Anima vilis/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Anima vilis
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

Pierwszego czerwca upłynął termin Szumskiego. Już od pół maja wysłał swe bagaże i uwolnił się od Szyszkina. Parę pozostałych tygodni poświęcał pożegnalnym odwiedzinom i załatwianiu różnych interesów. Wieczorami grywał w klubie. Na rozstanie szczęście przestało mu dopisywać. Przegrywał codzień, a pomimo to wracał co wieczór do kart. Widywano go też co parę dni wchodzącego o południu do domu Smolina. Wtedy zamykali się w gabinecie i wychodzili stamtąd wzburzeni. Smołin szczególnie stał się ponurym od pewnego czasu i jakby co chwila czegoś się lękał. Karawany ich ruszyły już w stepy; on i Berezin bawili niezwykle długo na miejscu. Może mieli zamiar współpracownika i zdolnego agenta przeprowadzić do Tobolska.
W sobotę, na dwa dni przed terminem odjazdu, Szumski rozmówił się ze Smolinem i prosto stamtąd poszedł do Szyszki.
— Jadę pojutrze — rzekł.
— Szkoda! Nie zabrałem ci wszystkich pieniędzy — roześmiał się cynicznie towarzysz gry.
— Oho! Myślisz, żem aż taki niezasobny. Z grubą kabzą stąd ruszam.
— Dziewczyny mi tylko nie zostawiaj!
— Ile dasz posagu? Zobaczę, czy warto zabierać.
— Spodziewam się, że ty mi zapłacisz.
— Ani feniga!
— Mówiłeś, że jeśli ci będzie wierna, zabierzesz z sobą.
— Mówiłem, bo mi tak wypadało. Teraz możesz ją znowu oddać Mrozowickiemu. Słyszę, w pierze obrasta i moją posadę u Szyszkina obejmie.
— Obejmie też i twą posadę w Lebjaży. Wyglądają tylko twego wyjazdu. Kiedyś mu tę odebrał, to teraz ją sobie trzymaj! Takem ci wtedy rzekł i tak być musi. Dasz mi tysiąc rubli i weźmiesz ślub w Tobolsku!
— Może mi będziesz wmawiał, że ci chodzi o siostrę?
— Nic nie będę wmawiał. Zrobisz co mówię, po woli albo po niewoli.
— Doprawdy? Ty mnie może zmusisz?
— Zobaczymy!
Szumski się porwał.
— Zobaczysz, żeś głupiec! — zaśmiał się pogardliwie i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Było południe. Berezin kazał założyć trójkę, sam wziął cugle i zajechał przed dom Smolina.
— Pojedziemy do łaźni — rzekł do szwagra.
Smolin wszedł do telegi i ruszyli. Za miastem spojrzeli na siebie i pokręcili głowami.
— Ot, pies! — bąknął Berezin.
— Narobi biedy. Trzeba płacić! — szepnął Smolin.
— Nie — zaprzeczył tamten.
— No, więc co?
— Będzie po nim. Żeby on rozum miał, toby powiedział trzy słowa: Dajcie cokolwiek, pracowaliśmy razem. To słuszne! Daliby parę tysięcy.
— On chce dwadzieścia! Grozi! Djabli nadali, że wszystko mu zawierzyli.
— Trzeba było. Asygnaty umiał wmig zbyć, a tego kupca, utopionego w łoju, sam zobaczył. Wtedy mówił, że go razem z beczką chlusnął pod lód, teraz dowodzi, że ją do czasu gdzieś schował. Może być, on przemyślny.
— Jabym mu dał te dwadzieścia tysięcy, byle milczał. Pojedzie i będzie cicho.
— Ja mu grosza nie dam i będzie milczał.
— Straszno!
— Głupstwo! Co ty mu powiedziałeś?
— Obiecałem jutro dać.
— Gdzie?
— U niego w domu. Tak chciał.
— Wszystko jedno. Ja pójdę dzisiaj wieczorem. Ty bądź na Tobole z łodzią i czekaj!
Tu Berezin konie skierował zpowrotem. Pojechali do łaźni, jak było w programie.
Dzień zeszedł jak wszystkie inne. Miasto było puste, upał nieznośny, ludzie kryli się po domach, Toboł wyglądał jak martwy. Szumski, nie mając już nic do roboty, wałęsał się, byle czas zabić. Był pewny obietnicy Smolina, czuł, że ich trzyma dobrze w ręku. Napaści się nie bał wśród ludzi, w dzień biały. Noc myślał spędzić w klubie dla bezpieczeństwa. Czuł się w położeniu gracza, który postawił grubą stawkę i zgarnia ją triumfujący. Wyrzutów sumienia też nie miał, bo znajdował wymagania swe ściśle handlowej natury. Tylko mu czas dłużył się nieznośnie i bał się pożegnania ze Smolinową. Zresztą był zupełnie swobodny i dobrej myśli. Około wieczora na pustej ulicy spotkał Szamana.
— Może złoto masz? — zagadnął go.
Czarodziej spojrzał na wsze strony.
— Mam — szepnął.
— Chodź ze mną do domu! Zobaczę, może kupię, jeśli dobre. Mnie nie okpisz jak Mrozowickiego.
