Anielka (Prus)/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Anielka
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XI

W JAKI SPOSÓB BÓG CZUWA NAD SIEROTAMI.

Skwarny dzień zeszedł bez osobliwych przygód. Szmul rankiem wyjechał do pana Jana, a wiejscy ludzie gromadzili się między chatami, niespokojnie dowiadując się o nowiny z miasta.
— Będą, czy nie będą układy z dziedzicem? Sprzeda, czy nie sprzeda majątku? — tak mówiono.
Niektóre kobiety litowały się nad dziedziczką.
— Biedna ona, choć bogata! — mówiła jakaś starsza. — Mąż wyjechał, słudzy ją ponoć odbieżali, i siedzi se sama, jak ten bocian na gnieździe, co mu samicę tamtego tygodnia zabili.
— Możebyśwa poszli do niej na pocieszenie? — spytała inna ze śmiechem.
— Czego kpita? — dorzuciła trzecia. — Przecie sam Pan Bóg nakazuje smutnego pocieszyć, nagiego przyodziać i umarłego pogrzebać...
— Widzita, kumy! — odezwała się poprzednia niemniej wesoło. — Ostaszeskiej wydaje się, że do dziedziczki to można tak chodzić, jak do położnicy... Przecie to pani całą gębą, co wy se myślita? Jakby do was zaczęła gadać po francusku, tobyście ino oczy wytrzeszczyły...
— Ej!... w takiej samotności i opuszczeniu, toby se przypomniała po polsku. A zawdy co pociecha, to pociecha.
— A jakżebysta ją cieszyły? — mówiła śmieszka. — Ona bawi się inaczej i smuci inaczej, niż my, ludzie proste. U nich jest myślenie nawet inaksze. To też jak z tobą zacznie która gadać nie o gospodarstwie, nic jej nie rozumiesz, ani ona ciebie. Rychtyczek, jakby się świnia z pastuchem rozmawiały. Jabym ta do niej pójść nie śmiała!
Tak więc opuszczona dziedziczka nie mogła nawet liczyć na pomoc ze strony poczciwych kobiet wiejskich. Między chatą i dworem stał mur przesądów, w którym państwo Janowie przez cały czas swego pobytu na wsi nie chcieli, czy nie umieli zrobić wyłomu.
Około dziesiątej w nocy, kiedy rosa spadła na ziemię, ponad wołanie żab wybił się jakiś odległy łoskot. Anielka wbiegła na facjatkę i stanęła w oknie. Rzeczywiście, ktoś jechał gościńcem, ale nie do nich. Oparła się na oknie i zalała łzami.
— Boże! Boże! sprowadź też ojca do nas — szeptała.
Gdyby cud skrócił odległość między nią i ojcem, może zobaczyłaby go w towarzystwie ludzi wesołych, pijącego na próbę nowo wynaleziony trunek, który składał się z porteru i szampana.
Jak w podobnej mieszaninie smakują łzy opuszczonego dziecka? — o tem chyba nikt nie wie, a najmniej pan Jan, który czuł się w złotym humorze.
Noc była gwiaździsta, spokojna i napół jasna. Powietrze nasycała wilgoć. We wsi już światła pogasły. Słychać było krzyk żab i szczekanie psów. Może tam i Karusek jest między niemi, bo od południa niema go w domu?... Niedobry pies, nie lepszy od ludzi!...
Czasami, z pomiędzy drzew ogrodu, wyrywał się duży ptak i leciał z szumem. Niekiedy z pól płynęły nieznane we dnie szmery — może bieg spłoszonego zwierzęcia?... I znowu cicho, tylko w dolnym pokoju niestrudzony zegar w szafce klekocze.
Liczne jak piasek gwiazdy drżały, niby dogasające iskry. Tu i owdzie, między niemi, widać było punkciki zielonawe, błękitne lub czerwone, jak drogie kamienie. Z pomiędzy nieruchomych świateł konstelacji wyrywała się niekiedy gwiazdka błędna i zakreśliwszy łuk na niebie, gdzieś niknęła.
