Anima vilis/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Anima vilis
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Długo oczekiwany jarmark kurhański przyszedł wreszcie i zmienił spokojne, puste miasteczko w jakąś dziwaczną panoramę całego tego azjatyckiego zachodu. Sam tabor kupiecki nie zmieścił się w ulicach, wyległ na Toboł, roztasowały się tam przeważnie partje mięsa. Woły, odarte ze skór i zamrożone, tworzyły ulice, barany całe, maczane w wodzie, oszklone lodem, piętrzyły się stosami. Stosami leżały drobne części mięsa, ryby, skóry, piramidy topionego masła, beczki łoju, całe bogactwo stepów.
Po ulicach snuły się tłumy Sybiraków, Kirgizów, kupców, ajentów, roznosicieli, przewoźników; panował piekielny zgiełk i ruch. Dalej wznosiły się szopy i budy z herbatą, z wojłokami, z porcelaną chińską, z futrami, przenośne szynki, zasieki cedrowych orzechów, a kramarzyli tam Chińczycy południowcy, cudaczni ludzie, dzicz wyległa z tajg i głębokich „zaimków”, pstra mieszanina strojów i ras i dialektów.
Wśród tego widocznego towaru krążył i niewidzialny.
Gdzie niegdzie w zaułku dwóch, trzech ludzi schodziło się tajemniczo. Jeden dobywał wagi, tamci jakieś niekształtne sztabki o mdłym połysku, ważono, skinieniem umawiano się o cenę. Sztabki zmieniały się na dużo asygnat. Kradzione to było złoto; często zaś fałszywe pieniądze. Ryzyko z obu stron.
Kurhan, śpiący przez rok cały, skupiał w sobie na te dni kilka ludność kilkudziesiąttysięczną, wrzał ruchem, obracał miljonami rubli.
Mrozowicki już pierwszego dnia spieniężył część ryby, którą dostał po dziale z Andrjankiem, i był w posiadaniu trzydziestu pięciu rubli. Powiodły mu się pieniądze Szyszkina, a przebyta nędza zaszczepiła bezwzględną oszczędność. Źle odziany i głodny po całych dniach krążył po jarmarku, nie szukając, co potrzeba, ale co korzystne. Roiły mu się handle, handle bezustanne. W tłumie spotykał znajomych. Stary Szyszkin zaczepił go i zaprosiwszy do baraku z herbatą, zobowiązał, że w razie technicznych kwestyj usłuży choćby radą. Potem rozgadał się ten miljoner w kożuchu i dziegciowych butach. Szklankę po szklance wypróżniał herbaty i spocony prawił z upodobaniem dzieje swego bogactwa.
— Powiem ci, gołubczyk! Ojciec mój ożenił się z Sybiraczką tu, w Kurhanie. Byłem ja pocztyljonem, tragarzem, woźnicą, subjektem, miałem kramik, potem szynk, warzyłem sól, kopałem złoto. Potem wziąłem się do handlu na stepie. Poszczęściło się. Wydzierżawiłem jedną gorzelnię, za żoną dostałem drugą, a potem poszła trzecia, czwarta i urosłem! Ho, ho, żeby Bóg syna dał! Ale tak, z córkami, zguba, duszo moja! Te łajdaki zięcie, jak umrę, stracić potrafią. Ty, młody zaczynasz. Ot, wypij jeszcze herbaty! Za tę przysługę, coś mi uczynił, dam ci radę. Chcesz bogatym być, to trzy rzeczy pamiętaj. Jedno: nie chwal się zyskiem i nie opowiadaj straty, bo sobie kredyt popsujesz. Drugie: nie daj pieniądzom ani chwili odpoczywać. A trzecie: nie pogardzaj żadnym interesem! Tak ja robiłem. Dobry jest każdy handel; uczciwym trzeba być, byle nie z Kirgizami.
