Ania z Avonlea/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Avonlea
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsteinowa
Tytuł orygin. Anne of Avonlea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIV
Prorok we własnym kraju

Pewnego majowego dnia mieszkańcy Avonlea zaskoczeni zostali wiadomościami, wyczytanemi w piśmie codziennem Charlottetown’u. Mieściły się w rubryce „Kronika Avonleaska“, a podpisane były „Spostrzegacz“. Plotka przypisywała autorstwo ich Karolowi Slone, poczęści dlatego, że Karol miał już kiedyś na sumieniu podobne literackie grzechy, poczęści zaś — że jedna z nich wymierzona była przeciwko Gilbertowi Blythe’owi. Miejscowa młodzież bowiem uważała Gilberta i Karola za rywali, walczących o względy pewnej szarookiej panienki, obdarzonej bujną wyobraźnią. Plotka, jak zwykle, była fałszywa. Gilbert, przy współudziale Ani zredagował te wiadomości, chcąc zaś odwrócić podejrzenie od swej osoby, w jednej wydrwiwał samego siebie. Dwie z nich tylko stoją w związku z niniejszem opowiadaniem.
„Wieść niesie, że zanim bzy zakwitną, w osadzie naszej odbędzie się huczne wesele. Niedawno przybyły, lecz wielce szanowany obywatel powiedzie przed stopnie ołtarza jedną z dam, znaną dobrze w naszych kołach towarzyskich“.
„Wuj Andrews, nasz ogólnie znany prorok, przepowiada gwałtowną burzę z piorunami na dwudziestego trzeciego maja. Początek punktualnie o siódmej wieczór. Burza obejmie wielką połać naszego kraju. Wskazanem jest, ażeby podróżujący tego wieczora zaopatrzyli się w parasole i płaszcze nieprzemakalne“.
— Wuj Andrews rzeczywiście przepowiedział burzę na któryś dzień maja — mówił Gilbert, — ale czy doprawdy sądzisz, że pan Harrison odwiedza Andrewsów z myślą o Izabeli?
— Cóż znowu! — śmiała się Ania. — Chodzi tam dla partji szachów, ale pani Linde twierdzi, że Izabela na pewno wychodzi zamąż, gdyż jest w świetnym humorze.
Biedny stary wujaszek bardzo się oburzył z powodu tych wzmianek — podejrzewał „Spostrzegacza“ o drwiny. Uparcie zaprzeczał, jakoby naznaczył określoną datę burzy, lecz nikt mu nie wierzył.
Życie w Avonlea płynęło dalej swym zwykłym spokojnym torem. Miłośnicy obchodzili święto sadzenia drzew. Każdy z nich zobowiązał się zasadzić pięć sztuk, a wobec tego, że Koło liczyło czterdziestu członków, Avonlea zyskała dwieście młodych drzewek. Na polach zieleniły się wczesne owsy, sady rozpościerały swe ukwiecone ramiona ponad domkami farmerów, Królowa Śniegu[1] zaś stroiła się, jak narzeczona na przybycie swego przyszłego małżonka. Ania sypiała przy otwartem oknie, ażeby zapach ogrodu owiewał ją przez noc całą. Uważała to za bardzo poetyczne, podczas gdy Maryla twierdziła, iż igra z życiem.
— Niezadługo będziemy obchodzili Święto Dziękczynienia — mówiła Ania jednego wieczoru, siedząc z Marylą na progu domu i wsłuchując się w dźwięczny chór żab. — Uważam, że odpowiedniejszem jest obchodzić je na wiosnę, niż w listopadzie, kiedy natura usypia i zamiera. W listopadzie zmuszamy się do wdzięczności, nie odczuwając jej wcale, na wiosnę zaś uczucie to rozpiera serce — wydaje się człowiekowi, że jest w raju... Czy trawa tam w dolinie jest zielona, czy złota, Marylo? Dzień, tak cudny, jak dzisiejszy, gdy wszystkie pąki rozkwitły, a wietrzyk, oszalały z radości, nie wie, gdzie się podziać, nie może być piękniejszym nawet w niebie.
Zgorszona Maryla rozejrzała się podejrzliwie dokoła, czy bliźnięta nie słyszą czasem tych bluźnierstw. Właśnie ukazały się z za węgła domu.
— Jak dziś ślicznie pachnie! — rzekł Tadzio, pociągając noskiem i wymachując motyką, trzymaną w brudnych rączkach.