— Może to anioł z pociechą od Boga? — pomyślała Anielka.
I spoglądała za siebie, spodziewając się ujrzeć kogo. Ale pokój był pusty. Duchy niebieskie lękają się wchodzić między tryby machiny wszechświata.
Wtem, od gościńca ukazała się błędna gwiazda szczególnych własności. Biegła nie z nieba ku ziemi, ale od ziemi ku niebu, a potem nagle zwróciła się w stronę budowli dworskich.
W kilka minut później, Anielka zobaczyła drugą podobną. Ta, zakreśliwszy parę bardzo nieregularnych linij, spadła na drzewo i niedługo zgasła.
Były to iskry tak niewyraźne, że ledwie rozeznać je mógł niesłychanie ostry wzrok Anielki. Dziewczynkę przestraszyły te światła, przypomniała sobie bowiem o duchach pokutujących. Ale wnet przyszło jej na myśl, że może to są robaczki świętojańskie?
Postała jeszcze chwilę w oknie, napróżno słuchając turkotu, i zeszła do pokoju matki.
— Może ojciec przyjedzie w nocy? — rzekła do siebie.
Postanowiła czuwać jeszcze, lecz nie chcąc budzić matki, zgasiła lampę i usiadła na fotelu.
Zdawało jej się, że ojciec jedzie i że ona otwiera mu drzwi. To znowu, że chodzi po pokoju jakiś pan obcy, albo, że słyszy czyjś głos, wołający ją po imieniu.
— Czy mama do mnie mówi? — spytała.
Odpowiedział jej ciężki oddech matki i szybkie chrapanie Józia. W kącie, nad piecem, słychać było brzęk muchy, a w drugim pokoju łoskot zegara.
Oparła głowę na poduszce fotelu i twardo zasnęła.
Od wieczora w chacie Gajdy było ciemno. Ale gospodarz czuwał. Chwilami można było widzieć jego głowę kudłatą w szybach małego okna. Niekiedy uchylał drzwi od gościńca, i wysunąwszy się do połowy, patrzył w stronę budynków dworskich.
Około północy między ogrodowemi drzewami błysnął płomyk i zgasł. Gajda wybiegł przed chatę, pilnie wpatrzył się w tamtą stronę i zobaczył parę cienkich ognistych języków, wydobywających się z dworskiego dachu, tuż około okna, z którego panna Walentyna i Anielka codzień karmiły wróble.
Chłop schwycił się za głowę.
— Psiakrew! — zaklął. — A dyć to dwór się pali...
Wbiegł do chaty i silnie szarpnął śpiącą na ławie Magdę.
— Wstawaj! — zawołał. — Chodź do okna! — i przeniósł ją jedną ręką jak psiaka pod okno.
Dziewczynka zaczęła krzyczeć ze strachu.
— Cicho, ty!... Patrzaj, co się pali... dwór czy stodoła?... o tam, o... Jużci dwór...
Trząsł się cały.
— Magda! — mówił stłumionym głosem. — Leć do dworu, obudź ludzi i wołaj, że się pali. No, idźże, ty bękarcie!... bo się tam panienka spali, ta, co ci wstążkę dała...
Jezu mój!... Ocknijże się, nie trząś się ty... Ona przecie nie kazała cię bić i spali się...
— Boję się, tatulu! — wrzasnęła dziewczyna i upadła na ziemię.
Na dworskim dachu ukazało się już kilkanaście pochodni gorejących. Chłop wybiegł z chaty i począł pędzić ku budynkom, nie spuszczając oka ze dworu.
Dopadł do stajni.
— Bywaj! — krzyczał. — Dwór się pali!... wstawajta, parobcy !
Pognał do obory i począł pięściami bić w ścianę.
— Wstawajta, ludzie!... Ogień we dworze... Panienka się spali....
Usłyszał około uchylonej bramy jakiś szmer i zobaczywszy rozwalonego na barłogu skotopasa, odrazu postawił go na nogi.
— Dwór się pali! — krzyknął mu w ucho.
Parobek ziewnął, przetarł oczy, zaczął przestępować z nogi na nogę i mruczeć:
— Trza bydło wygnać.