Szaman zachylił szczelniej chałat wokoło siebie.
— Jakiego Mrozowickiego? Nie znam.
— Tylko przede mną głupiego nie udawaj! Obrałeś go z pieniędzy, a dałeś papiery swojej fabrykacji. To była świetna gratka! Aż mnie korci opowiedzieć mu to przed wyjazdem! Zresztą może i nie powiem, jeśli mi dasz dobrego złota i tanio!
— Dam, — szepnął Szaman — ale się boję u was w domu. Nawet woreczek zostawiłem przy teledze.
— Gdzie?
— Na wale, w krzakach.
— Idź po niego! Ja tutaj zaczekam.
— Boję się. Mnie śledzą. Nie kupisz, kupi Szyszkina zięć. Zaczekam nocy — odparł Szaman, usuwając się nabok.
— Pal ciebie licho! Prowadź! — odwołał go Szumski, spoglądając ku słońcu. Jeszcze miał dość czasu. Szaman wrócił bez wielkiej chęci, ociągając się, patrząc po oknach domów i po ulicy.
— Nie idźmy razem! Pilnuj mego kapelusza wśród traw! To niedaleko!
Począł szybko iść ulicą, czając się do domów. Zaraz za miastem skręcił w pole pieczarek i wpadł w zarośla. Spiczasty jego kapelusz widać było i za tym drogowskazem posuwał się Szumski, nie opuszczając gościńca. Wtem naprzeciw niego ukazało się na drodze kilku ludzi. Gdy się z nim zrównali, pozdrowili. był to Andrjanek z Lebjaży, Rudnicki, Karczewski i Mrozowicki. Nieśli na drągach ubite świeżo wilki. Antoni szedł ostatni z pękiem skórek na plecach i strzelbą przez ramię. Ten jeden nie uchylił czapki ani rzeki słowa.
— Cóż to? Nie poznajesz znajomych? — zaczepił go Szumski. — Zhardziałeś, widzę!
Zaszedł mu drogę i widocznie szukał awantury. Strzelcy minęli ich. Rudnicki się śmiał.
— Ci się na pożegnanie pobiją! — zawołał.
Andrjanek się obejrzał. Stali wciąż około siebie. Potem zeszli na bok drogi, wreszcie krzaki ich zakryły. Wtedy to ci ostatni raz widzieli Szumskiego. Wieczorem nie było go w klubie, nie znalazł go Szyszko w domu ani Smolin u żony. Berezin około północy dowiadywał się o niego u graczy; wcale się tam nie pokazał.
Nazajutrz rano ten i ów pytał o niego, a około południa na targu zaczęto przebąkiwać, że drapnął w nocy, nie załatwiwszy wielu rachunków. Andrjanek jednocześnie zdziwił się, kędy mu zginął Mrozowicki. Nie nocował wraz z nim w znajomym szynku i nigdzie go na targowisku nie spotkał. Pod wieczór wśród mnóstwa wozów ujrzał znajomą trójkę doktora z Lebjaży i zagadnął Andukajtysa:
— Sam jedziesz?
— Sam! Przywiozłem masło.
— No, to wrócimy razem.
— Jak chcesz! — mruknął Żmudzin.
Ruszyli tedy wraz z innymi do domu.
Andrjanek wciąż się turbował o Mrozowickiego.
— Ot, mi zginął jak mgła! — rzekł do Andukajtysa.
— Kto?
— Antoni Stefanowicz.
— Jakto zginął? Dziś rano go widziałem!
— Gdzie?
— A ot, na stepie. Nawet rozmawialiśmy. Mówił, że skórki sprzedał i wraca. Miał z dziesiątek kuropatw za pasem.
— Nie mówił, jak się z Szumskim rozeszli wczoraj?
— Nie wspominał nawet. To się spotkali?
— A tak. Szumski go zaczepił.
Andukajtys hołoblowego konia batem podciął i zaśmiał się bez dźwięku. Potem biczyskiem na prawo machnął.
— Ot, tutaj Antoniego spotkałem! — dodał.
Step tworzył tu zapadlinę, białą od kwitnącej tawołoszki. Kilka jastrzębi kołowało nad jarem. Andrjanek okiem łowca na nie patrzał.
— Tam jakaś padlina leży! — zdecydował.
Zdjął strzelbę z pleców i wymierzył do jednego z drapieżników-grabarzy. Andukajtys zwolnił bieg koni. Strzał padł. Jastrząb trafiony rzucił się wbok, począł nierówno bić skrzydłami i spadł w krzaki. Andrjanek zaśmiał się jak dziecko radośnie, zeskoczył z telegi i pobiegł żywo po zdobycz. Różowa jego bluza wnet znikła w gęstwinie. Andukajtys zatrzymał konie i obojętny, na sianie się wyciągnął, czekając powrotu. Raptem z jaru rozległ się krzyk Andrjanka:
— Żmud! Żmud! Duchem tutaj! Duchem!
Parę teleg ich napędziło. Stawali ludzie. Nawoływali się, wysiadali z wozów. Andukajtys zerwał się też i wszyscy ruszyli w krzaki, odszukując gromadnie.
— Co tam? Czego? — wołano.
