Ania z Wyspy/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Wyspy
Wydawca A. Francuz
Data wyd. ok. 1930
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
Wieczne rozstanie.

Ania siedziała z Ruby w ogrodzie Gillisów; dzień przeminął powoli. Było gorące, parne południe letnie. Teraz zbliżał się wieczór.
Ania odmówiła przejażdżki przy świetle księżyca na wybrzeże w Białych Piaskach, aby móc spędzić wieczór z Ruby Gillis. Wiele wieczorów tego lata spędziła w ten sposób, chociaż często zastanawiała się, czy przyniesie to komu korzyść, i nieraz wracała do domu z postanowieniem niechodzenia więcej do Ruby.
W miarę przemijania lata Ruby stawała się coraz bledsza; ze szkoły w Białych Piaskach chwilowo zrezygnowała, gdyż „ojciec jej był zdania, że lepiej, aby zaczęła pracę dopiero od Nowego Roku“ — a ulubione robótki często wypadały jej z rąk, które już były zbyt zmęczone. Zawsze jednak była wesoła, pełna nadziei, zawsze szczebiotała i opowiadała o swoich adoratorach, o ich rywalizacji i zmartwieniach. I to właśnie tak bardzo utrudniało Ani te odwiedziny. Co było niegdyś naiwne i zabawne, stało się teraz okrutne — śmierć przeglądała przez uporczywą maskę życia. Ale Ruby przywiązywała się do niej coraz silniej i nigdy jej nie pozwalała odejść, aż jej nie przyrzekła, że niedługo przyjdzie znowu. Pani Linde zrzędziła na częste wizyty Ani i przepowiadała, że zarazi się ona suchotami. Nawet Maryla nie była z tego zadowolona.
— Ilekroć idziesz do Ruby, wracasz do domu zmęczona, — mówiła.
— Takie to smutne i tragiczne, — odpowiedziała Ania łagodnie. — A jednak czuję, że Ruby potrzebuje pomocy, że jej łaknie. A ja chcę jej tę pomoc okazać i nie umiem. Przez cały czas, gdy jestem z nią, mam wrażenie, jakbym obserwowała walkę z niewidzialnym wrogiem. To jest powód mego zmęczenia, gdy wracam do domu.
Ale tego wieczora nie doznawała Ania tego uczucia. Ruby była dziwnie spokojna. Nie powiedziała ani słowa o zabawach, wycieczkach, strojach i chłopcach. Leżała w hamaku z nietkniętą robótką zboku, otulona w biały szal.
Za domem Gillisów znajdował się kościół ze starym cmentarzem. Światło księżyca padało na białe nagrobki.
— Jak poważnie wygląda cmentarz w świetle księżyca, — rzekła nagle Ruby. — Jak upiornie! — wzdrygnęła się. — Aniu, niedługo już będę tam leżała. Ty i Diana i wszyscy inni będziecie chodzili po świecie, pełni życia, a ja będę leżała tam, na starym cmentarzu, martwa.
Słowa te zmieszały Anię. Przez chwilę niezdolna była odpowiedzieć.
— Wiesz, że tak jest, prawda? — rzekła Ruby.
— Tak, wiem, — odpowiedziała Ania cicho. — Kochana Ruby, wiem.
— Każdy o tem wie, — rzekła Ruby gorzko. — Ja wiem także — wiedziałam o tem przez całe lato, chociaż nie chciałam tego przyznać — i... o, Aniu... — wyciągnęła rękę i z błaganiem uchwyciła rękę Ani, — ...ja nie chcę umierać! Boję się umierać!
— Dlaczego boisz się umierać? — zapytała Ania spokojnie.
— Bo... bo... o... nie boję się, że się nie dostanę do nieba, Aniu. Należę do kościoła... Ale... to będzie takie inne... Myślę i myślę o tem, i tak mię to przeraża i... i... tak mi tęskno! Niebo musi być oczywiście bardzo piękne, biblja mówi o tem — ale, Aniu, nie będzie to to, do czego jestem przyzwyczajona!
