Ania z Wyspy/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Wyspy
Wydawca A. Francuz
Data wyd. ok. 1930
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
Znowu w domu.

Owe pierwsze trzy tygodnie w Redmondzie wydawały się długie, ale reszta semestru upłynęła na skrzydłach wiatru. Zanim się spostrzegli, znaleźli się w okresie wkuwania do egzaminów przed Bożem Narodzeniem, z których wyszli mniej lub więcej zwycięsko. Zaszczyt prymusa w klasie „nowicjuszów“ wahał się między Anią, Gilbertem a Filipą; Priscilla zdała bardzo dobrze; Karol Slone przegrzebał się względnie nieźle i zachowywał się tak, jakby przodował we wszystkich przedmiotach.
— Trudno mi wprost uwierzyć, że jutro o tej porze będę na Zielonem Wzgórzu, — rzekła Ania w wieczór przed odjazdem. — A jednak tam będę. A ty, Filo, będziesz w Bolingbroke z Olesiem i Alfonsem.
— Tęskno mi za ich widokiem, — przyznała Filipa z ustami pełnemi czekolady. — To rzeczywiście tak mili chłopcy. Będę miała wspaniałe wakacje. Tańce, przejażdżki i inne rozrywki nie będą się kończyły. Nigdy ci nie przebaczę, Królowo Anno, że nie jedziesz ze mną na święta.
— „Nigdy“ to u ciebie znaczy trzy dni, Filo. Bardzo to ładnie z twojej strony, że mnie zaprosiłaś i chętnie przyjechałabym kiedyś do Bolingbroke. Ale w tym roku nie mogę — muszę pojechać do domu. Nie możesz sobie wyobrazić, jak mi tęskno.
— Nie spędzisz czasu dobrze, — rzekła Filipa pogardliwie. — Ze dwie trzy wieczorynki, podczas których wszystkie stare plotkarki będą cię w oczy i za oczyma obgadywały. Umrzesz z samotności, dziecko.
— W Avonlea! — zawołała Ania ubawiona.
— Gdybyś pojechała ze mną, spędziłabyś czas doskonale. Bolingbroke oszalałoby na twoim punkcie, Królowo Anno — twoje włosy i twoja uroda i wszystko inne! Jesteś taka inna. Osiągnęłabyś niebywałe powodzenie! — a ja kąpałabym się w odbitym blasku twego słońca — „nie róża, ale blisko róży“. Zabierzże się ze mną, Aniu.
— Twój obraz triumfu towarzyskiego jest pociągający, Filo, ale ja ci odmaluję inny, który go zaćmi. Jadę do domu, do starego folwarku wiejskiego, niegdyś zielonego, teraz nieco już wypłowiałego, i znajdującego się między owocowemi sadami. Nadole płynie strumień, a wgórze stoi las świerkowy, gdzie słychać, jak wiatr i deszcz grają na harfach. Obok znajduje się staw, który teraz będzie szary i ścięty. W domu będą dwie starsze panie, jedna wysmukła i chuda, druga niska i tęga, oraz dwoje bliźniąt, jedno skończony wzór, drugie to, co pani Linde nazywa „świętą zgrozą“. Jest tam też mała facjatka, gdzie gęstą pajęczyną wiszą dawne marzenia, i wielkie, wspaniałe puchowe łóżko, które po materacu pensjonatowym wyda mi się niemal szczytem przepychu. Jak ci się podoba mój obraz, Filo?
— Wydaje mi się bardzo nudny, — rzekła Fila ze skrzywieniem.
— O, ale opuściłam to, co najistotniejsze. Będzie tam miłość, Filo, wierna, czuła miłość, jakiej się nigdzie na świecie nie znajdzie — miłość, która czeka na mnie. To czyni obraz mój arcydziełem, prawda? Nawet jeśli barwy nie są tak bardzo lśniące.
Fila wstała w milczeniu, odrzuciła pudełko od czekolady, podeszła do Ani i otoczyła ją ramionami.
— Aniu, pragnęłabym być taka jak ty, — rzekła poważnie.

Następnego wieczora Diana powitała Anię na dworcu w Carmody i razem pojechały do domu pod cichym, usianym gwiazdami mrokiem nieba. Zielone Wzgórze wyglądało bardzo uroczyście, gdy wjeżdżały na drogę. W każdem oknie było światło, którego blask przebijał się przez ciemności, niby płomiennie czerwone kwiaty na ciemnem tle Lasu Duchów. Na dziedzińcu płonęło wspaniałe ognisko powitalne, dokoła którego tańczyły dwie małe postaci, z których jedna wydała nieludzki okrzyk, gdy bryczka wjechała pod topole.
