Anima vilis/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Anima vilis
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII

Szumski był blagier i egoista, był też bystry, rzutki i nadzwyczaj gładki. Rzucony bez żadnego przygotowania i zasobów na grunt syberyjski, gdzie marniały setki jemu podobnych dyletantów, w bardzo prędkim czasie zdobył sobie byt dostatni i stanowisko pewne. Szyszkin go nie lubił, więc się postarał o łaski jego zięciów i zakorzenił się wśród nich. Z hulaką Smolinem był hulaką, z krętym Berezinem był kręty, czasem w podziw go wprawiał odwagą, z jaką przeprowadzał interesy niepewne i krzywe, gdzie wszystko zależało od bezczelności i szalonej odwagi.
Zczasem stał się im niezbędnym powiernikiem tajemnic firmy, doradcą w razach niebezpiecznych. Z tą samą bezczelnością i odwagą prowadził romans ze Smolinową w oczach jej męża i swej narzeczonej; z tą bezczelnością ogrywał do nitki pijanego Smolina, a nieznajomość fachu technika pokrywał setką słów, pochwytanych z jakichś podręczników i encyklopedyj, oszołomiając niemi starego Szyszkina w razach gorzelnianych katastrof.
Starczyło mu czasu na wszystko. Dziś był w gorzelniach, jutro w hurtownym składzie wódki, pojutrze w Lebjaży; umiał pieniędzmi Szyszkina obracać na swoją rękę, a zawsze w porę je zwrócić; potrafił hulać po całych nocach, a potem pracować dzień cały. Umiał wreszcie grać, śpiewać, tańczyć, był ulubieńcem kobiet, życiem każdego zebrania. Zastosowywał się doskonale do wszelkiego towarzystwa i otoczenia, nie miał żadnych przekonań, fantazyj i złych humorów. Lubiany był ogólnie, ale nie miał przyjaciela.
Smolina zupełnie opanował. Sybirak słabej był głowy, powodzenie wytrąciło go z równowagi. Zdobył fundusz, utrzymać go nie miał siły i zdolności. Za długie lata ciężkiej pracy i niedostatku wynagradzał sobie użyciem teraz. Szumski nauczył go używać po europejsku, mentorem był i kolegą zarazem. Orgje ich budziły podziw zgrozy, a stanowisko hamowało krytykę.
Miał Szumski świetne dochody i wiodło mu się wszędy. Jużby kapitał zebrał, gdyby nie karty i Smolinowa. Karty były zmienne. Co wygrał u kolegi, przegrywał z wielkim procentem innym graczom w klubie. Była szajka, która żyła z niego. Smolinowa zaś była niewyczerpana w pomysłach zbytku i kaprysów. Bał się jej gwałtowności i spełniał najdziksze żądania. Kobiecie tej nawet Szumski nie potrafił dać rady. Opanowawszy wszystkich, przez nią został opanowany. I był to czarny punkt jego życia ten stosunek. Była to niewola, z której wydostać się nie mógł. Przychodziło między nimi do scen gwałtownych; zazdrosna była jak tygrysica, namiętna do wściekłości. Tolerowała pannę Gostyńską, nie znosiła innych romansików, nawet zabawy. Gdyby nie ona, Szumski pozostałby na Syberji, ale się jej bał i czuł instynktownie w tej kochance nieubłaganego wroga. Czasem po złej scenie strach go ogarniał i rozpacz, liczył z niecierpliwością dnie i godziny swego tutaj pobytu i drżał, on, co ze wszystkiego i wszystkich drwił lekceważąco.
Potem doznał jeszcze drugiego gwałtownego wrażenia: była to antypatja, niczem nieuzasadniona, do Mrozowickiego. Znienawidził go od pierwszego zetknięcia i z każdym dniem gorzej niecierpiał. Czuł w nim nie wroga, ale rywala. Niepowodzenia Antoniego napełniały go wielką radością, ale mało mu tego było. O, mało!
Pomimo wszystko chłopak nie zginął. Służył doktorowi, stał się domownikiem, przyjacielem. Szumskiemu w Lebjaży grunt się z pod nóg usuwał. Szyszkin zaś w razie technicznych trudności mawiał z dobrodusznością kata:
— Nic to! Jak nie dasz rady, poślę do doktora, niech nam da swego technika. Ten tylko spojrzy i kwestję rozwiąże.
Wtedy Szumski zieleniał z wściekłości i poprzysięgał w duchu zemstę.
Wreszcie pewnego dnia i Smolinowa dolała oliwy do ognia.