— Bóg z nami — odkrzyknął Andrjanek. — Tu mord uczyniono! Trup leży.
Gęstwina się rozdarła pod naporem ciekawych i oto stanęli wszyscy obok Kwaśnikowa. On zaś o parę kroków od trupa stał, jakby się lękał go dotknąć, a obok trupa, na krzakach, zawisł jastrząb, plamiąc świeżą krwią śnieżne kwiaty tawołoszki. Chwilę nikt się nie odzywał. Człowiek martwy leżał twarzą do ziemi, wsunięty w gęstwinę, przyrzucony trawą. Trzeba trafu lub sępich oczu, żeby go odnaleźć. Pierwszy przystąpił Andukajtys i trupa twarzą do słońca zwrócił. Po rudej bródce i po binoklach poznano go.
— Szumski! — przeszedł szmer wkoło.
Andrjanek i Żmudzin spojrzeli na siebie i porozumieli się bez słów. Reszta poczęła zabitego oglądać. Był zduszony widocznie. Śladów obrony nie było; napastnik uderzył znienacka i zdławił jak tygrys szponami. I nie tutaj był plac mordu. Tu go przyniesiono i rzucono jastrzębiom, lisom, robactwu na pastwę. Step pożerał prędko swe ofiary. Kirgiz, jeśli spotka trupa, zdejmuje buty i ubranie, ptaki wydziobią mózg i oczy, lisy nocami oczyszczą kości, po tygodniu nawet i to białe wiązanie trawa zakryje. Giną tak zwykle włóczęgi, zbiegli aresztanci, zbłąkani strzelcy, ale Szumski nie spodziewał się skończyć żywota jak zwierzę lub wyrzutek społeczeństwa. Usta miał wykrzywione, oczy z orbit wyparte, twarz siną i obrzękłą. Tak wstrętnie wyglądał, że kilku chłopów odwróciło się i splunęło nieznacznie.
Nareszcie Andrjanek czapkę zdjął i przeżegnał się kilkakroć, potem na Andukajtysa skinął. Wzięli trupa na ręce i ponieśli do wozu, za nimi korowodem ruszyli inni. Zawrócono konie zpowrotem do Kurhanu. Jastrzębie spłoszone poginęły na niebie. Potem zaczęły się spuszczać szukając zdobyczy. Najżarłoczniejsze dotknęły prawie piersiami tawołoszki i znowu się podniosły. Parę razy zatoczyły jeszcze kręgi, a przekonawszy się, że ich minęła biesiada, odleciały, prawie niewidzialnie poruszając skrzydłami.
Wnet też jar się po dawnemu życiem zaroił. Z kryjówek smyrgały tarbagany ciekawe i chomiki zwinne. Gałanduchy i kuropatwy poczęły się zwoływać, zbiegać, zlatywać.
Wszystko wróciło do porządku.
W trzy dni potem dwie pocztowe bryczki stanęły przed chatą Marcinowej i ludzie zewsząd się do niej schodzili. Babina struchlała na widok policji, która napełniła jej izdebkę.
— U was mieszka Antoni Mrozowicki? — spytał zalękłej horodniczy kurhański.
— U mnie. Ale go niema. Ze strzelbą w stepie.
— Pokażcie mi jego odzienie. Otwórzcie też skrzynię. Będziemy robili rewizję.
— Jezus, Marja! Zaco? Co my zawinili?
Urzędnik nie raczył odpowiedzieć. Przetrząśnięto szmaty, zajrzano do każdego kąta i skrytki. Zobaczyli wszyscy biedę i skrzętność, zresztą nic podejrzanego. Marcinowa chodziła od jednego do drugiego, po rękach całując, pytając, modląc się. Nikt jej nie objaśniał.
Cała wieś zaległa jej podwórze i ulicę przed chatą. Nareszcie przyszedł doktór Gostyński. Babina rzuciła się do niego jak do zbawcy.
— Mój ojcze, dobrodzieju! Co to się dzieje? Czego oni chcą od Antka? Czego szukają?
— Ano, źle jest, wszystko przeciw niemu świadczy, że zabił Szumskiego.
— Jezu! Antek zabił ryżego! Boże wielki! Kto wymyślił? On dzisiaj z domu późno wyszedł. Zaraz wróci.
— Cicho! — ktoś ją upomniał.
— Nie będę cicho! Co to! Bronić się nie można? Chłopca mi zgubić chcą, a ja mam pozwolić! Nie dam! On ma być zabójcą? Wy sami zbrodniarze! Mój Boże! I to jeszcze na tego biedaka!
Poczęła ryczeć nieludzkim głosem. Chciano ją wyprowadzić, broniła się jak furja i nie dano jej rady, pozostawiono w spokoju.
Zaczęto spisywać protokół, gdy szmer się rozszedł, popychanie, ciekawe spojrzenia, i do izby wszedł Antoni.
— Co tu się dzieje? — zagadnął oszołomiony.
— Jezu! — wrzasnęła Marcinowa. — Oni ośmielają się gadać, żeś ty zabił tego ryżego. Słyszysz!
Mrozowicki pobladł straszliwie i przerażone oczy po ludziach obrócił.
