo cię okradziono haniebnie. Jak oprzytomniejesz, może sobie cokolwiek, jaką poszlakę przypomnisz. Przysięgniesz także, że mi od dnia dzisiejszego będziesz bezwarunkowo posłuszny.
— Przysięgam panie!
— Na służbę cię wezmę. Jutro się tu przeniesiesz i jakeś chciał, będziesz brał wynagrodzenie fałszywemi pieniędzmi, oprócz niezbędnych wydatków. Co każę, będziesz spełniał. Jak długo, to się okaże. Może, jakeś rzekł, całe życie!
— Dobrze panie! Moje życie mało warte, żeby go żałować.
— Jeszcze wszystko przed tobą. Pamiętaj tedy, że należysz do mnie. Nie pozwolę na żadne bunty i fantazje. Spróbowałeś samodzielności niefortunnie. Będziesz słuchał, spełniał i uczył się pracy od abecadła!
Młody głową skinął. Nic go w tej chwili nie mogło zatrwożyć lub poruszyć wobec bezmiaru nieszczęścia. Kirgizomby się oddał w niewolę.
— Idźże teraz i wypocznij. Muszę Szumskiemu zalecić dyskrecję, jeśli to możliwe.
Chłopak wyszedł jak automat. Nie śmiał nikomu w oczy spojrzeć. Jak zwierzę ranione zaszył się do swej izby i tam dopiero zapłakał gorzko nad swem rozbiciem. Teraz już był żywcem pogrzebany na Syberji, bez żadnej możliwości powrotu i powstania.



VIII

Szumski był blagier i egoista, był też bystry, rzutki i nadzwyczaj gładki. Rzucony bez żadnego przygotowania i zasobów na grunt syberyjski, gdzie marniały setki jemu podobnych dyletantów, w bardzo prędkim czasie zdobył sobie byt dostatni i stanowisko pewne. Szyszkin go nie lubił, więc się postarał o łaski jego zięciów i zakorzenił się wśród nich. Z hulaką Smolinem był hulaką, z krętym Berezinem był kręty, czasem w podziw go wprawiał odwagą, z jaką przeprowadzał interesy niepewne i krzywe, gdzie wszystko zależało od bezczelności i szalonej odwagi.
Zczasem stał się im niezbędnym powiernikiem tajemnic firmy, doradcą w razach niebezpiecznych. Z tą samą bezczelnością i odwagą prowadził romans ze Smolinową w oczach jej męża i swej narzeczonej; z tą bezczelnością ogrywał do nitki pijanego Smolina, a nieznajomość fachu technika pokrywał setką słów, pochwytanych z jakichś podręczników i encyklopedyj, oszołomiając niemi starego Szyszkina w razach gorzelnianych katastrof.
Starczyło mu czasu na wszystko. Dziś był w gorzelniach, jutro w hurtownym składzie wódki, pojutrze w Lebjaży; umiał pieniędzmi Szyszkina obracać na swoją rękę, a zawsze w porę je zwrócić; potrafił hulać po całych nocach, a potem pracować dzień cały. Umiał wreszcie grać, śpiewać, tańczyć, był ulubieńcem kobiet, życiem każdego zebrania. Zastosowywał się doskonale do wszelkiego towarzystwa i otoczenia, nie miał żadnych przekonań, fantazyj i złych humorów. Lubiany był ogólnie, ale nie miał przyjaciela.
Smolina zupełnie opanował. Sybirak słabej był głowy, powodzenie wytrąciło go z równowagi. Zdobył fundusz, utrzymać go nie miał siły i zdolności. Za długie lata ciężkiej pracy i niedostatku wynagradzał sobie użyciem teraz. Szumski nauczył go używać po europejsku, mentorem był i kolegą zarazem. Orgje ich budziły podziw zgrozy, a stanowisko hamowało krytykę.
Miał Szumski świetne dochody i wiodło mu się wszędy. Jużby kapitał zebrał, gdyby nie karty i Smolinowa. Karty były zmienne. Co wygrał u kolegi, przegrywał z wielkim procentem innym graczom w klubie. Była szajka, która żyła z niego. Smolinowa zaś była niewyczerpana w pomysłach zbytku i kaprysów. Bał się jej gwałtowności i spełniał najdziksze żądania. Kobiecie tej nawet Szumski nie potrafił dać rady. Opanowawszy wszystkich, przez nią został opanowany. I był to czarny punkt jego życia ten stosunek. Była to niewola, z której wydostać się nie mógł. Przychodziło między nimi do scen gwałtownych; zazdrosna była jak tygrysica, namiętna do wściekłości. Tolerowała pannę Gostyńską, nie znosiła innych romansików, nawet zabawy. Gdyby nie ona, Szumski pozostałby na Syberji, ale się jej bał i czuł instynktownie w tej kochance nieubłaganego wroga. Czasem po złej scenie strach go ogarniał i rozpacz, liczył z niecierpliwością dnie i godziny swego tutaj pobytu i drżał, on, co ze wszystkiego i wszystkich drwił lekceważąco.
Potem doznał jeszcze drugiego gwałtownego wrażenia: była to antypatja, niczem nieuzasadniona, do Mrozowickiego. Znienawidził go od pierwszego zetknięcia i z każdym dniem gorzej niecierpiał. Czuł w nim nie wroga, ale rywala. Niepowodzenia Antoniego napełniały go wielką radością, ale mało mu tego było. O, mało!
Pomimo wszystko chłopak nie zginął. Służył doktorowi, stał się domownikiem, przyjacielem. Szumskiemu w Lebjaży grunt się z pod nóg usuwał. Szyszkin zaś w razie technicznych trudności mawiał z dobrodusznością kata:
— Nic to! Jak nie dasz rady, poślę do doktora, niech nam da swego technika. Ten tylko spojrzy i kwestję rozwiąże.
Wtedy Szumski zieleniał z wściekłości i poprzysięgał w duchu zemstę.
Wreszcie pewnego dnia i Smolinowa dolała oliwy do ognia.
— Szukał tu dzisiaj tego pijaka (było to jej zwykłe określenie męża) komisant doktora z Lebjaży. Śliczny chłopiec, zdrów, silny, wysoki jak gwardzista. Dobry też być musi i delikatny. Rozmawiałam z nim. Cha, cha, cha! Głupia będzie doktorówna, jeśli was sobie nie przehandluje.
Szumskiego złość poderwała z miejsca. Wypadł jak z procy i pojechał do Lebjaży.
Wieczór już był. Po pracowitym dniu na mrozie zebrali się wszyscy w gabinecie doktora, wkoło komina, i zabawiali się wybornie. Stary z kilku kolegami równego wieku grał w karty, w gieryłasza, na papierze, Utowiczowa robiła machinalnie pończochę, a obok niej milczący Andukajtys pilnował ognia, gryząc postne suchary.
Mrozowicki grał na skrzypcach kolendową, prostą melodję, a panna Marja w cieniu, o ścianę oparłszy głowę, słuchała zamyślona, czy drzemiąca. Zdawało się Szumskiemu, że z pod powiek przymkniętych patrzy na młodzieńca, a on na nią.
Wejście narzeczonego spłoszyło całą gromadkę. Utowiczowa zatroskała się o wieczerzę dla zziębniętego, Andukajtys zamruczał coś o drzewie na komin, Mrozowicki smyczek odłożył i struny począł nakręcać. Tylko dziewczyna wcale się nie poruszyła. Szumski przywitał się, nadrabiając miną, rzucił grającym parę dowcipów i zbliżył się do narzeczonej.
— Przerwałem milą zabawę! — rzekł szyderczo.
— Wcale nie. Możemy dalej ją prowadzić.
— A jeśli mi ona się nie podoba?
— Możemy zastosować się do pana. Skądże to Bóg prowadzi?
— Z Kurhanu. Pierwszy raz w życiu widzę panią bezczynną i rozmarzoną.
Za całą odpowiedź ruszyła brwiami.
Mrozowicki wstał i wyszedł, nie chcąc być natrętnym.
Szumski przeprowadził go oczami.
— Powiedziano mi dzisiaj w Kurhanie, że pani przehandlowała mnie na tego!... — rzekł nagle bez żadnego wstępu.
— Któż to powiedział? Smolinowa zapewne?
— Jaka pani domyślna!
— Na to nie trzeba domyślności. Po zdaniu poznaje się autora. Cóż jeszcze powiedziała?
— Nic więcej. Dla mnie to dosyć.
— Zadziwiająca dobroć z jej strony, że na tem przestała. Myślałam, że w dalszym ciągu zupełnie mnie z sobą porówna.
— Więc pani potwierdza! — zawołał ostro.
— Ja? — odparła równie ostro. — Wiedz pan, że gdyby tak było, usłyszałby to pan ode mnie pierwej niż od ludzi.
— Pani nie ma prawa tego mówić i czynić!
— Równie jak pan, a jednak...
— Pani wierzy oszczerstwom, które na mnie rzuca ten chłystek.
— Pan Mrozowicki nie mówił mi nigdy nic o panu. Byłoby to zbyteczne.
— Ja pani dowiodę, że to on właśnie jest oszustem!
— Dowodź pan, czego chcesz, tylko nie swojej wiary i uczciwości względem mnie.
To mówiąc, wstała i wyszła, a on pozostał rozdrażniony, mściwy. Czuł, że świetna partja wysuwa mu się z rąk, postanowił być nadal ostrożniejszym.
Coście żegnali gospodarza. Szumski zasiadł do wieczerzy.
— Chłopcy! — zawołał doktór do swych pomocników. — Idźcie spać! O świcie niech mi Andukajtys rusza do Gladjanki po zboże, a ty, Antku, obdzielisz wódką szynki.
Obadwa siedzieli pod piecem i odpowiedzieli unisono: — Słucham.
Po chwili Mrozowicki trącił Żmudzina.
— Zamienimy się! — szepnął.
Andukajtys rozwarł wilczą paszczękę, śmiejąc się po swojemu.
— Na futor się panu kce! — odparł równie cicho. — Dobrze, zamienimy się!
Szumski szept ten usłyszał i zapamiętał.
Nazajutrz Antoni furmanki zebrał i ruszył po zboże. Zpowrotem transport wyprzedził i na bok z drogi zjechał. Znał już punkt, skąd do futoru Szamana niedaleko było, rzucił się w step bez śladu i zaledwie wieczorem pod samą Lebjażą znowu swe furmanki spotkał. Tak zwykle czynił, ilekroć mu tamtędy droga wypadła, nie budząc żadnych podejrzeń zwierzchnika. Tego wieczora również spokojny był, wesół i dobrej myśli, wchodząc do domu. Zdziwił się nieco, ujrzawszy Szumskiego.
— Cóż to tak późno? — zagadnął doktór.
Zauważył Antoni, że wszyscy patrzyli na niego badawczo, nawet panna Marja podniosła oczy od rachunkowej księgi.
— Nie zdaje mi się, bym dłużej bawił niż zwykle — rzekł, mimowoli zalękły.
— Dlaczegóż to zamieniłeś się z Andukajtysem?
— Myślałem, że panu to obojętne, kto zboże dostawi, byle było na czas.
— Zapewne! To mniejsza. Nie zajeżdżałeś nigdzie po drodze?
Chłopak sekundę się zawahał. Chciał prawdę rzec, ale pomyślał, że mu doktór może zabronić odwiedzin w futorze, więc bąknął:
— Nie, panie! — i poczerwieniał ze wstydu.
Szumski się roześmiał triumfująco.
— Pocóż taki sekret z wizyty u Szamana? Przecie i swoje interesy przy cudzych można załatwić. Trzeba odwiedzić wspólnika, dowiedzieć się o obrocie pieniędzy. Dobrze procentują te 1300 rubli? Co? A i córeczka Szamana coś warta! To jakby w gronie rodziny, musi czas biec mile! Cha, cha, cha!
Mrozowicki pod surowym wzrokiem doktora i dziewczyny oczy spuścił, ale na szyderstwo i obelgę stracił panowanie nad sobą.
— A panu co do tego! — zawołał, blednąc. — Wolno mi mieć znajomych i stosunki, jakie mi się podoba, bylebym służbę spełnił. A gdybym pieniądze ukradł, tobym za nie nie odsługiwał, alebym potrafił hulać za nie nie gorzej pana!
Gdyby Szumskiego nie było, możeby nie skłamał, a zapewneby się nie uniósł.
Gniewem pogarszał swe położenie.
— Więc byłeś u Szamana? — spytał doktór, bębniąc palcami po stole.
— Byłem, panie! — odparł lakonicznie.
— I bywasz tam często?
— Bywam, ilekroć mogę.
— I masz tam kochankę?
Coraz bardziej rozdrażniało go to śledztwo i drwiący śmiech Szumskiego. Zacinał się w złości i niechęci.
— Mam! — odparł zuchwale.
Nikt więcej nic nie rzekł i nikt się do niego nie odezwał przez cały wieczór. Szumski ostentacyjnie szeptał coś doktorowi, Utowiczowa wzdychała, panna Marja odwracała od niego oczy. Był jak pod pręgierzem. Nie tknął jadła, zdrożony i głodny, skrył się do stancji, którą odziedziczył po zmarłym przyjacielu. Tak był rozdrażniony, że mu zęby szczękały jak w febrze, a płatki czerwone latały przed oczami. Nie mógł usiedzieć na miejscu, chodził po izbie jak zwierz dziki.
Było już bardzo późno, gdy się wsunął Andukajtys.
Antoni stanął przed nim, niezdolny milczeć.
— Zrobił mnie Szumski złodziejem! — mruknął. — Słyszałeś?
— Ale! Tak dowiódł dokumentnie, że oni i nie wątpią. Od południa siedzi i gada.
— Gadzina! — burknął chłopak. — Wpadnie on mi w ręce kiedy, to żyw nie wyjdzie!
— I bo nie warto żywić! — spokojnie potwierdził Żmudzin.
Usiadł w kącie i długo milczał, wreszcie, zniżając głos, zaczął:
— Mnie kce się uciec. Ta ciotka ino mi w gębę zagląda, jakbym dużo jadł. Przeczekam mrozy i pójdę.
— Gdzie? — spytał przez zęby Antoni.
— Złoto kopać. Na jesieni wrócił jeden stamtąd i dotąd jeszcze wszystkiego nie przehulał, tak się szelma obłowił.
— Kto taki?
— Taki ryży, Szyszko. Nie widziałeś go w Kurhanie? Szumskiego kompanja.
— Szyszko? Franciszek może? — zagadnął Antoni, stając nagle.
— A może.
— To będzie pewnie brat mojej dziewczyny.
— No, jej pilnuj, bo on, jak mu nie stanie złota dla Szumskiego, to i ją postawi i przegra. A nasz młody pan to lubi.
Antoni się wzdrygnął.
— A ty pójdziesz ze mną po złoto? — spytał Andukajtys.
— Drwisz chyba! Ja tu w niewoli. A zresztą, nie z mojem szczęściem złota szukać. Chodźmy stąd, bo mi duszno. Wstąpimy do szynku.
Wyszli, ale Żmudzin ujrzał w kuchni chleb świeży i został, rozkoszując się zapachem. Antoni wrócił nad ranem ponury, opryskliwy, zniechęcony i zbuntowany ostatecznie. Od tego dnia między rodziną doktora a nim zapanowała głucha niechęć i chłód. Poza interesem on się do nikogo nie odzywał, a oni przestali go za domownika uważać. Spełniał rozkazy ściśle, ale się tylko za sługę uważał. Załatwiwszy nakazaną robotę, ulatniał się z domu, włóczył się kędyś po całych wieczorach i nocach, w dnie świąteczne wcale się nie pokazywał. Ze wstrętem widocznym sięgał do strawy i głodził się umyślnie, obchodząc się często kawałkiem chleba; odzież sam sobie łatał, a bieliznę nauczył się prać, byle jak najmniej od gospodarzy potrzebować. Szumski nigdy go nie spotykał w Lebjaży, a chociaż ani doktór, ani panna Marja nie skarżyli się wcale, zrozumiał, że rywala ostatecznie pognębił.
Parę miesięcy upłynęło w ten sposób ciężkich, długich. Tak gorzko i smutno było Antoniemu, że ochoty nie czuł odwiedzenia futoru. Wreszcie dnia pewnego, eskortując tabun bydła, gnany do gorzelni, zboczył do forteczki Szamana. Zasypana była do połowy śniegiem i jak zwykle, wyglądała niezamieszkała. Długo się do drzwi dobijał, zanim mu otworzył sam gospodarz, nie okazując wcale ochoty przyjęcia gościa.
— Ty do dziewczyny? — zaskrzeczał. — Idź swoją drogą i szukaj jej gdzie indziej! Poszła ode mnie!
— Gdzie? Kłamiesz! — krzyknął Antoni.
— Brat ją wykupił i zabrał. Taka umowa była.
— Dawno?
— Ot, będzie parę tygodni. Mnie wszystko jedno, za pół roku taniej ją dostanę. Ano, teraz potrzebna mu była! A tobie także lepiej. Bliżej ją masz, w Kurhanie. Szczęśliwej drogi!
Zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Antoni, jak nieprzytomny, wsiadł do sanek i ile koń wyskoczy, popędził. Minął swój tabun i Lebjażę, poleciał wprost do Kurhanu.
