Przejdź do zawartości

Anielka (Prus)/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Anielka
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IV

DZIEDZIC ODBYWA NARADĘ ZE SZMULEM, POCZEM
JEST UPRZEJMY DLA ŻONY, ANIELKI, A NAWET — DLA GUWERNANTKI.

W półtorej godziny później przyjechał do domu dziedzic, a wraz z nim — Szmul, dworski pachciarz i dzierżawca karczmy.
Ojciec był roztargniony i zafrasowany. Wszedł prędko do pokoju matki, przywitał się z nią krótko, ucałował ledwie żywą Anielkę i Józia i — zdawał się całkiem nie pamiętać o spotkaniu na gościńcu.
— Jakże się miewasz? — spytał żony, nie siadając nawet.
— Ja, comme a l’ordinaire — odparła. — Nie mam sił, nogi mi drżą, serce bije, wszystkiego lękam się, apetyt mam niewielki i żyję tylko ekstraktem słodowym...
— A Józio? — przerwał ojciec.
— Pauvre enfant!... zawsze osłabiony, pomimo że wciąż bierze pigułki żelazne.
— Nieszczęście z tem osłabieniem, które podobno zwiększają tylko twoje lekarstwa! — odparł ojciec i postąpił ku drzwiom.
— Anielcia dobrze się uczy, zdrowa? — spytał. — Może i w niej wynajdziecie jaką chorobę?...
— Więc już odchodzisz, po dziesięciodniowej nieobecności? — zawołała matka. — Tyle mam z tobą do pomówienia... Chciałabym koniecznie w lipcu albo sierpniu pojechać do Chałubińskiego, gdyż przeczuwam, że on jeden...
— Chałubiński dopiero w końcu września wraca do Warszawy. Zresztą pogadamy o tem później. Teraz muszę załatwić parę interesów — odpowiedział niecierpliwie ojciec i wyszedł.
— Toujours le même! — westchnęła matka. — Od sześciu lat po całych tygodniach załatwia interesa i nigdy ich skończyć nie może. A ja chora, Józio chory, gospodarstwo upada, jacyś nieznani ludzie oglądają majątek, nie wiem poco? O, ja nieszczęśliwa! łez mi wkrótce nie stanie... Joseph, mon enfant, veux-tu dormir?
— Non — odpowiedział chłopiec napół senny.
Anielka tak osłuchała się z narzekaniami matki, że i obecne żale nie zmieniły w niczem jej uwielbienia dla ojca. Owszem, uczucie to spotęgowało się w niej, przypuszczała bowiem, że ojciec za dzisiejszy występek na gościńcu chce ją ukarać bez świadków. Dlatego przywitał się, jakby nigdy nic nie zaszło, i uciekł do swej kancelarji.
— Kiedy Szmul wyjdzie, pewnie mnie wtedy ojciec zawoła — mówiła do siebie Anielka. — Pójdę już lepiej sama i poczekam, to się mama niczego nie domyśli...
Taki zrobiwszy plan, wysunęła się cichaczem do ogrodu, aby być bliżej pokoju ojca. Przeszła parę razy pod otwartem oknem, ale ani ojciec, ani Szmul nie zwrócili na nią uwagi. Postanowiła zatem czekać i usiadła pod ścianą na kamieniu, dręczona wielkim strachem.
Tymczasem ojciec zapalił cygaro i wygodnie rozsiadł się na fotelu. Szmul zajął miejsce na drewnianem krzesełku, które umyślnie ustawiono dla niego pode drzwiami.
— Więc powiadasz — mówił dziedzic — że nie ziemia naokoło słońca obraca się, ale słońce naokoło ziemi?...
— Tak stoi w naszych książkach — odparł Szmul. — Ale, z przeproszeniem, jaśnie pan chyba mnie nie poto tu przywiózł?...
— Cha! cha!... masz racją!... Otóż, przystępując odrazu do rzeczy, wystarasz mi się o trzysta rubli, jutro — do południa.