— Szukał tu dzisiaj tego pijaka (było to jej zwykłe określenie męża) komisant doktora z Lebjaży. Śliczny chłopiec, zdrów, silny, wysoki jak gwardzista. Dobry też być musi i delikatny. Rozmawiałam z nim. Cha, cha, cha! Głupia będzie doktorówna, jeśli was sobie nie przehandluje.
Szumskiego złość poderwała z miejsca. Wypadł jak z procy i pojechał do Lebjaży.
Wieczór już był. Po pracowitym dniu na mrozie zebrali się wszyscy w gabinecie doktora, wkoło komina, i zabawiali się wybornie. Stary z kilku kolegami równego wieku grał w karty, w gieryłasza, na papierze, Utowiczowa robiła machinalnie pończochę, a obok niej milczący Andukajtys pilnował ognia, gryząc postne suchary.
Mrozowicki grał na skrzypcach kolendową, prostą melodję, a panna Marja w cieniu, o ścianę oparłszy głowę, słuchała zamyślona, czy drzemiąca. Zdawało się Szumskiemu, że z pod powiek przymkniętych patrzy na młodzieńca, a on na nią.
Wejście narzeczonego spłoszyło całą gromadkę. Utowiczowa zatroskała się o wieczerzę dla zziębniętego, Andukajtys zamruczał coś o drzewie na komin, Mrozowicki smyczek odłożył i struny począł nakręcać. Tylko dziewczyna wcale się nie poruszyła. Szumski przywitał się, nadrabiając miną, rzucił grającym parę dowcipów i zbliżył się do narzeczonej.
— Przerwałem milą zabawę! — rzekł szyderczo.
— Wcale nie. Możemy dalej ją prowadzić.
— A jeśli mi ona się nie podoba?
— Możemy zastosować się do pana. Skądże to Bóg prowadzi?
— Z Kurhanu. Pierwszy raz w życiu widzę panią bezczynną i rozmarzoną.
Za całą odpowiedź ruszyła brwiami.
Mrozowicki wstał i wyszedł, nie chcąc być natrętnym.
Szumski przeprowadził go oczami.
— Powiedziano mi dzisiaj w Kurhanie, że pani przehandlowała mnie na tego!... — rzekł nagle bez żadnego wstępu.
— Któż to powiedział? Smolinowa zapewne?
— Jaka pani domyślna!
— Na to nie trzeba domyślności. Po zdaniu poznaje się autora. Cóż jeszcze powiedziała?
— Nic więcej. Dla mnie to dosyć.
— Zadziwiająca dobroć z jej strony, że na tem przestała. Myślałam, że w dalszym ciągu zupełnie mnie z sobą porówna.
— Więc pani potwierdza! — zawołał ostro.
— Ja? — odparła równie ostro. — Wiedz pan, że gdyby tak było, usłyszałby to pan ode mnie pierwej niż od ludzi.
— Pani nie ma prawa tego mówić i czynić!
— Równie jak pan, a jednak...
— Pani wierzy oszczerstwom, które na mnie rzuca ten chłystek.
— Pan Mrozowicki nie mówił mi nigdy nic o panu. Byłoby to zbyteczne.
— Ja pani dowiodę, że to on właśnie jest oszustem!
— Dowodź pan, czego chcesz, tylko nie swojej wiary i uczciwości względem mnie.
To mówiąc, wstała i wyszła, a on pozostał rozdrażniony, mściwy. Czuł, że świetna partja wysuwa mu się z rąk, postanowił być nadal ostrożniejszym.
Coście żegnali gospodarza. Szumski zasiadł do wieczerzy.
— Chłopcy! — zawołał doktór do swych pomocników. — Idźcie spać! O świcie niech mi Andukajtys rusza do Gladjanki po zboże, a ty, Antku, obdzielisz wódką szynki.
Obadwa siedzieli pod piecem i odpowiedzieli unisono: — Słucham.
Po chwili Mrozowicki trącił Żmudzina.
— Zamienimy się! — szepnął.
Andukajtys rozwarł wilczą paszczękę, śmiejąc się po swojemu.
— Na futor się panu kce! — odparł równie cicho. — Dobrze, zamienimy się!
Szumski szept ten usłyszał i zapamiętał.
Nazajutrz Antoni furmanki zebrał i ruszył po zboże. Zpowrotem transport wyprzedził i na bok z drogi zjechał. Znał już punkt, skąd do futoru Szamana niedaleko było, rzucił się w step bez śladu i zaledwie wieczorem pod samą Lebjażą znowu swe furmanki spotkał. Tak zwykle czynił, ilekroć mu tamtędy droga wypadła, nie budząc żadnych podejrzeń zwierzchnika. Tego wieczora również spokojny był, wesół i dobrej myśli, wchodząc do domu. Zdziwił się nieco, ujrzawszy Szumskiego.