Łatwo się rozpytał o mieszkanie Szyszki. Zajmował piękny dom nad Tobołem. Rzęsiście był oświetlony i zaraz na wstępie ujrzał Antoni wszystkich szulerów miejscowych, zajętych „robotą“. Stosy asygnat i złota pokrywały stoliki, twarze były dzikie, pijane szałem i alkoholem, którego płynęły strugi.
Mrozowicki spytał służącego o gospodarza.
Siedział przy Szumskim i grał zapamiętale, napół przytomny. Antoni mu się przedstawił.
— Bardzom rad! — mruknął drab ryży, barczysty, o twarzy zbója. — Chce pan do kompanji? Uprzejmie proszę. Szanuję ludzi, którzy płacą gotówką, dobrze piją, po trzy doby nie wstają od kart. Siadaj pan!
— Dziękuję! Chciałem się zobaczyć z pańską siostrą — rzekł Antoni, niechętnie nań patrząc.
— Z moją siostrą? O to proś pan Szumskiego. Przegrałem mu ją na trzy miesiące. Potem mogę ją panu przegrać. Nie idzie mi karta od pewnego czasu.
Antoni zwrócił się do Szumskiego:
— Pan się żeni z panną Szyszkówną?
— A panu co do tego?
— I bardzo. Bo ja się z nią chcę żenić!
— Możesz ją pan sobie wziąć za trzy miesiące. Tymczasem ja się nią nacieszę!
Antoni ramię podniósł, pięść zwinął i uderzył Szumskiego w twarz. Ten się zachwiał i spadł z krzesła, wnet jednak się porwał, chwycił ze stołu ciężki lichtarz i cisnął na przeciwnika. Antoni się uchylił i uniknął ciosu. Tedy Szumski mu skoczył do piersi i rozpoczęła się karczemna bójka.
Kilku bliższych graczy podniosło głowy i wnet wróciło do swego zajęcia. Dalsi nie zwracali na hałas najmniejszej uwagi. Tyle razy burdy się tu działy o oszustwa, o fałszywe banknoty i znaczone karty!
Szyszko krwawemi oczami patrzał chwilę na walczących, gwiżdżąc przez zęby. Potem wziął kredę, w rachunkach pozmieniał kreski i ze stosu pieniędzy Szumskiego garść wsunął do kieszeni. Wreszcie wstał ciężko i poszedł do stołu z wódką, zataczając się i potykając.
W tej chwili Szumski z głuchym jękiem upadł na ziemię, a Mrozowicki obejrzał się wkoło, splunął i wyszedł.
W tej jednej chwili odzyskał trzeźwość i spokój i już nie kochał dziewczyny. Ohydne to otoczenie wstrętem go przejęło. Wstyd mu było, że kiedykolwiek poważnie o niej pomyślał. Wsiadł na swe sanki i spiesznie odjechał. Teraz dopiero wspomniał swe woły, obowiązek, niezadowolenie doktora i popędził, co koń wyskoczy, szukać tabunu. Dognał go i pierwszy raz od lata czuł się swobodniejszym i ochotniejszym do pracy. Zdał bydło dozorcom gorzelanym i po trzech dniach wrócił do Lebjaży.
Na wstępie spostrzegł twarze ponure. Utowiczowa płakała nawet. Spojrzano po nim, jakby się wcale nie spodziewano powrotu.
To go zmroziło znowu. Sposępniał i milczał.
Po wieczerzy doktór zawołał Mrozowickiego i zamknął za nim drzwi gabinetu. Chłopak trząsł się jak w febrze.
— Wiesz, że Szumski leży ciężko chory! — zagaił stary. — Opatrywałem go. Jest tak pobity, że opuchł. Cóż to? Zabić go chciałeś?
— On mnie już zabił! — mruknął Antoni. — Więc choćbym chciał jego życia, jeszczeby mi nie zapłacił za krzywdę.
— Mylisz się! Prawda nie potrzebuje żadnych wypłat. Zresztą nie szło ci o krzywdę, ale o jakąś dziewczynę. Teraz musimy się rozstać! Po tym skandalu nie mogę ciebie trzymać. Ubliżyłoby to zbytnio temu, który ma być moim zięciem.
— Panie! — jęknął Antoni. — A jakże się z długu uiszczę? Proszę mnie nie gubić!
— Sam się gubisz! Wyczerpałeś moją względność i cierpliwość. Możesz iść. O dług nie mam pretensji.
Chłopak hardo się wyprostował.
— Jak pan każe, tak się stanie. Nie ma pan nade mną litości i ze wszystkiego odarty stąd odejdę. Prawda przecie nie zginie i kiedyś pan tej chwili pożałuje. Zdeptały mnie wszystkie niedole. Co mam się bronić? Bywajcie zdrowi!
I raz drugi wyszedł z tego domu. Teraz jednak śmielej odchodził, śmiało patrzał w oczy.
Wstąpił do kuchni, ujrzawszy pannę Marję samą jedną. Podniosła na niego oczy i zdziwił się, nie widząc w nich gniewu.
— Wygnał pana przecie ten człowiek! Nie miej pan żalu do ojca. Musiał to uczynić. Nie należało się unosić. Oni byli nietrzeźwi, a pan rozdrażniony chwilową stratą ukochanej. Odnajdzie ją pan przecie.
— Nie będę wcale szukał. Zdaje mi się, że nie istniała dla mnie. Może ją pan Szumski zachować!
— Może. Dziś uwiadomiłam go o tem listownie. I mnie się zdaje, że on nigdy nie istniał.
— Pani z nim zerwała?
— Tak. To dziwi pana? Śmiał wymagać od ojca usunięcia pana z powodu zwady o kochankę. To przechodziło wszelką względność. Ojciec się oburza na pana, ja na niego. Gdzież pan pójdzie teraz?
Zamiast odpowiedzi patrzał na nią, zdziwiony, że jest ktoś, co się o niego troszczy.
— Czy pani nigdy nie myślała, żem złodziej? — zagadnął.
— Myślałam, że pana okradziono. I jestem tego pewna, że to Szaman uczynił za pośrednictwem tej dziewczyny. Postąpił pan lekkomyślnie i nierozważnie, ale nigdy nie daruję panu tych kilku miesięcy obrazy, gniewu i zawziętości. Źle zapłacił pan ojcu za serce.
— Szaman mnie okradł! — zamruczał, tknięty tą myślą.
— To się odkryje. Oszust wpadnie kiedyś w pułapkę. Tymczasem chce pan mojej rady posłuchać? Nie idź pan do Andrjanka, ani lokuj się z kawalerami. Stara Marcinowa Siwicka mieszka sama i żadnej opieki nie ma. Dziś tu płakała na swą dolę, a ja jej nawet obiecałam pana przysłać.
Chłopak wziął jej rękę i w milczeniu pocałował. Wyrwała ją prędko.
— Za co mi pan dziękuje? To żadna łaska!
— Dziękuję za dobroć pani. Małom ja jej doznawał, więcem nad wyraz wdzięczny. Myślałem, że mi pani nie da dobrego słowa, a pani o mnie pamięta.
Zaśmiała się z przymusem.
— Ano, tak się należy. I mnie życie nie pieściło. Żal mi bardzo pana. Zżyło się przez tyle czasu. Na pożegnanie proszę urazy darować i nie zapominać dobrych chwil. Do zobaczenia!
Podała mu dłoń do uścisku, i wyszedł do sieni. Odwołała go raz jeszcze.
— Weź pan z sobą ten tobołek dla Marcinowej i pokłoń się ode mnie starowinie!
Dała mu sporą paczkę i odpędziła Tomója, który gwałtem się za nim cisnął.
Z ciepła i światła wyszedł nieborak na mróz i ciemność, a tak już był do swego losu nawykły, że się nie burzył i nie rozpaczał. Krokiem powolnym przeszedł ulicę i zastukał do drzwi innego domostwa. Otworzyła mu drzwi stara kobieta.
W domu mało co było cieplej niż na dworze i mało co jaśniej.
— Przysłała mnie do was panna Gostyńska! — rzekł z prostotą, czując, że tym razem nie jemu, ale on wyświadcza łaskę, i ośmielony pokrewną swojej nędzą.
— Bóg łaskaw, żeś przyszedł — odparła kobieta. — Może mi jeść się postarasz i drew urąbiesz. Za to cię opiorę, oszyję i strawę zwarzę! Płacić to nic nie będziesz; pamiętaj, nie myśl o tem nawet.
— Wiem. Mówiła mi panna Gostyńska. Oto macie od niej jakiś tobołek.
— Patrzcieno! Poczciwina! Pokażno, chłopcze! O, kasza i okrasa jest, i wódki butelczyna, i pierog pszenny, i wędzonka! Mój Boże, żeby parę szczapek drew, tobym sobie pojadła za obiad i wieczerzę. Ale drew niema! — westchnęła.
— Siekierę ma pani? Skoczę do znajomego i pożyczę drzewa.
— Jaka ja pani? Mów mi matko poprostu! Siekiery chcesz? Owa! A skąd ona u mnie ma być? Ja sobie gałązki na uwałę łamię i tak.
— To może i garnka nie macie?
— Patrzcie go! A jakażbym ja gospodyni była bez garnka? Oho, mam dwa nawet! Na kwaśną strawę i na przaśną. Po naszemu.
Począł się śmiać. Czuł się u siebie przy tej biedzie. Przy mdłem świetle łojówki obejrzał izbę.
— To wasz dom? — spytał.
— Mój! Zostawił mi go nieboszczyk. Majster był, szewc, z Warszawy. I nie pił! Dalibóg nie!
— Fuzję macie! — zagadnął, zdejmując ze ściany zardzewiałą rusznicę odwiecznego systemu.
— Olaboga! — wrzasnęła. — Jeszcze wypali! Zostaw!
— Jakże! Toć nienabita!
— To co? Albo to na wypadek wiele potrzeba? I z nienabitej może być kiedy nie śmierć, to kalectwo!
— Da ona nam chleba! Byle strzelba, już ja was i siebie utrzymam! — zawołał wesoło. — Zaraz wam drzewa dostanę. Zasypujcie kaszę!
— Zaraz! Aha! Albo to woda jest.
— Dajcie dzbanek, to i wody przyniosę!
— Mój Boże! Jak to widać, żeś od takich bogaczów wyszedł. Dzbanek? Garnuszkiem wodę noszą u nas.
— Niechta i garnuszek! — śmiał się.
Idąc do znajomego chłopa po drwa, pomyślał z wdzięcznością o pannie Marji. Podobała mu się ta nowa służba. Przeczuwał, że mu dobrze tu będzie. Po godzinie trzaskał ogień w piecu i kuchni, bulgotała woda w garnku, a stara dreptała ochoczo po izbie.
— Dziwią się ludzie, idąc ulicą, jakie to gody u Marcinowej — mówiła. — Aha! Marcinowa będzie dzisiaj syta, Marcinowej będzie dzisiaj ciepło! Daj, Boże, zdrowie pannie Marji! Pożyczyła starej swego chłopaka!
— Ot, gadacie brednie! — burknął Antoni, czyszcząc zawzięcie strzelbę.
— A toć gadają, że się pobierzecie, ino się od tego ryżego odplączą. Dlatego ciebie usunęli na mały czas, aż się to uspokoi i ksiądz przyjedzie. Przede mną się nie skryjesz! Widzę ja, że ci dziewczyna sprzyja. Dawno wiem, a jakem jej to rzekła, to się nawet nie broniła. Ino ten ryży bróździ. Więc ona milczy i ty milczysz! Ano, do czasu tak trzeba.
— Czyście się na głodno jednym kieliszkiem upili! — zawołał Antoni oburzony.
— Jakim kieliszkiem? Anim tknęła. Oho, ja sobie codzień chodzę do sklepiku po swojemu pogadać. Czasami co kupię nawet. To słyszę, jak kucharzowi przykazuje: A trzymajno obiad ciepły dla pana Antoniego, a skoro się gdzie przypóźnisz, to wygląda niespokojna. A dzisiaj sama do mnie przyszła i powiada: Weźcie, matko, naszego lokatora do siebie. Będziecie mieli dobrą opiekę, serdeczne staranie, a za to dopatrzcie biedaka. Musi od nas odejść, a szkoda, by się po cudzych poniewierał. — Oj, moja złociutka, — rzekę — dopatrzę ja i upilnuję tobie twego chłopaka. Zabierzesz go sobie jak od matki, skoro czas przyjdzie.
— A ona wam pewnie rzekła, że u was w głowie się miesza! — rzekł Antoni, głowy nie podnosząc.
— Ale! Ona nigdy na wykręty nie idzie. Jeszczeby z Marcinową! Nic nie rzekła, pokraśniała krzynę! Ot, tak, jak i ty teraz kraśniejesz.
Antoni ramionami ruszył i milczał. Stara zwróciła się do garnka i podała na stół wieczerzę.
— O! — rzekła, połykając ślinę. — Jużem tydzień ciepłego nie kosztowała. To pachnie!
Spojrzał na nią i poczuł szczere współczucie i chęć, by od tego wieczora codzień ją nakarmić. Zarumieniła się przy jedzeniu, a szare jej oczki przymykały się z rozkoszą.
— Terazem na długo syta! — szepnęła, odkładając łyżkę.
On nie jadł i wciąż strzelbę czyścił. Potem węzełek swych szmat rozpakował i rozłożył się obozem na długie zimowe leże w tej izbie. Zasnął przy głośnych pacierzach swej opiekunki.
W parę tygodni potem Marcinowa przybiegła do sklepiku. Z miną nadzwyczaj dumną i uroczystą zażądała cegiełkę herbaty, dwa funty cukru i ćwierć tytoniu. Otrzymawszy żądane przedmioty, zapłaciła gotówką i porachowawszy swe kapitały, poprosiła jeszcze o perkal biały i nici.
Panna Marja, spełniając żądania Marcinowej i patrząc na jej minę tak ważną, uśmiechała się zlekka.
— Cóż to, matko, sukcesję wzięliście? — zagadnęła wreszcie.
— Nie trzeba nam sukcesji! — odparła babina hardo. — Niczego nam nie brak. Trzy sągi drzewa leżą pod ścianą. Chleb w dzieży i w szafie. Mięso w garnku. Wiadomo po gospodarsku sobie żyjemy.
Dziewczynie coraz się więcej śmiać chciało.
— Jeśli pan Antoni nie ma roboty, możeby mi jutro wódkę rozwiózł, bo Andukajtys chory — rzekła.
— Nic z tego! — zawołała Marcinowa. — Po pierwsze: że on jutro ze mną do Kurhanu jedzie. Skórki są na sprzedaż, a różnych porządków w domu braknie. Powtóre: albo to on jakiś błazen bezdomny, żeby za parobka przy cudzych koniach służył? A po trzecie: to ja go nie puszczę w taki ziąb na wozie, tyle drogi. Jeszczeby mi przemarzł nieborak.
— Czemuż go przynajmniej nie uwolnicie w niedzielę na modlitwę?
— Oho! Czyżbym ja wstydu nie miała takiego obdartego ludziom pokazywać? Trochę go obszyję, obłatam, to przyjdziemy.
— Do szynku to go codzień puszczacie — rzekła dziewczyna umyślnie, by się podroczyć.
Stara się zaperzyła.
— A to nieprawda! Plotki paskudne i koniec! Późno wraca ze stepu albo z rzeki, a nim skórki oprawi, to i noc. Nawet się za próg nie wychyli. Oho, taki pan uczony, coby on robił w szynku? Albo to dla niego towarzystwo?
Panna Marja odmierzyła perkal.
— Widziałam go w Kurhanie z Szyszkówną — ozwała się obojętnie.
— Nie może być! — skoczyła Marcinowa. — A to mi nie opowiadał niecnota! No, no, dam ja mu, dam!
— Za co? Zrazicie go rychło taką kuratelą i ucieknie.
— Oho, to go nie znacie! Jużem go spenetrowała. To takie zanadto dobre i delikatne, i by go nie pilnować, to zaraz myśli, że się o niego nie dba. Zdaleka stać, to on nie podejdzie, ale go za rękę wziąć, to się poczuje dzieckiem, bratem, miłym, czem komu. Zobaczycie, jak on przy mnie na człowieka wyjdzie, na bogacza, na gospodarza. Ano, bo ja mu dokuczam i pytam, i napędzam, i proszę, i tak on do mnie przystanie, bo czuje, że ja każdej chwili o nim myślę troskliwie.
— Macie rację — potwierdziła poważnie panna Marja.
— Dam ja mu za tę Szyszkównę! A mówił, że aż mu zdrowiej, jak ją sobie z myśli wybił. Ej, to pewnie ona sama go zaczepiła albo przypadkiem się spotkali. Dowiem się zaraz.
Zapłaciła za perkal i podreptała do domu.
Antoni tego dnia późno wrócił, zapędziwszy się za gronostajami bardzo daleko. Wynalazł był urwisty brzeg dopływu Tobołu, Uty, gdzie zwierząt tych zimowała obfitość; tam na nie sidła stawiał i codzień się dowiadywał, bojąc się, by go lisy nie wyprzedziły. Łup bywał obfity.