— Ja zabiłem Szumskiego? — powtórzył bezdźwięcznie. — Jeszcze i po śmierci on na mnie! Mój Boże, czy to się nigdy nie skończy?
Opuścił ręce i chwilę stał jak martwy, potem jakby się budząc, ręką przez włosy przesunął i głucho spytał:
— A gdzież ten, co widział, jakem go mordował?
— Stań tutaj i odpowiadaj! — rzekł horodniczy. — W sobotę coś robił dzień cały i noc?
— W sobotę byliśmy na polowaniu. Nas czterech. Ubiliśmy dwa wilki i pod wieczór ruszyliśmy do Kurhanu. Ja skórki niosłem na targ.
— Pod miastem spotkaliście Szumskiego. Ty z nim zostałeś i odtąd nikt cię nie widział przez godzin kilkanaście. Coś robił?
— Zostałem z Szumskim, bo mnie zatrzymał. Rozmawialiśmy minut kilkanaście.
— Była sprzeczka?
— Tak. Byliśmy zawsze w niezgodzie.
— O czem rozmawialiście?
Antoni poczerwieniał.
— Tego nie mogę powtórzyć. Widząc jednak, że szuka zwady, odszedłem. On zaś zniknął w zaroślach. Udałem się wprost do Szyszki, który poprzednio zamówił u mnie skórki, a ponieważ noc była jasna, a po drodze miałem polować, nie wstąpiłem do gospody, ale ruszyłem zpowrotem.
— Tak, rankiem spotkał was Andukajtys. Czy pamiętacie, coście z nim rozmawiali?
— Pamiętam. Powiedział: Słyszę, Szumski dzisiaj wyjeżdża. Odpowiedziałem: Trudno mu będzie! — myśląc o różnych jego stosunkach.
— Trudno odjechać nieżywemu! — zamruczał horodniczy.
Antoni ciężko odetchnął. Cios był tak nagły i niespodziewany, że zdrętwiał narazie. Odpowiadał i stał jak automat. Nie był zupełnie pewny, że to nie zmora, nie sen okropny.
— Pocóż go miałem zabijać? — rzekł głucho. — Żebym tę myśl miał, tobym to uczynił wtedy, gdy on mnie zabijał codzień, aż mnie dobił. Teraz odjeżdżał, więc mi przestawał dokuczać. Nie zależało mi na jego śmierci.
— Więc się nie przyznajesz do winy?
— Do jakiej?! Widziałem go zdrowym i całym. W tej chwili po raz pierwszy słyszę, że zabity.
— Źle robisz, zapierając się. Jasna rzecz: pokłóciliście się, doszło do bójki. Nie pierwsza to między wami. W bójce zadusiłeś go, a potem wziąłeś trupa na plecy i ukryłeś w gąszczu. Wszyscy wiedzą, żeście się nienawidzili i parę razy się odgrażałeś na niego. Zabieraj się, pójdziesz do Tobolska! Wszystkie poszlaki masz przeciw sobie.
Marcinowa zaryczała jak zwierzę:
— Za co go bierzecie? Kto widział, że on mordował? Pioruny boskie na was! Nie dam go, nie puszczę! Dowiedźcie mu winy! Wleczecie niewinnego, żeby gnił w więzieniu! Niema na was moru? Antek, a gadajże! Cóż stoisz jak drewno? Świadki staw!
Mrozowicki do ściany podszedł, powiesił na niej strzelbę, którą dotąd w ręku trzymał. Potem podniósł oczy na dwóch chłopów, co do niego podeszli. Jednym był Andrjanek.
— Wy mnie poprowadzicie? — spytał głucho.
Strzelec-przyjaciel głową skinął.
— Zaraz pójdziemy?
— Rozkaz, bez zwłoki.
— Tom gotów!
Horodniczy już był wyszedł i ludzie się usuwali, zaspokoiwszy ciekawość. Doktór dopiero teraz do stróżów przystąpił.
— Dajcie mu ochłonąć i spocząć! Cały dzień był na nogach i głodny! — rzekł.
Antoni ponuro spojrzał na niego.
— Mogę iść — mruknął. — Syt jestem na długie czasy, a nogi zdeptane odpoczną w więzieniu.
— No, nie desperujże przed czasem! Rychło cię uwolnią. Wrócisz oczyszczony.
— Mnie oczyszczenia nie trzeba, ale też nie wrócę — odparł młody apatycznie.
Jęk starej go przecie poruszył. Zbliżył się do niej i pocałował w rękę.
— Dość płakać, matko! Bywajcie zdrowi! Cóż robić! Tak mi sądzono. Da Bóg, znajdziecie kogo na moje miejsce. Dziękuję wam za dobre serce.
Marcinowa nie zdawała się pojmować.
— Chodźmy! — stęknął Andrjanek.
Antoni posłuszny wyszedł na ulicę. W oczach mu się ćmiło i nogi drżały. Korzystając, że mroczno było, spojrzał ku domowi doktora. Gorycz zalała mu serce i prędko, prędko poszedł. Minęli wieś. Szlak ciągnął się pusty, a na obie strony step kwitnący, barwny. Antoni przecie nie pójdzie tam szukać zwierza i ptaka, w trawach się pławiąc po ramiona. Zdjęła go wielka żałość. Tę tylko ostatnią nędzarza miał własność: swobodę, ano, i na tę przyszła kolej, aby stracił. Teraz już nie ma nic, nic do oddania złej doli.
