Ania z Avonlea/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Avonlea
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsteinowa
Tytuł orygin. Anne of Avonlea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI
Nowa znajoma

Rok szkolny się zaczął i Ania powróciła do pracy z mniejszą ilością teoryj, lecz z większym zasobem doświadczenia. Przybyło kilku uczniów, sześcio i siedmioletnich małych pielgrzymów, z zaciekawieniem rozpoczynających wędrówkę po nowej krainie dziwów. Tadzio i Tola znajdowali się w ich gronie. Tadzio siedział w jednej ławce z Emilkiem Boulterem, dla którego, jako zeszłorocznego ucznia, szkoła straciła urok nowości. Tola już poprzedniej niedzieli umówiła się co do miejsca z Lili Slone. Ale że Lili pierwszego dnia nie przyszła, Tolę posadzono obok Miry Cotton, dziesięcioletniej dziewczynki, uchodzącej w oczach Toli za jedną z „dużych“.
— To bardzo przyjemnie chodzić do szkoły — zwierzał się Tadzio Maryli po powrocie do domu. — Maryla mówiła, że trudno mi będzie usiedzieć spokojnie. I tak było. Naprawdę. Maryla ma często rację. Ale mogę sobie przecież machać nogami pod stołem, a to dużo pomaga. Jak to świetnie mieć tylu kolegów, z którymi można się bawić. Siedzę obok Emilka — to wielki zuch. On jest dłuższy ode mnie, ale ja jestem szerszy. Lepiej jest siedzieć w ostatnich ławkach, tylko, że tam sadzają dopiero wtedy, gdy ma się takie długie nogi, że sięgają do ziemi. Emilek narysował na swej tabliczce Anię. Była strasznie brzydka. Powiedziałem mu, że jeśli będzie robił takie portrety Ani, to go zwalę podczas pauzy. Z początku chciałem go także narysować — z ogonem i rogami — ale bałem się, że „zranię jego uczucia“, a Ania mówi, że nie wolno „ranić niczyich uczuć“. Lepiej jest kogo zwalić, niż „zranić jego uczucia“, jeśli już koniecznie chce się coś zrobić. Emilek powiedział, że się mnie nie boi, ale może dla mojej przyjemności zmazać „Ania“ i napisać „Basia Shaw“. Emilek niecierpi Basi, bo ona o nim mówi „słodki chłopczyk“, a raz pogłaskała go po głowie.
Tola powiedziała, że lubi szkołę, ale wydawała się dziwnie przygnębioną. A kiedy o zmierzchu Maryla kazała jej pójść na górę położyć się spać, ociągała się i zaczęła płakać.
— Bo... boję się — szlochała — boję się sama iść na górę, pociemku.
— Co ci przyszło do głowy? — pytała Maryla. — Przecież dotychczas zawsze chodziłaś spać sama i nie bałaś się.
Ponieważ jednak Tola nie przestawała łkać, Ania wzięła ją na ręce i pieszcząc, szepnęła:
— Powiedz Ani, co ci się stało, kochanie? Czego się lękasz?
— Boję się wuja Miry Cotton — szlochała Tola. — Dziś w szkole Mira opowiadała mi o swojej rodzinie... Prawie wszyscy umarli. Wszyscy dziadkowie i babki, nawet wielu wujów i ciotek. Mówi, że „mają zwyczaj“ umierać i bardzo jest dumna z tylu umarłych krewnych. Opowiadała mi także, na co umierali, co mówili przed śmiercią i jak wyglądali w trumnie. A jeden wuj po swoim pogrzebie chodził dokoła domu — matka jej widziała go. O tych innych wcale nie myślę, ale nie mogę zapomnieć tego wuja.
Ania zaniosła Tolę na górę i pozostała przy niej, dopóki dziewczynka nie usnęła. Nazajutrz zaś na pauzie łagodnie, lecz stanowczo zwróciła Mirze uwagę, że jeśli ktoś jest taki nieszczęśliwy, iż posiada wuja, który jeszcze po śmierci przechadza się koło domu, nie powinien opowiadać bajek o tym dziwaku swym młodszym koleżankom. Mira poczuła się dotkniętą... Cottonowie nie mieli zbyt wielu powodów do rozgłosu. Czemże będzie się chełpiła wobec koleżanek, jeżeli zabronią jej mówić o duchu rodzinnym?
Wrzesień minął, ustępując miejsca purpurowo-złotemu przepychowi października. Pewnego wieczoru na Zielonem Wzgórzu zjawiła się Diana.
— Dostałam dziś list od Eli Kimball — zaprasza nas na jutro na podwieczorek. Niestety, nic z tego, bo nasze konie będą jutro zajęte, a wasz kucyk podobno kuleje.