Marcinowa nie dała mu kożucha zrzucić ani pozdrowienia rzec, wypadła z krzykiem wielkim:
— Ty, ladaco, do Szyszkówny latasz! Aha! Odtąd skórki ja będę woziła na sprzedaż. Może i zarobiony grosz z nią tracisz? To tak! Sumienia i wstydu nie trzeba mieć, taki mi despekt czynić! Gadaj, jak to było?
Antoni popatrzał na kobietę i spokojnie zwierzynę począł z siebie zdejmować.
— Czy matka na umysł chora? — spytał powoli. — Wcale się z Szyszkówną nie zadaję. Spotkałem ją zeszłej niedzieli i szliśmy razem kroków kilkanaście. Strojna dama zgóry na mnie spojrzała i kiwnęła ledwie głową. Potem spytała mnie, wiele chcę za gronostaje; powiedziałem cenę. Zawołała mię, żebym do jej domu wstąpił. Poszedłem, bom na to handlarz, alem nie wstąpił do bawialni, choć mnie zapraszała.
— Patrzcie ją! Do bawialni! Chciała zaczepić.
— Nie. Chciała pochwalić się, jak pięknie mieszka. Alem nie był ciekaw. Stanąłem w kuchni, tam wyszedł Szyszko i dobiliśmy targu o skórki. Oto i cała historja. Któż to matce plotkę zrobił na mnie?
— Któżby? Twoja panna was widziała razem i to się jej nie podobało. Bardzo słusznie!
— Coś się matce uroiło z tą panną. Taka ona moja, jak i szczęście moje! — zamruczał.
— At, wykręty! Cóż to za narzekanie? Brak ci chleba, czy koszuli, nie masz zdrowia, czy swobody? Grzech gadać; masz, co człowiekowi do szczęścia potrzeba. Raptem bogaty nie będziesz, ale pomału i to się znajdzie. Nie godzi się Bogu dokuczać i stękać. Codzień ciepłą strawę mamy, a jaki piec gorący! Oho!
— To prawda — potwierdził młody z uśmiechem smutnym. Tu kożuch znowu włożył i rzekł: — Pójdę śrutu kupić.
Przez ulicę ruszył do doktora. Przy furtce jakiś lęk go porwał. Z ręką na klamce zawahał się i chciał zawrócić. Potem się przemógł i wszedł.
Panua Marja nie spodziewała się go ujrzeć, bo się poruszyła zdziwiona; on zaszył się w kąt, nie chcąc przeszkadzać w targu. Sklepik był pełen ludzi. Wreszcie zkolei on kilka srebrniaków na stoliku położył i nie podnosząc oczu, poprosił o śrut. Na nią przeszło jego zakłopotanie, bo nie odzywała się także.
Wziął paczkę i zabierając się do wyjścia, podniósł oczy, chcąc pożegnać. Ale spotkał się z jej wzrokiem i poczerwieniał, a ona uśmiechnęła się bez słowa i tak się rozstali. Jednocześnie obojgu stanęła w pamięci ta noc, gdy ona go ze stepu podniosła i teraz dopiero, nic nie mówiąc sobie, poczuli się bliscy.



IX

Pierwszego czerwca upłynął termin Szumskiego. Już od pół maja wysłał swe bagaże i uwolnił się od Szyszkina. Parę pozostałych tygodni poświęcał pożegnalnym odwiedzinom i załatwianiu różnych interesów. Wieczorami grywał w klubie. Na rozstanie szczęście przestało mu dopisywać. Przegrywał codzień, a pomimo to wracał co wieczór do kart. Widywano go też co parę dni wchodzącego o południu do domu Smolina. Wtedy zamykali się w gabinecie i wychodzili stamtąd wzburzeni. Smołin szczególnie stał się ponurym od pewnego czasu i jakby co chwila czegoś się lękał. Karawany ich ruszyły już w stepy; on i Berezin bawili niezwykle długo na miejscu. Może mieli zamiar współpracownika i zdolnego agenta przeprowadzić do Tobolska.
W sobotę, na dwa dni przed terminem odjazdu, Szumski rozmówił się ze Smolinem i prosto stamtąd poszedł do Szyszki.
— Jadę pojutrze — rzekł.
— Szkoda! Nie zabrałem ci wszystkich pieniędzy — roześmiał się cynicznie towarzysz gry.
— Oho! Myślisz, żem aż taki niezasobny. Z grubą kabzą stąd ruszam.
— Dziewczyny mi tylko nie zostawiaj!
— Ile dasz posagu? Zobaczę, czy warto zabierać.
— Spodziewam się, że ty mi zapłacisz.
— Ani feniga!
— Mówiłeś, że jeśli ci będzie wierna, zabierzesz z sobą.
— Mówiłem, bo mi tak wypadało. Teraz możesz ją znowu oddać Mrozowickiemu. Słyszę, w pierze obrasta i moją posadę u Szyszkina obejmie.
— Obejmie też i twą posadę w Lebjaży. Wyglądają tylko twego wyjazdu. Kiedyś mu tę odebrał, to teraz ją sobie trzymaj! Takem ci wtedy rzekł i tak być musi. Dasz mi tysiąc rubli i weźmiesz ślub w Tobolsku!
— Może mi będziesz wmawiał, że ci chodzi o siostrę?
— Nic nie będę wmawiał. Zrobisz co mówię, po woli albo po niewoli.
— Doprawdy? Ty mnie może zmusisz?
— Zobaczymy!
Szumski się porwał.
— Zobaczysz, żeś głupiec! — zaśmiał się pogardliwie i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Było południe. Berezin kazał założyć trójkę, sam wziął cugle i zajechał przed dom Smolina.
— Pojedziemy do łaźni — rzekł do szwagra.
Smolin wszedł do telegi i ruszyli. Za miastem spojrzeli na siebie i pokręcili głowami.
— Ot, pies! — bąknął Berezin.
— Narobi biedy. Trzeba płacić! — szepnął Smolin.
— Nie — zaprzeczył tamten.
— No, więc co?
— Będzie po nim. Żeby on rozum miał, toby powiedział trzy słowa: Dajcie cokolwiek, pracowaliśmy razem. To słuszne! Daliby parę tysięcy.
— On chce dwadzieścia! Grozi! Djabli nadali, że wszystko mu zawierzyli.
— Trzeba było. Asygnaty umiał wmig zbyć, a tego kupca, utopionego w łoju, sam zobaczył. Wtedy mówił, że go razem z beczką chlusnął pod lód, teraz dowodzi, że ją do czasu gdzieś schował. Może być, on przemyślny.
— Jabym mu dał te dwadzieścia tysięcy, byle milczał. Pojedzie i będzie cicho.
— Ja mu grosza nie dam i będzie milczał.
— Straszno!
— Głupstwo! Co ty mu powiedziałeś?
— Obiecałem jutro dać.
— Gdzie?
— U niego w domu. Tak chciał.
— Wszystko jedno. Ja pójdę dzisiaj wieczorem. Ty bądź na Tobole z łodzią i czekaj!
Tu Berezin konie skierował zpowrotem. Pojechali do łaźni, jak było w programie.
Dzień zeszedł jak wszystkie inne. Miasto było puste, upał nieznośny, ludzie kryli się po domach, Toboł wyglądał jak martwy. Szumski, nie mając już nic do roboty, wałęsał się, byle czas zabić. Był pewny obietnicy Smolina, czuł, że ich trzyma dobrze w ręku. Napaści się nie bał wśród ludzi, w dzień biały. Noc myślał spędzić w klubie dla bezpieczeństwa. Czuł się w położeniu gracza, który postawił grubą stawkę i zgarnia ją triumfujący. Wyrzutów sumienia też nie miał, bo znajdował wymagania swe ściśle handlowej natury. Tylko mu czas dłużył się nieznośnie i bał się pożegnania ze Smolinową. Zresztą był zupełnie swobodny i dobrej myśli. Około wieczora na pustej ulicy spotkał Szamana.
— Może złoto masz? — zagadnął go.
Czarodziej spojrzał na wsze strony.
— Mam — szepnął.
— Chodź ze mną do domu! Zobaczę, może kupię, jeśli dobre. Mnie nie okpisz jak Mrozowickiego.
Szaman zachylił szczelniej chałat wokoło siebie.
— Jakiego Mrozowickiego? Nie znam.
— Tylko przede mną głupiego nie udawaj! Obrałeś go z pieniędzy, a dałeś papiery swojej fabrykacji. To była świetna gratka! Aż mnie korci opowiedzieć mu to przed wyjazdem! Zresztą może i nie powiem, jeśli mi dasz dobrego złota i tanio!
— Dam, — szepnął Szaman — ale się boję u was w domu. Nawet woreczek zostawiłem przy teledze.
— Gdzie?
— Na wale, w krzakach.
— Idź po niego! Ja tutaj zaczekam.
— Boję się. Mnie śledzą. Nie kupisz, kupi Szyszkina zięć. Zaczekam nocy — odparł Szaman, usuwając się nabok.
— Pal ciebie licho! Prowadź! — odwołał go Szumski, spoglądając ku słońcu. Jeszcze miał dość czasu. Szaman wrócił bez wielkiej chęci, ociągając się, patrząc po oknach domów i po ulicy.
— Nie idźmy razem! Pilnuj mego kapelusza wśród traw! To niedaleko!
Począł szybko iść ulicą, czając się do domów. Zaraz za miastem skręcił w pole pieczarek i wpadł w zarośla. Spiczasty jego kapelusz widać było i za tym drogowskazem posuwał się Szumski, nie opuszczając gościńca. Wtem naprzeciw niego ukazało się na drodze kilku ludzi. Gdy się z nim zrównali, pozdrowili. był to Andrjanek z Lebjaży, Rudnicki, Karczewski i Mrozowicki. Nieśli na drągach ubite świeżo wilki. Antoni szedł ostatni z pękiem skórek na plecach i strzelbą przez ramię. Ten jeden nie uchylił czapki ani rzeki słowa.
— Cóż to? Nie poznajesz znajomych? — zaczepił go Szumski. — Zhardziałeś, widzę!
Zaszedł mu drogę i widocznie szukał awantury. Strzelcy minęli ich. Rudnicki się śmiał.
— Ci się na pożegnanie pobiją! — zawołał.
Andrjanek się obejrzał. Stali wciąż około siebie. Potem zeszli na bok drogi, wreszcie krzaki ich zakryły. Wtedy to ci ostatni raz widzieli Szumskiego. Wieczorem nie było go w klubie, nie znalazł go Szyszko w domu ani Smolin u żony. Berezin około północy dowiadywał się o niego u graczy; wcale się tam nie pokazał.
Nazajutrz rano ten i ów pytał o niego, a około południa na targu zaczęto przebąkiwać, że drapnął w nocy, nie załatwiwszy wielu rachunków. Andrjanek jednocześnie zdziwił się, kędy mu zginął Mrozowicki. Nie nocował wraz z nim w znajomym szynku i nigdzie go na targowisku nie spotkał. Pod wieczór wśród mnóstwa wozów ujrzał znajomą trójkę doktora z Lebjaży i zagadnął Andukajtysa:
— Sam jedziesz?
— Sam! Przywiozłem masło.
— No, to wrócimy razem.
— Jak chcesz! — mruknął Żmudzin.
Ruszyli tedy wraz z innymi do domu.
Andrjanek wciąż się turbował o Mrozowickiego.
— Ot, mi zginął jak mgła! — rzekł do Andukajtysa.
— Kto?
— Antoni Stefanowicz.
— Jakto zginął? Dziś rano go widziałem!
— Gdzie?
— A ot, na stepie. Nawet rozmawialiśmy. Mówił, że skórki sprzedał i wraca. Miał z dziesiątek kuropatw za pasem.
— Nie mówił, jak się z Szumskim rozeszli wczoraj?
— Nie wspominał nawet. To się spotkali?
— A tak. Szumski go zaczepił.
Andukajtys hołoblowego konia batem podciął i zaśmiał się bez dźwięku. Potem biczyskiem na prawo machnął.
— Ot, tutaj Antoniego spotkałem! — dodał.
Step tworzył tu zapadlinę, białą od kwitnącej tawołoszki. Kilka jastrzębi kołowało nad jarem. Andrjanek okiem łowca na nie patrzał.
— Tam jakaś padlina leży! — zdecydował.
Zdjął strzelbę z pleców i wymierzył do jednego z drapieżników-grabarzy. Andukajtys zwolnił bieg koni. Strzał padł. Jastrząb trafiony rzucił się wbok, począł nierówno bić skrzydłami i spadł w krzaki. Andrjanek zaśmiał się jak dziecko radośnie, zeskoczył z telegi i pobiegł żywo po zdobycz. Różowa jego bluza wnet znikła w gęstwinie. Andukajtys zatrzymał konie i obojętny, na sianie się wyciągnął, czekając powrotu. Raptem z jaru rozległ się krzyk Andrjanka:
— Żmud! Żmud! Duchem tutaj! Duchem!
Parę teleg ich napędziło. Stawali ludzie. Nawoływali się, wysiadali z wozów. Andukajtys zerwał się też i wszyscy ruszyli w krzaki, odszukując gromadnie.
— Co tam? Czego? — wołano.
— Bóg z nami — odkrzyknął Andrjanek. — Tu mord uczyniono! Trup leży.
Gęstwina się rozdarła pod naporem ciekawych i oto stanęli wszyscy obok Kwaśnikowa. On zaś o parę kroków od trupa stał, jakby się lękał go dotknąć, a obok trupa, na krzakach, zawisł jastrząb, plamiąc świeżą krwią śnieżne kwiaty tawołoszki. Chwilę nikt się nie odzywał. Człowiek martwy leżał twarzą do ziemi, wsunięty w gęstwinę, przyrzucony trawą. Trzeba trafu lub sępich oczu, żeby go odnaleźć. Pierwszy przystąpił Andukajtys i trupa twarzą do słońca zwrócił. Po rudej bródce i po binoklach poznano go.
— Szumski! — przeszedł szmer wkoło.
Andrjanek i Żmudzin spojrzeli na siebie i porozumieli się bez słów. Reszta poczęła zabitego oglądać. Był zduszony widocznie. Śladów obrony nie było; napastnik uderzył znienacka i zdławił jak tygrys szponami. I nie tutaj był plac mordu. Tu go przyniesiono i rzucono jastrzębiom, lisom, robactwu na pastwę. Step pożerał prędko swe ofiary. Kirgiz, jeśli spotka trupa, zdejmuje buty i ubranie, ptaki wydziobią mózg i oczy, lisy nocami oczyszczą kości, po tygodniu nawet i to białe wiązanie trawa zakryje. Giną tak zwykle włóczęgi, zbiegli aresztanci, zbłąkani strzelcy, ale Szumski nie spodziewał się skończyć żywota jak zwierzę lub wyrzutek społeczeństwa. Usta miał wykrzywione, oczy z orbit wyparte, twarz siną i obrzękłą. Tak wstrętnie wyglądał, że kilku chłopów odwróciło się i splunęło nieznacznie.
Nareszcie Andrjanek czapkę zdjął i przeżegnał się kilkakroć, potem na Andukajtysa skinął. Wzięli trupa na ręce i ponieśli do wozu, za nimi korowodem ruszyli inni. Zawrócono konie zpowrotem do Kurhanu. Jastrzębie spłoszone poginęły na niebie. Potem zaczęły się spuszczać szukając zdobyczy. Najżarłoczniejsze dotknęły prawie piersiami tawołoszki i znowu się podniosły. Parę razy zatoczyły jeszcze kręgi, a przekonawszy się, że ich minęła biesiada, odleciały, prawie niewidzialnie poruszając skrzydłami.
Wnet też jar się po dawnemu życiem zaroił. Z kryjówek smyrgały tarbagany ciekawe i chomiki zwinne. Gałanduchy i kuropatwy poczęły się zwoływać, zbiegać, zlatywać.
Wszystko wróciło do porządku.
W trzy dni potem dwie pocztowe bryczki stanęły przed chatą Marcinowej i ludzie zewsząd się do niej schodzili. Babina struchlała na widok policji, która napełniła jej izdebkę.
— U was mieszka Antoni Mrozowicki? — spytał zalękłej horodniczy kurhański.
— U mnie. Ale go niema. Ze strzelbą w stepie.
— Pokażcie mi jego odzienie. Otwórzcie też skrzynię. Będziemy robili rewizję.
— Jezus, Marja! Zaco? Co my zawinili?
Urzędnik nie raczył odpowiedzieć. Przetrząśnięto szmaty, zajrzano do każdego kąta i skrytki. Zobaczyli wszyscy biedę i skrzętność, zresztą nic podejrzanego. Marcinowa chodziła od jednego do drugiego, po rękach całując, pytając, modląc się. Nikt jej nie objaśniał.
Cała wieś zaległa jej podwórze i ulicę przed chatą. Nareszcie przyszedł doktór Gostyński. Babina rzuciła się do niego jak do zbawcy.
— Mój ojcze, dobrodzieju! Co to się dzieje? Czego oni chcą od Antka? Czego szukają?
— Ano, źle jest, wszystko przeciw niemu świadczy, że zabił Szumskiego.