Pochylony, z głową w ramiona wciągniętą, szedł, nawet zmęczeniu niedostępny. Nie zdawał sobie sprawy ani z ruchów, ani z wrażeń zewnętrznych. Tylko czuł, że jakiegoś kresu dobiega, że w nim się wszystko ścina i drewnieje, że już się niczego nie lęka ani pragnie.
Księżyc świecił ogromny i cisza była wielka w przyrodzie. Gdzieś wdali dzwonek się odzywał. Andrjanek szedł przodem, drugi stróż zamykał pochód. Aresztant był między nimi. Od czasu do czasu Andrjanek stękał. Dzwonek był coraz bliższy, wreszcie turkot teLegi się rozszedł wyraźny. Konie szły stępa, a gdy się zrównały z więźniem, ten oczy podniósł i stanął.
Była to panna Gostyńska.
Widocznie dowiedziała się o katastrofie w Kurhanie, bo kazała woźnicy stanąć, wysiadła i podeszła. Andrjanek pozdrowił ją.
— Ot, traf! — rzekł. — Żebym wiedział, że go kiedy do aresztu będę prowadził, tobym wolał chorować, jak taką służbę spełniać.
Dziewczyna uścisnęła dłoń Antoniego.
— To straszne! — szepnęła. — Ten haniebny zbieg okoliczności! Czy pan nie może wykazać swego alibi? Gdzie pan był po rozstaniu się z nim?
— U Szyszki.
— Dobrze! Pomówię i wyślę Szyszkę.
— Niech pani tego nie czyni! Bóg wie, co ludzie powiedzą! Proszę mnie zostawić ze złym losem. Ot, skazanym na zgubę!
— Nieprawda! Wyjdzie pan z tej biedy. Może to i ostatnia przed dobrem. Do Tobolska pana pędzą etapem. O, co za męka! Ależ to fatum ten Szumski! Czegóż wtedy jeszcze zaczepiał pana?
Antoni głos zniżył:
— Nie powiem tego na śledztwie. Wyrzucał mi i do oczu skakał za to, żem mu panią odebrał. Ja! I mówił, żem na pani bogactwa chciwy, żem go ograbił. Miotał się jak szalony! Anim go bił, ani się bronił. Popatrzałem, jak na warjata i odszedłem. Myślałem sobie: zrobiłeś mnie złodziejem, zrobisz łotrem. Obym ciebie więcej nie spotkał! Aha, zrobił mnie mordercą!
Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu.
— To ciężko, ale i to minie. Zajmiemy się panem, trzeba być spokojnym i jeszcze trochę cierpliwym. Ale widzę, że pana wzięto, jak pan stał, bez żadnego zapasu. Ma pan trochę groszy, a jutro wyślę odzienie. Weź pan!
— Nie! Dziękuję pani! — cofnął się żywo.
Popatrzyła na niego długą chwilę.
— Weźmie pan! — szepnęła.
Zabiło mu serce mocno i usłuchał.
— A pani nie zapomni o Marcinowej? — poprosił.
— Nie. Bądź pan spokojny! Niczego jej nie zabraknie.
— Jeżeliby od Walki list był, a jam już nie miał wrócić z turmy, to niech jej pani słów parę napisze, żem umarł. Prawda będzie!
— Wróci pan! — rzekła z przekonaniem.
Potrząsnął głową niedowierzająco.
— Nic nie uradzicie. Trzeba iść! — westchnął Andrjanek.
Rozstali się, uścisnąwszy dłonie.
W Petrówce inni Stróże przyjęli Antoniego i tak szedł od gminy do gminy owe wiorst kilkaset do Tobolska. Bliżej Lebjaży i Kurhanu, gdzie go znano, spotykał litość i ubolewanie, obchodzono się z nim dobrze. Odpoczywał u znajomych, miano o nim staranie. Później stał się tylko mordercą, przedmiotem ciekawości brutalnej i ohydy. Na stacjach zamykano go do aresztu, dawano chleb i wodę. W drodze Stróże go popychali i klęli. Biedak, mało odpoczywając, źle żywiony, znękany, nie mógł nadążyć ludziom wolnym, ociągał się i potykał, żarem słonecznym i pragnieniem spalony.
Gdy go wreszcie doprowadzono do Tobolska, wypoczął w więzieniu. I długo wypoczywał, zamknięty w dusznej stancyjce, zanim kolej jego przyszła. Wtedy miał czas rozmyślać.
Rozmyślał o dzieciństwie, spędzonem w domu krzywdziciela, wspominał naukę, zdobytą kosztem głodu, młodość, steraną w pogoni za chlebem, siostrę samotną i biedną, narzeczoną, zmarłą z niedostatku, ojcowiznę wydartą, a potem te dwa Lata Syberji: od okradzenia i prawie śmierci na mroźnym stepie do tej turmy zgniłej! Wszystkich eksperymentów los na nim próbował jak ludzie nad żabą lub królikiem. Już go dawno wszelka moc i nadzieja opuściła. Zdał się na wolę losu.