Szmul włożył obie ręce za pas, kiwał głową i uśmiechał się. Przez chwilę obaj, milcząc, przypatrywali się sobie. Pan, jakby chciał zbadać: czy nie zmieniło się co w bladej twarzy, czarnych, żywych oczach i szczupłej, schylonej nieco postaci Żyda. Żyd, jakby podziwiał piękną blond brodę, posągowe kształty, nieporównane ruchy i klasyczne rysy pana. Zresztą po raz tysiączny obaj mogli przekonać się, że każdy z nich był modelowym okazem swojej rasy, co jednak w niczem nie przyczyniło się do załatwienia interesu.
— No, i cóż ty na to? — przerwał milczenie pan.
— Ja myślę, bez urazy jaśnie pana, że prędzej w pańskiej sadzawce zdybalibyśmy jesiotra, aniżeli jedną sturublówkę w okolicy. Myśmy tu tak wszystkie wyłapali, że ten, coby chciał dać, to ich nie ma — a kto je ma, to nie da.
— Jakto, więc już nie mam kredytu między ludźmi?
— Z przeproszeniem, ja tego nie powiedziałem. My kredyt mamy zawsze, tylko nie mamy ewikcji, i dlatego nikt nam nie pożyczy.
— Cóż, u licha! — mówił pan, jakby do siebie — przecie wszyscy wiedzą, że lada dzień sprzedam las i wezmę pozostałe dziesięć tysięcy rubli...
— Wszyscy wiedzą, że jaśnie pan już wziął trzy tysiące rubli, i jeszcze wiedzą, że z chłopami targ o zniesienie serwitutów idzie kiepsko.
— Ale się lada dzień skończy.
— Bóg wie!
Dziedzic zaniepokoił się.
— Czy słyszałeś co nowego?
— Słyszałem, że chłopi chcą już po cztery morgi na osadę...
Pan aż skoczył na fotelu.
— Ich ktoś buntuje! — zawołał.
— Może być.
— Pewnie Gajda?
— Może Gajda, a może i kto mądrzejszy od Gajdy.
Dziedzic dyszał jak lew podrażniony.
— Ha, mniejsza — mówił. — Ależ w takim razie sprzedam majątek i wezmę sto tysięcy rubli gotówką.
— Długów jest więcej — wtrącił Żyd — i te muszą być zaraz spłacone.
— Więc odwołam się do pomocy ciotki i u niej zaciągnę pożyczkę...
— Jaśnie prezesowa już nic nie da... Ona kapitałów nie ruszy, a procenta sama woli tracić.
— To po jej śmierci...
— Aj!... jaka ona zdrowa, to strach! Jeszcze sobie niedawno nowe zęby w Paryżu zakupiła...
— Ale kiedyś umrze...
— A jak, z przeproszeniem, nic jaśnie panu nie zapisze?...
Dziedzic zaczął z gorączkowym pośpiechem chodzić po pokoju. Żyd podniósł się z krzesła.
— Poradźże mi! — zawołał, stając nagle przed pachciarzem.
— Ja wiem, że jaśnie pan nie zginie, choćby i ten Niemiec dobra kupił. Jaśnie pan będzie zawsze żył między jaśnie państwem, a jak (tu Szmul zniżył głos) z przeproszeniem — jaśnie pani kiedy... tego... to jaśnie pan ożeni się.
— Głupiś, Szmulku — rzekł dziedzic.
— To jest prawda, ale pani Weiss ma dwa miljony gotówką. A co sreber, kosztowności...
Dziedzic schwycił go za ramię.
— Milcz! — ofuknął. — Potrzebuję trzystu rubli, i o nich myśl...
— I to można zrobić... — odparł Szmul.
— W jaki sposób?
— Poprosimy pani Weiss...
— Nigdy...
— To musi jaśnie pan dać zastaw, a ja od Żydków wydobędę pieniędzy.
Dziedzic uspokoił się, znowu usiadł i zapalił cygaro. Żyd po chwilowej przerwie mówił dalej:
— Aj! jaśnie panu to i pod wozem, i na wozie dobrze, ale co ze mną będzie? Ja nawet kwitów nie mam...
Żeby choć był jaśnie pan młyn wystawił, o co tyle lat proszę.
— Nie było pieniędzy.
— Były nieraz i niejedne. Teraz także jaśnie pan wziął trzy tysiące rubli, ale wolał powóz kupić i pokoje wylepić... A nade mną wciąż wisi strach...