Właśnie powracał z ogródka. Tej wiosny Maryla, pragnąc skierować namiętność Tadzia do grzebania się w błocie i piasku na jakieś pożyteczniejsze tory, darowała jemu i Toli po zagonie ziemi. Każde z nich zabrało się do roboty w sposób charakteryzujący je znakomicie. Tola siała, pełła i polewała spokojnie, starannie i systematycznie, to też na zagonie jej ukazały się już równe rzędy wschodzących roślinek. Tadzio zaś pracował z ogromnym zapałem, kopał, grabił, przesadzał tak energicznie, że naraził większość swych roślin na utratę życia.
— Jak ci się wiedzie w ogródku, Tadziu? — spytała Ania.
— Marnie — odpowiedział z westchnieniem. — Nie rozumiem, dlaczego wszystko tak powoli rośnie. Emilek Boulter mówi, że zapewne siałem podczas nowiu i stąd ta cała bieda. Podczas nowiu nie wolno robić nic ważnego: ani siać, ani zarzynać wieprza, ani strzyc włosów. Nic się nie uda; czy to prawda, Aniu?
— Prawdopodobnie, gdybyś co drugi dzień nie wyciągał z ziemi twoich roślin, ażeby się przekonać jak się rozwijają „na drugim końcu“, rosłyby prędzej — zauważyła Maryla.
— Wyciągnąłem tylko sześć — zaprzeczył Tadzio. — Chciałem zobaczyć, czy na korzeniach były liszki. Emilek po wiedział, że jeśli to nie jest wina nowiu, to muszą być liszki. Ale znalazłem tylko jedną, wielką i grubą lichę. Położyłem ją na kamieniu, przycisnąłem drugim i trrrach! Ślicznie trzasnęło! Żałowałem, że ich nie było więcej... Tola siała w tym samym czasie, co ja, a doskonale wyrosło. To nie może być z powodu nowiu — zawyrokował po krótkim namyśle.
— Spójrz, Marylo, na tę jabłoń! — zawołała Ania. — Jak żywa, wyciąga ramiona i unosi swą różową szatę. Co za wspaniałość!
— Złote renety dają zawsze dużo owocu, a to drzewo specjalnie ugina się pod jego ciężarem — rzekła Maryla z zadowoleniem. — Cieszy mnie to bardzo, bo renety są świetne na pudding.
Ale, niestety, tego roku ani Maryli ani nikomu innemu w Avonlea nie było sądzonem przygotowywać puddingów z tych doskonałych jabłek.
Nadszedł dwudziesty trzeci maja — dzień niezwykle upalny. Nikt nie odczuł tego bardziej, niż Ania i jej gromadka, ślęcząca nad składnią i ułamkami. Przed południem dął gorący wiatr, po południu jednak zamarł i zapanowała ciężka cisza. Około czwartej Ania usłyszała daleki odgłos grzmotu. Natychmiast zwolniła dzieci, ażeby zdążyły do domu przed burzą.
Przechodząc przez dziedziniec, zauważyła jakiś dziwny cień przesłaniający świat cały, mimo iż słońce w dalszym ciągu jasno świeciło.
Aneczka Bell kurczowo ścisnęła jej rękę.
— Niech pani spojrzy, co za straszna chmura!
Ania obejrzała się i krzyknęła przerażona: z północo-zachodu toczyła się skłębiona masa chmur, jakich nigdy w życiu nie widziała — ołowiano-czarne zwały, okolone wystrzępionemi widmowo szaremi brzegami. Nieopisana groza wiała od nich, gdy szybko sunęły, zasłaniając jasne błękitne niebo. Co chwila rozdzierała je błyskawica, po której następował ciężki grzmot. Zdawało się, że sklepienie osunęło się tak nisko, iż prawie dotyka zalesionych wzgórz. Na drodze zaturkotał wóz, a siedzący w nim pan Bell naglił do największego pośpiechu swą parę siwków. Przed szkołą przystanął jednak.
— Wujowi Andrewsowi raz w życiu udała się przepowiednia — krzyknął. — Jego burza przychodzi, tylko trochę za wcześnie. Czyście kiedy widzieli podobne chmury? Hej, bąki! Te, co mieszkają w mojej stronie, pakujcie się na wóz, a reszta niech pędzi na pocztę i tam przeczeka ulewę!
Ania, trzymając Tadzia i Tolę za ręce, biegła ze wzgórza tak szybko, jak tylko tłuste nóżki bliźniąt na to pozwalały. W samą porę dotarli na Zielone Wzgórze, gdzie w dziedzińcu zastali Marylę, zapędzającą pod dach kury i kaczki. Zaledwie wpadli do kuchni, światło dzienne zniknęło, jakby zdmuchnięte przez jakiś potężny oddech. Straszna chmura przesłoniła słońce i ciemność, jak o późnym zmierzchu, okryła ziemię. W tejże chwili przy huku grzmotu i oślepiającem świetle błyskawic posypał się grad i biały huragan zakrył cały krajobraz. Poprzez ryk burzy dochodził trzask łamiących się gałęzi i ostry brzęk tłuczonego szkła. W parę chwil szyby wszystkich północnych i zachodnich okien były wybite i grad bezkarnie wpadał do mieszkania, pokrywając podłogi warstwą kawałków lodu, z których najmniejszy dorównywał wielkością kurzemu jaju.