Gdy miesiąc minął, a o niego nikt się nawet nie pytał, przestał już i sądu czekać. Zapewne zostanie tu aż do śmierci. Dozorcy, zrazu bardzo surowi i niespokojni o jego zachowanie, zelżeli w ostrości, poznawszy go lepiej. Nawet go polubili i zwątpili, aby mógł być mordercą, i pewnego dnia pozwolili mu spaceru na podwórzu więziennem. On zaś jak o łaskę prosił, by go wzięto do robót ulicznych, które spełniali skazani.
Odmówiono mu, boć może niewinnym się okaże, i znowu gnił w swej celi.
Aż wreszcie pewnego dnia poszedł Antoni na śledztwo. Posłyszawszy oskarżenie, nic nie rzekł zrazu, tylko zapłakał. Wszystko świadczyło przeciw niemu. Wreszcie w głowie mu się ćmiło i sam nie rozumiał, czy niepoczytalny był wtedy, czy teraz?
— Masz świadków może? Kto cię widział tego wieczora? — spytał sędzia śledczy.
— Widział mnie Szyszko natychmiast po rozmowie z Szumskim. A zresztą ten umarły tylko mógłby mnie obronić! Prawda, w niezgodzie byliśmy, on mi zazdrościł technicznej znajomości, a ja żal miałem za dziewczynę. Alem go nie tknął, jak pragnę przed skonaniem ziemię swoją zobaczyć, nie!
— Zatem sprowadzimy tutaj Szyszkę. Tymczasem przypomnisz sobie może cośkolwiek.
Sędzia spojrzał nań życzliwie. Człowiek ten mimowoli litość wzbudzał. Gęsty włos jego przeświecał srebrem, wzrok smutny bezmiernie przejmował żalem.
Znowu minął miesiąc, gdy wtem pewnego dnia wezwano Antoniego do pokoju przy furcie, gdzie odbywały się wizyty znajomych. Gdy wszedł, ktoś mu rzucił się na piersi, ktoś inny objął za szyję, ktoś trzeci wziął za rękę. Jasnością i wrażeniem olśniony, stał niemy. Po chwili rozpoznał kasztanowaty łeb Tomója, pomarszczoną twarz Marcinowej i ciemne, poważne oczy panny Marji. Pies skomlał, babina płakała, dziewczyna patrzała nań tylko smutnie.
— Jest Szyszko! — rzekła, oddychając ciężko.
— Olaboga, Antoś! Takiś zmizerowany! Kiedy ja cię odkarmię! — wśród łez wołała Marcinowa.
I poczęła rozwiązywać tobołki, dobywać i tkać mu w ręce różne specjały.
— Czy wie pan? — ozwała się dziewczyna. — Przez te dwa miesiące szukaliśmy Szyszki i Marcinowa go odnalazła. Przeszła, szukając go, cały step, dotarła złotych pól i sprowadziła aż do Lebjaży! Pieszo szła!
— O, matko! — szepnął Antoni, do kolan się jej chyląc.
— A ino! Poszłam! — odparła babina. — Powiada mi twoja panna: Bez Szyszki on zgubiony! Więcem za kij i do Kurhanu. Niema, poszedł po złoto — powiadają. — Ja za nim! Wielka mi sztuka latem wędrować! A ten i ów pomógł i podwiózł i drogę wskazał. A złego mi się nic nie zdarzyło, tylko nogi bolały. Przychodzę i dawaj go prosić na Boga, na matkę, na ziemię!
— Mniejsza, co dalej — przerwała panna Marja.
— Wcale nie mniejsza, ale większa, bom go przyprowadziła. Myślę sobie: Tysiąc rubli chce, toć przecie Antek może komu wart tyle, a nie, to dom oddam za niego, resztę on sam zapracuje. Byle mi go oddali! Mój chłopcze, mój opiekunie, mój dobrodzieju! Żem cię też przecie zobaczyć mogła! Teraz już co dnia przybiegnę, aż cię uwolnią.
— Może to być, że i do mnie dobre trafi? Nie potrafię już i wierzyć — szepnął.
— Ojciec z Szyszką już u sędziego. W Kurhanie przebąkują ludzie, że to Szaman był mordercą.
— Szaman? Za co?
— Et, różnie mówią. Szumski był obdarty do grosza, a przecie widziano u niego przedtem pieniądze.
— I Szamana widział strzelec jakiś w stepie tegoż dnia. Potem zniknął.
— Mój Boże! Byle Szyszko prawdę rzekł! Bawiłem u niego dwie czy trzy godziny, a potem nad Toboł zaszedłem i odpoczywałem.
— Powie ten gałgan całą prawdę. Przecie mu doktór nie da pierwej pieniędzy — wtrąciła Marcinowa.
— Toście mi, matko, pożałowali domu! — szepnął Antoni, nie śmiejąc spojrzeć na dziewczynę.
— Oho! Co miałam żałować. Ale doktór mnie sfukał: Ja do niego większe prawo mam — rzekł. — Ano, prawda! — babina się uśmiechnęła znacząco.
— Takie prawo, żem go już raz drogo kosztował — westchnął chłopak rozpacznie.