— Mogłybyśmy przecież pójść pieszo — zadecydowała Ania. — Idąc lasem naprzełaj, dojdziemy do graftońskiego gościńca niedaleko posiadłości Kimballów. Szłam tamtędy zeszłej zimy i znam tę drogę — nie będzie więcej niż cztery mile[1]. Z powrotem zaś odwiezie nas z pewnością Oliver Kimball, który aż nadto rad będzie z wymówki, ażeby przy sposobności odwiedzić Karolę Slone.
Ostatecznie postanowiły pójść pieszo. Udały się Aleją Zakochanych, poza posiadłość Cutbertów, gdzie trafiły na ścieżkę, wiodącą w głąb brzozowo-klonowego lasu, mieniącego się złotem i czerwienią jesiennych liści.
— Jakgdyby rok ukląkł, modląc się w katedrze, zalanej potokami jarzącego światła! — zachwycała się Ania. — Nie śpieszmy tak bardzo — nie przystoi gonić się w kościele.
— Ależ musimy się śpieszyć — protestowała Diana, spoglądając na zegarek. — I tak mamy mało czasu.
— Dobrze, pójdę, ale nie każ mi rozmawiać — zgodziła się Ania, przyśpieszając kroku. — Chcę się upoić słodyczą dzisiejszego dnia. Wydaje mi się, że za każdym krokiem zbliżam do ust czarę boskiego wina.
Pogrążona w „upajaniu się boskiem winem“, Ania nie zauważyła wcale, że na rozstaju skręciła na lewo. Powinna była pójść na prawo, lecz później do końca życia uważała to za swą najszczęśliwszą pomyłkę. Doszły wreszcie do samotnej, zarośniętej trawą drogi, wzdłuż której, jak okiem sięgnąć, ciągnął się zagajnik świerkowy.
— Na miłość Boską, gdzie jesteśmy — zawołała Diana przerażona. — Przecież to nie gościniec do Graftonu!
— Rzeczywiście — rzekła Ania trochę zawstydzona. — Musiałam obrać złą drogę na rozstaju. Nie wiem dokładnie, gdzie jesteśmy, ale od Kimballów dzielą nas co najmniej jeszcze trzy mile.
— Więc nie zdążymy już na piątą, bo jest wpół do piątej — oświadczyła Diana, rzucając rozpaczliwe spojrzenie na zegarek. — Spóźnimy się na podwieczorek i sprawimy im tylko kłopot.
— To może wrócimy do domu — proponowała Ania nieśmiało.
Ale Diana po krótkim namyśle odrzuciła ten projekt.
— Ech, chodźmy, skoro uszłyśmy taki kawał drogi, spędzimy u nich przynajmniej wieczór.
Po chwili dziewczęta znowu doszły do jakiegoś rozstaju.
— Którą drogę obieramy? — spytała Diana niepewnie.
Ania wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Nie narażajmy się na nowe pomyłki. Oto furtka i dróżka prowadząca wprost do lasu. Musi tam być jakiś dom: wstąpimy i zapytamy o drogę.
— Cóż to za romantyczna aleja! — zauważyła Diana.
Gałęzie odwiecznych świerków tworzyły sklepienie, w którego ponurym zmroku mogły rosnąć mchy jedynie. Z obu stron drogi — nic, prócz bronzowych pni świerków, między któremi gdzie niegdzie przedzierał się złoty promień słońca. Zacisznie tu było i spokojnie, jakgdyby świat i jego troski znajdowały się hen, daleko.
— Wydaje mi się, że wędrujemy przez las zaczarowany — rzekła Ania przytłumionym głosem. — Czy sądzisz, Diano, że kiedykolwiek odnajdziemy drogę do świata rzeczywistości? Teraz chyba powinnyśmy natrafić na pałac z zaczarowaną księżniczką!
Za następnym zakrętem ujrzały coprawda nie pałac, ale maleńki domek, równie zadziwiający jak byłby nim pałac, w tej okolicy pospolitych drewnianych domków, podobnych do siebie, niby dwie krople wody. Ania stanęła jak wryta, Diana zaś zawołała:
— Wiem już, gdzie jesteśmy. To kamienny domek panny Lawendy Lewis — nazwała go Chatką Ech. Jakiż to poetyczny zakątek!
— To najczarowniejsze, najmilsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam lub wyobrażałam sobie — zachwycała się Ania. — Istne marzenie, wygląda jak z bajki.