Przez trzy kwadranse burza szalała z równą gwałtownością; ktokolwiek ją przeżył, nie zapomniał jej nigdy.
Maryla, po raz pierwszy w życiu wytrącona z równowagi, klęczała w kącie przy swym bujaku, łkając i szlochając z trwogi. Ania, biała jak płótno, siedziała na odsuniętej od okna sofie i tuliła do siebie bliźnięta.
Przy pierwszym odgłosie grzmotu Tadzio wrzasnął:
— Aniu, czy to Dzień Sądu? Ja nigdy nie chciałem być niegrzecznym! — a potem ukrył twarzyczkę na jej kolanach i pozostał już tak, drżąc całem ciałkiem.
Tola, bardzo blada lecz spokojna, siedziała bez ruchu z rączkami zaciśniętemi dokoła ramienia Ani. Kto wie, czy nawet trzęsienie ziemi potrafiłoby naruszyć spokój tego dziecka.
Wreszcie, prawie równie nagle jak się pojawił, huragan ucichł. Grad ustal, chmury przesunęły się na wschód i słychać było tylko zdala pomruk grzmotu. Wesołe i promienne słońce wyjrzało na świat tak zmieniony, iż wydawało się nieprawdopodobnem, ażeby w niespełna godzinę mogło zajść takie przeobrażenie.
Maryla, drżąca, słaniająca się, wstała z kolan i opadła na fotel; twarz jej była szara, postarzała o lat dziesięć.
— Czy wszyscy ocaleliśmy? — spytała uroczyście.
— Ma się rozumieć — zapiszczał wesoło Tadzio, czując się znowu w swej własnej skórze. — Ja się nie bałem nic a nic... Tylko troszeczkę z samego początku, bo to tak nagle przyszło. Przyrzekłem prędziutko, że w poniedziałek nie zwalę Edzia Slona, choć mu to obiecałem, ale teraz może już i zwalę. Powiedz prawdę, Tolu, bałaś się?
— Tak, ja się trochę bałam — przyznawała Tola szczerze. — Ale trzymałam się mocno Ani i odmawiałam pacierz raz po raz.
— Ja także byłbym mówił pacierz, gdybym pamiętał o tem. Ale — dodał z triumfem — wyszedłem cało, tak jak ty, chociaż nie modliłem się wcale.
Ania orzeźwiła Marylę szklanką wina porzeczkowego; mocne działanie jego znała aż zbyt dobrze ze swych lat dziecinnych. Poczem wyszły przed dom, ażeby zobaczyć, co się dzieje.
Daleko i szeroko rozciągał się biały kobierzec kamieni gradowych; dom otoczony był istnym wałem. Skoro w parę dni później lód stopniał, dokonane zniszczenie wystąpiło w całej pełni. Każde źdźbło zieloności w ogrodzie i polu znikło bez śladu. Jabłonie straciły nietylko swój kwiat — rozłożyste gałęzie zostały strzaskane. Z dwustu drzewek, zasadzonych przez Miłośników, większa część była wyrwana z korzeniami lub połamana w drzazgi.
— Czyż to może być ten sam świat, co przed godziną? — pytała Ania oszołomiona. — Dla wyrządzenia podobnych szkód potrzebaby chyba więcej czasu.
— Taki huragan nigdy dotąd nie nawiedzał wyspy Księcia Edwarda — zapewniała Maryla. — Nigdy! Pamiętam, gdy byłam młodą dziewczyną, szalała raz okropna burza, ale niema porównania z dzisiejszą. Z pewnością usłyszymy o strasznych spustoszeniach.
— Mam nadzieję, że żadnemu z dzieci nic się nie stało — mówiła do siebie zaniepokojona Ania.
Przewidywania jej sprawdziły się, gdyż dzieci, usłuchawszy rozumnej rady pana Bella, przeczekały ulewę na poczcie.
— Oto nadchodzi Janek Carter — zauważyła Maryla.
Janek brnął przez pokłady lodu z wyraźnym niepokojem w twarzy.
— Jakież to straszne, proszę pani! Pan Harrison zapytuje, co się u was dzieje?
— Wszyscyśmy ocaleli — odparła Maryla. — Żaden piorun u nas nie uderzył. Myślę, że u was też wszystko dobrze?
— Niezupełnie, proszę pani. U nas piorun uderzył. Wpadł przez komin do kuchni, uderzył w klatkę Imbirka, zrobił dziurę w podłodze i dostał się do piwnicy. Tak, proszę pani.