— Cóż to tak późno? — zagadnął doktór.
Zauważył Antoni, że wszyscy patrzyli na niego badawczo, nawet panna Marja podniosła oczy od rachunkowej księgi.
— Nie zdaje mi się, bym dłużej bawił niż zwykle — rzekł, mimowoli zalękły.
— Dlaczegóż to zamieniłeś się z Andukajtysem?
— Myślałem, że panu to obojętne, kto zboże dostawi, byle było na czas.
— Zapewne! To mniejsza. Nie zajeżdżałeś nigdzie po drodze?
Chłopak sekundę się zawahał. Chciał prawdę rzec, ale pomyślał, że mu doktór może zabronić odwiedzin w futorze, więc bąknął:
— Nie, panie! — i poczerwieniał ze wstydu.
Szumski się roześmiał triumfująco.
— Pocóż taki sekret z wizyty u Szamana? Przecie i swoje interesy przy cudzych można załatwić. Trzeba odwiedzić wspólnika, dowiedzieć się o obrocie pieniędzy. Dobrze procentują te 1300 rubli? Co? A i córeczka Szamana coś warta! To jakby w gronie rodziny, musi czas biec mile! Cha, cha, cha!
Mrozowicki pod surowym wzrokiem doktora i dziewczyny oczy spuścił, ale na szyderstwo i obelgę stracił panowanie nad sobą.
— A panu co do tego! — zawołał, blednąc. — Wolno mi mieć znajomych i stosunki, jakie mi się podoba, bylebym służbę spełnił. A gdybym pieniądze ukradł, tobym za nie nie odsługiwał, alebym potrafił hulać za nie nie gorzej pana!
Gdyby Szumskiego nie było, możeby nie skłamał, a zapewneby się nie uniósł.
Gniewem pogarszał swe położenie.
— Więc byłeś u Szamana? — spytał doktór, bębniąc palcami po stole.
— Byłem, panie! — odparł lakonicznie.
— I bywasz tam często?
— Bywam, ilekroć mogę.
— I masz tam kochankę?
Coraz bardziej rozdrażniało go to śledztwo i drwiący śmiech Szumskiego. Zacinał się w złości i niechęci.
— Mam! — odparł zuchwale.
Nikt więcej nic nie rzekł i nikt się do niego nie odezwał przez cały wieczór. Szumski ostentacyjnie szeptał coś doktorowi, Utowiczowa wzdychała, panna Marja odwracała od niego oczy. Był jak pod pręgierzem. Nie tknął jadła, zdrożony i głodny, skrył się do stancji, którą odziedziczył po zmarłym przyjacielu. Tak był rozdrażniony, że mu zęby szczękały jak w febrze, a płatki czerwone latały przed oczami. Nie mógł usiedzieć na miejscu, chodził po izbie jak zwierz dziki.
Było już bardzo późno, gdy się wsunął Andukajtys.
Antoni stanął przed nim, niezdolny milczeć.
— Zrobił mnie Szumski złodziejem! — mruknął. — Słyszałeś?
— Ale! Tak dowiódł dokumentnie, że oni i nie wątpią. Od południa siedzi i gada.
— Gadzina! — burknął chłopak. — Wpadnie on mi w ręce kiedy, to żyw nie wyjdzie!
— I bo nie warto żywić! — spokojnie potwierdził Żmudzin.
Usiadł w kącie i długo milczał, wreszcie, zniżając głos, zaczął:
— Mnie kce się uciec. Ta ciotka ino mi w gębę zagląda, jakbym dużo jadł. Przeczekam mrozy i pójdę.
— Gdzie? — spytał przez zęby Antoni.
— Złoto kopać. Na jesieni wrócił jeden stamtąd i dotąd jeszcze wszystkiego nie przehulał, tak się szelma obłowił.
— Kto taki?
— Taki ryży, Szyszko. Nie widziałeś go w Kurhanie? Szumskiego kompanja.
— Szyszko? Franciszek może? — zagadnął Antoni, stając nagle.
— A może.
— To będzie pewnie brat mojej dziewczyny.
— No, jej pilnuj, bo on, jak mu nie stanie złota dla Szumskiego, to i ją postawi i przegra. A nasz młody pan to lubi.
Antoni się wzdrygnął.
— A ty pójdziesz ze mną po złoto? — spytał Andukajtys.
— Drwisz chyba! Ja tu w niewoli. A zresztą, nie z mojem szczęściem złota szukać. Chodźmy stąd, bo mi duszno. Wstąpimy do szynku.