— Teraz pan już wypłacać pocznie — uśmiechnęła się panna Marja. — Wygląda pana Szyszkin bardzo niecierpliwie. Byle raz tę przeklętą biedę skończyć! To już ostatnia.
Dozorca więzienia wszedł z papierem i zawołał dwóch żołnierzy.
— Prowadźcie go do sędziego! — rozkazał.
Antoni ruszył z dobrą myślą. Za nim kobiety szły, a pies wdarł się aż do gabinetu sędziego. Szyszko tam był z doktorem.
— Sprawa się wikła, a ludzie znajomi najlepsze o tobie dają świadectwa! — rzekł sędzia. — Gmina Lebjaża chce cię wziąć na swą porękę do czasu sądu. Doktór Gostyński ze swej strony złożył za ciebie kaucję. Wskutek tego odpowiadać będziesz na wolności. Możesz wrócić do Kurhanu z obowiązkiem stawienia się na każde moje wezwanie. Mam nadzieję, że ze swej strony przyłożysz starań, aby się faktycznie z winy oswobodzić.
Antoni drżącą ręką podpisał zobowiązanie gotowości na każde wezwanie, a potem jął ręce doktora całować, nawet Szyszki dłoń uścisnął, a śmiał się i płakał naprzemiany.
Wyszli już bez eskorty i zebrali się w zajeździe. Zdawało się Antoniemu, że z ciężkiej choroby powstał, że z grobu żyw został dobyty. Marcinowa była jak pijana z radości i gwarno było jak w ulu w stancji zajazdu. Szyszko, po nich patrząc, sam się rozruszał, zadrgało w nim coś lepszego.
— Ja gałgan i gracz, i zbójca — rzekł, gdy dobrze podpił. — Kradłem złoto, znaczyłem karty, nieraz się kogo przytłukło, a ilem fałszywych papierów Kirgizom wsadził! No, i wolny chodzę, a ten nieborak tak ugrzązł. Ot, sprytny był ten gracz, co Szumskiego ostudził. Ciekawym. Nie, ja tobie go szukać pomogę. Dalibóg, pomogę.
— To Szaman! — stanowczo twierdziła panna Marja.
— A tobie nauka! — zawołał doktór, Antoniego po ramieniu klepiąc. — Od tej pory zaniechasz nocnych wędrówek i nie będziesz się od kompanji bez opowiedzenia oddalał! No, dalej w drogę! Andukajtys, zaprzęgaj konie!
Ruszyli zpowrotem. Antoni wiózł kobiety, Żmudzin doktora i Szyszkę. Mróz już był, śmierć wokoło, nagość. Marcinowa, okutana w kożuchy, rzadko się odzywała.
— Nie zimno ci, Antoś? — pytała niekiedy.
— Nie, matko! — odpowiadał. — Grzeje swoboda!
Może i serce go grzało. Rozmawiali z dziewczyną, a czasem tylko patrzeli na siebie.
Marcinowa czasem posłuchać chciała, ale ją wnet mróz zmuszał cofnąć uszy poza futrzaną osłonę, więc tylko kręciła głową i odzywała się:
— Precz się dziwię, że to wam starczy gawędy na kilkaset wiorst drogi. W kłótni to jeszcze, ale tak zgodnie!
Panna Marja roześmiała się szczerze. Minęli Kurhan i uczuli się jakby w domu. W jednem miejscu Antoni się obejrzał i ściągnął cugle.
— Ot, tutaj leżałem — szepnął. — Czym wtedy myślał, że wybawienie od śmierci tak blisko!
— A potem, kiedyś wymawiał mi pan gorzko, nacom ratowała. Taka wdzięczność!
Przechylił się, otulając troskliwie jej nogi.
— Żeby wtedy Szumskiego nie było! — odparł. — Pamięta pani, jakem w Petrówce chciał swoje ostatnie dwadzieścia kopiejek oddać za ratunek?
— A pan pamięta, jak kożucha nie chciał przyjąć?
— A pani pożegnanie, gdym odchodził od was raz pierwszy?
— A pana odpowiedź, gdy ojciec pana spytał o dziewczynę z futoru Szamana?
— Tylko jeden Tomój mnie lubił i wierzył.
— Mnie nawet Tomój zdradził.
— A przecie lubi go pani?
— Trzeba coś lubić.
— Lubiła pani Szumskiego?
— Daleko mniej niż pan Szyszkównę.
Potrząsnął głową i nagle spytał:
— Czy pamięta pani, jakem ostatni raz w kramiku ołów kupował? Wtedy mi się zdawało, żem do siebie wrócił. Zapachniały mi jakby brzozowe pęki i bzy, zaśpiewały mi słowiki.
— Zatęsknił pan do wiosny. Teraz, jeżeli pan u Szyszkina obejmie posadę, prędko wrócić można. Jeden rok pomyślny i wolny pan będzie.
— Jużem nie wolny. Będę się ojcu pani wypłacał i wysługiwał. Może mnie pani polubi kiedy. Przecie każdy człowiek coś swego ma na świecie. Może i ja zapracuję.
Dziewczyna uśmiechnęła się w milczeniu. Złotą kopułę cerkwi lebjażskiej już widać było. Marcinowa otworzyła jedno oko i spostrzegła, że Antoni już zupełnie był odwrócony plecami do koni.