— Zarobiłeś na tym interesie z pięćset rubli.
— Możem zarobił, możem stracił, a zawdy wolałbym młyn. Co stoi wsadzone w ziemię, to jest wartość, a z pieniędzmi tylko kłopot i wielkie chodzenie dla złodziejów.
— No — przerwał dziedzic — zaczekaj tu, a ja tymczasem pomyślę o wynalezieniu ci zastawu.
— Niech i tak będzie, kiedy jaśnie pan każe.
Przez cały czas rozmowy ojca ze Szmulem, Anielka pogrążona była w tym przykrym i chaotycznym stanie duszy, jaki zwykle wywołuje obawa. Podrażniona imaginacja bezświadomie usiłowała rozstrzygnąć pytanie: co też powie jej ojciec? — i w odpowiedzi na to tworzyła z przeszłych wspomnień i teraźniejszych wrażeń, obrazy smutne i bezładne.
Dziewczynka parę razy widziała zagniewanego ojca i w tej chwili nie mogła opędzić się przed jego zmarszczonem czołem i najeżonemi brwiami. Ścigały ją błyszczące, wprost na nią zwrócone oczy i dźwięczny, podniesiony głos.
Potem widziała biedną Magdę, którą jakiś człowiek targał za włosy i kopał, a dalej — pannę Walentynę chłodną, ale nieubłaganą, która w milczeniu, ze spuszczonemi oczyma, układała straszny plan przeciw Anielce.
Rozmowę ojca ze Szmulem dziewczyna słyszała dokładnie, lecz narazie nie pojmowała jej. W umyśle Anielki pozostał jednakże niewyraźny obraz jakiejś damy obok ojca...
Nad tem wszystkiem unosił się Szmul, który patrzył Anielce w oczy i uśmiechał się złośliwie, a zarazem smutno, jak to było w jego zwyczaju.
— Boże! Boże!... jaki ten Szmul niegodziwy!... Co on powiedział ojcu!... Kto jest ta pani Weiss? — pytała siebie samej z przestrachem.
Nie mogła wytrzymać w tem miejscu. Pobiegła do swego pokoju i siedziała tam przez długi czas na krześle, czekając, aż ją wezwą, cicha, przelękniona.
Ale nie zawołano jej tak prędko. Kolacja dziś była spóźniona, ponieważ ojciec długo rozmawiał z matką.
Tym razem ojciec miał doskonały humor. Wszedł do pokoju, nucąc, i stanąwszy obok fotelu matki, rzekł do niej pieszczotliwie :
— Buzi!
— Nareszcie po dziesięciu dniach — rzekła matka. — Je suis charmée, żeś sobie przypomniał o mnie, od czego już odwykłam. Choroba, pustka i rozpaczliwe myśli, voici mes compagnons! Jeżeli mam powiedzieć prawdę, to w tym ponurym pokoju nawet twoja wesołość robi na mnie przykre wrażenie...
— No, nie dziwacz, moja Meciu. I twoja samotność i choroba skończą się wkrótce, tylko — cierpliwości. Jestem na drodze do zrobienia świetnego interesu i bylem zebrał potrzebne fundusze...
— Assez! assez! Je ne veux pas écouter cela!... Znowu interesa i pieniądze! Ach, nie zasnę dziś...
— Ależ poczekaj, powiem ci i co innego. Wyobraź sobie, że Władysław jest już po słowie z panią Gabrjelą. Poczciwa rozwódka pożyczyła mu pięć tysięcy rubli, za które ekwipuje się jak książę. Gdybyś widziała jego odświeżony pałacyk, meble i powozy...
— Nie chce mi się wierzyć — przerwała pani — aby Gabrjela wyszła za szaławiłę, który w ciągu kilku lat stracił ogromny majątek...
— Przepraszam cię. Nie stracił, tylko zadłużył, ale przy kapitale żony wyrobi się. Żyjemy w epoce przejściowej, w której zachwiane zostały najznakomitsze fortuny...
— Wiem!... przez karty i zabawy.
— Nie bądźże złośliwą, tem bardziej, że nieoceniony Władek oddał mi wielką przysługę w pewnym interesie. I gdybym znalazł pieniądze...