Wyszli, ale Żmudzin ujrzał w kuchni chleb świeży i został, rozkoszując się zapachem. Antoni wrócił nad ranem ponury, opryskliwy, zniechęcony i zbuntowany ostatecznie. Od tego dnia między rodziną doktora a nim zapanowała głucha niechęć i chłód. Poza interesem on się do nikogo nie odzywał, a oni przestali go za domownika uważać. Spełniał rozkazy ściśle, ale się tylko za sługę uważał. Załatwiwszy nakazaną robotę, ulatniał się z domu, włóczył się kędyś po całych wieczorach i nocach, w dnie świąteczne wcale się nie pokazywał. Ze wstrętem widocznym sięgał do strawy i głodził się umyślnie, obchodząc się często kawałkiem chleba; odzież sam sobie łatał, a bieliznę nauczył się prać, byle jak najmniej od gospodarzy potrzebować. Szumski nigdy go nie spotykał w Lebjaży, a chociaż ani doktór, ani panna Marja nie skarżyli się wcale, zrozumiał, że rywala ostatecznie pognębił.
Parę miesięcy upłynęło w ten sposób ciężkich, długich. Tak gorzko i smutno było Antoniemu, że ochoty nie czuł odwiedzenia futoru. Wreszcie dnia pewnego, eskortując tabun bydła, gnany do gorzelni, zboczył do forteczki Szamana. Zasypana była do połowy śniegiem i jak zwykle, wyglądała niezamieszkała. Długo się do drzwi dobijał, zanim mu otworzył sam gospodarz, nie okazując wcale ochoty przyjęcia gościa.
— Ty do dziewczyny? — zaskrzeczał. — Idź swoją drogą i szukaj jej gdzie indziej! Poszła ode mnie!
— Gdzie? Kłamiesz! — krzyknął Antoni.
— Brat ją wykupił i zabrał. Taka umowa była.
— Dawno?
— Ot, będzie parę tygodni. Mnie wszystko jedno, za pół roku taniej ją dostanę. Ano, teraz potrzebna mu była! A tobie także lepiej. Bliżej ją masz, w Kurhanie. Szczęśliwej drogi!
Zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Antoni, jak nieprzytomny, wsiadł do sanek i ile koń wyskoczy, popędził. Minął swój tabun i Lebjażę, poleciał wprost do Kurhanu.
Łatwo się rozpytał o mieszkanie Szyszki. Zajmował piękny dom nad Tobołem. Rzęsiście był oświetlony i zaraz na wstępie ujrzał Antoni wszystkich szulerów miejscowych, zajętych „robotą“. Stosy asygnat i złota pokrywały stoliki, twarze były dzikie, pijane szałem i alkoholem, którego płynęły strugi.
Mrozowicki spytał służącego o gospodarza.
Siedział przy Szumskim i grał zapamiętale, napół przytomny. Antoni mu się przedstawił.
— Bardzom rad! — mruknął drab ryży, barczysty, o twarzy zbója. — Chce pan do kompanji? Uprzejmie proszę. Szanuję ludzi, którzy płacą gotówką, dobrze piją, po trzy doby nie wstają od kart. Siadaj pan!
— Dziękuję! Chciałem się zobaczyć z pańską siostrą — rzekł Antoni, niechętnie nań patrząc.
— Z moją siostrą? O to proś pan Szumskiego. Przegrałem mu ją na trzy miesiące. Potem mogę ją panu przegrać. Nie idzie mi karta od pewnego czasu.
Antoni zwrócił się do Szumskiego:
— Pan się żeni z panną Szyszkówną?
— A panu co do tego?
— I bardzo. Bo ja się z nią chcę żenić!
— Możesz ją pan sobie wziąć za trzy miesiące. Tymczasem ja się nią nacieszę!
Antoni ramię podniósł, pięść zwinął i uderzył Szumskiego w twarz. Ten się zachwiał i spadł z krzesła, wnet jednak się porwał, chwycił ze stołu ciężki lichtarz i cisnął na przeciwnika. Antoni się uchylił i uniknął ciosu. Tedy Szumski mu skoczył do piersi i rozpoczęła się karczemna bójka.
Kilku bliższych graczy podniosło głowy i wnet wróciło do swego zajęcia. Dalsi nie zwracali na hałas najmniejszej uwagi. Tyle razy burdy się tu działy o oszustwa, o fałszywe banknoty i znaczone karty!
Szyszko krwawemi oczami patrzał chwilę na walczących, gwiżdżąc przez zęby. Potem wziął kredę, w rachunkach pozmieniał kreski i ze stosu pieniędzy Szumskiego garść wsunął do kieszeni. Wreszcie wstał ciężko i poszedł do stołu z wódką, zataczając się i potykając.