— Budź parobków!... ja polecę do dworu — rzekł Gajda i pocwałował naprzód.
Na dachu pojedyńcze płomyki zaczęły się już zlewać ze sobą. Podwórze i ogród przybrały barwę czerwoną, ptaki zaczęły świergotać. Tylko we dworze było cicho.
Chłop wpadł na ganek i przycisnął ramieniem mocne drzwi, które przeciągle zgrzytnęły i pękły z łoskotem. Różowy blask oświetlił ciemną sień.
— Panienko!... Janielciu!... — krzyczał chłop. — Uciekajta! dwór gore!...
— Co tam?... — odpowiedział mu strwożony głos.
Gajda wywalił drugie drzwi i dostał się do pokoju zupełnie ciemnego. Potrącił stół, potknął się o krzesło i nadeptał jakąś suknią, w której mu się nogi zaplątały. Dopiero po chwili, zobaczywszy blask przez serce, wykrojone w okiennicy, wybił okno i powyrywał deski z zawiasów.
Pokój został oświetlony. Jednocześnie słychać było trzask płonącego dachu. Dym gryzł w oczy, ze wszystkich stron grzało.
Anielka stała obok fotelu zupełnie ubrana, bez ruchu. Chłop wziął ją na ręce i wyniósł przed ganek.
— Mamę!... mamę i Józia ratujcie!...
Chłop wrócił do pokoju, a za nim Anielka.
— Uciekaj, panienko!...
— Mama!... mama!...
Gajda zobaczył na łóżku postać skurczoną, całkiem zawiniętą w kołdrę. Była to matka. Poruszył ją, ale ona ze strasznym krzykiem chwyciła się oburącz krawędzi łóżka, jakby broniąc się. Ledwie oderwał ją i wyniósł na dziedziniec.
Tymczasem Anielka dźwigała Józia, lecz była tak zmieszaną, dym tak ją otoczył, że nie trafiła do drzwi. Potknęła się o coś i upadła.
Szczęściem wyprowadził ją Gajda, unosząc zarazem Józia. Potem, usadziwszy ich obok matki, wrócił do pokoju, już gorącego jak piec, i zaczął wyrzucać na ogród wszystko bez różnicy: odzież, pościel, biurko i krzesła.
Cały dach ogarnęły płomienie, szyby pękały, ze szczelin sufitu wydobywał się ogień. Gałązki i liście drzew, stojących przy dworze, poczęły się tlić. Dokoła domu było jasno jak w dzień, dym, bijący wgórę, zasłaniał chwilami gwiazdy pół przezroczystą gazą. Koguty we wsi, myśląc, że już świta, zaczęły piać. W miasteczku dzwon kościelny uderzał na trwogę.
Na dziedzińcu, wprost ganku, zebrali się ludzie folwarczni. Napół nagie dziewki zawodziły płaczem, parobcy kręcili się nieprzytomni.
— Wyprowadźcie Gajdę!... on tam jest w pokoju — zawołała Anielka, otulając matkę kołdrą.
— Gajdo! Gajdo!... — krzyczeli parobcy. Ale żaden nie ruszył się, bo już było gorąco i niebezpiecznie.
Wtem na prawem skrzydle domu zatrzeszczały krokwie, i facjatka zapadła się na sufit. W chwilę później zegar w żółtej szafce wydzwonił cienko i prędko trzy kwadranse, przypominając, że i jego trzeba ratować.
Jeszcze chwila, i rozległ się ogromny huk. Sufit spadł na podłogę, wypychając uragan płomieni. Niestrudzony zegar skończył swoją wędrówkę.
Teraz dopiero wyszedł Gajda z pokoju matki. Odzież i włosy tliły się na nim, był skrwawiony i okopcony.
Tymczasem poczęli nadbiegać ludzie ze wsi, z drabinami, siekierami, bosakami i wiadrami. Jeden z parobczaków wylał na Gajdę konewkę wody i stłumił ogień, który już całego chłopa ogarniał.