— Tadzio uważa to za okrzyk wojenny Indjan, — rzekła Diana. — Nauczył go tego chłopiec, najęty przez pana Harrisona. Dotychczas ćwiczył się, żeby cię nim powitać. Pani Linde powiada, że krzykiem tym doprowadza on jej nerwy do obłędu. Wdrapuje się na jej plecy, a potem wydaje swój okrzyk. Uparł się, że rozpali też dla ciebie ognisko powitalne. Przez dwa tygodnie znosił suche gałęzie i zanudzał Marylę, aby pozwoliła mu nalać na nie przed zapaleniem trochę nafty. Po zapachu poznaję, że musiała mu pozwolić, chociaż pani Linde twierdziła do ostatniej chwili, że Tadzio, gdyby mu na to pozwolono, wysadziłby w ten sposób siebie i innych w powietrze.
Tymczasem Ania wysiadła z bryczki, a Tadzio z zapałem objął jej kolana; nawet Tola przywarła do jej ręki.
— Czy to nie wspaniały ogień powitalny, Aniu? Czekaj, pokażę ci, jak się go roznieca. Widzisz te iskry? Zrobiłem to dla ciebie, bo tak się cieszyłem, że wracasz do domu.
Drzwi kuchni otworzyły się i ukazała się w nich drobna postać Maryli. Wolała spotkać się z Anią w mroku dziedzińca, gdyż lękała się, że się rozpłacze z radości — ona, zawsze tak sztywna Maryla, która wszelkie silniejsze uczucie uważała za rzecz niemożliwą. Pani Linde stała za nią, łagodna i macierzyńska jak dawniej.
Miłość, o której Ania mówiła do Fili, czekała na nią, otoczyła ją i spowiła w swoje błogosławieństwo i słodycz. Nic się teraz nie mogło równać ze staremi więzami i starymi przyjaciółmi na starem, dobrem Zielonem Wzgórzu! Jak gwiaździste były oczy Ani, gdy zasiedli do zastawionego stołu, jak różowe jej policzki, jak srebrny jej śmiech! A Diana miała u niej pozostać przez całą noc. Jakże to było podobne do drogich, dawnych czasów! A serwis z różanemi pąkami upiększał stół! Dalej nie mogła się posunąć wrodzona siła Maryli.
— Będziecie teraz pewnie z Dianą gadały przez całą noc, — rzekła Maryla z uśmiechem, gdy dziewczęta wchodziły nagórę.
— Tak, — przyznała Ania wesoło, — ale położę pierw Tadzia do łóżka. On tego koniecznie chce.
— Muszę przecież znowu odmówić przed kimś modlitwę, — rzekł Tadzio, gdy wchodzili po schodach. — To nic miłego odmawiać ją samotnie.
— Nie odmawiasz jej samotnie, Tadziu, Bóg jest zawsze z tobą i słucha ciebie.
— Ale ja Go nie widzę, — zaoponował Tadzio. — Muszę modlić się wobec kogoś, kogo widzę, ale nie chcę tego robić w obecności Maryli albo pani Linde.
Mimo to, gdy Tadzio ubrany został w swój szary, flanelowy strój nocny, nie zdawał się śpieszyć z rozpoczęciem modlitwy. Stał przed Anią, pocierając jedną nagą stopę o drugą, i wyglądał niezdecydowany.
— Chodź, kochanie, uklęknij, — rzekła Ania.
Tadzio zbliżył się i zatopił głowę na piersi Ani, ale nie uklęknął.
— Aniu, — rzekł stłumionym głosem. — Po tem wszystkiem nie czuję się zdolny do modlitwy. Trwa to już od tygodnia. Ja... ja się nie modliłem ani wczoraj ani przedwczoraj wieczorem!
— Dlaczego, Tadziu? — zapytała Ania łagodnie.
— Czy... czy nie będziesz się gniewała, gdy ci to powiem? — błagał Tadzio.
Ania uniosła odziane w szarą flanelę ciałko na kolana i przytuliła głowę chłopca do swego ramienia.
— Czy się kiedykolwiek „gniewałam“, gdy mi coś mówiłeś, Tadziu?
— Nieee, ty się nigdy nie gniewałaś. Ale martwisz się, a to jest jeszcze gorsze. Okropnie cię zaboli, gdy ci to powiem Aniu — i będziesz się mnie pewnie wstydziła.
— Czy zrobiłeś coś niegodnego, Tadziu, i czy dlatego nie możesz się modlić?
— Nie, dotychczas nie uczyniłem nic złego, ale muszę to zrobić.
— O co idzie, Tadziu?