W tej chwili Szumski z głuchym jękiem upadł na ziemię, a Mrozowicki obejrzał się wkoło, splunął i wyszedł.
W tej jednej chwili odzyskał trzeźwość i spokój i już nie kochał dziewczyny. Ohydne to otoczenie wstrętem go przejęło. Wstyd mu było, że kiedykolwiek poważnie o niej pomyślał. Wsiadł na swe sanki i spiesznie odjechał. Teraz dopiero wspomniał swe woły, obowiązek, niezadowolenie doktora i popędził, co koń wyskoczy, szukać tabunu. Dognał go i pierwszy raz od lata czuł się swobodniejszym i ochotniejszym do pracy. Zdał bydło dozorcom gorzelanym i po trzech dniach wrócił do Lebjaży.
Na wstępie spostrzegł twarze ponure. Utowiczowa płakała nawet. Spojrzano po nim, jakby się wcale nie spodziewano powrotu.
To go zmroziło znowu. Sposępniał i milczał.
Po wieczerzy doktór zawołał Mrozowickiego i zamknął za nim drzwi gabinetu. Chłopak trząsł się jak w febrze.
— Wiesz, że Szumski leży ciężko chory! — zagaił stary. — Opatrywałem go. Jest tak pobity, że opuchł. Cóż to? Zabić go chciałeś?
— On mnie już zabił! — mruknął Antoni. — Więc choćbym chciał jego życia, jeszczeby mi nie zapłacił za krzywdę.
— Mylisz się! Prawda nie potrzebuje żadnych wypłat. Zresztą nie szło ci o krzywdę, ale o jakąś dziewczynę. Teraz musimy się rozstać! Po tym skandalu nie mogę ciebie trzymać. Ubliżyłoby to zbytnio temu, który ma być moim zięciem.
— Panie! — jęknął Antoni. — A jakże się z długu uiszczę? Proszę mnie nie gubić!
— Sam się gubisz! Wyczerpałeś moją względność i cierpliwość. Możesz iść. O dług nie mam pretensji.
Chłopak hardo się wyprostował.
— Jak pan każe, tak się stanie. Nie ma pan nade mną litości i ze wszystkiego odarty stąd odejdę. Prawda przecie nie zginie i kiedyś pan tej chwili pożałuje. Zdeptały mnie wszystkie niedole. Co mam się bronić? Bywajcie zdrowi!
I raz drugi wyszedł z tego domu. Teraz jednak śmielej odchodził, śmiało patrzał w oczy.
Wstąpił do kuchni, ujrzawszy pannę Marję samą jedną. Podniosła na niego oczy i zdziwił się, nie widząc w nich gniewu.
— Wygnał pana przecie ten człowiek! Nie miej pan żalu do ojca. Musiał to uczynić. Nie należało się unosić. Oni byli nietrzeźwi, a pan rozdrażniony chwilową stratą ukochanej. Odnajdzie ją pan przecie.
— Nie będę wcale szukał. Zdaje mi się, że nie istniała dla mnie. Może ją pan Szumski zachować!
— Może. Dziś uwiadomiłam go o tem listownie. I mnie się zdaje, że on nigdy nie istniał.
— Pani z nim zerwała?
— Tak. To dziwi pana? Śmiał wymagać od ojca usunięcia pana z powodu zwady o kochankę. To przechodziło wszelką względność. Ojciec się oburza na pana, ja na niego. Gdzież pan pójdzie teraz?
Zamiast odpowiedzi patrzał na nią, zdziwiony, że jest ktoś, co się o niego troszczy.
— Czy pani nigdy nie myślała, żem złodziej? — zagadnął.
— Myślałam, że pana okradziono. I jestem tego pewna, że to Szaman uczynił za pośrednictwem tej dziewczyny. Postąpił pan lekkomyślnie i nierozważnie, ale nigdy nie daruję panu tych kilku miesięcy obrazy, gniewu i zawziętości. Źle zapłacił pan ojcu za serce.
— Szaman mnie okradł! — zamruczał, tknięty tą myślą.
— To się odkryje. Oszust wpadnie kiedyś w pułapkę. Tymczasem chce pan mojej rady posłuchać? Nie idź pan do Andrjanka, ani lokuj się z kawalerami. Stara Marcinowa Siwicka mieszka sama i żadnej opieki nie ma. Dziś tu płakała na swą dolę, a ja jej nawet obiecałam pana przysłać.
Chłopak wziął jej rękę i w milczeniu pocałował. Wyrwała ją prędko.