O ratunku domu mowy być nawet nie mogło. Płomienie wydobywały się wszystkiemi oknami, w pokojach gorzały meble i tliły się tapety. Piece pękały, sufit za sufitem upadał wśród wybuchów iskier i dymu.
W kilka minut później ogień, nurtujący wnętrze domu, zniżył się do wysokości murów. Paliły się już tylko podłogi.
Wieśniacy, ochłonąwszy z przerażenia, poczęli rozmawiać między sobą.
— Skąd się ogień wziął, patrzta ino?...
— Może kto podpalił?...
— Zwyczajnie kara boska na dziedzica.
— Widzicie, jak się zestrachała pani.
— Nie gada nic, ino patrzy przed siebie...
— Wszystko im się spaliło.
— Nie wszystko — wtrącił Gajda. — Pójdźta ze mną na ogród, to przyniesiemy im resztę szmat, żeby się mieli w co odziać.
Paru gospodarzy poszło i poczęli znosić poduszki, prześcieradła, odzienie i ułamki sprzętów, które Gajda ocalił.
Dziewki folwarczne przeprowadziły tymczasem panią i dzieci do kuchni.
Dziedziczka, ubierając się, zaczęła płakać.
— Jak też nas Bóg ciężko doświadcza! — mówiła. — Ledwie mąż pokończył interesa, a tu dom spłonął. Gdy wróci, nie będzie miał gdzie spocząć. Okropność!... To, co wydalibyśmy na podróż do Warszawy, pójdzie na restauracją domu... Już chyba nigdy nie będziemy mieli takich sprzętów, ani ja sukien, choć wyszły z mody. Joseph, mon enfant, n’astu pas peur?
Gdzie jest ten dobry człowiek, który nas ocalił?... Zdaje mi się, że to Gajda. Mój mąż zawsze uważał go za łotra; pokazuje się jednak, że w najgorszem sercu tleje iskra uczciwości. Powiedzcie mu, że będzie hojnie wynagrodzony...
— Ja tam nic nie chcę od państwa! — odezwał się ponuro Gajda, stojący z kilkoma innymi gospodarzami we drzwiach kuchni.
A potem szepnął, patrząc w ziemię:
— Żeby mi o panienkę nie szło, nawetbym się z chałupy nie ruszył.
Tym sposobem za niebieską wstążkę i kilka poczciwych słówek kupiła Anielka życie trzech osób.
W tej chwili przygalopował biedką Szmul z karczmy i wszedł do kuchni.
— Co się to dzieje? — zawołał siny z trwogi. — Jak się jaśnie pani ma?... Czy nic nie wyratowali?... Ach! takiego ognia jeszcze w naszej wsi nie było. Jakim się to sposobem mogło zrobić?...
Ludzie opowiedzieli mu naprędce o nagłym wybuchu pożaru pod dachem i o poświęceniu Gajdy.
Żyd kiwał głową i mruknął:
— Prędzejbym się spodziewał, że Gajda podpali dwór, aniżeli że wszystkim życie uratuje! Jaśnie pan powinien mu bardzo podziękować.
— Czy od męża nie masz jakiej wiadomości, Szmulu? — zapytała pani.
— Mam i wiadomość, i pieniądze — odparł arendarz. — Pan przysyła sto rubli. Z tego ma być zapłacone siedemdziesiąt parobkom za kwartał, a trzydzieści dla jaśnie pani.
— Kiedyż pan wraca?...
— Tego nie wiem, ino wiem, że dziś ma jechać do Warszawy naprzeciw jaśnie prezesowej.
— Beze mnie? — przerwała pani, zalewając się łzami.
Na twarzy służby dworskiej widać było radość z powodu nadesłanych pieniędzy. Gospodarze natomiast patrzyli na Szmula niespokojnie. Wreszcie jeden zapytał:
— A jakże będzie z nami?...
— Majątek już sprzedany — odparł Szmul — a dziś zjeżdża Niemiec objąć go. Co prawda, nieładnie trafił na początek!...
Przez chwilę panowało przykre milczenie.
— Żartujesz chyba, Szmulu — wtrąciła pani. — Majątek nie mógł być sprzedany...
