Ania z Wyspy/Rozdział XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Wyspy
Wydawca A. Francuz
Data wyd. ok. 1930
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XL.
Księga Objawienia.

Państwo Irving powrócili na lato do Chatki Ech i Ania spędziła tam w lipcu szczęśliwie trzy tygodnie. Panna Lawenda nie zmieniła się. Karolina Czwarta wyrosła na rozgarniętą młodą damę, ale szczerze uwielbiała jeszcze Anię.
— Ostatecznie, panno Shirley, muszę przyznać, że nie widziałam w Bostonie panienki, któraby była podobna do pani, — rzekła otwarcie.
Jaś podrósł także. Miał szesnaście lat, a kasztanowe jego loki ustąpiły miejsca ciemnobrunatnym. Interesował się teraz bardziej piłką nożną, niż bajkami. Ale węzeł między nim a jego byłą nauczycielką trwał jeszcze. Pokrewne dusze nie zmieniają się przy zmieniających się latach.
Był dżdżysty, posępny wieczór lipcowy, gdy Ania powróciła na Zielone Wzgórze.
— Czy to Jasio odprowadził cię do domu? — zapytała Maryla. — Dlaczego nie zatrzymałaś go na noc? Zanosi się na straszną niepogodę.
— Zdąży do Chatki Ech, zanim się rozpada. Chciał koniecznie wracać. Miałam tam wspaniałą wizytę, ale cieszę się, że znowu was widzę. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Tadziu, znowu widzę urosłeś?
— O cały cal! — odpowiedział Tadzio dumnie. — Jestem teraz akurat tego wzrostu, co Emilek Boulter. Jakże się z tego cieszę! Teraz nie będzie się już mógł przechwalać, że jest wyższy! Ale co to chciałem powiedzieć! Aniu, czy wiesz, że Gilbert Blythe umiera?
Ania stała spokojnie i nieruchomo, spoglądając na Tadzia. Twarz jej pobladła tak, że Maryla pomyślała, iż Ania zemdleje.
— Tadziu nie gadaj głupstw! — rzekła pani Małgorzata gniewnie. — Aniu, nie przejmuj się tak — nie przejmuj się tak! Nie mieliśmy zamiaru powiedzieć ci tego tak nagle.
— Czy... to... prawda? — zapytała Ania nieswoim głosem.
— Gilbert jest bardzo chory, — rzekła pani Linde poważnie. — Zaraz po twoim wyjeździe do Chatki Ech zachorował na tyfus. Czy nic o tem nie słyszałaś?
— Nie, — odpowiedział ów obcy głos.
— Stan był odrazu groźny. Lekarz powiedział, że Gilbert był szalenie wyczerpany. Mają doświadczoną pielęgniarkę i robią wszystko, co można. Nie przejmuj się tak, Aniu. Gdzie jest jeszcze życie — jest i nadzieja.
— Pan Harrison był tu dzisiaj i powiedział, że niema już nadziei, — wtrącił znowu Tadzio.
Maryla, która wyglądała przygnębiona i postarzała, wstała i gniewnie wyprowadziła Tadzia z kuchni.
— O, nie przejmujże się tak, moja kochana, — rzekła pani Małgorzata, obejmując bladą dziewczynę ramionami. — Ja nie tracę nadziei, rzeczywiście nie tracę. Ma on bardzo silny organizm.
Ania łagodnie odsunęła ramiona pani Linde, przeszła nieprzytomnie przez kuchnię i przedsionek i weszła po schodach do swego pokoju. Przy oknie uklękła i utkwiła wzrok wdal, nie widząc nic. Było bardzo ciemno. Deszcz padał ulewnie.