— A co z Imbirkiem? — pytała Ania.
— O, zabity!
Gdy później Ania poszła pocieszyć pana Harrisona, zastała go siedzącego przy stole i głaszczącego drżącą ręką zwłoki Imbirka.
— Biedny Imbirek nie będzie cię już więcej obsypywał wyzwiskami — rzekł smutnie.
Ania nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek zapłacze z powodu Imbirka, jednakże łzy zakręciły się jej w oczach.
— To było moje jedyne towarzystwo, Aniu... Nie żyje biedactwo. Tak... tak... jestem stary warjat, że się tem przejmuję. Wiem, że gdy tylko przestanę mówić, zaczniesz mnie pocieszać. Nie czyń tego, bo rozbeczę się, jak dziecko... Co to za straszna burza! Teraz nikt już chyba nie będzie się śmiał z przepowiedni wuja Andrewsa. Mam wrażenie, że wszystkie przepowiadane przez niego burze, które nie miały miejsca, złączyły się w tym jednym huraganie. Ale że też to się sprawdziło co do dnia! Patrz, co za nieład u mnie. Muszę wyszukać jakichś desek do załatania dziur w podłodze.
Mieszkańcy Avonlea spędzili cały następny dzień na wzajemnem odwiedzaniu się i porównywaniu wyrządzonych szkód. Chodzili pieszo lub jeździli konno, gdyż drogi, zawalone grudami lodu, były nie do przebycia na kołach. Spóźniona poczta przywoziła złe wiadomości z całego kraju. Wiele domów spłonęło od pioruna, dużo ludzi było zabitych i rannych, linje telegraficzne i telefoniczne zostały doszczętnie zniszczone, wielkie zaś stada młodego bydła wyginęły na pastwiskach.
Wczesnym rankiem wuj Andrews powędrował do kuźni i spędził tam dzień cały. Była to jego godzina triumfu i duma rozsadzała mu serce. Niesprawiedliwością byłoby posądzać go, iż rad był tej strasznej burzy; lecz jeśli już miała się zdarzyć, to sprawiało mu zadowolenie, że on potrafił ją przewidzieć. Co do dnia nawet! Biedaczysko zapomniał, że w swoim czasie zapierał się, jakoby ustalił datę. O niedokładność w godzinie mniejsza.
Gdy Gilbert wieczorem przybył na Zielone Wzgórze, zastał Anię i Marylę zajęte przybijaniem ceraty na miejsce wytłuczonych szyb.
— Bóg raczy wiedzieć, kiedy będzie można dostać szyby — objaśniała Maryla. — Pan Barry był dziś popołudniu w Carmody, ale tam szkła ani śladu — za żadną cenę! Cały zapas szyb został doszczętnie wykupiony przez ludność miejscową już o dziesiątej rano. A w Białych Piaskach dała wam się bardzo burza we znaki, Gilbercie?
— Oczywiście. Burza zaskoczyła mnie w szkole; obawiałem się, że niektóre dzieci poszaleją ze strachu. Troje zemdlało, dwie dziewczynki dostały spazmów, a Tomek Blewett darł się wniebogłosy przez cały czas.
— Ja tylko raz pisnąłem — zawiadomił Tadzio z dumą. — Mój ogródek zupełnie zniszczony — dodał smutnie — ale i Toli także — kończył tonem, który wskazywał, że było to dla niego pewną osłodą.
Ania wpadła do pokoju.
— Gilbercie, słyszałeś wielką nowinę? Piorun uderzył w starą ruderę Boultera; spłonęła docna! Mam chyba bardzo zły charakter, że się z tego cieszę wtedy, gdy burza wyrządziła tyle ciężkich strat. Pan Boulter twierdzi, że to K. M. A. zapomocą czarnej magji sprowadziła burzę.
— Doskonale — roześmiał się Gilbert. — W każdym razie „Spostrzegacz“ ustalił reputację wuja Andrewsa, jako proroka pogody: „Burza wuja Andrewsa“ będzie żyła po wieczne czasy w kronikach miejscowych. Dziwnym zbiegiem okoliczności zdarzyła się w dniu przez nas oznaczonym. Potrochu czuję się winowajcą, jakgdybym w istocie zaczarował ją... Stanowczo powinniśmy się cieszyć, że ta rudera zniknęła z powierzchni ziemi. Dość zmartwienia sprawiają nam zniszczone nasze drzewka.
— Ach, drobnostka — rzekła Ania optymistycznie. — Zasadzimy je znowu na przyszłą wiosnę. To jest takie cudowne na świecie: zawsze można się spodziewać, że przyjdzie nowa wiosna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Rozalia Bernsteinowa.