— Znowu interes i pieniądze!...
— A, doprawdy, że nie poznaję cię, Meciu! — zawołał zgorszony mąż. — Wiesz, że sam nie lubię rozprawiać o drobiazgach, a tembardziej ciebie niemi nudzić, ale obecnie chodzi o kwestją serwitutów, o nasz majątek, stanowisko, przyszłość dzieci. Wszystko to nie może przecie rozbić się o jakieś kilkaset rubli...
— Więc znowu zabrakło ci pieniędzy? — spytała zdziwiona pani.
— Naturalnie, i tym razem postanowiłem ciebie prosić o pomoc...
Pani zasłoniła oczy chustką i zapytała żałośnie:
— Mnie?... a cóż ja ci pomogę?... Cały mój posag stracony, połowa klejnotów w zastawie, ja nie mam za co pojechać do Chałubińskiego, który, czuję to, powróciłby mi zdrowie. A nie wspominam już o nieszczęśliwym Józiu, o tem, że służba nie zapłacona, że wiele bierze się na kredyt... Oh, malheureuse que je suis! łez mi już wkrótce zabraknie...
— Meciu! zaklinam cię, uspokój się — błagał ją mąż. — Ty nie chcesz pojąć, że wszystkie majętności, cały ogół przechodzi epokę krytyczną, która dla nas specjalnie skończy się za dni kilka. Gdy ureguluję serwituty, natychmiast wezmę dziesięć tysięcy rubli i włożę w meljorację dóbr. Urodzaje wówczas poprawią się, długi spłacimy, a tymczasem sprzedamy drugą część lasu i wyjedziemy zagranicę. Tam odżyjesz, będziesz znowu bawić się i błyszczeć jak niegdyś...
— Vain espoir! — szepnęła pani. — Zawsze mi to powtarzasz, ile razy chodzi o mój podpis...
— Teraz nawet podpisu nie potrzeba, Meciu! — pochwycił mąż. — Dasz mi tylko na tydzień... dwa... twój naszyjnik...
— Malheur! malheur! — szepnęła pani.
— Najdalej za miesiąc będziesz miała wszystkie twoje klejnoty...
— Łez mi już wkrótce zabraknie...
— W początkach zaś października odwiozę cię do Warszawy, gdzie, o ile mi się zdaje, będziesz mogła przepędzić całą zimę...
— Tylko dla odzyskania zdrowia — szepnęła.
— No, i trochę dla rozrywki! — odparł mąż z uśmiechem. — Teatr, koncert, a nawet jakiś tańcujący wieczorek nie zaszkodzą ci.
— Zapewne tańczyć będę w tych przedpotopowych sukniach, które butwieją w szafie...
— No, no!... Ty wiesz, że kupisz sobie nowych, ile zechcesz...
Pani opuściła głowę na piersi i po chwilowym namyśle, rzekła:
— Weź sam ten naszyjnik z biurka. Boże! czuję, że umarłabym z rozpaczy, gdybym teraz spojrzała na niego.
— Ale zato jak ci będzie przyjemnie wystąpić w nim kiedyś! Ile razy spojrzysz na niego, przypomnisz sobie, żeś nie zawahała się przed spełnieniem obowiązków względem dzieci i stanowiska...
Z temi słowy poszedł do biurka i szukając tam, ciągnął dalej:
— Chwilowe przykrości potęgują następującą po nich przyjemność. Zwykły kamień nabywa ceny, jeżeli spełnił się wobec niego jakiś doniosły wypadek. A pomyśl tylko, ile w oczach córki twojej mieć będzie wartości ten zbiór świecidełek, gdy zapinając go na jej szyi, powiesz: „Te brylanty w stanowczej chwili przesilenia społecznego uratowały nasze stanowisko, nasz byt...“
Wydobył z szuflady spore safianowe pudełko, schował je do kieszeni, a potem, schyliwszy się nad żoną, szepnął:
— Buzi!...
— O, jakżebym była szczęśliwa... — rzekła pani.
— Gdyby już nadeszła chwila, o której mówiłem?... — spytał mąż, śmiejąc się.
— Gdybym ci mogła wierzyć...