— Jezu! Antek zabił ryżego! Boże wielki! Kto wymyślił? On dzisiaj z domu późno wyszedł. Zaraz wróci.
— Cicho! — ktoś ją upomniał.
— Nie będę cicho! Co to! Bronić się nie można? Chłopca mi zgubić chcą, a ja mam pozwolić! Nie dam! On ma być zabójcą? Wy sami zbrodniarze! Mój Boże! I to jeszcze na tego biedaka!
Poczęła ryczeć nieludzkim głosem. Chciano ją wyprowadzić, broniła się jak furja i nie dano jej rady, pozostawiono w spokoju.
Zaczęto spisywać protokół, gdy szmer się rozszedł, popychanie, ciekawe spojrzenia, i do izby wszedł Antoni.
— Co tu się dzieje? — zagadnął oszołomiony.
— Jezu! — wrzasnęła Marcinowa. — Oni ośmielają się gadać, żeś ty zabił tego ryżego. Słyszysz!
Mrozowicki pobladł straszliwie i przerażone oczy po ludziach obrócił.
— Ja zabiłem Szumskiego? — powtórzył bezdźwięcznie. — Jeszcze i po śmierci on na mnie! Mój Boże, czy to się nigdy nie skończy?
Opuścił ręce i chwilę stał jak martwy, potem jakby się budząc, ręką przez włosy przesunął i głucho spytał:
— A gdzież ten, co widział, jakem go mordował?
— Stań tutaj i odpowiadaj! — rzekł horodniczy. — W sobotę coś robił dzień cały i noc?
— W sobotę byliśmy na polowaniu. Nas czterech. Ubiliśmy dwa wilki i pod wieczór ruszyliśmy do Kurhanu. Ja skórki niosłem na targ.
— Pod miastem spotkaliście Szumskiego. Ty z nim zostałeś i odtąd nikt cię nie widział przez godzin kilkanaście. Coś robił?
— Zostałem z Szumskim, bo mnie zatrzymał. Rozmawialiśmy minut kilkanaście.
— Była sprzeczka?
— Tak. Byliśmy zawsze w niezgodzie.
— O czem rozmawialiście?
Antoni poczerwieniał.
— Tego nie mogę powtórzyć. Widząc jednak, że szuka zwady, odszedłem. On zaś zniknął w zaroślach. Udałem się wprost do Szyszki, który poprzednio zamówił u mnie skórki, a ponieważ noc była jasna, a po drodze miałem polować, nie wstąpiłem do gospody, ale ruszyłem zpowrotem.
— Tak, rankiem spotkał was Andukajtys. Czy pamiętacie, coście z nim rozmawiali?
— Pamiętam. Powiedział: Słyszę, Szumski dzisiaj wyjeżdża. Odpowiedziałem: Trudno mu będzie! — myśląc o różnych jego stosunkach.
— Trudno odjechać nieżywemu! — zamruczał horodniczy.
Antoni ciężko odetchnął. Cios był tak nagły i niespodziewany, że zdrętwiał narazie. Odpowiadał i stał jak automat. Nie był zupełnie pewny, że to nie zmora, nie sen okropny.
— Pocóż go miałem zabijać? — rzekł głucho. — Żebym tę myśl miał, tobym to uczynił wtedy, gdy on mnie zabijał codzień, aż mnie dobił. Teraz odjeżdżał, więc mi przestawał dokuczać. Nie zależało mi na jego śmierci.
— Więc się nie przyznajesz do winy?
— Do jakiej?! Widziałem go zdrowym i całym. W tej chwili po raz pierwszy słyszę, że zabity.
— Źle robisz, zapierając się. Jasna rzecz: pokłóciliście się, doszło do bójki. Nie pierwsza to między wami. W bójce zadusiłeś go, a potem wziąłeś trupa na plecy i ukryłeś w gąszczu. Wszyscy wiedzą, żeście się nienawidzili i parę razy się odgrażałeś na niego. Zabieraj się, pójdziesz do Tobolska! Wszystkie poszlaki masz przeciw sobie.
Marcinowa zaryczała jak zwierzę:
— Za co go bierzecie? Kto widział, że on mordował? Pioruny boskie na was! Nie dam go, nie puszczę! Dowiedźcie mu winy! Wleczecie niewinnego, żeby gnił w więzieniu! Niema na was moru? Antek, a gadajże! Cóż stoisz jak drewno? Świadki staw!
Mrozowicki do ściany podszedł, powiesił na niej strzelbę, którą dotąd w ręku trzymał. Potem podniósł oczy na dwóch chłopów, co do niego podeszli. Jednym był Andrjanek.
— Wy mnie poprowadzicie? — spytał głucho.
Strzelec-przyjaciel głową skinął.
— Zaraz pójdziemy?
— Rozkaz, bez zwłoki.
— Tom gotów!
Horodniczy już był wyszedł i ludzie się usuwali, zaspokoiwszy ciekawość. Doktór dopiero teraz do stróżów przystąpił.
— Dajcie mu ochłonąć i spocząć! Cały dzień był na nogach i głodny! — rzekł.
Antoni ponuro spojrzał na niego.
— Mogę iść — mruknął. — Syt jestem na długie czasy, a nogi zdeptane odpoczną w więzieniu.
— No, nie desperujże przed czasem! Rychło cię uwolnią. Wrócisz oczyszczony.
— Mnie oczyszczenia nie trzeba, ale też nie wrócę — odparł młody apatycznie.
Jęk starej go przecie poruszył. Zbliżył się do niej i pocałował w rękę.
— Dość płakać, matko! Bywajcie zdrowi! Cóż robić! Tak mi sądzono. Da Bóg, znajdziecie kogo na moje miejsce. Dziękuję wam za dobre serce.
Marcinowa nie zdawała się pojmować.
— Chodźmy! — stęknął Andrjanek.
Antoni posłuszny wyszedł na ulicę. W oczach mu się ćmiło i nogi drżały. Korzystając, że mroczno było, spojrzał ku domowi doktora. Gorycz zalała mu serce i prędko, prędko poszedł. Minęli wieś. Szlak ciągnął się pusty, a na obie strony step kwitnący, barwny. Antoni przecie nie pójdzie tam szukać zwierza i ptaka, w trawach się pławiąc po ramiona. Zdjęła go wielka żałość. Tę tylko ostatnią nędzarza miał własność: swobodę, ano, i na tę przyszła kolej, aby stracił. Teraz już nie ma nic, nic do oddania złej doli.
Pochylony, z głową w ramiona wciągniętą, szedł, nawet zmęczeniu niedostępny. Nie zdawał sobie sprawy ani z ruchów, ani z wrażeń zewnętrznych. Tylko czuł, że jakiegoś kresu dobiega, że w nim się wszystko ścina i drewnieje, że już się niczego nie lęka ani pragnie.
Księżyc świecił ogromny i cisza była wielka w przyrodzie. Gdzieś wdali dzwonek się odzywał. Andrjanek szedł przodem, drugi stróż zamykał pochód. Aresztant był między nimi. Od czasu do czasu Andrjanek stękał. Dzwonek był coraz bliższy, wreszcie turkot teLegi się rozszedł wyraźny. Konie szły stępa, a gdy się zrównały z więźniem, ten oczy podniósł i stanął.
Była to panna Gostyńska.
Widocznie dowiedziała się o katastrofie w Kurhanie, bo kazała woźnicy stanąć, wysiadła i podeszła. Andrjanek pozdrowił ją.
— Ot, traf! — rzekł. — Żebym wiedział, że go kiedy do aresztu będę prowadził, tobym wolał chorować, jak taką służbę spełniać.
Dziewczyna uścisnęła dłoń Antoniego.
— To straszne! — szepnęła. — Ten haniebny zbieg okoliczności! Czy pan nie może wykazać swego alibi? Gdzie pan był po rozstaniu się z nim?
— U Szyszki.
— Dobrze! Pomówię i wyślę Szyszkę.
— Niech pani tego nie czyni! Bóg wie, co ludzie powiedzą! Proszę mnie zostawić ze złym losem. Ot, skazanym na zgubę!
— Nieprawda! Wyjdzie pan z tej biedy. Może to i ostatnia przed dobrem. Do Tobolska pana pędzą etapem. O, co za męka! Ależ to fatum ten Szumski! Czegóż wtedy jeszcze zaczepiał pana?
Antoni głos zniżył:
— Nie powiem tego na śledztwie. Wyrzucał mi i do oczu skakał za to, żem mu panią odebrał. Ja! I mówił, żem na pani bogactwa chciwy, żem go ograbił. Miotał się jak szalony! Anim go bił, ani się bronił. Popatrzałem, jak na warjata i odszedłem. Myślałem sobie: zrobiłeś mnie złodziejem, zrobisz łotrem. Obym ciebie więcej nie spotkał! Aha, zrobił mnie mordercą!
Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu.
— To ciężko, ale i to minie. Zajmiemy się panem, trzeba być spokojnym i jeszcze trochę cierpliwym. Ale widzę, że pana wzięto, jak pan stał, bez żadnego zapasu. Ma pan trochę groszy, a jutro wyślę odzienie. Weź pan!
— Nie! Dziękuję pani! — cofnął się żywo.
Popatrzyła na niego długą chwilę.
— Weźmie pan! — szepnęła.
Zabiło mu serce mocno i usłuchał.
— A pani nie zapomni o Marcinowej? — poprosił.
— Nie. Bądź pan spokojny! Niczego jej nie zabraknie.
— Jeżeliby od Walki list był, a jam już nie miał wrócić z turmy, to niech jej pani słów parę napisze, żem umarł. Prawda będzie!
— Wróci pan! — rzekła z przekonaniem.
Potrząsnął głową niedowierzająco.
— Nic nie uradzicie. Trzeba iść! — westchnął Andrjanek.
Rozstali się, uścisnąwszy dłonie.
W Petrówce inni Stróże przyjęli Antoniego i tak szedł od gminy do gminy owe wiorst kilkaset do Tobolska. Bliżej Lebjaży i Kurhanu, gdzie go znano, spotykał litość i ubolewanie, obchodzono się z nim dobrze. Odpoczywał u znajomych, miano o nim staranie. Później stał się tylko mordercą, przedmiotem ciekawości brutalnej i ohydy. Na stacjach zamykano go do aresztu, dawano chleb i wodę. W drodze Stróże go popychali i klęli. Biedak, mało odpoczywając, źle żywiony, znękany, nie mógł nadążyć ludziom wolnym, ociągał się i potykał, żarem słonecznym i pragnieniem spalony.
Gdy go wreszcie doprowadzono do Tobolska, wypoczął w więzieniu. I długo wypoczywał, zamknięty w dusznej stancyjce, zanim kolej jego przyszła. Wtedy miał czas rozmyślać.
Rozmyślał o dzieciństwie, spędzonem w domu krzywdziciela, wspominał naukę, zdobytą kosztem głodu, młodość, steraną w pogoni za chlebem, siostrę samotną i biedną, narzeczoną, zmarłą z niedostatku, ojcowiznę wydartą, a potem te dwa Lata Syberji: od okradzenia i prawie śmierci na mroźnym stepie do tej turmy zgniłej! Wszystkich eksperymentów los na nim próbował jak ludzie nad żabą lub królikiem. Już go dawno wszelka moc i nadzieja opuściła. Zdał się na wolę losu.
Gdy miesiąc minął, a o niego nikt się nawet nie pytał, przestał już i sądu czekać. Zapewne zostanie tu aż do śmierci. Dozorcy, zrazu bardzo surowi i niespokojni o jego zachowanie, zelżeli w ostrości, poznawszy go lepiej. Nawet go polubili i zwątpili, aby mógł być mordercą, i pewnego dnia pozwolili mu spaceru na podwórzu więziennem. On zaś jak o łaskę prosił, by go wzięto do robót ulicznych, które spełniali skazani.
Odmówiono mu, boć może niewinnym się okaże, i znowu gnił w swej celi.
Aż wreszcie pewnego dnia poszedł Antoni na śledztwo. Posłyszawszy oskarżenie, nic nie rzekł zrazu, tylko zapłakał. Wszystko świadczyło przeciw niemu. Wreszcie w głowie mu się ćmiło i sam nie rozumiał, czy niepoczytalny był wtedy, czy teraz?
— Masz świadków może? Kto cię widział tego wieczora? — spytał sędzia śledczy.
— Widział mnie Szyszko natychmiast po rozmowie z Szumskim. A zresztą ten umarły tylko mógłby mnie obronić! Prawda, w niezgodzie byliśmy, on mi zazdrościł technicznej znajomości, a ja żal miałem za dziewczynę. Alem go nie tknął, jak pragnę przed skonaniem ziemię swoją zobaczyć, nie!
— Zatem sprowadzimy tutaj Szyszkę. Tymczasem przypomnisz sobie może cośkolwiek.
Sędzia spojrzał nań życzliwie. Człowiek ten mimowoli litość wzbudzał. Gęsty włos jego przeświecał srebrem, wzrok smutny bezmiernie przejmował żalem.
Znowu minął miesiąc, gdy wtem pewnego dnia wezwano Antoniego do pokoju przy furcie, gdzie odbywały się wizyty znajomych. Gdy wszedł, ktoś mu rzucił się na piersi, ktoś inny objął za szyję, ktoś trzeci wziął za rękę. Jasnością i wrażeniem olśniony, stał niemy. Po chwili rozpoznał kasztanowaty łeb Tomója, pomarszczoną twarz Marcinowej i ciemne, poważne oczy panny Marji. Pies skomlał, babina płakała, dziewczyna patrzała nań tylko smutnie.
— Jest Szyszko! — rzekła, oddychając ciężko.
— Olaboga, Antoś! Takiś zmizerowany! Kiedy ja cię odkarmię! — wśród łez wołała Marcinowa.
I poczęła rozwiązywać tobołki, dobywać i tkać mu w ręce różne specjały.
— Czy wie pan? — ozwała się dziewczyna. — Przez te dwa miesiące szukaliśmy Szyszki i Marcinowa go odnalazła. Przeszła, szukając go, cały step, dotarła złotych pól i sprowadziła aż do Lebjaży! Pieszo szła!
— O, matko! — szepnął Antoni, do kolan się jej chyląc.
— A ino! Poszłam! — odparła babina. — Powiada mi twoja panna: Bez Szyszki on zgubiony! Więcem za kij i do Kurhanu. Niema, poszedł po złoto — powiadają. — Ja za nim! Wielka mi sztuka latem wędrować! A ten i ów pomógł i podwiózł i drogę wskazał. A złego mi się nic nie zdarzyło, tylko nogi bolały. Przychodzę i dawaj go prosić na Boga, na matkę, na ziemię!
— Mniejsza, co dalej — przerwała panna Marja.
— Wcale nie mniejsza, ale większa, bom go przyprowadziła. Myślę sobie: Tysiąc rubli chce, toć przecie Antek może komu wart tyle, a nie, to dom oddam za niego, resztę on sam zapracuje. Byle mi go oddali! Mój chłopcze, mój opiekunie, mój dobrodzieju! Żem cię też przecie zobaczyć mogła! Teraz już co dnia przybiegnę, aż cię uwolnią.
— Może to być, że i do mnie dobre trafi? Nie potrafię już i wierzyć — szepnął.
— Ojciec z Szyszką już u sędziego. W Kurhanie przebąkują ludzie, że to Szaman był mordercą.
— Szaman? Za co?
— Et, różnie mówią. Szumski był obdarty do grosza, a przecie widziano u niego przedtem pieniądze.
— I Szamana widział strzelec jakiś w stepie tegoż dnia. Potem zniknął.
— Mój Boże! Byle Szyszko prawdę rzekł! Bawiłem u niego dwie czy trzy godziny, a potem nad Toboł zaszedłem i odpoczywałem.
— Powie ten gałgan całą prawdę. Przecie mu doktór nie da pierwej pieniędzy — wtrąciła Marcinowa.
— Toście mi, matko, pożałowali domu! — szepnął Antoni, nie śmiejąc spojrzeć na dziewczynę.
— Oho! Co miałam żałować. Ale doktór mnie sfukał: Ja do niego większe prawo mam — rzekł. — Ano, prawda! — babina się uśmiechnęła znacząco.
— Takie prawo, żem go już raz drogo kosztował — westchnął chłopak rozpacznie.
— Teraz pan już wypłacać pocznie — uśmiechnęła się panna Marja. — Wygląda pana Szyszkin bardzo niecierpliwie. Byle raz tę przeklętą biedę skończyć! To już ostatnia.
Dozorca więzienia wszedł z papierem i zawołał dwóch żołnierzy.
— Prowadźcie go do sędziego! — rozkazał.
Antoni ruszył z dobrą myślą. Za nim kobiety szły, a pies wdarł się aż do gabinetu sędziego. Szyszko tam był z doktorem.
— Sprawa się wikła, a ludzie znajomi najlepsze o tobie dają świadectwa! — rzekł sędzia. — Gmina Lebjaża chce cię wziąć na swą porękę do czasu sądu. Doktór Gostyński ze swej strony złożył za ciebie kaucję. Wskutek tego odpowiadać będziesz na wolności. Możesz wrócić do Kurhanu z obowiązkiem stawienia się na każde moje wezwanie. Mam nadzieję, że ze swej strony przyłożysz starań, aby się faktycznie z winy oswobodzić.