Ania przypomniała sobie zabawną historję, którą słyszała od Filipy Gordon, historję pewnego starego człowieka, który mniejwięcej te same rzeczy opowiadał o świecie, który ma przyjść. Wówczas wydawało się jej to komiczne. Przypomniała sobie, jak ona i Priscilla śmiały się z tego. Teraz nie widziała w tem nic śmiesznego, gdy słowa te padały z warg Ruby. Było to posępne i tragiczne i prawdziwe! Niebo nie mogło być tem, do czego Ruby była przyzwyczajona. W jej wesołem, beztroskiem życiu, w jej płytkich ideałach nie było nic, co zawierać mogłoby przyszłe życie. Ania bezradnie zastanawiała się, co mogłaby jej powiedzieć, aby jej ulżyć. Czy mogła coś takiego powiedzieć?
— Zdaje mi się, Ruby, — zaczęła z wahaniem, — zdaje mi się, że może mylimy się bardzo co do nieba — czem ono jest i co dla nas oznacza. Nie sądzę, aby mogło być tak odmienne od życia, jak przypuszcza większość ludzi. Mam wrażenie, że będziemy tam nadal żyli tak, jak żyjemy tutaj, i że zostaniemy zupełnie tacy sami — tylko że łatwiej będzie nam być dobrymi i naśladować Najwyższego. Nie lękaj się, Ruby!
— Nie mogę, — rzekła Ruby boleśnie. — Nawet jeżeli tak jest, jak mówisz — a nie możesz być tego pewna, może to być tylko twoje wrażenie — nawet jeżeli tak jest, to jednak niebo nie jest tem samem, co ziemia. Nie może być tem samem. Ja chcę żyć nadal tutaj. Jestem taka młoda, Aniu! Jeszcze nie użyłam życia. Tak ciężko walczyłam, żeby żyć — i nic mi to nie pomoże, muszę umrzeć — porzucić wszystko, na czem mi zależy.
Ania siedziała w silnem przygnębieniu. Nie mogła się zdobyć na pocieszające kłamstwa, wszystko, co mówiła Ruby było okropną prawdą. Musiała porzucić wszystko, na czem jej zależało! Skarby jej znajdowały się tylko na ziemi. Żyła tylko dla drobnych spraw życia — dla spraw przemijających, zapominając o wielkich sprawach, trwających w wieczność.
Ruby uniosła się na ramieniu i wzniosła piękne, błękitne oczy ku opromienionemu światłem księżyca niebu.
— Chcę żyć... — rzekła drżącym głosem, — chcę żyć jak inne dziewczęta, chcę... chcę wyjść zamąż, Aniu... i.... i mieć małe dzieci... Wiesz przecież, Aniu, jak kochałam zawsze dzieci. Nikomu prócz ciebie nie mogłam tego powiedzieć. Wiem, że mnie rozumiesz... A poza tem — biedny Herbert. On mnie kocha i ja jego także kocham, Aniu. Inni byli dla mnie niczem, ale on... gdybym mogła żyć, byłabym jego żoną i czułabym się tak szczęśliwa! O, Aniu, jakie to straszne!
Ruby opadła zpowrotem na poduszkę i załkała konwulsyjnie. Ania ze współczuciem ujęła jej rękę, co bardziej może pomogło Ruby, niżby to uczyniły urywane słowa, gdyż natychmiast uspokoiła się nieco, a łkanie ustało.
— Jestem zadowolona, że ci to powiedziałam, Aniu, — szepnęła Ruby, — pomogło mi to, że się wypowiedziałam. Przez całe lato nosiłam się z tym zamiarem — ilekroć przychodziłaś, chciałam z tobą o tem mówić — ale nie mogłam. Miałam wrażenie, że śmierć stałaby się nieodwołalna, gdybym mówiła z kimś o tem, że muszę umrzeć, albo gdyby ktoś o tem napomknął. Nie chciałam tego mówić, ani myśleć nawet o tem. W dzień, gdy otaczali mię ludzie, nietrudno było nie myśleć o tem, ale w nocy, gdy nie mogłam spać, było to okropne, Aniu! Śmierć przychodziła i patrzała mi w twarz — byłam tak przerażona, że omal nie krzyczałam...