Antoni, ośmielony życzliwością starego, rzekł mu z uśmiechem:
— A cóżby pan zrobił teraz, mając trzydzieści pięć rubli w kieszeni?
— Oh, duszo moja, to duży kapitał! Ty nim w czasie jarmarku sto razy obróć. Jeżeli za cztery dni nie zrobisz z trzydziestu pięciu stu rubli, to chybaś głupi! Toć cały rok na te cztery dni pracuje. Tylko ostrożnie ze złotem, bo się nie znasz! Złoto na koniec, jak wszystkiego spróbujesz i nauczysz się!
Dojrzano Szyszkina w baraku i poczęli się doń cisnąć różni interesanci, więc się Antoni usunął. Stary jednak z zamiłowaniem i szczerze radził, bo mu jeszcze na odchodnem krzyknął:
— A słysz, duszo moja, nigdy całego kapitału na jedno, nigdy!
Znowu począł Antoni krążyć w tym zgiełku, rozmyślając od czego zacząć. Wtem przy ulicy wołów jakiś gruby kupiec go zawołał:
— Ej, ty! Próżno chodzisz, pomóż mi ładować mięso!
Zawahał się sekundę, ale tylko tyle. Wnet z kilku innymi chłopami począł dźwigać zmarzłe olbrzymy. Za naładowanie dziesięciu podwód otrzymali trzy ruble. Po dziale Antoni schował do kieszeni całe pięćdziesiąt kopiejek.
Stał właśnie, pracą rozgrzany, gdy go doleciał dobrze znany śmiech Szumskiego. Szedł pod rękę z panną Marją do sklepu porcelany. Antoni o tyle porozumniał, że nawet nie poczerwieniał z przykrości. Skłonił się w milczeniu.
— Patrzcie! Nasz technik przy pracy! — zakrzyknął Szumski. — No, niebardzo wasz czas drogi, mogę go kupić?
— Albo co? — spytał Antoni.
— Ot, dam panu kartę do Smolina. Czeka na mnie w klubie, ale mi nie w smak obecnie jego kompanja.
Antoni począł się dziwnie uśmiechać.
— Zaniosę kartkę, — rzekł — bo mi tam droga! Zapłaci mi pan piętnaście kopiejek.
Szumski popatrzał nań wahająco, zdumiony. Wreszcie kartkę i zapłatę wręczył.
— O, anima vilis! — mruknął do panny Marji a głośniej dodał: — Mógłby mi pan kazać sobie zapłacić daleko więcej za tę przyjemność!
— Jak mój czas będzie droższy, droższa będzie i pana przyjemność! — odparł Antoni, odchodząc.
W klubie pito i grano w karty. Przed hulaką Smolinem leżały stosy pieniędzy, pijany był, rozgorączkowany grą. Przekleństwem przyjął odmowę wesołego kolegi i dalej sztosem się zabawiał. Aż gęsto tam było od dymu i spirytusowych oparów. Po kątach odbywały się bójki, skandale.
Mrozowicki z przyjemnością opuścił salę i zaraz opodal kupił u chłopa trzy beczki cedrowych orzechów. Rozprzedaż była korzystna, ale chłop się śpieszył, więc po małym targu Antoni zajął jego miejsce i począł swój towar rozmierzać dzieciom i starszym. Przy tem zajęciu Andrjanek go zdybał. Ustrojony odświętnie, chodził po jarmarku dla zabawy już i towarzyszyły mu dwie olbrzymie dziewki, grube jak kadzie, szpetne, czerwone, siedmiopudowe. Zafundował im orzeszków u znajomego i chwilę gawędził.
— Widziałeś już Szamana? — spytał.
— Co to?
— Ot, tam, w budzie siedzi, karty kładzie, zęby wyrywa, maści daje! Kto jego nie zna! Na jarmarku zawsze jest. Mówią, że i złoto ma, ale ostrożnie trzeba go brać, bo bestja oszuka najsprytniejszego! Z kart całą prawdę gada! Pójdę i ja do niego! Pięć kopiejek kosztuje.