— Muszę... muszę powiedzieć złe słowo, Aniu, — wybuchnął Tadzio z rozpaczliwym wysiłkiem. — Słyszałem, jak w zeszłym tygodniu powiedział je chłopiec, którego przyjął pan Harrison, i od tego czasu korci mię ciągle, żeby je powiedzieć — nawet kiedy się modlę.
— Więc powiedz je, Tadziu.
Tadzio podniósł zawstydzoną twarz, niezmiernie zdumiony.
— Ależ Aniu, to jest okropnie złe słowo!
Powiedz je!
Tadzio jeszcze raz rzucił na nią niedowierzające spojrzenie, potem cichym głosem wypowiedział owo okropne i słowo. W następnej chwili ukrył twarz na jej piersi.
— O Aniu, nigdy już tego nie powtórzę — nigdy. Nigdy nie będę potrzebował tego mówić. Wiedziałem, że to było złe, ale nie przypuszczałem, że to było tak... tak... nie przypuszczałem, że to było tak złe.
— Nie, nie sądzę, abyś to kiedykolwiek musiał powtórzyć, Tadziu — albo myśleć o tem. I na twojem miejscu nie obcowałabym z chłopcem od pana Harrisona.
— Ale on zna takie wspaniałe okrzyki wojenne, — rzekł Tadzio z lekkiem ubolewaniem.
— Ty jednak nie potrzebujesz nabijać sobie głowy złemi słowami, Tadziu — słowami, które cię zatrują i zniszczą w tobie wszystko dobre i szlachetne.
— Nie, — rzekł Tadzio z namysłem.
— Więc nie przebywaj w towarzystwie ludzi, którzy ich używają. A czy teraz czujesz się zdolny do modlitwy, Tadziu?
— O tak, — rzekł Tadzio, przyklękając gorliwie. — Teraz mogę się modlić. Teraz nie lękam się powiedzieć: „Gdybym miał umrzeć, zanim się zbudzę“, jak lękałem się, gdy mię korciło to słowo.
Diana i Ania prawdopodobnie otworzyły przed sobą wzajemnie tej nocy dusze, ale po zwierzeniach ich nie pozostało ani śladu. Przy śniadaniu wyglądały obie tak świeżo i promiennie, jak tylko młodość wyglądać może po niedozwolonych godzinach marzenia i wyznań. Do tego czasu nie padał jeszcze śnieg, ale gdy Diana w drodze do domu mijała stary most z bali, poczęły spadać białe płatki, unosząc się nad polami i lasami, stojącemi szaro i brunatnie w swoim śnie bez marzeń. Po krótkim czasie odległe pagórki i stoki spowiły się w przejrzyste zasłony, jakgdyby blada jesień rozpięła nad niemi biały welon, czekając na swego zimowego oblubieńca. Boże Narodzenie było więc jednak białe, a był to dzień wielkiej radości. Przed południem nadeszły listy i podarki od panny Lawendy i Jasia. Ania otworzyła listy w wesołej kuchni Zielonego Wzgórza, napełnionej tem, co Tadzio, pociągając z ekstazą nosem, nazywał „pięknemi zapachami“.
— Panna Lawenda i pan Irving urządzili się już w swoim nowym domu, — opowiedziała Ania. — Jestem przekonana, że panna Lawenda czuje się zupełnie szczęśliwa — poznaję to z tonu jej listu — ale jest tam i dopisek Karoliny Czwartej. Jej się Boston zupełnie nie podoba i tęskni okropnie. Panna Lawenda prosi, abym będąc teraz w domu, poszła kiedyś do Chatki Ech, rozpaliła ogień i przewietrzyła chatkę, żeby poduszki nie zbutwiały. Namówię chyba Dianę, żeby tam ze mną poszła w przyszłym tygodniu. Będziemy mogły spędzić wieczór z Teodorą Dix. Chciałabym zobaczyć Teodorę. A propos, czy Ludwik Speed odwiedza ją jeszcze?
— Mówią tak, — odpowiedziała Maryla, — prawdopodobnie bywa u niej jeszcze. Ludzie przestali już wierzyć, że konkury te doprowadzą do czegoś.
— Jabym na miejscu Teodory popędziła go trochę, — rzekła pani Linde, i nie ulega wątpliwości, że pragnęłaby tego.
Pośród listów znalazła się też charakterystyczna bazgrota Filipy, pełna Olesia i Alfonsa, co mówili i co czynili i jak wyglądali, gdy ją ujrzeli.