— Ale nie będziesz się tego więcej lękała, Ruby, prawda? Będziesz dzielna, będziesz wierzyła, że wszystko będzie dobrze!
— Spróbuję... pomyślę o tem, co mówiłaś, i spróbuję w to uwierzyć. A ty będziesz do mnie przychodziła jak często tylko będziesz mogła, prawda, Aniu.
— Tak, moja kochana.
— To... to już niedługo potrwa, Aniu... Czuję to teraz z pewnością. A wolałabym mieć przy sobie ciebie, niż kogokolwiek innego. Zawsze najwięcej mi się podobałaś ze wszystkich dziewcząt, z któremi chodziłam do szkoły. Nigdy nie byłaś zazdrosna ani brutalna, jak niektóre z nich. Biedna Emilka White przyszła mnie wczoraj odwiedzić. Przypominasz sobie przecież, że Emilka i ja byłyśmy tak bliskiemi przyjaciółkami przez trzy lata pobytu w szkole? A podczas koncertu szkolnego poróżniłyśmy się. Odtąd nigdy z sobą nie mówiłyśmy. Czy to nie było głupie? Teraz wydaje mi się to głupie, ale pogodziłyśmy się wczoraj. Emilka powiedziała, że oddawna już chciała się ze mną pogodzić, ale myślała, że ja nie chcę... Ja zaś nigdy się do niej pierwsza nie odezwałam, gdyż byłam przekonana, że ona nie będzie chciała ze mną mówić. Czy to nie dziwne, że ludzie nie rozumieją się wzajemnie, Aniu?
— Większość przykrości w życiu powstaje, jak sądzę, z tego właśnie że się ludzie nie rozumieją — odpowiedziała Ania. — Muszę już pójść teraz, Ruby, jest już późno, nie powinnaś siedzieć tu już o chłodzie.
— Ale przyjdziesz do mnie znowu?
— Tak, przyjdę niedługo. A jeżeli mogę uczynić coś, aby ci pomóc, uczynię to chętnie.
— Wiem o tem, już mi pomogłaś. Nic nie jest dla mnie teraz tak straszne... Dobranoc, Aniu...
— Dobranoc, kochanie...
Ania wolnym krokiem szła w świetle księżycowem do domu. Wieczór ten zmienił coś w niej. Życie nabrało innego sensu, poważniejszego znaczenia. Napozór pozostanie takie samo, ale głębiny zostały wstrząśnięte. Jej los musi być inny, niż los tego biednego motylka Ruby. Gdy stanie u kresu jednego życia, nie chce z lękiem cofnąć się przed i czemś nowem — przed czemś, co nie odpowiadało jej zwykłym myślom, ideałom i dążeniom. Drobne sprawy życia, słodkie i doskonałe na swojem miejscu, nie powinny być celem życia: trzeba było szukać spraw najwyższych, życie nieba powinno się zacząć na ziemi.
Owo pożegnanie w ogrodzie było pożegnaniem na wieki. Ania nigdy już nie ujrzała Ruby. Następnego wieczora K. M. A. wydało bankiet pożegnalny na cześć Janki Andrews, która wyjeżdżała na Zachód, a podczas gdy lekkie nogi tańczyły, jasne oczy śmiały się, wesołe języczki gawędziły, uleciała ku niebu jedna duszyczka w Avonlea. Następnego dnia od domu do domu szła żałobna wieść, że Ruby Gillis umarła. Umarła we śnie, bez bólu i spokojnie, a na twarzy jej był uśmiech, jakgdyby śmierć przyszła przeprowadzić ją przez próg jako dobrotliwy przyjaciel, nie jako okrutny upiór, którego się lękała.