Antoni drżącą ręką podpisał zobowiązanie gotowości na każde wezwanie, a potem jął ręce doktora całować, nawet Szyszki dłoń uścisnął, a śmiał się i płakał naprzemiany.
Wyszli już bez eskorty i zebrali się w zajeździe. Zdawało się Antoniemu, że z ciężkiej choroby powstał, że z grobu żyw został dobyty. Marcinowa była jak pijana z radości i gwarno było jak w ulu w stancji zajazdu. Szyszko, po nich patrząc, sam się rozruszał, zadrgało w nim coś lepszego.
— Ja gałgan i gracz, i zbójca — rzekł, gdy dobrze podpił. — Kradłem złoto, znaczyłem karty, nieraz się kogo przytłukło, a ilem fałszywych papierów Kirgizom wsadził! No, i wolny chodzę, a ten nieborak tak ugrzązł. Ot, sprytny był ten gracz, co Szumskiego ostudził. Ciekawym. Nie, ja tobie go szukać pomogę. Dalibóg, pomogę.
— To Szaman! — stanowczo twierdziła panna Marja.
— A tobie nauka! — zawołał doktór, Antoniego po ramieniu klepiąc. — Od tej pory zaniechasz nocnych wędrówek i nie będziesz się od kompanji bez opowiedzenia oddalał! No, dalej w drogę! Andukajtys, zaprzęgaj konie!
Ruszyli zpowrotem. Antoni wiózł kobiety, Żmudzin doktora i Szyszkę. Mróz już był, śmierć wokoło, nagość. Marcinowa, okutana w kożuchy, rzadko się odzywała.
— Nie zimno ci, Antoś? — pytała niekiedy.
— Nie, matko! — odpowiadał. — Grzeje swoboda!
Może i serce go grzało. Rozmawiali z dziewczyną, a czasem tylko patrzeli na siebie.
Marcinowa czasem posłuchać chciała, ale ją wnet mróz zmuszał cofnąć uszy poza futrzaną osłonę, więc tylko kręciła głową i odzywała się:
— Precz się dziwię, że to wam starczy gawędy na kilkaset wiorst drogi. W kłótni to jeszcze, ale tak zgodnie!
Panna Marja roześmiała się szczerze. Minęli Kurhan i uczuli się jakby w domu. W jednem miejscu Antoni się obejrzał i ściągnął cugle.
— Ot, tutaj leżałem — szepnął. — Czym wtedy myślał, że wybawienie od śmierci tak blisko!
— A potem, kiedyś wymawiał mi pan gorzko, nacom ratowała. Taka wdzięczność!
Przechylił się, otulając troskliwie jej nogi.
— Żeby wtedy Szumskiego nie było! — odparł. — Pamięta pani, jakem w Petrówce chciał swoje ostatnie dwadzieścia kopiejek oddać za ratunek?
— A pan pamięta, jak kożucha nie chciał przyjąć?
— A pani pożegnanie, gdym odchodził od was raz pierwszy?
— A pana odpowiedź, gdy ojciec pana spytał o dziewczynę z futoru Szamana?
— Tylko jeden Tomój mnie lubił i wierzył.
— Mnie nawet Tomój zdradził.
— A przecie lubi go pani?
— Trzeba coś lubić.
— Lubiła pani Szumskiego?
— Daleko mniej niż pan Szyszkównę.
Potrząsnął głową i nagle spytał:
— Czy pamięta pani, jakem ostatni raz w kramiku ołów kupował? Wtedy mi się zdawało, żem do siebie wrócił. Zapachniały mi jakby brzozowe pęki i bzy, zaśpiewały mi słowiki.
— Zatęsknił pan do wiosny. Teraz, jeżeli pan u Szyszkina obejmie posadę, prędko wrócić można. Jeden rok pomyślny i wolny pan będzie.
— Jużem nie wolny. Będę się ojcu pani wypłacał i wysługiwał. Może mnie pani polubi kiedy. Przecie każdy człowiek coś swego ma na świecie. Może i ja zapracuję.
Dziewczyna uśmiechnęła się w milczeniu. Złotą kopułę cerkwi lebjażskiej już widać było. Marcinowa otworzyła jedno oko i spostrzegła, że Antoni już zupełnie był odwrócony plecami do koni.
— Mój Boże! — rzekła. — Że też nas nic złego nie spotkało z takim woźnicą. A dyć to, widzę, prawda co ludzie mówią, że nad dziećmi, pijakami i zakochanemi jest osobna Opatrzność.
— Jest, matko! — potwierdził Antoni spokojnie.
U doktora dnia tego obchód był wielki jego powrotu.
Cała wieś się zeszła, swoi i miejscowi. Jadalnia napełniła się parą, dymem i wrzawą. Wypito morze herbaty, pochłonięto stosy zakąsek. Nikt nie wątpił o niewinności Antoniego, tylko Andukajtys głową trząsł i ramionami ruszał.
— Niesłuszna rzecz wroga żywić! — zamruczał.
Wieczorem zjawił się sam Szyszkin. Miljoner zasiadł przy stole i wdał się z chłopami w poufałą gawędkę. Pił herbatę ze spodka, przygryzając cukier, i po dziesiątej szklance lśnił się od potu. Nie różnił się w niczem od reszty biesiadników, chyba tuszą okazalszą i pugilaresem, który rozpierał swą objętością kieszeń załojonego tułuba. Rozprawiał szeroko i długo o handlach i raz wraz na Antoniego zerkał. Wreszcie wstał i wywołał doktora do gabinetu.
— Ja po twego technika przyjechał — rzekł.
Gostyński się skrzywił.
— Potrzebny on i mnie. Zresztą proces nieskończony. Złożyłem za niego kaucję, poręczyła gmina. Na każde wezwanie ma się stawić w Tobolsku. Nie wiem, czy wydoła służbie. Może potem.
— Kazimierz Michałowicz, ty chytry! Chcesz sobie jego zatrzymać. Ja tobie kaucję zwrócę, ja tobie ustąpię po rublu od wołu na gorzelni, tylko mi go ustąp.
— Ileż mu dasz?
— Dam sto rubli na miesiąc i utrzymanie.
— Mało, Bazyli Teodorowicz. Mniej stu pięćdziesięciu to go wam nie oddam. Poczekaj, zawołam go tutaj.
Wyszedł i zastał Antoniego z panną Marją, rozmawiających zcicha.
— Słuchajno! — rzekł. — Szyszkin ciebie potrzebuje. Trzymaj się twardo mojej ceny, bo roboty będziesz miał mnóstwo i oprócz ciebie nikt tam rady nie da.
— Może i ja nie wydołam?
— Musisz! To karjera. Zapłaciłeś dość za naukę, teraz czas stanąć na nogi.
— Byle mu, ojcze, Smolin i Berezin nie intrygowali — wtrąciła panna Marja. — To nie Szumski, który umiał łotrom dogodzić!
— At, gadanie! Niech się starego trzyma!
Wprowadził Antoniego do gabinetu. Po godzinnej rozmowie chłopak otrzymał posadę świetną i wyszedł, oszołomiony tą niesłychaną, nieznaną w życiu pomyślnością. Śmiejąc się, pokazał pannie Marji kontrakt i miesięczny zadatek.
— Teraz będzie mi już lżej, znacznie lżej. Urządzę się skromnie, kupię, co mi potrzeba. Co miesiąc i ojcu część długu zwrócę. Mój Boże! Żeby jeszcze ten Szumski przestał mnie prześladować.
— Krew po latach głosu nie straci. Wywoła mordercę. Na słońce to wyjdzie.
— Przez te dwa miesiące turmy każdego zmierzchu roiło mi się, że stoi w kącie i uśmiechając się drwiąco, powtarza: Anima vilis! Anima vilis!
Przesunął ręką po oczach i głęboko zaczerpnął oddechu.
— Teraz myślę, że go przemogę; bo co więcej los na mnie może wynaleźć?
Rozmawiali, stojąc w oknie, zdala od towarzystwa. Szyszkin pił u stołu już nie herbatę, ale arak i wódkę. Sapał, purpurowy na twarzy. Wreszcie wstał i do odwrotu się zabierał. Krwią zabiegłe oczki znalazły Antoniego, podszedł, zataczając się, i ciężko się na nim wsparł.
— Pojedziemy już, duszo moja! — zachrapał.
— Zanocujcie! Mróz straszny! — wtrąciła dziewczyna.
— Mróz to zdrowie! — zaśmiał się stary i przyjaźnie jej głową kiwnął. — Rozżegnajcie się z miłym, Marja Kazimierzówna, zabiorę go sobie. Ech! Żeby trzecia córka, tobym go wam nigdy nie oddał. Ano, wy mocniejsi ode mnie. Pożegnajcie tymczasem i tak poradźcie (tu głos zniżył i zbliżywszy swój łeb do jej głowy, dodał): — Niechaj Smolina trzyma tak: — pięść złożył; Berezina tak: — zrobił ruch gładzenia; — a Smolinową tak: — pokazał figę z palców. — Bo inaczej będzie z nim jak z tamtym. Nikt jemu tego nie powie, ja jeden, bo go chcę długo mieć.
Młodzi spojrzeli na siebie ze zgrozą w oczach. Bytoż to pijane bredzenie, czy przebłysk prawdy?
Szyszkin nic więcej nie rzekł.



X

Minęła zima i lato. Miljony owiec napędzono do Kurhanu i rzeź straszliwa zarumieniła krwią ziemię i Toboł cały. Baterje kotłów wytapiały łój, beczkami wybrukowano place, masy skór wiatr suszył. Za miastem, w stosach wnętrzności, żerowały gromady wpół dzikich psów, hodowanych dla skór, a ludzie się roili tłumami po ulicach, zapracowani gorączkowo. Step szronem był okryty i Kirgizi spędzali ku południu stada swe, zdejmowali jurty na konie, szukali zimowych postojów.
Pewnego dnia pocztowa bryczka wyrzuciła na rynku kobietę z tłumokami. Kobieta zdrożona była i oszołomiona tłumem. Tak zajęci byli wszyscy, że na nią prawie nie zważano i potrącano obojętnie. Rozglądała się długą chwilę po tłumie dzikim, grubym, dławił ją swąd łoju i krwi, rozdzierał uszy wrzask bydląt i ludzi. Wreszcie zaczepiła jakiegoś człowieka, który w rękach, krwią zbroczonych, trzymał chleba kawał i jadł, powoli wśród ludzi się przepychając.
— Możecie mi wskazać mieszkanie Antoniego Mrozowickiego?
— Ot, dom na rogu. Idę tam, mogę ciebie zaprowadzić.
— A tłumoki?
— Niech leżą! Przyślemy telegę po nie. Ale Antoniego nie znajdziecie. Wczoraj z owcami ze stepu przyszedł i póki ich nie porzną, nie wstąpi do domu. Idę ja po obiad dla niego do starej.
— Dalekoż te owce?
— Wiorst parę, nad Tobołem.
— Zaprowadźcie mnie!
— Dobrze. Może ty jego siostra?
— Tak.
— Ucieszy się. Już i czekać nawet przestał, kiedyś na wiosnę nie przyjechała.
— Może się ożenił?
— Na ciebie czekali. Całe lato on w stepie był z perkalami Berezina. Dwadzieścia tysięcy owiec przypędził. Roboty będzie na miesiąc.
Rozmawiając, doszli do porządnego domu przy rynku. Andukajtys otworzył drzwi do kuchni i oznajmił:
— Matko, przyjechała siostra Antoniego. Dajcie nam co jeść!
Marcinowa okrzykiem powitała przybyłą. Bez ceremonji objęła twardemi dłońmi jej twarz i pocałowała w oba policzki. Potem przyjrzała się jej uważnie.
— Mizerna ty dziewucha! — zdecydowała. — Ot, Antkiem to się pochwalę! Ino go step pewnie przymęczył, ale jakem go wyprawiła, to był jak jabłko zdrów. A precz mi, łakomcze, od pieca! Czego szukasz?
— Jeść kce się! — mruknął Andukajtys.
— Pierwej dziewuchę nakarmię i Antkowi poślę. Ty czekaj! Siadajże, nieboże, jedz!
— Radabym Antosia zobaczyć.
— Zaraz. Niech Andukajtys konie założy. Cóż to? Albo my ladaco, żeby piechotą chodzić? Ja tymczasem pakunki sprowadzę i pokój przyrządzę. Chłopcu żony się chce!
Walka uśmiechnęła się smętnie.
Andukajtys po chwili założył do kibitki spasionego siwosza i ruszyli. Za miastem całe pola pokryte były owcami, koń brodził w kałużach krwi, ludzie okrwawieni, załojeni, uwijali się jak potępieńcy. Andukajtys nieludzkim wrzaskiem torował sobie drogę, czasami musieli stawać i czekać, owiani swędem dymu, posoki, pary z wnętrzności. Nareszcie Żmudzin konia zatrzymał.
— Tu pójdziemy piechotą — rzekł. — Ot, Antoni właśnie idzie!
Ujrzała Walka opodal rzeź baranów. Ludzie jedni zabijali, drudzy obdzierali skóry i wyprawiali wnętrzności, inni zdejmowali łój do kotłów dymiących, inni mięso zrzucali na stosy jak drwa. Krew płynęła do Tobołu, a przez tę krew szło kilku ludzi, uginając się pod ciężarem świeżo odartych skór. Znosili je na stos w jedno miejsce, gdzie stary, gruby chłop, w tułubie, rachował je i notował, stawiając w książce niezgrabne laski. Ludzie wszyscy mieli buty znoszone, różowe koszule, brudne chałaty, wypłowiałe czapki. Wróciwszy ze stepu, jeszcze nie mieli czasu okrzątnąć się. Kurz, pot, wicher zasmagał ich twarze, zarost był dziki, włosy długie, oczy zaognione bezsennością.
Walka patrzała przerażona, nie poznając brata. Wstyd jej było to wyznać, stała więc, bojąc się dalej iść w tę krew, która bluzgała pod ich stopami. Andukajtys wybawił ją z kłopotu.
— Antoni Stefanowicz! — krzyknął. — Macie obiad i siostrę!
Jeden z tych robotników strasznych ciężar swój z ramion zrzucił i poskoczył ku nim. Tedy coś sobie przypomniała z jego rysów i zapominając się ze szczęścia, rzuciła mu się na szyję i poczęli oboje płakać, wołając się po imieniu. Gruby chłop ręką oczy przysłonił i zbliżył się.
— Dobry dzień! Witajże, dziewczyno, u nas! — zawołał poufale. — Ot, ledwie poznałaś brata! Zuch on!
— Kto to? — spytała Walka szeptem.
— Mój pryncypał, Szyszkin!
Dziewczyna coraz szerzej otwierała oczy zdumione. Tak to inaczej było, jak to, co znała; inaczej nawet, jak słyszała i wyobrażała sobie. Ludzie, kraj, obyczaj, niebo, zwierzęta nawet, wszystko miało cechy odrębne, dzikie, silne, wyraźne.
Gdy Antoni po przywitaniu usiadł do obiadu, przyjrzała się jemu uważnie.
Wcale jej się obcym wydał. Moc, poczucie swej wartości, spokój, hart i lekceważenie form starły z niego dawne cechy. Zestarzał się, zgrubiał, głos miał twardy, spojrzenie ostre, rysy zaostrzone i wyraziste. Jedząc i rozmawiając z nią, napół się tylko od swego zajęcia odrywał; uważał na ilość skór, dawał rozkazy, odpowiadał różnym interesantom. Posiliwszy się, uścisnął ją raz jeszcze.
— Muszę do roboty wracać. Ty spocznij! Może wieczorem przybiegnę do domu.
— Alboż kto inny nie może tych skór nosić? — zawołała. — Czy to robota technika i zarządzającego?
— Ano, tutaj niema specjalistów. Każdy ma dwoje rąk do każdej roboty. Zresztą to mój interes. Co więcej niż dwadzieścia tysięcy baranów, to mój zarobek. Muszę pilnować rachunku.
Zostawił ją tedy i odszedł.
Wróciła do domu i musiała się zadowolić towarzystwem Marcinowej.
Dom ten, w części zajęty przez Antoniego, zawierał kantor Szyszkina, kasę, składy, magazyn wódczany, pełen był ludzi i jak ul pszczeli. Walka ginęła w tym labiryncie, napatrzeć się i nadziwić nie mogła.
Po całodziennym wypoczynku, orjentowaniu się i rozpakowaniu tłumoków, zaczęła wychodzić na miasto, odnalazła drogę do rzeźni baranów, chodziła tam codzień na parę słów rozmowy z bratem, a potem przypatrywała się jego zawziętej pracowitości. Resztę czasu spędzała w kuchni z Marcinową, starając się okazać pomocną.
Pewnego ranka stara zostawiła Walkę samą, poleciwszy chleb upiec, i ruszyła na targ po różne zakupy.
Walka miała najlepsze chęci, ale bardzo mało wprawy. Zabrała się jednak do dzieła, mieszając ciasto zawzięcie.