— Za co mi pan dziękuje? To żadna łaska!
— Dziękuję za dobroć pani. Małom ja jej doznawał, więcem nad wyraz wdzięczny. Myślałem, że mi pani nie da dobrego słowa, a pani o mnie pamięta.
Zaśmiała się z przymusem.
— Ano, tak się należy. I mnie życie nie pieściło. Żal mi bardzo pana. Zżyło się przez tyle czasu. Na pożegnanie proszę urazy darować i nie zapominać dobrych chwil. Do zobaczenia!
Podała mu dłoń do uścisku, i wyszedł do sieni. Odwołała go raz jeszcze.
— Weź pan z sobą ten tobołek dla Marcinowej i pokłoń się ode mnie starowinie!
Dała mu sporą paczkę i odpędziła Tomója, który gwałtem się za nim cisnął.
Z ciepła i światła wyszedł nieborak na mróz i ciemność, a tak już był do swego losu nawykły, że się nie burzył i nie rozpaczał. Krokiem powolnym przeszedł ulicę i zastukał do drzwi innego domostwa. Otworzyła mu drzwi stara kobieta.
W domu mało co było cieplej niż na dworze i mało co jaśniej.
— Przysłała mnie do was panna Gostyńska! — rzekł z prostotą, czując, że tym razem nie jemu, ale on wyświadcza łaskę, i ośmielony pokrewną swojej nędzą.
— Bóg łaskaw, żeś przyszedł — odparła kobieta. — Może mi jeść się postarasz i drew urąbiesz. Za to cię opiorę, oszyję i strawę zwarzę! Płacić to nic nie będziesz; pamiętaj, nie myśl o tem nawet.
— Wiem. Mówiła mi panna Gostyńska. Oto macie od niej jakiś tobołek.
— Patrzcieno! Poczciwina! Pokażno, chłopcze! O, kasza i okrasa jest, i wódki butelczyna, i pierog pszenny, i wędzonka! Mój Boże, żeby parę szczapek drew, tobym sobie pojadła za obiad i wieczerzę. Ale drew niema! — westchnęła.
— Siekierę ma pani? Skoczę do znajomego i pożyczę drzewa.
— Jaka ja pani? Mów mi matko poprostu! Siekiery chcesz? Owa! A skąd ona u mnie ma być? Ja sobie gałązki na uwałę łamię i tak.
— To może i garnka nie macie?
— Patrzcie go! A jakażbym ja gospodyni była bez garnka? Oho, mam dwa nawet! Na kwaśną strawę i na przaśną. Po naszemu.
Począł się śmiać. Czuł się u siebie przy tej biedzie. Przy mdłem świetle łojówki obejrzał izbę.
— To wasz dom? — spytał.
— Mój! Zostawił mi go nieboszczyk. Majster był, szewc, z Warszawy. I nie pił! Dalibóg nie!
— Fuzję macie! — zagadnął, zdejmując ze ściany zardzewiałą rusznicę odwiecznego systemu.
— Olaboga! — wrzasnęła. — Jeszcze wypali! Zostaw!
— Jakże! Toć nienabita!
— To co? Albo to na wypadek wiele potrzeba? I z nienabitej może być kiedy nie śmierć, to kalectwo!
— Da ona nam chleba! Byle strzelba, już ja was i siebie utrzymam! — zawołał wesoło. — Zaraz wam drzewa dostanę. Zasypujcie kaszę!
— Zaraz! Aha! Albo to woda jest.
— Dajcie dzbanek, to i wody przyniosę!
— Mój Boże! Jak to widać, żeś od takich bogaczów wyszedł. Dzbanek? Garnuszkiem wodę noszą u nas.
— Niechta i garnuszek! — śmiał się.
Idąc do znajomego chłopa po drwa, pomyślał z wdzięcznością o pannie Marji. Podobała mu się ta nowa służba. Przeczuwał, że mu dobrze tu będzie. Po godzinie trzaskał ogień w piecu i kuchni, bulgotała woda w garnku, a stara dreptała ochoczo po izbie.
— Dziwią się ludzie, idąc ulicą, jakie to gody u Marcinowej — mówiła. — Aha! Marcinowa będzie dzisiaj syta, Marcinowej będzie dzisiaj ciepło! Daj, Boże, zdrowie pannie Marji! Pożyczyła starej swego chłopaka!
— Ot, gadacie brednie! — burknął Antoni, czyszcząc zawzięcie strzelbę.