Zabrał swoje dziewy i odszedł.
Od swego straganu widział Antoni cały plac. Nieopodal rozłożył się doktór Gostyński. Stały tam wagi, a przekupnie sprzedawali masło topione w płaskich, olbrzymich kręgach. Sam stary siedział u wagi przez dzień cały, nie mając kim się wyręczyć. Znać było na jego twarzy zmęczenie i zziębnięcie.
Pod wieczór, gdy Antoni wyczerpał do dna swój towar, nie rachując nawet zarobku, pobiegł do doktora. Żal mu było starego.
— Proszę pana, — rzekł po przywitaniu, — możebym mógł usłużyć? Niech pan spocznie!
— To ty, Antek! Ano, w czas się znalazłeś, bom skostniał. Szumski miał mnie zastąpić od południa, ale skończyło się na obietnicy. Owszem, Bóg ci zapłać za poratowanie! Oto masz pieniądze, pilnuj wagi! Ja się trochę ogrzeję w szynku.
Parę minut pilnował nowicjusza, potem go zostawił. Antoni począł tedy targi i przyjmowanie towaru; wtem przy jednej partji nieskoro mu szło. Przekupień się spieszył i nalegał, on zwłóczył. Pozornie marudząc z wagą i szukając ognia do papierosa, rozglądał się na wsze strony. Wreszcie spostrzegł Andrjanka, wychodzącego od proroka, i zawołał go. Chłop żywo się zbliżył.
— A co tam? — spytał.
— Świadkiem bądź, nim policji nie zawołam! Cegły są w maśle.
— A, taki synu, złodzieju, szelmo! — posypało się z ust Andrjanka, a pięści jego podniosły się groźnie ku twarzy przekupnia.
Na krzyk ludzie się zewsząd kupili. Oszust, widząc klęskę, skoczył na sanie, konia zaciął i tratując ludzi, umknął.
Zdobycz została na placu, a po wydobyciu zalanych tłuszczem cegieł, okazało się sześć pudów czystego masła. Triumfował Antoni, cieszyli się otaczający, nawet niektórzy, mocniej pijani, chcieli gonić złodzieja i pletniami siec. Skończyło się jednak, szczęściem, na projekcie. Andrjanek skoczył z dobrą wieścią do doktora.
Przyszedł stary i wnet połowę zdobyczy mu odmierzył.
— Bierz, to twoje! — rzekł. — Dziękuję ci!
I nagle triumf Antoniego opadł. Sczerwieniał, w milczeniu na ów dar patrząc.
— Nie kłopocz się! — mówił dalej stary. — Zaraz ci to na pieniądze zmienię, abyś nie dźwigał. Towar popsuty, wart dwadzieścia rubli.
— Ot, temu się poszczęściło! — mówiono wokoło.
Antoni bez podziękowania nagrodę przyjął, i nierad być celem spojrzeń i uwag, w tłum się wcisnął i przepadł. Doktór popatrzał za nim, niemile dotknięty.
— Czy mu mało? — pomyślał. — Chciwy jest i zawzięty. Nie myślałem tego dotąd.
Długi czas wałęsał się Antoni, zanim opanował jakiś nieokreślony żal i zawód. Dał się unosić ciżbie, potrącać rozgorączkowanej fali, wreszcie, gdy noc zapadła, wstąpił do szynku. Posilił się i rozgrzał i odpoczywając na ławie, zaprzysiągł sobie uroczyście już nigdy usług nikomu nie wyrządzać. Gdy znowu na rynek wyszedł, już tylko rachował w myśli i snuł plany handlów stokrotnych. Noc nie położyła tamy interesom. Noc to była prawie jak dzień jasna od śniegu i blasków zimowych północnej zorzy. Ludzie się roili bez wytchnienia i przerwy, ile że jarmark nazajutrz się kończył, więc każdy się spieszył gorączkowo.