W każdem życiu istnieje Księga Objawienia, jak istnieje w biblji. Tej strasznej nocy Ania czytała swoją podczas dręczących godzin czuwania. Kochała Gilberta, kochała go zawsze, teraz to wiedziała. Wiedziała, że nie może usunąć go ze swego życia bez bólu, jak nie mogłaby odrzucić swojej prawej ręki. Ale świadomość ta przyszła za późno... za późno, nawet, aby jej zgotować gorzką pociechę, że mogłaby z nim być teraz razem. Gdybyż nie była tak ślepa... tak szalona... miałaby prawo pobiec teraz prosto do niego. Ale Gilbert nie dowie się nigdy, że ona go kochała... odejdzie z tego życia, sądząc, że jej na nim nie zależało. O, jakże czarne lata pustki rozciągały się przed nią! Nie będzie ich mogła przeżyć, nie będzie mogła! Po raz pierwszy w życiu zapragnęła, aby i ona mogła umrzeć. Gdyby Gilbert odszedł od niej bez słowa lub znaku lub wieści, nie mogłaby żyć dalej. Bez niego nic nie miało dla niej wartości. Ona należała do niego, a on należał do niej. W godzinie największego bólu nie miała co do tego wątpliwości. Gilbert nie kochał Krystyny Stuart... nigdy jej nie kochał. O, jakże była głupia, nie rozumiejąc, jakie węzły łączyły ją z Gilbertem!... I pomyśleć, że mogła uważać za miłość to złudne uczucie, jakie miała dla Roya Gardnera! A teraz miała zapłacić za tę omyłkę, jak za zbrodnię.
Pani Linde i Maryla zakradły się przed pójściem spać pod jej drzwi, powątpiewająco kiwając głowami, gdyż w pokoiku panowała cisza — i odeszły.
Burza szalała przez całą noc, ale gdy zaświtał ranek, minęła.
Ania wstała z kolan i zeszła po schodach. Świeży wiaterek poranny orzeźwił ją. Wyszła na dziedziniec i zwilżyła suche, płonące oczy.
Wtem rozległo się wesołe gwizdanie, a w chwilę później ukazał się parobek sąsiada Blythów.
Siły fizyczne odmówiły Ani nagle posłuszeństwa. Gdyby nie oparła się o niską gałęź wierzby, upadłaby. Parobek musiałby przecież wiedzieć, gdyby... gdyby... musiałby wiedzieć, gdyby było co wiedzieć.
Chłopiec szedł spokojnie po czerwonym gościńcu, pogwizdując. Nie widział Ani. Trzy razy daremnie próbowała zawołać go. Minął ją już niemal, gdy się jej nareszcie udało wydobyć głos z drżących warg.
Parobek odwrócił się na jej wołanie z uśmiechem, witając ją wesoło.
— Czy idziesz z domu? — zapytała Ania słabo.
— Naturalnie, — odparł chłopak uprzejmie. — Dostałem wczoraj wiadomość, że ojciec mój jest chory. Burza była taka, że nie mogłem pójść, więc idę dzisiaj z samego rana. Idę naprzełaj lasem, żeby sobie skrócić drogę.
— Czy słyszałeś, jak czuje się dzisiaj Gilbert Blythe?
Rozpacz zmusiła Anię do tego pytania. Wolałaby najgorszą wiadomość, niż tę straszną niepewność.
— Lepiej, — odpowiedział parobek. — Wczoraj wieczór był kryzys. Lekarz powiada, że teraz wyzdrowieje napewno. Ledwo uszedł śmierci. To dopiero chłopak, sam się tak umęczył na uniwersytecie. Ale muszę już pędzić. Mój poczciwy stary pewnie mnie chce pilnie zobaczyć.
Parobek ruszył dalej, gwiżdżąc znowu. Ania spoglądała za nim oczyma, w których radość rozwiała trwogę całej nocy.
Wesołe gwizdanie chłopca umilkło dawno woddali, a Ania ciągle jeszcze stała pod wierzbą, odczuwając niezwykłą rozkosz życia, gdy zabrana jej została wielka trwoga. Przypominało jej się zdanie z bardzo mądrej i bardzo starej Księgi:
„Płacz może trwać przez noc, ale ranek przynosi radość“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Marceli Tarnowski.