— A toć gadają, że się pobierzecie, ino się od tego ryżego odplączą. Dlatego ciebie usunęli na mały czas, aż się to uspokoi i ksiądz przyjedzie. Przede mną się nie skryjesz! Widzę ja, że ci dziewczyna sprzyja. Dawno wiem, a jakem jej to rzekła, to się nawet nie broniła. Ino ten ryży bróździ. Więc ona milczy i ty milczysz! Ano, do czasu tak trzeba.
— Czyście się na głodno jednym kieliszkiem upili! — zawołał Antoni oburzony.
— Jakim kieliszkiem? Anim tknęła. Oho, ja sobie codzień chodzę do sklepiku po swojemu pogadać. Czasami co kupię nawet. To słyszę, jak kucharzowi przykazuje: A trzymajno obiad ciepły dla pana Antoniego, a skoro się gdzie przypóźnisz, to wygląda niespokojna. A dzisiaj sama do mnie przyszła i powiada: Weźcie, matko, naszego lokatora do siebie. Będziecie mieli dobrą opiekę, serdeczne staranie, a za to dopatrzcie biedaka. Musi od nas odejść, a szkoda, by się po cudzych poniewierał. — Oj, moja złociutka, — rzekę — dopatrzę ja i upilnuję tobie twego chłopaka. Zabierzesz go sobie jak od matki, skoro czas przyjdzie.
— A ona wam pewnie rzekła, że u was w głowie się miesza! — rzekł Antoni, głowy nie podnosząc.
— Ale! Ona nigdy na wykręty nie idzie. Jeszczeby z Marcinową! Nic nie rzekła, pokraśniała krzynę! Ot, tak, jak i ty teraz kraśniejesz.
Antoni ramionami ruszył i milczał. Stara zwróciła się do garnka i podała na stół wieczerzę.
— O! — rzekła, połykając ślinę. — Jużem tydzień ciepłego nie kosztowała. To pachnie!
Spojrzał na nią i poczuł szczere współczucie i chęć, by od tego wieczora codzień ją nakarmić. Zarumieniła się przy jedzeniu, a szare jej oczki przymykały się z rozkoszą.
— Terazem na długo syta! — szepnęła, odkładając łyżkę.
On nie jadł i wciąż strzelbę czyścił. Potem węzełek swych szmat rozpakował i rozłożył się obozem na długie zimowe leże w tej izbie. Zasnął przy głośnych pacierzach swej opiekunki.
W parę tygodni potem Marcinowa przybiegła do sklepiku. Z miną nadzwyczaj dumną i uroczystą zażądała cegiełkę herbaty, dwa funty cukru i ćwierć tytoniu. Otrzymawszy żądane przedmioty, zapłaciła gotówką i porachowawszy swe kapitały, poprosiła jeszcze o perkal biały i nici.
Panna Marja, spełniając żądania Marcinowej i patrząc na jej minę tak ważną, uśmiechała się zlekka.
— Cóż to, matko, sukcesję wzięliście? — zagadnęła wreszcie.
— Nie trzeba nam sukcesji! — odparła babina hardo. — Niczego nam nie brak. Trzy sągi drzewa leżą pod ścianą. Chleb w dzieży i w szafie. Mięso w garnku. Wiadomo po gospodarsku sobie żyjemy.
Dziewczynie coraz się więcej śmiać chciało.
— Jeśli pan Antoni nie ma roboty, możeby mi jutro wódkę rozwiózł, bo Andukajtys chory — rzekła.
— Nic z tego! — zawołała Marcinowa. — Po pierwsze: że on jutro ze mną do Kurhanu jedzie. Skórki są na sprzedaż, a różnych porządków w domu braknie. Powtóre: albo to on jakiś błazen bezdomny, żeby za parobka przy cudzych koniach służył? A po trzecie: to ja go nie puszczę w taki ziąb na wozie, tyle drogi. Jeszczeby mi przemarzł nieborak.
— Czemuż go przynajmniej nie uwolnicie w niedzielę na modlitwę?
— Oho! Czyżbym ja wstydu nie miała takiego obdartego ludziom pokazywać? Trochę go obszyję, obłatam, to przyjdziemy.
— Do szynku to go codzień puszczacie — rzekła dziewczyna umyślnie, by się podroczyć.
Stara się zaperzyła.
— A to nieprawda! Plotki paskudne i koniec! Późno wraca ze stepu albo z rzeki, a nim skórki oprawi, to i noc. Nawet się za próg nie wychyli. Oho, taki pan uczony, coby on robił w szynku? Albo to dla niego towarzystwo?
Panna Marja odmierzyła perkal.
— Widziałam go w Kurhanie z Szyszkówną — ozwała się obojętnie.