— Może podwodę masz? Najmę! — zagabywano zewsząd Antoniego.
Myśl nabycia konia i wozu uśmiechała się, ale z tem trzeba czekać wiosny, a tymczasem bary jego służyły do noszenia ciężarów i zwijał się, pomimo mrozu potem oblany, zbierając srebrne drobne monety. Nie rachował pieniędzy i wciąż tylko sobie powtarzał zalecenie Szyszkina, że sto rubli mieć musi do końca jarmarku. Nad ranem, ciężko zmachany, znalazł się przypadkiem pod zajazdem, gdzie się tłoczyli ludzie, żądni wróżby i leków. Niezgrabny napis opiewał moc i zdolności Szamana. Nie zdając sobie sprawy, poco to czyni, i on tam wszedł za drugimi.
Z pierwszej izby, gdzie rozprzedawano herbatę i zakąski, ludzie przeciskali się pojedynczo dalej, składając wartującej u drzwi kobiecie taksę za ujrzenie czarodzieja: pięć kopiejek. Opłacił się też Antoni, gdy kolej nań przyszła, i znalazł się w izdebce długiej i wąskiej, gdzie oprócz stołu, skrzynki i siedzącego przy piecu człowieka nic i nikogo nie było. Człowiek był ubrany dziwacznie w chałat cynamonowy i wojłokową, bardzo wysoką i śpiczastą czapkę. Spojrzenie miał dzikie, zarost rozczochrany, cerę ziemistą. Kolące oczy i nos, do krogulczego dzioba podobny, zwrócił na nowego interesanta; podobny był do ohydnego, przyczajonego pająka.
Antoni począł się też jemu przypatrywać i dziwny go lęk zdjął i wstręt, jaki uczuwamy wobec płazów, nocnych motyli lub nietoperzy. Mimowolnie cofnął się do drzwi, lecz znalazł je zamknięte i wnet się zawstydził słabości i urojenia. Czarodziej tymczasem podniósł się bez szelestu i stąpając jak widmo, zbliżył się ku niemu, zmrużył oczy dla większego natężenia wzroku, a ustami poruszał, jakoby żuł. Antoni pod wzrokiem tym czuł się jakby sparaliżowanym i milczał.
Trwało to bardzo długo. Zdało mu się, że te oczy wpijają mu się w duszę, wiercą wskroś całej istoty.
Nareszcie Szaman przemówił. Miał głos grobowy, chrypliwy, z obcym akcentem i dziwnem zachłystaniem się.
— Jak ty się nazywasz?
Antoni jakby się zbudził. Poruszył ramionami i przełknął z trudnością, zanim głos wydobył.
— Nietutejszy; nie znasz mnie — odparł.
— Dlatego pytam, żeś nietutejszy. A znać może i znam. Czegóż chcesz?
— Karty kładziesz. Połóż mnie!
Szaman wydobył karty z fałdów chałata i począł je na stole rozkładać. Ręce mu drżały, a oczy nie schodziły z twarzy Antoniego.
— Rodziców masz? — spytał.
— Nie!
— A żonę?
— Nie!
— A siostrę?
— Tę mam.
— Nu, cóż ty wiedzieć chcesz? Co było? Co będzie?
Antoniemu spokój zupełnie wrócił.
— Ot, skoro potrafisz, to powiedz, czy ja się tutaj czego dobiję.
— A dobijesz się, ale nieprędko i nielekko. Śmierć będziesz miał, a potem choroby i straty. Dobijesz się, jeśli ci jeden pomoże. Szukajże go, szukaj!
Antoni po kartach spojrzał.
— A znajdę go? — zagadnął ciekawie.
— Owszem, ale on cię będzie drogo kosztował. Wpierw dużo, dużo pieniędzy zbierz. Wrogi twoje bardzo mocne.