— Wczoraj podpisali kontrakt i wypłacili wierzycielom pieniądze. Sam byłem przy tem. Jeszcze pan kazał prosić, ażeby jaśnie pani wyjechała na tamten drugi folwark, co w nim karbowy rządzi... I to trzeba jechać dziś, bo Niemców ino co nie widać.
— Nieszczęśliwa ja jestem z tym człowiekiem! — lamentowała pani, bez względu na obecność ludzi obcych. — Nigdy w domu nie siedział, tracił majątek i teraz zostawia nas pod gołem niebem.
— Z nami się pan układać nie chciał!... Wolał wszystkich skrzywdzić... — odezwał się jeden z gospodarzy.
— A ja taka chora — jęczała pani. — Nie mam nawet ubrać się w co z dziećmi, nie mam łyżki strawy za mój posag...
— Ja już o sobie nawet nie mówię — wtrącił Żyd. — Tyle lat prosiłem pana, żeby mi młyn wystawił, i wszystko na nic!...
— Za to też go Bóg pokarał i jeszcze skarze! — mruknął któryś z chłopów.
Słuchając tych uwag i narzekań, Anielka siedziała na ławce, ze splecionemi rękoma, mocno oparta o ścianę. Postać jej zaniepokoiła widać Żyda, który zbliżył się do niej i ostrożnie dotknął jej ramienia. Wtedy Anielka osunęła się na ławkę, bez ruchu i przytomności.
Poczęto ją rozcierać i kropić wodą. Ocknęła się, otworzyła oczy i znowu zemdlała.
Uprzątnięto naprędce tapczan, położono na nim parę garści siana, materac, poduszkę. Dziewuchy folwarczne zasłoniły chustkami i płachtami okna, a potem ułożyły razem spać: matkę, Anielkę i Józia. Biedacy potrzebowali spoczynku.
Słońce weszło i pogorzelisko już gasło. Z niedopalonych belek sączyły się wgórę strumienie białego dymu. Wiatr rozrzucał szary popiół i podsycał dogorywające iskry. Nad dziedzińcem unosił się odurzający swąd.
Oparty o płot, stał Gajda i bezmyślnie patrząc na zgliszcza, mruknął:
— Na nic się zdało!...
— Co na nic?... — spytał Szmul, obserwujący go zboku.
W pierwszej chwili chłop zdawał się być zmieszany. Wnet jednak zapanował nad sobą i odparł spokojnie:
— Jużci na nic zdało się to, że gospodarze chodzili do pani i chcieli układać się za trzy morgi.
— Aha!... wy o tem mówicie?... Ja myślałem, że o tem... — odpowiedział Szmul, wskazując na ruinę domu.
Chłop znowu zmieszał się.
— A co mnie to obchodzi!... Ja zrobiłem, com mógł...
— Ja wiem — odparł Żyd, patrząc mu w oczy — że wyście zrobili, coście ino mogli... Ani wam, ani mnie nic z tej wiadomości. Tu sam djabeł ładu nie dojdzie!... A swoją drogą Niemcy się sprowadzą i będą stawiali młyn, gorzelnią, mnie wyrzucą z arendy, was pewno ze wsi...
Ale chłop nie słuchał go. Machnął ręką i powlókł się do swej chaty.
W tej chwili wjechał na dziedziniec dworu burmistrz sąsiedniego miasteczka z sikawką i dwiema beczkami. Dużo krzyczał, ludziom wymyślał i wkońcu pochwalił się, że gdyby nie on i jego trajkocząca sikawka, to spłonąłby nietylko dwór, ale budynki, ogród, płoty, a nawet woda w sadzawce. Wytłomaczył też zebranym, że na strychu dworu musiały być tłuste pakuły, mokre siano i jeszcze coś, i że skutkiem tego, a także operacji słonecznej — dom zapalił się sam.
Wszyscy jednozgodnie pochwalili naprzód burmistrza, później jego czujność i energją, potem jego sikawkę, a nareszcie domyślność. Przyczyna pożaru pozostała tajemnicą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.