„Ale nie mogę się jeszcze zdecydować, za którego z nich wyjść“, pisała Fila. „Żałuję, że nie pojechałaś ze mną, aby powziąć za mnie decyzję. Ktoś będzie musiał to zrobić. Kiedy ujrzałam Olesia, serce moje wykonało wielki skok i pomyślałam: „On musi być tym właściwym“. A potem gdy nadszedł Alfons, serce moje podskoczyło znowu. Więc to widocznie nie jest niezawodną oznaką, chociaż powinno tak być po wszystkiem, co czytywałam w powieściach. Twoje serce, Aniu, z pewnością nie zabiłoby dla nikogo innego, jak tylko dla prawdziwego księcia z bajki, prawda? W mojem sercu musi coś być nie w porządku. Spędzam jednak czas znakomicie. Jakżebym pragnęła, abyś Ty tutaj była! Dzisiaj pada śnieg, jestem zachwycona. Tak się lękałam, że będziemy mieli zielone Boże Narodzenie: nienawidzę tego.
Aniu, czy wsiadłaś kiedyś do tramwaju i zauważyłaś potem, że nie masz przy sobie pieniędzy na bilet? Ostatnio znalazłam się w tem położeniu. To okropna rzecz. Wsiadając do wagonu, miałam niklową monetę. Myślałam, że jest w lewej kieszeni mego palta. Gdy się rozsiadłam wygodnie, sięgnęłam po nią. Nie było jej. Przebiegł mię zimny dreszcz. Zajrzałam do drugiej kieszeni. Pusta. Przebiegł mię drugi dreszcz. Potem sięgnęłam do małej kieszonki wewnętrznej. Wszystko daremnie. Przebiegły mię dwa dreszcze naraz.
Zdjęłam rękawiczki, położyłam je na ławce i jeszcze raz przeszukałam wszystkie kieszenie. Monety nie było. Wstałam i poczęłam wytrząsać suknię, patrząc na podłogę. Wagon był pełen ludzi, powracających z opery, a wszyscy przypatrywali mi się, ale ja się o nich nie troszczyłam.
Nie mogłam jednak znaleźć pieniędzy. Doszłam do wniosku, że musiałam je chyba włożyć do ust i niepostrzeżenie przełknąć.
Nie wiedziałam, co zrobić. Ciekawa byłam, czy konduktor zatrzyma wagon i wysadzi mię ze wstydem i hańbą. Czy możliwe było, abym go przekonała, że byłam tylko ofiarą swego roztargnienia, a nie obłudną istotą, która pod fałszywym pretekstem chce się przejechać na gapę? Jakże pragnęłam, aby był przy mnie Oleś lub Alfons! Ale nie było ich, gdyż ich potrzebowałam. Gdybym ich nie potrzebowała, byłoby ich za dużo. Nie mogłam się zdecydować, co powiedzieć konduktorowi, gdy nadejdzie. Gdy tylko ułożyłam sobie jakieś zdanie wytłumaczenia, czułam, że nikt w to nie uwierzy, i musiałam wymyślić inne. Zdawało się, że niema innego wyjścia, jak powierzyć się Opatrzności, a czułam się przez to tak pocieszona, jak owa stara pani, która, gdy jej kapitan okrętu powiedział w czasie burzy, że powinna pokładać nadzieję we Wszechmocnym, zawołała: „Czyżby było już tak źle?“
I oto w ostatniej chwili, gdy konduktor zbliżył się już do siedzących obok mnie ludzi, przypomniałam sobie nagle, gdzie wsadziłam te przeklętą monetę. Ostatecznie nie połknęłam jej zatem. Wyłowiłam ją ze wskazującego palca swojej rękawiczki i podałam konduktorowi. Uśmiechałam się do wszystkich, a świat wydał mi się piękny“.

*

Odwiedziny w Chatce Ech należały do najmilszych z licznych wycieczek. Ania i Diana szły starą drogą przez las bukowy, niosąc koszyk ze śniadaniem. Chatka Ech, która od ślubu panny Lawendy była zamknięta, została teraz otwarta, dając wstęp wiatrowi i słońcu, a ogień zapłonął znowu w małych pokoikach. Woń doniczek z różami panny Lawendy ciągle jeszcze wypełniała powietrze. Trudno było uwierzyć, że panna Lawenda nie wejdzie za chwilę, witając radośnie gości, a za nią Karolina Czwarta, uśmiechnięta szeroko.
— Mam rzeczywiście wrażenie, jakby duch nawiedził znowu te miejsca, — roześmiała się Ania. — Chodźmy i przekonajmy się, czy echa są w domu. Przynieś stary róg. Wisi ciągle jeszcze w kuchni za drzwiami.
Echa były w domu, nad białą rzeką, tak srebrzyście jasne i liczne jak dawniej; a gdy przestały odpowiadać, dziewczęta zamknęły Chatkę Ech i opuściły ją.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Marceli Tarnowski.