— Dalekoż on ode mnie, ten, co pomoże?
— Na ziemi nigdy daleko. Szukaj i zbieraj!
— A śmierć, którąś wspominał, kogo weźmie?
— Miłą tobie. Będzie ci ciężko, źle, smutno! Dawnoś ty tutaj?
— Niedawno.
— Aha, jeszcze cię nuda nie żarła! Aha! A tam w twoim kraju, co? Bieda, źle, pusto? Co?
Antoni głową skinął tylko.
Szaman znowu się weń wpatrywał chciwie. Rzucał pytania urywane, obojętne, jakby do wróżb swych chciał z odpowiedzi młodzieńca chwycić materjał niepostrzeżenie. Ale Mrozowicki nie lubił się wywnętrzać. Czarodziej zgadł przypadkiem cośkolwiek; więcej widocznie powiedzieć nie umie.
Sięgnął młody do kieszeni i obojętnie spytał:
— Ile?
Ręce i wargi Szamana poczęły drżeć, a oczy latać niespokojnie.
— Rubel! Rubel srebrny! Dasz sto jak się sprawdzi! A może chcesz maści przeciw odmrożeniu, może ziół na gorączki, może plaster na łamanie kości! Niedrogo, za nic! Beze mnie nikt cię nie poratuje. A może kupisz złota? Ot, jakie!
Znowu w zanadrze sięgnął i z brudnego woreczka wysypał nieco ziarn bezkształtnych, matowych, zgarniając je prędko haczykowatemi palcami napowrót. Ale Antoni głową potrząsnął. Poprzedni wstręt mu powrócił wobec pajęczych ruchów Szamana. Rubla rzucił na stół i cofnął się do drzwi.
— Bywajże zdrów, szczęśliwej drogi, powodzenia! — skrzeczał czarodziej. — Za rok się zobaczymy!
— Co to, to nie! — mruknął młody człowiek, wychodząc.
Zły był na siebie za tę całą awanturę, zawstydzony swoją tutaj obecnością. Wymknął się na plac, pragnąc ujść niepostrzeżenie, gdy wtem natknął się na Andrjanka, który, trochę podpity, ujeżdżał swą dziką trójkę wśród mrowia ludzkiego, śpiewając i krzycząc.
— Siadaj! — zawołał na towarzysza rybołóstwa. — Niema dłużej czego się bawić. Przehulałem, com miał przehulać; kupiłem, co było potrzeba, Szaman wesele przepowiedział. Wracajmy do domu! Hołota tylko została na jarmarku.
Antoni, rad zaproszeniu, wskoczył do sanek i ruszyli cwałem.
— Nu, a tobie co rzekł Szaman?
— At, głupstwa!
— A drogo wziął?
— Rubla!
— Ot, zuch! Barany mu obdzierać całe życie. Ja dał grzywnę i jeszcze reszty prosił.
— Dwa razy tedy oszukał. Mam za swoją głupią ciekawość.
— A jarmark ile ci dał?
— Nie rachowałem jeszcze.
— Cóż teraz myślisz robić?
— Konia kupię i telegę. Dostawy są.
— Dobrze. Ja tobie sam tanio oddam tę wilczą klacz, bo mam młodsze.
— Dozimujesz?
— Można. Siano jest, na owies sam zapracujesz. Zostań u nas w domu, razem będziem jeździć, zanim się obeznasz.
— Dobrze, najmę mieszkanie i wikt, a za twoją pomoc odsłużę.
— Ot, jaka tam pomoc. Spodobałeś się nam. Na weselu mi zagrasz!
— Dobryś Andrjanek. Dziękuję ci!
— I ja rad. Dobry ty towarzysz. Ot, idą konie! Toć już Lebjaża.
Antoni wsunął rękę do kieszeni i dotykał pieniędzy z radością. Czuł wreszcie grunt pod stopami i wstąpiła w serce otucha.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.