Po pogrzebie pani Linde powiedziała z naciskiem, że Ruby Gillis była najpiękniejszą zmarłą, jaką kiedykolwiek widziała. Przez wiele lat jeszcze wspominano w Avonlea jej czar, gdy leżała biało odziana wśród białych kwiatów, które Ania rozsiała wokół niej. Ruby była zawsze piękna, ale piękność jej była ziemska, miała w sobie coś zuchwałego, jakby sama rzucała się widzowi w oczy, duch nigdy przez nią nie przeświecał, intelekt nigdy jej nie wysubtelniał. Śmierć odmieniła ją jednak i oczyściła, nadając rysom jej nowe delikatne linje i czyniąc to, co mogły dla Ruby sprawić życie i miłość i wielkie troski i głęboka kobiecość. Przez mgłę łez spoglądała Ania na towarzyszkę zabaw dziecięcych, mając wrażenie, że widzi twarz, jaką Bóg zamierzał dać Ruby.
Przed wyruszeniem konduktu pogrzebowego pani Gillis zawołała Anię do odosobnionego pokoju i podała jej małą paczuszkę.
— Chciałabym ci to dać, — łkała. — Ruby byłaby rada, żebyś ty to miała. Jest to ostatnia rozpoczęta robótka. Nie ukończyła jej, igła tkwi jeszcze w miejscu, gdzie biedne jej palce wetknęły ją owego popołudnia przed jej śmiercią.
— Zawsze zostaje jakaś niedokończona robota, — rzekła pani Linde ze łzami, gdy jej Ania o tem opowiedziała, — ale zdaje mi się, że zawsze znajdzie się ktoś, kto ją dokończy.
— Jak trudno jest nam zrozumieć, że ktoś, kogośmy kochali, nie żyje, — rzekła Ania, gdy powracała z Dianą do domu. — Ruby jest pierwszą z naszych koleżanek szkolnych, która nas na wieki opuściła. Wcześniej czy później, pójdziemy za nią wszystkie, jedna po drugiej.
— Tak... — szepnęła Diana.
Nie chciała o tem mówić. Wolałaby omawiać szczegóły pogrzebu — wspaniałą, białą trumnę, na którą nalegała pani Gillis — „Gillisowie zawsze muszą robić wiele hałasu, nawet przy pogrzebie“ — powiedziałaby pani Małgorzata Linde, — smutną twarz Herberta Spencera, nietłumiony, histeryczny ból siostry Ruby — ale Ania nie chciała o tych rzeczach mówić.
— Ruby Gillis była wielką śmieszką, — rzekł nagle Tadzio. — Czy w niebie będzie się też tyle śmiała, co w Avonlea, Aniu? Chciałbym to wiedzieć.
— Tak, myślę, że się będzie śmiała, — rzekła Ania.
— O, Aniu, — zaprotestowała Diana z nieco wymuszonym uśmiechem.
— Dlaczego nie, Diano? — rzekła Ania poważnie. — Czy sądzisz, że w niebie nie będziemy się śmiać?
— ... ja... ja... nie wiem, — wybełkotała Diana. — Ale nie wydaje mi się to jednak zupełnie słuszne. Wiesz przecież, że w kościele tak trudno jest się śmiać.
— Ale niebo nie będzie zawsze takie jak kościół, — rzekła Ania.
— Mam nadzieję, — rzekł Tadzio z naciskiem. — Gdyby tak było, ja nie chciałbym się tam dostać. Kościół jest okropnie nudny. Mam jednak nadzieję, że nie tak prędko umrę. Spodziewam się, że dożyję stu lat, jak pan Tomasz Blewett z Białych Piasków. Powiada on, iż żyje tak długo dlatego, że zawsze dużo palił, a to zabija wszystkie bakterje. Czy i ja będę mógł niedługo zacząć palić, Aniu?
— Nie, Tadziu, spodziewam się, że nigdy nie będziesz palił.
— A cobyś powiedziała, gdyby mnie bakterje zabiły? — zapytał Tadzio.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Marceli Tarnowski.