— Mój Boże! — rzekła. — Że też nas nic złego nie spotkało z takim woźnicą. A dyć to, widzę, prawda co ludzie mówią, że nad dziećmi, pijakami i zakochanemi jest osobna Opatrzność.
— Jest, matko! — potwierdził Antoni spokojnie.
U doktora dnia tego obchód był wielki jego powrotu.
Cała wieś się zeszła, swoi i miejscowi. Jadalnia napełniła się parą, dymem i wrzawą. Wypito morze herbaty, pochłonięto stosy zakąsek. Nikt nie wątpił o niewinności Antoniego, tylko Andukajtys głową trząsł i ramionami ruszał.
— Niesłuszna rzecz wroga żywić! — zamruczał.
Wieczorem zjawił się sam Szyszkin. Miljoner zasiadł przy stole i wdał się z chłopami w poufałą gawędkę. Pił herbatę ze spodka, przygryzając cukier, i po dziesiątej szklance lśnił się od potu. Nie różnił się w niczem od reszty biesiadników, chyba tuszą okazalszą i pugilaresem, który rozpierał swą objętością kieszeń załojonego tułuba. Rozprawiał szeroko i długo o handlach i raz wraz na Antoniego zerkał. Wreszcie wstał i wywołał doktora do gabinetu.
— Ja po twego technika przyjechał — rzekł.
Gostyński się skrzywił.
— Potrzebny on i mnie. Zresztą proces nieskończony. Złożyłem za niego kaucję, poręczyła gmina. Na każde wezwanie ma się stawić w Tobolsku. Nie wiem, czy wydoła służbie. Może potem.
— Kazimierz Michałowicz, ty chytry! Chcesz sobie jego zatrzymać. Ja tobie kaucję zwrócę, ja tobie ustąpię po rublu od wołu na gorzelni, tylko mi go ustąp.
— Ileż mu dasz?
— Dam sto rubli na miesiąc i utrzymanie.
— Mało, Bazyli Teodorowicz. Mniej stu pięćdziesięciu to go wam nie oddam. Poczekaj, zawołam go tutaj.
Wyszedł i zastał Antoniego z panną Marją, rozmawiających zcicha.
— Słuchajno! — rzekł. — Szyszkin ciebie potrzebuje. Trzymaj się twardo mojej ceny, bo roboty będziesz miał mnóstwo i oprócz ciebie nikt tam rady nie da.
— Może i ja nie wydołam?
— Musisz! To karjera. Zapłaciłeś dość za naukę, teraz czas stanąć na nogi.
— Byle mu, ojcze, Smolin i Berezin nie intrygowali — wtrąciła panna Marja. — To nie Szumski, który umiał łotrom dogodzić!
— At, gadanie! Niech się starego trzyma!
Wprowadził Antoniego do gabinetu. Po godzinnej rozmowie chłopak otrzymał posadę świetną i wyszedł, oszołomiony tą niesłychaną, nieznaną w życiu pomyślnością. Śmiejąc się, pokazał pannie Marji kontrakt i miesięczny zadatek.
— Teraz będzie mi już lżej, znacznie lżej. Urządzę się skromnie, kupię, co mi potrzeba. Co miesiąc i ojcu część długu zwrócę. Mój Boże! Żeby jeszcze ten Szumski przestał mnie prześladować.
— Krew po latach głosu nie straci. Wywoła mordercę. Na słońce to wyjdzie.
— Przez te dwa miesiące turmy każdego zmierzchu roiło mi się, że stoi w kącie i uśmiechając się drwiąco, powtarza: Anima vilis! Anima vilis!
Przesunął ręką po oczach i głęboko zaczerpnął oddechu.
— Teraz myślę, że go przemogę; bo co więcej los na mnie może wynaleźć?
Rozmawiali, stojąc w oknie, zdala od towarzystwa. Szyszkin pił u stołu już nie herbatę, ale arak i wódkę. Sapał, purpurowy na twarzy. Wreszcie wstał i do odwrotu się zabierał. Krwią zabiegłe oczki znalazły Antoniego, podszedł, zataczając się, i ciężko się na nim wsparł.
— Pojedziemy już, duszo moja! — zachrapał.
— Zanocujcie! Mróz straszny! — wtrąciła dziewczyna.
— Mróz to zdrowie! — zaśmiał się stary i przyjaźnie jej głową kiwnął. — Rozżegnajcie się z miłym, Marja Kazimierzówna, zabiorę go sobie. Ech! Żeby trzecia córka, tobym go wam nigdy nie oddał. Ano, wy mocniejsi ode mnie. Pożegnajcie tymczasem i tak poradźcie (tu głos zniżył i zbliżywszy swój łeb do jej głowy, dodał): — Niechaj Smolina trzyma tak: — pięść złożył; Berezina tak: — zrobił ruch gładzenia; — a Smolinową tak: — pokazał figę z palców. — Bo inaczej będzie z nim jak z tamtym. Nikt jemu tego nie powie, ja jeden, bo go chcę długo mieć.
Młodzi spojrzeli na siebie ze zgrozą w oczach. Bytoż to pijane bredzenie, czy przebłysk prawdy?
Szyszkin nic więcej nie rzekł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.