— Nie może być! — skoczyła Marcinowa. — A to mi nie opowiadał niecnota! No, no, dam ja mu, dam!
— Za co? Zrazicie go rychło taką kuratelą i ucieknie.
— Oho, to go nie znacie! Jużem go spenetrowała. To takie zanadto dobre i delikatne, i by go nie pilnować, to zaraz myśli, że się o niego nie dba. Zdaleka stać, to on nie podejdzie, ale go za rękę wziąć, to się poczuje dzieckiem, bratem, miłym, czem komu. Zobaczycie, jak on przy mnie na człowieka wyjdzie, na bogacza, na gospodarza. Ano, bo ja mu dokuczam i pytam, i napędzam, i proszę, i tak on do mnie przystanie, bo czuje, że ja każdej chwili o nim myślę troskliwie.
— Macie rację — potwierdziła poważnie panna Marja.
— Dam ja mu za tę Szyszkównę! A mówił, że aż mu zdrowiej, jak ją sobie z myśli wybił. Ej, to pewnie ona sama go zaczepiła albo przypadkiem się spotkali. Dowiem się zaraz.
Zapłaciła za perkal i podreptała do domu.
Antoni tego dnia późno wrócił, zapędziwszy się za gronostajami bardzo daleko. Wynalazł był urwisty brzeg dopływu Tobołu, Uty, gdzie zwierząt tych zimowała obfitość; tam na nie sidła stawiał i codzień się dowiadywał, bojąc się, by go lisy nie wyprzedziły. Łup bywał obfity.
Marcinowa nie dała mu kożucha zrzucić ani pozdrowienia rzec, wypadła z krzykiem wielkim:
— Ty, ladaco, do Szyszkówny latasz! Aha! Odtąd skórki ja będę woziła na sprzedaż. Może i zarobiony grosz z nią tracisz? To tak! Sumienia i wstydu nie trzeba mieć, taki mi despekt czynić! Gadaj, jak to było?
Antoni popatrzał na kobietę i spokojnie zwierzynę począł z siebie zdejmować.
— Czy matka na umysł chora? — spytał powoli. — Wcale się z Szyszkówną nie zadaję. Spotkałem ją zeszłej niedzieli i szliśmy razem kroków kilkanaście. Strojna dama zgóry na mnie spojrzała i kiwnęła ledwie głową. Potem spytała mnie, wiele chcę za gronostaje; powiedziałem cenę. Zawołała mię, żebym do jej domu wstąpił. Poszedłem, bom na to handlarz, alem nie wstąpił do bawialni, choć mnie zapraszała.
— Patrzcie ją! Do bawialni! Chciała zaczepić.
— Nie. Chciała pochwalić się, jak pięknie mieszka. Alem nie był ciekaw. Stanąłem w kuchni, tam wyszedł Szyszko i dobiliśmy targu o skórki. Oto i cała historja. Któż to matce plotkę zrobił na mnie?
— Któżby? Twoja panna was widziała razem i to się jej nie podobało. Bardzo słusznie!
— Coś się matce uroiło z tą panną. Taka ona moja, jak i szczęście moje! — zamruczał.
— At, wykręty! Cóż to za narzekanie? Brak ci chleba, czy koszuli, nie masz zdrowia, czy swobody? Grzech gadać; masz, co człowiekowi do szczęścia potrzeba. Raptem bogaty nie będziesz, ale pomału i to się znajdzie. Nie godzi się Bogu dokuczać i stękać. Codzień ciepłą strawę mamy, a jaki piec gorący! Oho!
— To prawda — potwierdził młody z uśmiechem smutnym. Tu kożuch znowu włożył i rzekł: — Pójdę śrutu kupić.
Przez ulicę ruszył do doktora. Przy furtce jakiś lęk go porwał. Z ręką na klamce zawahał się i chciał zawrócić. Potem się przemógł i wszedł.
Panua Marja nie spodziewała się go ujrzeć, bo się poruszyła zdziwiona; on zaszył się w kąt, nie chcąc przeszkadzać w targu. Sklepik był pełen ludzi. Wreszcie zkolei on kilka srebrniaków na stoliku położył i nie podnosząc oczu, poprosił o śrut. Na nią przeszło jego zakłopotanie, bo nie odzywała się także.
Wziął paczkę i zabierając się do wyjścia, podniósł oczy, chcąc pożegnać. Ale spotkał się z jej wzrokiem i poczerwieniał, a ona uśmiechnęła się bez słowa i tak się rozstali. Jednocześnie obojgu stanęła w pamięci ta noc, gdy ona go ze stepu podniosła i teraz dopiero, nic nie mówiąc sobie, poczuli się bliscy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.