— O, kiedy znowu dziwaczysz, Meciu! — odparł niecierpliwie. — Rozumiem, że słabość twoja może cię rozdrażniać, ale trzeba choć trochę umieć panować nad sobą...
Mówił to już na progu pokoju, śpiesząc do kancelarji, gdzie go oczekiwał Szmul.
Pani została sama. Widok pięknej twarzy męża i rozmowa z nim cofnęły ją wstecz o kilkanaście lat, nasuwając porównania, które budziły wątpliwości i tęsknotę.
Byłże to on, ten król towarzystw, wyrocznia dobrego tonu, ten zakochany rycerz, który marzył niegdyś u jej stóp? Onże to — niewyczerpany w obmyślaniu figur mazura, znawca, a często kompozytor najwykwintniejszych toalet damskich? On, bez którego nie odbył się żaden kulig, bal, pojedynek? On, który zakochanym panom udzielał najlepszych wskazówek co do sposobu zdobywania serc? On, bez którego opinji niepodobna było wydać dużego obiadu?
Jego znajomość prawideł towarzyskich była kodeksem, jego dowcipy obiegały całą okolicę, jego dom był akademją obyczajów. Najdrażliwsze spory o zabicie cudzego psa, o wyjęcie chustki z kieszeni na balu, lub o sprzedanie chorego konia, on jednem słowem łagodził. W połowie zbudowany pałac magnata przerobiony został na gorzelnią, ponieważ Jasiowi nie podobał się rozkład pokojów.
A dziś — człowiek ten nie może dać sobie rady z kłopotami majątkowemi i u własnego pachciarza zdobywa ufność zapomocą naszyjnika!
Rzeczywiście, jest to epoka przejściowa, która wszystkich jednakowo dotknęła. Ci — zbankrutowali, tamci z resztką fortuny wynieśli się do miasta, inni zerwali stosunki z tym, którego zwano niegdyś: primus inter pares! Cóż on winien, że ludzie nowi, legjon dorobkiewiczów, nie mówią już dziś o weselach krakowskich, polowaniu i obyczajach towarzyskich, ale o płodozmianie, buchalterji i hodowli bydła? Jaką radę dać sobie może ten, na szczytach życia przebywający umysł, z poziomą tłuszczą Żydów, Niemców i chłopów, którzy nie zrozumieli jeszcze wartości rękawiczek i perfum?
Tak marzyła pani, ubolewając nad swoją chorobą, która w oczach jej usiłowała przyćmić blask, otaczający męża.
Wszedł lokaj.
— Proszę jaśnie pani, samowar na stole.
— Pan już jest?
— Dałem znać jaśnie panu.
— Poproś panny Anieli i powiedz guwernantce.
Lokaj wyszedł.
— Joseph, mon enfant, veux-tu prendre du thé?... śpi, biedne dziecko!...
Wyszła przez pokój jasno-niebieski i sień do pokoju jadalnego, a za nią wlókł się długi ogon białego szlafroczka. Wkrótce ukazała się ciągle strwożona Anielka i milcząca guwernantka, a po nich pan.
Pan grzecznie podał rękę guwernantce, której szyja i twarz pokryły się barwą ceglastą. Siadła naprzeciw niego i patrzyła pod stół. Ludzie powierzchowni sądzićby gotowi, że na pannie Walentynie mężczyźni robili piorunujące wrażenie, choć łatwo mogliby się dowiedzieć od niej, że w taki, a nie inny sposób uczona osoba manifestowała swoją niechęć do arystokracji.
„Okropny człowiek! — myślała, patrząc na niego, przez spuszczone rzęsy. — Ile on ofiar unieszczęśliwił...“
Przypomniała sobie bowiem, że piękny dziedzic miał bardzo czułe serce dla jej płci, skutkiem czego służba żeńska nigdy zbyt długo nie mogła utrzymać się we dworze.
„A tak rzadko w domu bywa — uzupełniła w duchu. — Boże! gdyby ciągle siedział, musiałabym chyba wyrzec się kształcenia tej zaniedbanej Anielki...“
Dziedzic od niechcenia położył obie ręce na stole i patrząc na pannę Walentynę (zdawało jej się, że w sposób zuchwały), mówił do służącego:
— Każ mi zrobić mały kawałek befsztyku, po angielsku...