Podczas tego do kuchni weszła młoda osoba, spytała o Marcinową i pozostała. Zdjęła futro z siebie, roztarta skostniałe ręce, zachowywała się jak w domu. Przyszedł do niej komisant wódczany, załatwili jakiś interes o spirytus. Przyszło kilku przekupniów, targowała się z nimi. Walka przywykła do poufałości syberyjskiej, nie zwracała na nią uwagi. Dopiero tamta zagaiła rozmowę.
— Nie umiecie chleba miesić! — rzekła.
I bez namysłu zawinęła po łokcie rękawy i utopiła w cieście ręce czyste, białe, a muskularne. Walka spojrzała na nie i nie mogła powstrzymać okrzyku. Dojrzała na palcu pierścionek brata.
— To pani narzeczona Antosia? — zawołała.
— A tak. A wy?
— Ja Walka.
— Walka? On mi o tem nie doniósł. Dawno pani przyjechała?
— Tydzień temu.
— Tyle czasu. Wymówię mu tę mitręgę.
— I jam go ledwie widziała.
— A tak. Barany przypędził. U nas był na wiosnę, w przechodzie w stepy. Teraz znowu gorzelnie go pochłoną. Tutaj człowiek, dorabiający się fortuny, z konieczności staje się odludkiem. Upieczemy ten chleb i zabiorę panią do Lebjaży.
— Dziękuję pani, ale — szepnęła Walka.
Panna Marja uśmiechnęła się.
— Doprawdy, zobaczy go pani tam częściej niż tutaj — rzekła, rumieniąc się lekko.
Prędko, sprawnie ułożyła ciasto w bochenki i wsunęła je w piec rozpalony.
Nadeszła na to Marcinowa.
— Nasza panna! — krzyknęła. — Miły Boże! Zaraz poślę po Antka, niech przyjdzie.
— Nie przyjdzie, matko, bo nie uwierzy, że ja go chcę od pracy oderwać. Wstąpię do niego sama, wracając. Zresztą i ja czasu nie mam. Kramik pusty, szynki bez wódki. Muszę prędko jechać! Zabiorę z sobą pannę Walerję.
Protestowała starucha, ale nic nie pomogło.
Dziewczęta razem załatwiły sprawunki i razem ruszyły. Panna Marja powoziła sama. Za miastem rzeź trwała ciągle. Narzeczoną zdaleka poznał Antoni i podszedł.
— Boże, jaki on straszny! — pomyślała Walka. — Jak on się odważa jej tak pokazać.
Ale dziewczyna serdecznie się do niego uśmiechnęła, a jemu wielkie szczęście opromieniło opaloną, dziką twarz.
— Zdrów ojciec? — spytał.
— Zdrów. A panu się udało?
— Zarobię trzysta rubli!
— Na długo jeszcze roboty?
— Na parę tygodni.
— A nic nowego o procesie?
— Nie. Szyszko kędyś przepadł!
— Czekamy pana.
— Dziękuję, że pani Walkę zabrała. Gdy tę robotę odrzucę za siebie, przyjadę na cały tydzień do swoich! Siostrzyczko, opowiesz, jak tam u nas nam... Sybirakom.
— Wracaj pan do swych baranów! Do widzenia!
Ucałował jej rękę i oczami przeprowadził.
Dziewczęta zaznajomiły się w drodze. Walka pytała o wszystko, o brata najwięcej. Usłyszała dzieje ciężkie, bolesne, zapłakała parę razy i wreszcie objęła za szyję towarzyszkę, dziękując urywanemi słowy.
— Żeby nie pani, zginąłby sto razy! Jak my zdołamy się odwdzięczyć!
— On mi więcej uczynił niż ja jemu — odparła dziewczyna poważnie. — Byłam zła, zawzięta, twarda, nie lubił mnie nikt i ja nikogo. Uczynił mnie dobrą. Nauczył szczęścia. Znał on moją złą duszę, ja jego złą dolę. Cierpieliśmy i bojowali razem. Teraz nam dobrze i życie nie straszne, bo pójdziemy razem.
— Myślałam, że was już po ślubie znajdę.
— Czekamy końca tej ohydnej sprawy.
— A potem zostaniecie tutaj na zawsze?
— On jeszcze długo pracować musi. Zostać! Kto zostaje bez musu? Będziemy jak ptaki wyglądali chwili odlotu. Mój Boże, ja tyle lat czekam, czekam.
Po twarzy zbiegło jej parę cichych łez.
Walka pokochała ją od tej chwili serdecznie. Pokochała też wprędce dom cały, odetchnęła wśród nich, poczuła się wśród rodziny. Antoni zjawił się zaledwie po paru tygodniach na kilkudniowy odpoczynek.
Zima już ścisnęła Syberję, padały śniegi, szalały zadymki. Dobrze im było spędzać wieczory przy kominie w gabinecie doktora; gawęda przeciągała się długo w noc, nigdy nie wyczerpana... o kraju. Ku Walce opowiadającej podnosiły się oczy, nabierały lica rumieńców, piersi falowały. Rzadko kto się odzywał, a gdy dziewczyna przestawała mówić, słychać było w ciszy tętna serc i głębokie westchnienia. Gasła fajka doktora, opadały na kolana pracowite ręce panny Marji. Antoni zapominał ognia podniecać, cichł kołowrotek Utowiczowej, i ci ludzie trzeźwi, oschli, rachunkami i handlem tylko zajęci, stawali się jak dzieci w kraj baśni zaczarowane, jak młodzieńcy, rzeczywistości niepomni.
A Walka umiała opowiadać, aż doktór otrząsał się pierwszy od tego jadu, co zabija siłę i wolę, i przerywał im, napędzał do rozejścia. Trzeciego wieczora zupełnie owego tematu wzbronił.
— Dzieci! — rzekł. — Za oknem step, a przed wami długie tutaj przebywanie. Śmiertelną chorobę tutejszą znacie. Czy chcecie drugi raz to cierpieć, coście raz już przemogli?
Antoni i panna Marja wzdrygnęli się, jakby ich lodowaty oddech stepu chwycił, i chłopak, zwiesiwszy głowę, spytał siostry:
— Powiedz o ludziach co, Walko! Żyje Burski?
— Umarł. Wistyccy mieszkają w Warszawie.
— A Promieniew nasz?
— W obcych rękach. Fortuny nasze tak giną, warunki złe, czasy ciężkie, kredyt drogi.
— Cudza krzywda nie tuczy! — mruknął Antoni.
— Żadna z tych racyj nie jest racją — odparł doktór poważnie. — U nas nie umieją pracować, to racja, i dlatego zginą tam wszyscy, jeśli się nie obejrzą.
— A jednak Burski zebrał fundusz.
— Zebrał, bo za niego pracowano. Stare czasy, dobre czasy! Nic nie kosztowało, były zapasy, cugi, dostatki, pałace, wielka fantazja do używania życia. Gdy jednak przewrót się stał, nikt się nie opamiętał. Zaczęto żyć z kapitału, byle zachować fantazję, nauczono się wyciskania zewsząd pieniędzy, szukania kredytu, tylko nie nauczono się nowej pracy, nie przyzwyczajono się do nowych stosunków. Ćwierć wieku, jakem tego nie widział, ale fale, co się tam rozbijają, dochodzą aż tutaj, przynoszą mi smutne jęki, a wzruszają nie ludzi, ale istoty słabe, niezdolne żyć w takich warunkach.
Wy słuchacie wieści jak pieśni, ja jak skargi i rozpaczy i rad jestem, że nie wrócę, bo nie będzie do czego. Ot, i Antek tu jest, żywy przykład. Gdy przybył, piekło przeszedł, a przecie widzimy, że zdolny jest. Omal nie przepadł dlatego tylko, że miał miękkie wychowanie! Nas małpowanie sąsiadów gubi. Duchowo równi Zachodowi, chcemy mu materjalnie sprostać i staczamy się do nędzy.
Przeszedł się parę razy po gabinecie i stanął wśród milczących młodych. Zapatrzył się w ogień i w zamyśleniu położył ręce na głowie córki i Antoniego.
— Ja już nie wrócę, — mówił powoli — ale po latach oni wrócą. To ich obowiązek, jak mój: pozostać. Wrócą. Za grosz, pracą zdobyty, kawał ziemi kupią i jak przystało dziatwie rolnej, na glebie pracować będą. I tacy nie zginą, ot, zobaczycie, bo umieją pracować. Nie rozkazywać, pracować! To różnica! Ręce jego nie powstydzą się kosy ni pługa, potrafi siekierą machać, bydlę wyleczyć, maszyną pokierować. Nie powstydzi się też grubej odzieży i prostego jadła, nie zaśpi ranka, nie opuści roboty dla kompanji. Już dlań nieprzystępna próżność i chęć błyszczenia, nie pociągająca chwalba szyku ani straszne drwiny i śmiechy. Nazwą go dzikim człowiekiem i chamem, opowiadać będą, jakie grube ma ręce i ordynarne obejście, jak go czuć stajnią i oborą. Taki on będzie i tak dzieci pokieruje. Zdolnych pokieruje wyżej, mniej zdolnych zatrzyma w domu. A dom ten będzie cichy nazewnątrz i niepokaźny, jak te domki szare, w których pszczoły żyją!
Antoni w milczeniu dłoń starca z głowy swej zdjął i do ust poniósł. On zaś prawicę po włosach córki przesunął i dodał:
— I jej nie stanie czasu na zabawy i plotki, na szerokie stosunki i nudę. Tyle lat przeżywaliśmy razem, a nie widziałem jej przez chwilę nieczynnej anim słyszał, by kiedy jej czasu zbrakło. A bo czasu braknie tylko próżniakom, a roboty tylko głupim!
Panna Marja zerwała się żywo i przytuliła do piersi ojca.
— Byłam często zła, tatku! — szepnęła.
— Bo pracować tu można, ale dobrym być tylko tam — odparł. — I jam był ostry dla ciebie i życie ciężkie. Taka dola!
Andukajtys wszedł do pokoju ośnieżony.
— Księdza widziałem! — rzekł zdyszany.
— Gdzie? Jakiego? — porwali się wszyscy.
— Naszego! Nowy przyjechał. Widziałem w Kurhanie. Może dwa dni zabawić, bo dalej przeznaczony. Więc zawróciłem konia i pędem gnałem. Nawet nic nie jadłem.
Antoni spojrzał na pannę Marję, ta się zarumieniła mocno, doktór się roześmiał.
— Kto ma sakramenty do odbycia, niech się śpieszy — rzekł.
— Ja zaraz jadę! — zawołała Utowiczowa. — Jakże to, ksiądz jest, któż w domu zostanie? Może brata kanonika znał! Maryniu! Gdzie twoja biała suknia? Panno Walerjo! Trzeba jej welon odprasować, mój może, a tu mirt właśnie kwitnie! Jeszcze się spóźnimy!
Trzepiąc jedno po drugiem, napół przytomna, pobiegła kufry otwierać, Andukajtysa napędzać. Walka skoczyła jej z pomocą. Doktór na młodych spojrzał.
— Ano, bierz ją, Antoś! — rzekł głucho. — Zwlekałem, odkładałem, aż ksiądz bliżej będzie. Bóg księdza zesłał. Muszę ustąpić. Ale przeniesiesz się do mnie, bo nie wytrzymam samotny, stary.
— Co ojciec każe — szepnął Antoni, drżąc ze wzruszenia.
Ręce dziewczyny do ust przytulił.
— Jeszcze ja biedny i może nie zasłużyłem, ale niech mi pani szczęście da, nie odmawia.
— Szczęście dam i wezmę — odparła.
— Więc ruszajmy! — zawołał doktór, wychodząc.
Młodzi pozostali naprzeciw siebie, ogłuszeni nagłem wrażeniem, onieśmieleni wzajemnie. Po chwili dopiero Antoni wybuchnął szczęśliwością.
— O, moje serce złote! Terazem bogaty nad króle. Rachowałem na lata, a Bóg dał za godziny. Już mi się i dusza w piersi nie mieści.
Odeszli do okna i chwilę stali, przytuleni do siebie, zapomniawszy o całym świecie. Wtem panna Marja usunęła się żywo.
— Muszę iść — szepnęła.
— Gdzie, najdroższa? — spytał zdziwiony.
— Na wieś. My nie jedni przecie. Wszyscy księdza czekają. Trzeba ich zawiadomić.
— Andukajtysa poślę.
— Nie. Szczęśliwą wieść niech niosą szczęśliwi!
— To ja pójdę, najszczęśliwszy.
— Dobrze. A nie opuść nikogo!
Przez śpiącą, cichą wieś krok się rozległ śpieszny. Do niektórych chat człowiek zachodził, w okiennice pukał mocno, budził stroskanych, biednych, smutnych. Senne, powolne głosy pytały apatycznie, tonem ludzi, którzy niczego się nie spodziewają: Co tam?
A głos silny, młody odpowiadał:
— Bracia! Wstawać żywo! Ksiądz jest w Kurhanie. Dwa dni tylko bawi.
I wnet w chacie błyskało światło, sen odlatywał z powiek, ciężkość z serc.
— O Jezu! Ksiądz! — odzywały się głosy męskie, kobiece, dziecinne.
A krok rozlegał się dalej ulicą, niosąc dobrą wieść. Po chatach zapalały się światła, ruch się czynił, ujadały psy, skrzypiały wrota stajen, ludzie przemykali się po ulicy.
— Słyszycie! Ksiądz w Kurhanie!
— Józef! Żywo sanie wyciągaj!
— Marysiu! A dziecko dobrze w pierzynę otul!
— Stary! A nie pal fajki przed spowiedzią!
— Kazik! Okrzątnij się do ślubu! Ojcowską obrączkę zdejm z obrazka.
— Czem my księdza obdarzym?
— Dla kaleki Skotnickiej żeby święconej wody nie zapomnieć.
Gwar się czynił. Tak w ranek pochmurny, gdy kur czujny rzuci hasło, podają je sobie inne dalej i dalej, aż wstaną do słońca zmęczone, senne.
Z pod domu doktora ruszyły pierwsze sanie, za temi drugie, trzecie. Chłopi zbudzeni wychodzili z chat, pytając, co się stało. Uspokojeni wieścią, wracali do snu. Pod płozami sań skrzypiał śnieg, mróz tamował oddechy; kilkoro sań biegło po stepie, kilkunastu ludzi jechało jak na gody. Bardzo długo w martwej ciszy powietrza dzwonki się rozlegały.
Przed pocztową stacją kurhańską, gdzie ksiądz się zatrzymał, ścisk był jak na jarmarku, w stancji dusili się ludzie. Niesiono dzieci małe do chrztu, dopominał się każdy spowiedzi, dziesięć par czekało ślubu, a każdy do księdza się cisnął i płakał, i na mszę grosz dawał, i różne prośby składał. Ksiądz, podróżą wyczerpany, chwiał się na nocach, to bladł, to czerwieniał, ale siłą woli się trzymał. A śpieszyć się trzeba było, bardzo śpieszyć. Zresztą ludzie cierpliwi byli. Odbywszy spowiedź, szli w kąt, modląc się głośno; czekali do wieczora na komunję, ale odejść nie chcieli. Czekali też cierpliwie nowożeńcy, wszyscy skupieni, poważni; nawet dzieci przy chrzcie nie krzyczały mocno.
Drugiego dnia, gdy parę godzin czasu zostawało tylko księdzu, na śluby kolej przyszła. Nie było zapowiedzi, nie było i orszaków. Jedne po drugich przystępowały pary, niektórzy i obrączek nie mieli i jąkali się w odpowiedzi. Antoni ostatni przystąpił, a potem ksiądz dla wszystkich odmówił Veni Creator, śpiesząc się, aby jeszcze dokumenty podpisać.
Zakładano już konie, gdy ksiądz żegnać ich począł i błogosławiąc krzyżem, wspomniał Egipt Faraonów, wierzby nad rzekami Babilonu, na których lutnie nieme zawieszone rdzewieją, Jaira córkę przypomniał i syna wdowy z Naim, a wreszcie wchodząc do sań, co na niego czekały, błogosławieństwo Chrystusowe odmawiał i odmawiał wciąż, odjeżdżając, oddalając się, niknąc. Tłum pozostał, ścigając go wzrokiem, uchem, wreszcie myślą.
Antoni żonę i siostrę wziął na sanie i zajechali do jego mieszkania. On poszedł rozmówić się z pryncypałem, kobiety pakowały spiesznie rzeczy. Spożyto prędko obiad, bo doktór naglił do powrotu, bojąc się może, by córka nie została. Chłopak wyprosił u Szyszkina urlop tygodniowy, załatwił parę naglących spraw i przed wieczorem ruszyli do Lebjaży.
Marcinowa jednak została w mieszkaniu i Walka wprosiła się jej do towarzystwa. Nie chciała nowożeńcom zawadzać w pierwszych dniach.
W Petrówce chłopi zatrzymali doktora. Tyfus tam grasował, na klęczkach błagali o ratunek. Został, zapowiadając powrót za parę dni zaledwie, i kazał sobie natychmiast przysłać przez Andukajtysa aptekę.
Tak więc sami zupełnie zostali nowożeńcy w domu, bo Utowiczowa zajęła się kuchnią, a sąsiedzi nie chcieli się narzucać.
O zmroku dopiero Utowiczowa zajrzała do izby.
— Do pana jest gość osobliwy — rzekła.
— Pewnie zrujnowali coś w gorzelni — mruknął młody. — Bodaj ich!
Wstał opieszale. Utowiczowa mrugała tajemniczo. Zląkł się o doktora i wyszedł za nią.
Za drzwiami spytał cicho:
— Ojcu może co złego?
— Nie. To Szyszkówna przyjechała i gwałtem pana wzywa.
— Co za licho! Nie mam do niej żadnego interesu.
— Może ona ma. Bardzo niespokojnie wygląda.
Zawahał się chwilę i wrócił do pokoju.
— Chodźmy do kuchni! — rzekł do żony. — Szyszkówna tam jest.
Zeszli nadół. Dziewczyna z futoru stała w sieni, o ścianę oparta, dzika i ponura. Spojrzała jak zwierz na córkę doktora i mruknęła przez zęby pozdrowienie.
— Co do mnie macie? — spytał Antoni.
— Może wiecie, gdzie Franciszek, mój brat?
— Nie widziałem go od wiosny.
— To źle. Myślał grubo zarobić na interesie, a teraz figę dostanie. Mnie pieniądze nie łakome, darmo powiem.
Na wiosnę kazał mi znowu do Szamana wracać i pilnować starego. Dużo się dowiedziałam przez to lato, czego się nikt z was nie spodziewał. Czekałam Franka napróżno. Aż oto onegdaj na futor naprowadziła stara wiedźma trzech zbójów. Napadli na starego i zanim się ja przebudziła, pokłuli go nożami do pół śmierci. Ocknęłam się na jęki i wrzawę, wypuściłam na nich psy i sama skoczyłam z fuzją. Możem ich pokaleczyła, bo uciekali, a wiedźma z nimi. Do tej chwili stary dogorywa, i dziw, po naszemu tylko gada i bezustanku krzyczy: Nie puszczajcie Mrozowickiego, zaprzyjcie wrota, powiedzcie, że mnie niema.
Koń mój padł u was przed domem. Dajcie mi drugiego, muszę wracać, a wy róbcie, jak wam się zda. Ja swoje spełniłam.
— Dziękuję wam! — rzekła młoda pani. — Wstąpcie do kuchni, zanim konie podadzą.
— Nie chcę! — burknęła dzika dziewczyna.
— Pojadę — rzekł Antoni, pytająco patrząc na żonę.
— Naturalnie, ale nie sam. Pojadę i ja, a weźmiemy oprócz tego Andrjanka i Łukowskiego. Daleko ten futor?
— Wiorst trzysta.
— Byleśmy w porę trafili. Trzeba śpieszyć.
Noc mroźna, straszna wśród bezmiernego stepu, była ich pierwszą poślubną. Troje sań ślizgało się bez drogi, kierowanych kociemi oczami i myśliwską pamięcią Andrjanka. Co wiorst kilkadziesiąt karmiono konie chlebem i wódką i pędzono dalej. Jazda szalona trwała dwie noce i dzień. Gdy dotarli kresu, konie się pokładły, ludzie rzucili je i pieszo biegli ostatnie wiorst parę. Szyszkówna pierwsza weszła do chaty.
Z izby dochodziła żywa rozmowa, kłótnia, potem prośby.
— Kto tam jest? — spytał Antoni.
— Nikt więcej oprócz niego. Ciągle tak sam z sobą rozprawia. Dziw, że dotąd nie zmarł!
Cicho chłopak rozwarł drzwi. Niepewne, białawe światło napełniało stancję przez szybki z miki. Nieład panował okropny, bo tu właśnie rozegrała się scena rozboju i mordu. Sprzęty były porozbijane, wojłoki poplamione krwią, kufry odbite.
Na stosie kożuchów leżał Szaman. Acz drzwi nie skrzypnęły, spostrzegł ruch, spostrzegł wchodzącego i poznał go, bo cofnął się nagle do ściany, kurcząc się i kryjąc. Antoni się zbliżył, inni zatrzymali się opodal. Szaman pięść podniósł i oczy bazyliszka wlepił w Szyszkównę.
— Ty gadzino! — syknął. — Sprowadziłaś go!
Antoni pochylił się nad nim.
— Cóż to? Boicie się mnie? Przecie się znamy.
— Jaśnie wielmożny panie sędzio, dobrodzieju! — wyjąkał Szaman. — Służyłem panu wiernie.
Tu się zwinął jak wąż i zajęczał.
— Nie chcę umierać! Nic nie powiem. Będę żył. To Berezin zbójów nasłał. Boi się mnie. Ale ja nikogo się nie boję. Umierając, odkryję wszystko, pierwej nie...
Zakopał się w futra, ale po chwili ból go przemógł.
— Boże! I co to warte? Tylem pracował! Zdechnę, zdechnę!
Marja usunęła męża i przyklękła obok posłania.
— Szaman! Póki czas, wyznajcie prawdę! Nie pójdziecie na sąd ludzki, ale na Boży. Mrozowicki przyjechał wam darować.
— Nieprawda! Mrozowicki nie daruje. Zawzięty on, mściwy, pamiętny. Za dzieci swoje nie daruje!
— On o ojcu mówi! — szepnął Antoni. — Któż on?
Szaman rękę podniósł i w kąt wskazał.
— On tam czeka, żebym zdechł. Za brodę mnie weźmie i powlecze. Przeklęte, przeklęte pieniądze!
— Jeżeli to ten Drozdowski — wyjąkał Antoni.
— Aha, wołasz mnie? — zaszemrał ranny. — Cicho, cicho! Nie mów nikomu! Dał mi dużo pieniędzy za imię, kupił je, dał mi drugie tyle za mowę, dwadzieścia lat byłem bez imienia i mowy. I cóż mi z tego? Cóż? Zdechnę, zdechnę!
Przysunął się bliżej Andrjanek i Łukowski.
— Kto on, nasz? — spytał Polak.
— Nie! Ja Szaman! — dziko wrzasnął ranny.
Andrjanek pod nogi splunął.
— Szaman ty, czy nie, ale łotr, to pewno! — krzyknął. — Z twego kufra zabrali złodzieje wszystko, a ot, dewizkę Szumskiego zgubili, na podłodze się wala. Ach, duszo ty czarna, to za ciebie ja tego niewinnego wlokłem do turmy!
Zęby Szamana zadzwoniły jak w febrze.
— Z kufra zabrali wszystko? — wybełkotał.
— Tyś mnie okradł wtedy, gdym u ciebie nocował. Zmieniłeś mi w trzosie pieniądze na papier? — zawołał Antoni.
— Nie ja, to stara! Ta jędza, co mnie teraz zabiła. O, czemu jej nie udusiłem!
— Teraz ciebie spalimy z twoją chatą razem! — krzyknął Andrjanek. — Na grób tobie śnieg za biały, a ziemia za święta!
— Drozdowski! Com ja zawinił, żeś mnie tak ukrzywdził? — rzekł Antoni. — Przez ciebie stracił ojciec dobre imię, a my ojcowiznę. Przez ciebie za złodzieja mię miano i za mordercę. I co ci z tego przyszło?
— To tak? — zawołał Łukowski. — Niechże przy świadkach to wyzna! Gadaj!
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się Szaman. — A ja nic nie powiem. Naco? Nie wrócę, skąd przyszedłem. Daleka droga. Aha, ale nie powie ni Burski, ni Berezin, że Szaman umowy nie dotrzymał. Szaman był jak grób, był jak kamień. Kto go kupił, ten miał.
— Spalić czarta! — obstawał Andrjanek.
Marja przemogła wstręt widoczny i pochyliła się znowu nad nim.
— Nie żal tobie niczego, Drozdowski? Dwoje sierot wyrzucili z gniazda. Myśleli o tobie, że ty ich obronić możesz, a tyś ich sprzedał. Teraz umierasz i gdzie pójdziesz?
Szaman milczał. Oczy miał w słup stojące, usta jak do krzyku otwarte.
— Nie strach ci śmierci i przekleństwa? Krew masz na rękach, krzywdę na duszy. Nie milcz w ostatniej godzinie! Może się Bóg twojego wyznania ulituje.
Szaman się wyprężył. Rękami począł bić powietrze.
— Ha! — zachrapał. — Lipy te na mnie idą, klony, topole. Dusić będą. Hu, hu, ogary sędziego Mrozowickiego wyją! Pan umarł! Umarł! A ja zdycham. Nie spotkamy się. Szaman milczał!
Ręce opadły i wpiły się w futra. Głowa osunęła się wgłąb i dolna szczęka zwisła. Na oczy zasuwało się bielmo.
— Zdechł! — burknął Andrjanek, spluwając.
Wszyscy patrzeli w niemej zgrozie. Jeszcze raz konający zadygotał i z gardła dobył się ryk dziki:
— Szumlas, Zagraj, Lutnia, won! Zajedzą mnie, zajedzą. Aaaa!
Znieruchomiał. Nie widmo Szumskiego zdławiło go. Ogary te, ogary sędziego Mrozowickiego i lipy z Promieniewa.
— Teraz koniec! — rzekł Łukowski. — Dosyć powiedział. Pieniądze owe skradła baba, dewizka Szumskiego się znalazła. Poszukamy reszty.
Szyszkówną, stojąca opodal, ruszyła ramionami.
— Nie znajdziecie nic. Owi zbóje wszystko wynieśli. W piwnicy były paki asygnat i tych niema. Zostały tylko futra.
— Nic to, obejrzymy ten wilczy dół — rzekł Andrjanek. — Co zostało, niech zabierze Antoni za swą krzywdę.
— Nic nie wezmę. Dziewczynie tej niech to zostanie za opiekę, co od niej miał.
Ruszyli na obchód mieszkania. Forteczka ta miała pozór lisiej nory. Klecona niezdarnie, więcej pod ziemią niż na powierzchni, miała tysiące zakątków, klitek, pieczar, kryjówek. Pełno tu było najróżniejszego towaru, gratów, drew, skór, sprzętów. Zaduch panował okropny, nieład, ciasnota. Obejrzawszy, wrócili do izby, gdzie trup leżał, i przerzucali kufry. Znaleziono trochę złota, karty, zioła, a na samym spodzie paczkę papierów, owiniętych w szmatę. Były to listy, których treści nie można było odgadnąć, bo pismo czas zatarł; były dokumenty stare na szlachectwo i zwitek recept. Wreszcie pugilares nowy Szumskiego.
— Możesz milczeć, możesz. Ot głos! — rzekł Andrjanek, podnosząc go w ręku i spoglądając na trupa.
— Skończyliśmy! — ozwał się Antoni. — Trzeba go gdzieś zakopać i wracać.
— Ja go nie tknę! — stanowczo oświadczył chłop.
— Więc my, Łukowski!
— Nie myślę nawet. Pójdę po konie.
Szyszkówną zaśmiała się pogardliwie. Wzięła łopatę z kąta i wyszła. Po krótkiej chwili wróciła.
— Śnieg się lepi. Będzie burza. Dół gotów! — rzekła lakonicznie.
Antoni z żoną owinęli trupa w wojłok i wynieśli z izby. Dziewczyna szła przed nimi z łopatą na ramieniu, ponura. O kroków kilkadziesiąt przy brzeźniaku stanęła i patrzyła na tych dwoje. Skrzywiły się jej usta, zadrgały powieki. Schyliła się prędko nad dołem i poczęła więcej wyrzucać śniegu.
Mrozowiccy złożyli trupa na ziemi i czekali na nią.
— Nie żałujecie fatygi? — rzekła Marja.
— A nie — odparła, podnosząc głowę. — Zrobię mu wygodny grób, a wiosną kości zbiorę i zagrzebię i krzyż mu zatknę. Niech on wie, jakam wdzięczna, że Szumskiego zadławił.
Oczy jej błyszczały dziką nienawiścią i zadowoleniem zemsty. Straszna była przez chwilę. Nastała przykra cisza. Na zachodzie białawe niebiosa rozdarły się nagle i krwista łuna zachodu zalała step; nisko przy ziemi począł się sunąć wicher z gwizdem.
Dziewczyna odrzuciła łopatę, skinęła na Antoniego. Wzięli trupa i wsunęli w dół. Tedy Marja pochyliła głowę i poczęła odmawiać Anioł Pański. Dziewczyna zarzuciła śniegiem mogiłę, ubiła ją i zatknęła na wierzchu łopatę, potem zapatrzyła się w ową łunę zachodnią. Antoni zcicha odpowiadał żonie.
Gdy skończyli, Szyszkówna się ozwała:
— Zaraz odjedziecie?
— Zaraz! — odparł spiesznie Antoni.
Zaśmiała się dziwnie i ruszyła do chaty. Tam Łukowski z Andrjankiem już przyprowadzili konie. Zuchy te, na stepie wychowane, już odpoczęły. Z mrozu wprowadzone do stajenki tajały, jedząc łapczywie. Wytarto je i nakryto wojłokami, a wreszcie i ludzie pomyśleli o posiłku.
Szyszkówna otworzyła śpiżarnię, wskazała samowar, ale sama do niego się nie wzięła. Położyła się na ławie i nasunąwszy kożuch na głowę, zdawała się zasypiać.
— Trzeba nam chyżo stąd zmykać! — rzekł Andrjanek. — Buran ciągnie, ale nie dogoni nas. Dopadniemy Utjackiej.
— Lepiejby było zanocować tutaj — zauważył Łukowski.
— Tutaj? Po takim umarłym? Żeby mi kto górę złota kładł, nie chcę! — krzyknął chłop.
Antoni wyjrzał z chaty i ramionami ruszył.
— Fraszka! Buran powoli się zbiera i jasno.
— Jeżeli jechać mamy, nie zwlekajmy! — rzekła Marja.
Mężczyźni ubrali się i poszli zaprzęgać konie, ona trąciła Szyszkównę.
— Jedziemy.
— Z Bogiem!
— Zostaniesz?
— Aha. Stąd mnie nikt nie wypędza.
— Zapewne, ale tymczasem samej ci będzie ciężko.
— Mnie tutaj nigdy źle nie było. Konia mi zostawcie i dajcie święty spokój!
Dzwonki ozwały się przed chatą, i Tomój radośnie skomlił, ciesząc się z powrotu. Mrozowicki starannie otulił żonę, gwizdnął na psa i ruszył za saniami Andrjanka.
Wieczór był jasny, tylko martwotą stepu co chwila jakby dreszcz wstrząsał. Podmuch szedł dołem, miejscami trafiając na inny, wwiercał się w śnieg i skręcał go w lejki. Wstawał i pył ten mroźny, biały podnosił, krótko, urywanie gwiżdżąc.
Andrjanek na saniach się obejrzał, po niebie okiem znawcy powiódł, potem pletnią konie podciął i do Antoniego krzyknął:
— Nie zostawaj, bo osobno step nas zje!
Trójka Antoniego dobra była. Wilczata klacz w hołoblach wyciągnęła się w kłus sążnisty, dwa boczne, wygiąwszy potężne karki, niosły szalonym galopem. Tomój nastarczyć nie mógł i żałośnie zawył.
— Antku, weźmiemy psa do sań. — rzekła Marja.
Zatrzymali się minutę. Tomój ułożył się w nogach. Gdy Antoni spojrzał przed siebie, już nie dojrzał sanek Andrjanka. Cmoknął na konie i pognał na dźwięk dzwonka. Jechali tak kwadrans może. Dzwonek odzywał się przed nimi raz w prawo, raz w lewo; wedle tego kierował konie. Wreszcie zdziwiony, że nie może dopędzić, począł się pilniej wsłuchiwać i serce mu zabiło.
— Nie rozumiem, co słyszę: swój dzwonek, czy Andrjanka? — rzekł niespokojnie Antoni.
— Odwiąż nasz! — doradziła żona.
Stanął, dzwonek od duhy odwiązał i słuchał.
Była martwa, ciężka cisza.
Krzyknął z całych sił, długo, kilkakroć. Głos zginął bez echa. Powietrze stało się gęste i poczęły je ćmić płatki duże, rzadkie, padające monotonnie. W minutę odzież ich była biała.
— Śnieżyca! — szepnęła Marja, rozglądając się wkoło.
Spojrzeli na siebie, oboje okropną myślą tknięci.
— Siadaj, a zdaj kierunek koniom! Popędzaj je, ale drogi nie szukaj! Niech idą, gdzie chcą.
Usłuchał machinalnie. Ruszyli.
Uczyniła się ciemność. Step i niebo zlały się w jedną szaro-białą masę, przeciętą zygzakami śniegu, który stawał się jakby ulewą puchu, mamił wzrok, zasypywał żywcem.
— Pierwszy raz cię to spotyka! — ozwała się Marja. — Mnie się zdarzyło przed kilku laty błądzić dobę między Petrówką i Lebjażą. Ojciec wyjechał mnie szukać z kilkudziesięciu chłopami i odnalazł ledwie żywą.
— Tutaj nas chyba Bóg odnajdzie i doprowadzi, bo ludzi niema na kilkadziesiąt wiorst wokoło. Andrjanek też pewnie błądzi.
— Niezawodnie. Przy pogodzie trudno trafić, a teraz niepodobna! Nie forsuj koni, jeśli ustaną, śnieg nas pogrzebie.