— Niema mięsa, jaśnie panie!
— Jakto — już w czerwcu nie można mięsa dostać?...
— Dostać można, ale jaśnie pani nie posyłała do miasta...
Matka i Anielka mocno zarumieniły się. Obie wiedziały, że nie posłano po mięso przez oszczędność.
— Każ mi więc ugotować parę jaj na miękko — rzekł pan, topiąc w nauczycielce melancholijne spojrzenie.
Panna Walentyna uznała za stosowne odezwać się:
— Jaj zapewne niema, ponieważ były dziś na obiad, a prócz tego ja pijam codzień surowe.
— Widzę, Meciu — mówił pan — że twoja Kiwalska bardzo zaniedbuje się w gospodarstwie.
— Stosuje się do wyznaczonych jej funduszów — wtrąciła się nauczycielka, biorąc w obronę znienawidzoną klucznicę dla dokuczenia panu.
Słowa jej ubodły dziedzica.
— Czy jesteś, Meciu, tak słabą, że pannę Walentynę obarczasz obowiązkami kasjerki?... — spytał.
— Mais non!... — szepnęła zmieszana pani.
W duszy starej panny zbudziła się jędza.
— Nie byłoby w tem nic złego — wtrąciła z uśmiechem. — Szmul jest kasjerem pana, ja więc mogłabym ten urząd pełnić przy pani.
— Zapewne! — odparł dziedzic, lekko marszcząc brwi — choć nie sądzę, aby mogło się to dziać bez uszczerbku dla Anielci.
Anielce o mało że łyżeczka z rąk nie wypadła.
Ot i dziś — mówił dalej — znalazłem ją na publicznej drodze...
— Anielkę?... — spytała razem matka i guwernantka.
— Tak, ją. Na szczęście nie samą. Towarzyszyła jej córka tego zbója, Gajdy, i — prosię...
— Anielce... — szepnęła matka.
— Widzi więc pani — ciągnął, zwracając się z uśmiechem do guwernantki — na co jest narażona moja córka, nawet obecnie, gdy pani jeszcze nie raczy zajmować się kasą... Szuka sobie stosunków między pastuszkami i prosiętami...
Panna Walentyna, słuchając tego, była szaro-niebieska.
— Ha! któż wie — odparła z wymuszonym chłodem — czy stosunki te nie przydadzą się jej kiedy...
— Z prosiętami?
— Z dziećmi ludu. Dotychczas była moda, że panowie przyjaźnili się tylko z Żydami, a do czego to ich doprowadza, widzimy niekiedy. Może więc następne pokolenie z konieczności zbliży się do chłopów...
Panu usta drgały, ale pokrył to uśmiechem.
— Panna Walentyna jest zapaloną demokratką — odezwała się szybko przerażona pani. — Obok tego jednak Anielka tyle przy niej korzysta...
— Nie wszyscy zdają się to rozumieć! — wtrąciła półgłosem guwernantka, patrząc prosto w oczy panu, wbrew zwykłej skromności.
Triumfowała, pewna, że teraz przynajmniej jest zabezpieczoną od nagabań strasznego zdobywcy serc.
Istotnie, sposób ubezpieczenia był bardzo radykalny. Ale pan pomyślał w tej chwili, że guwernantce zalega kwartalna pensja, i nie odpowiedział jej nic. Zwrócił się tylko do córki i rzekł:
— Anielko!...
Dziewczynka wstała z krzesła i zbliżyła się ze drżeniem do ojca, sądząc, że już nadchodzi okropna chwila. Stół, samowar, cały pokój krążyły jej przed oczyma.
— Słucham tatkę...
— Przybliżże się...
O mało nie upadła.
— Proszę cię, żebyś mi już po gościńcu nie biegała... — rzekł powoli ojciec i ująwszy ją za szyję, pocałował w czoło.
A teraz pij herbatę...
Anielce zdawało się, że jest na innym świecie. O Boże! Boże! jaki ten tatko dobry!... i jaki ten Gajda, który kopał swoją córkę, szkaradny!...
Wtem przyszła jej na myśl pani Weiss, i zapał dziewczynki nagle ostygł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.