Mrozowicki konie wstrzymał. Okryte potem, dymiące szły, kędy ich wiodła wilczata klacz. Zwierzę to czuło niebezpieczeństwo instynktem stepowym. Węszyła to ziemię, to powietrze, niespokojna, skupiona w sobie, rżąc od czasu do czasu i strzygąc uszami. Śnieg już upadł po kolana. Antoni znowu wołał i dzwonił, ale dźwięk ginął, rozpływał się w zbitem powietrzu. Posuwali się zwolna, nie widząc nawet koni przed sobą. Było to straszne.
— I to trwać może trzy doby — mruknął Mrozowicki.
— Może.
— A jak konie ustaną?
— To śmierć.
Spojrzeli na siebie.
— Straszno ci? — spytała blademi usty.
— Umierać teraz! Mój Boże! — szepnął, wzdrygając się.
— Nie dawaj koniom stanąć! Niech idą, niech idą! — zawołała.
Sanie otarły się o coś. Był to pień brzozy.
— Lasek! — rzekł Antoni. — Może wśród drzew zostać?
— Nie, nie! Jedźmy, ruszajmy się! Gdy staniemy, będzie po nas!
Zaciął konie. Brnęły w śniegu, chrapiąc, odurzone i zalękłe. Sanie tonęły w tym puchu. Nagle zaszumiało, zahuczało coś, jakby stado wielkich ptaków zrywało się do lotu, i wicher uderzył konie w piersi z takim impetem, że się zwróciły, zgarnęły łby do ziemi, zatoczyły się jak pijane.
— Buran — szepnęła Marja.
Wicher zatamował im głos. Śnieg nie padał, płatków widać nie było, tylko tumany białe leciały bez przerwy z gwizdem, rykiem, chichotem, płaczem, śmiechem strasznym. To tak wicher wygrywał stepowi.
Antoni stanął prosto i począł bić konie. Resztkami sił i strachem wiedzione, parły naprzód, zapadając się coraz głębiej. Szarpały nierówno sanie, wicher je popychał, i tak pędzili czas jakiś. Wreszcie Antoni na żonę się obejrzał. Oczy miała zamknięte.
— Maryniu, zimno ci? — spytał.
Ocknęła się i wyprostowała.
— Nie. Tylko mnie bardzo sen morzy.
— Nie poddawaj się, na miłość boską! Zmarzniesz na śmierć, gdy zaśniesz!
— Ja wiem, ale oprzeć się nie mogę.
— Zlituj się nade mną! To śmierć!
Rzucił konie. Począł jej ręce rozcierać, śniegiem oczy zwilżać a wreszcie za ramiona trząść. Rzeźwiała na chwilę i znowu opadały ciężkie powieki, osuwała się, niezdolna zapanować. Przemocą wlał jej do ust wódki i sam wypił, czując, że kostnieje.
Konie stanęły. Spojrzał, nieprzytomny prawie. Śnieg dochodził im piersi. Przerażone, zaczęły się szarpać, gryźć, dziko kwiczeć, targać uprząż, wspinać się rozpaczliwie. Wreszcie wilczata klacz zerwała hołoble, lejce pękły, a ona z rozwianą grzywą, z krwią nabiegłemi oczami, wściekła wpadła w zaspę, przebrnęła ją i znikła. Pozostałe, słabsze, zarżały tylko żałośnie, wspięły się i popadały, miotając się coraz słabiej. Tedy Antoni zobaczył śmierć naocznie. Stała przed nim. Całun to jej był, co ich pokrywał, śpiew to jej był ten wicher; państwem jej był ten gąszcz biały, szary, co otaczał ich zewsząd.
Wyskoczył z sań i żonę wziął na ramiona. Sam nic wiedział, co czynił. Pies go za rękaw uchwycił i zawył. Więc i on zawył do zwierza podobnie. Począł rękami odrzucać śnieg z sani, na sam spód ułożył śpiącą, okrył ją, czem miał, i sam się skulił przy niej, ogrzewając oddechem. Tomój wsunął się i przy boku swej pani się ułożył.
Tę bryłę dwojga ludzi i psa śnieg począł zakrywać, a na nich schodził sen śmiertelny. Zrazu widać było głowy końskie i futra w saniach, z pod których słaby ruch dawał wiedzieć, że żyją. Potem na gładkim stepie konie, ludzie, sanki uczyniły tylko garb, do mogiły podobny i jak mogiła nieżywy. Buran szalał coraz wścieklej i noc zdawała się nie mieć kresu.
Andrjanek i Łukowski zgubili dzwonek. Tedy chłop przezorny zawrócił konie i pilnie bacząc na swój ślad, trafił zpowrotem do futoru. Spodziewał się tam już zastać Mrozowickiego i strapił się mocno.
— Zbłądzili! Zbaw ich, Boże! — szepnął, widząc, że zanim burza nie przejdzie, poszukiwania będą daremne.
Zmęczeni, pokładli się obadwa i zaraz zasnęli. Szyszkówna nie raczyła się do nich odezwać i udawała śpiącą. Gdy się jednak upewniła, że nie słyszą, wstała i oparłszy się o okno, przysłuchiwała się burzy. Nie strach jej było, owszem, robiło to wycie dziką przyjemność. Widziała w myśli konanie dwojga ludzi. Jednego na rękachby wyniosła, życie ważąc ochotnie; drugą własnemiby rękami dobiła. Połączyli się, niech więc giną razem! Gdy odjeżdżali, spodziewała się, że noc ta będzie ich ostatnią. Nie będzie on tamtej pieścił i całował; zastygną, nie dojechawszy do domu. Nienawiść przemogła jej miłość, gdy tak stała, słuchając buranu.
Nagle uszu jej doleciał głos inny. Było to stękanie, chrapanie, głuche uderzenia.
Coś zaciemniało za okienkiem i zwaliło się u progu. Dziewczyna wzięła siekierę i nieustraszona wyszła do sieni.
— Kto tam? — spytała, a nie otrzymując odpowiedzi, rozwarła śmiało drzwi.
Coś wielkiego leżało na śniegu. Trąciła nogą, potem ręką. Był to koń. Niespokojna, ciekawa, wróciła do chaty i zapaliła latarnię. Przy niepewnem świetle łojówki obejrzała zwierzę i poznała wilczatą klacz Antoniego. Tedy nagle, wobec tego dowodu zguby, poczuła strach i ból w duszy. Przekonała się, że zwierzę żyje, nakryła je płachtą, a potem chwilę stała, szarpana tysiącznemi myślami.
Dwa razy zbliżyła się do posłania Andrjanka i wróciła. Wicher bił o ściany chaty i chichotał. Stanął jej w pamięci ów wieczór letni, gdy kupiec z kosami tu zabłądził. Mówił jej o kraju dalekim, nauczył piosenki, dobry był, o, dobry!
Oparła się o ścianę i zapłakała. Ze łzami spłynęła jej zaciętość. Już bez wahania podeszła do Andrjanka i trąciła go:
— Wstawaj! Antoniego klacz leży pod progiem.
— Klacz, sama? A oni? — wybełkotał chłop, walcząc ze snem.
— Oni pewnie w zaspie ugrzęźli.
— Nu, to co?
— Idź szukać!
— Czy ty rozum straciła? Co to: step — podwórze, żebym ich znalazł?
— Głupiś! Kiedy klacz jest, to i oni niedaleko; konie wracały własnym śladem, póki sił stało.
— Aha, a ślad kto znajdzie? Ty sama głupia!
— Moje psy znajdą. Dosyć gadać! Dzień się robi! Ruszajmy!
— Och, ty, Boże mój! — stęknął Andrjanek. — A jeśli i znajdziemy, to zmarzłych. Miły druh mój, nieszczęsny!
Wstał i Łukowskiego obudził.
Dziewczyna zabrała łopaty i drągi, zawołała psy do siebie i gładząc je, dała powąchać szal wełniany, który niegdyś Antoni w futorze zostawił. Chowała go dotąd w swej skrzyni. Potem wyprowadziła je na podwórze i kazała obwąchać klacz i puściła je naprzód, komenderując: szukać!
Brytany odważnie ruszyły w śnieżycę, za nimi Szyszkówna z łopatą w garści.
Dzień się ledwie poczynał mętny, wicher z nóg walił, śnieg zasypywał oczy. Aby się nie zgubić, dziewczyna obwiązała się sznurem, którego koniec trzymał Andrjanek; w środku szedł Łukowski. Posuwali się wolno, bo psy często traciły ślad, grzebały śnieg, krążyły, wracały po sto razy w jedno miejsce. Ludzie zapadali w zaspy, pomimo mrozu, borykając się z wichrem, bez tchu byli i potem okryci.
Po kilku godzinach zaledwie dotarli brzeźniaku, o kilkaset kroków od chaty. Futor znikł z oczu i Andrjanek rzekł:
— Daj Boże do nocy dom odszukać!
Szyszkówna brnęła dalej, odzywając się tylko do psów. Wtem obadwa brytany dopadły zaspy i tam zawzięcie grzebać zaczęły.
Dziewczyna zapadała po ramiona, ginęła chwilami z głową i darła się zawzięcie do nich.
— Och, ty, Boże mój! — mruknął Andrjanek. — Żebym żony nie miał, jąbym wziął. Ot, mocna!
— Znalazły coś psy! — krzyknął Łukowski.
— Et! — odparł chłop. — To pewnie Szamana, swego gospodarza zwietrzyły.
Zapadł po szyję i sapiąc, rzekł:
— Oparłem się o coś twardego. Ratujcie!
Łukowski zaczął kopać śnieg. Wicher nanosił im coraz nowego. Był to trud wściekły. Dziewczyna zrzuciła kożuch, pracowała zajadle. Trwało to godzinę. Omdlewały ramiona. Nagle łopata uderzyła o coś twardego; był to łeb koński, sztywny, martwy, z zastygłą u warg krwawą pianą.
— To oni! — głucho szepnął Andrjanek. — Już zastygli!
Teraz pewność dodawała im sił nadludzkich. Odrzucali śnieg rękami, nogami, psy go pyskami wierciły. Dotarli futer i wojłoków i z pod nich coś się zaruszało i wydobył się Tomój, trzęsąc się na całem ciele. Brytany wnet się rzuciły na niego, zęby szczerząc i warcząc, ale on do walki był niezdatny i z futer usunąć się nie dał, do śmierci wierny.
Zaczęto oddzierać przymarzłe wojłoki i Szyszkówna rzuciła łopatę, porwała za ramiona Antoniego. Sztywny był, biały, zimny jak kość. Ułamek pletni trzymał w jednej dłoni, drugiem ramieniem żonę obejmował.
Dziewczyna szarpnęła go, zsunęła na śnieg, położyła nawznak. Andrjanek wziął na ręcę Marję.
— Udusili się — rzekł.
— Nieprawda! Żyć będą! — mruknęła dziewczyna.
— Uważajcie! Miejsce, gdzie pies leżał, ciepłe — rzekł Łukowski.
— Aha, prawda! Nu to trzeć ich, tarzać, ruszać. Ot wódki butelka! Wlać w gardło!
Zrzucili wszyscy kożuchy i poczęli ratować nieszczęsnych. Antoni pierwszy, po kilku daremnych próbach, przełknął wódkę. Szyszkówna posadziła go, tarła śniegiem, ogrzewała własnym oddechem.
— Żywa i ona — krzyknął Andrjanek. — Teraz na plecy ich wziąć i do chaty, do chaty, do chaty, do ciepła! Anu, psy, prowadzić!
Jak dziecko, tak niósł Marję. Za nim dziewczyna z Łukowskim dźwigali Antoniego. Teraz brytany nie błądziły, od chaty w ich nozdrza dym zalatywał i prowadził. Buran wciąż szalał i ciężka to była droga. Jak atomy byli ludzie wobec potęgi stepu, który jakby przez zemstę, że mu łup wydarli, znieść ich chciał ze swej powierzchni. I nie zmógł tych maluczkich. W chacie, pod wpływem ciepła i wódki, powrócili do życia żywcem pogrzebani. Ocknęli się i poszukali siebie wzajemnie oczami, potem rozejrzeli się błędni.
— W imię Ojca i Syna! — przeżegnał się Antoni.
Marja spostrzegła Andrjanka, ogień, Szyszkównę i zapłakała ze szczęścia.
Tomój siedział naprzeciw niej i w oczy patrzał.
— Mój Boże, — szepnął Antoni — czy mnie się śniło, czy też naprawdę umarłem? Oj, naprawdę, bo rękę odmroziłem. Dobrze żyć!
— Ale jużbyś nie żył, gdyby nie pies — odparł chłop. — On was odratował i dziewczyna, że nas w porę zbudziła.
— Która godzina? — spytała Marja.
— Wieczór. Doba, jakeśmy stąd odjechali.
— Bóg łaskaw nad nami. Gdzieście nas znaleźli? Jakim cudem?
— Ot, za brzeźniakiem. Psy zawiodły. Nu, cud! Wspomnicie moje słowo. Wam się będzie wiodło, bo jeśli was buran nie zjadł, to nic nie zje. Ja z tobą, Antoni, do każdej spółki stanę.
— Nie moje szczęście, ale żony. Mnieby już dzisiaj śmierć wzięła bez niej.
Tak byli osłabli, że się nie mogli utrzymać na nogach. Wicher i do chaty się wdzierał, a dym z komina napełniał izbę. Ciemno było i mroczno i chyba trudno było o bardziej ponure otoczenie.
— To tak na grobie Szamana czarty ucztują — rzekł Andrjanek.
Łukowski siedział na ławie i na Szyszkównę zerkał. Brytany u nóg się jej pokładły, a ona znowu ponura była i milcząca. Niekiedy zpodełba patrzała na Mrozowickich. Wreszcie Andrjanek począł opowiadać. Znał on step od dziecka i niejedną taką burzę wśród niego przebył.
— Zeszłej zimy całe wesele huragan zasypał — mówił obojętnie. — Od wsi do wsi jechał orszak sani kilkanaście... i zginęli. Ludzi czterdzieści. Szukano ich daremnie. Dopiero latem przypadkiem trafiłem na nich. Rzędem sanie stały i końskie kości i ludzkie ostatki. Trawa i burzany już je pojęły i gniazd ptasich pełno w wojłokach i futrach. Sępy opodal osiadły, a lisy pokopały jamy. Już i tarbagany ich się nie lękały, choć strzelb kilka leżało w saniach i tak smyrgały wśród tych kości. Takci step i rodzi, i morzy.
— Biedni Kirgizi w swych jurtach! — rzekł Antoni.
— Kirgiz, jak chomik, w norze się przyczai, najgorsze przetrwa. Słyszycie? Już buran się zmęczył, sapie, zaraz legnie.
Wszyscy nadstawili uszu. Na dworze zrzadka dawało się rozróżnić dyszenie wichru. Potem ryk jeden potężny — i nastała cisza.
— To mróz! — rzekł chłop. — Dokuczył mu hałas, więc rękę podniósł i zacisnął. Przy nim wszystko milczy. On pan!
Istotnie step milczał. Buran leżał, zdławiony na śmierć. Przez szybki z miki zajrzała jasność srebrna i w jednej chwili izba ostygła, ludzie się wzdrygnęli. Na dworze był wielki spokój, niebo zaroiło się miljonem gwiazd, śnieg kamieniał w okamgnieniu i nagłe z łoskotem gromu pękł lód na jeziorku.
— Ot znak, że mróz wygrał — rzekł chłop. — Gdybyśmy czekali z ratunkiem do tej pory, byłoby po was.
— Sądzono nam żyć — rzekła Marja.
— Aha, i sądzono wielki los. Zobaczycie.
Łukowski przysunął się do Szyszkówny i coś jej szeptał. Nie zdawała się słuchać. Gdy jednak rankiem zaczęto rozmyślać, jak wrócą bez koni i sań.
Łukowski się ozwał:
— Zmieścicie się na Andrjanka podwodę. Ja się ostanę. Nijak mi swojaczkę rzucić samą!
Chłop, śmiejąc się, popatrzał na nich.
— Prawda jest! — potwierdził.
Przy rozstaniu Marja uścisnęła dziewczynę i coś jej szepnęła, od czego poczerwieniała mocno.
Potem Antoni przystąpił.
— Zośka! — rzekł. — Źlem ja cię sądził. Daruj! Dobrą masz duszę.
Spojrzała na niego.
— Miłowałam ciebie, przeto żyjesz — mruknęła. — Przeze mnie ci źle było, przeze mnie będzie dobrze. Jedź z Bogiem!
Odwróciła się szybko i poczęła swe psy gładzić.
Dzwonek się ozwał i bił długi czas w rozrzedzonem powietrzu. Na błękitno srebrnem morzu jak łódka szły sanie bez szelestu.
Andrjanek, trochę pijany, gwizdał, a Marja rzekła:
— Bacz, Antek, to ostatnie było. Teraz do życia wróciliśmy, aby pracować, zabiegać, zbierać. Tak po tym śniegu iść będziemy, aż dojdziemy, kędy pszenice się chwieją, topole gwarzą, smółki po łąkach kwitną.
— A, nie mów, — odparł — bo serce z piersi wyskoczy!
— Długie dni, długie lata! — szepnęła.
— Da Bóg doczekać!

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.