Domek był niski, zbudowany z czerwonego nieociosanego kamienia, ze śpiczastym dachem, z którego wyzierały dwa małe okienka facjatek. Owijały go zwoje przepysznego bluszczu, czepiającego się chropawej ściany, a obecnie, dzięki jesiennym przymrozkom, pałającego najpiękniejszemi odcieniami szkarłatu i bronzu. Furtka, przez którą dziewczęta weszły, prowadziła do ogródka. Z jednej strony przytykał doń dom, z trzech innych otaczał stary mur kamienny, tak porośnięty mchem i trawą, że wyglądał jak nasyp. Wysokie ciemne świerki roztaczały nad nim swe palczaste gałęzie. Poniżej zieleniła się łączka koniczyny, opadająca łagodnie ku rzece. Żadnego domu w pobliżu, nic, tylko wzgórza i doliny porosłe młodemi świerkami.
— Ciekawam, co to za typ, ta panna Lewis — zastanawiała się Diana, wchodząc do ogrodu — podobno wielka dziwaczka.
— W takim razie będzie zajmująca — zaopinjowała Ania. — Czy nie mówiłam, że trafimy na zaczarowany pałac? Wiedziałam, iż elfy nie napróżno rozrzuciły czary na tej drodze.
— Ale panna Lewis to bynajmniej nie zaczarowana księżniczka — roześmiała się Diana. — To stara panna, podobno ma lat czterdzieści pięć i jest zupełnie siwa.
— To właśnie część czarów — zapewniła Ania tajemniczo. — Duszę przecież ma młodą, a gdybyśmy tylko umiały zdjąć czary, ukazałaby się młoda i promieniejąca. My jednak nie wiemy, jak to uczynić — królewicz to tylko potrafi, a królewicz panny Lawendy jeszcze się nie zjawił. Kto wie, czy nie zaskoczyło go jakie nieszczęście — chociaż to się sprzeciwia zasadom czarodziejskich bajek.
— Przypuszczam, że zjawił się tu już dawno, ale odszedł — rzekła Diana. — Mówią, że była zaręczona ze Stefanem Irvingem, ojcem Jasia, lecz posprzeczali się i rozeszli na zawsze.
— Cicho! — ostrzegała Ania — drzwi są otwarte.
Dziewczęta zatrzymały się w przedsionku pod zwojami bluszczu i zapukały do otwartych drzwi. Rozległ się odgłos kroków i jakaś dziwna, mała osóbka zjawiła się na progu. Była to dziewczynka lat około czternastu, piegowata, z zadartym nosem i ustami od ucha do ucha. Dwa długie warkocze związane były ogromnemi niebieskiemi kokardami.
— Czy panna Lewis jest w domu? — zapytała Diana.
— Tak, p-sze pani. Proszę do pokoju, p-sze pani. Tędy, p-sze pani. Powiem pannie Lawendzie, że panie przyszły, p-sze pani. Lecę na górę, p-sze pani.
Z temi słowy mała pokojóweczka zniknęła. Dziewczęta zdumionym wzrokiem rozglądały się wokoło — wnętrze tego cudownego domku było równie niezwykłe, jak jego zewnętrzna strona. Pokój był niski o dwóch małych kwadratowych oknach, osłoniętych muślinowemi firankami. Staroświeckie umeblowanie, czysto i starannie utrzymane, sprawiało nader miłe wrażenie. Trzeba jednak przyznać, że najbardziej pociągającem dla młodych dziewcząt, którym czteromilowa przechadzka na świeżem powietrzu zaostrzyła apetyt, był stół, zastawiony przysmakami na niebieskiej porcelanie i przybrany drobnemi paprotkami. Wszystko razem wytwarzało nastrój świąteczny.
— Panna Lawenda oczekuje widocznie gości — szepnęła Ania. — Jest nakryte dla sześciu osób. Ale co za zabawna pokojówka — wygląda jak wysłaniec ze świata krasnoludków. Potrafiłaby nam zapewne wskazać drogę, ale ciekawa byłam poznać pannę Lawendę. Pst, pst... nadchodzi.
Właśnie panna Lewis stanęła na progu. Dziewczęta były tak zdumione, że zapomniały o dobrem wychowaniu i stały osłupiałe. Oczekiwały zwykłego, dobrze znanego im typu starej panny: suchej kanciastej figury, gładkich siwych włosów i okularów. Tymczasem stanęła przed niemi dama niskiego wzrostu o pięknych śnieżno-białych, falujących włosach, starannie ułożonych w pukle i loki. Twarz miała prawie dziewczęcą o różowej cerze i świeżych ustach, wielkie, łagodne bronzowe oczy i dołeczki, prawdziwe dołeczki. Ubrana była w skromną suknię z żółtego muślinu w kwiaty, suknię, która wydałaby się śmieszną na każdej kobiecie w jej wieku, ale na pannie Lawendzie wyglądała przemile.
— Karolina Czwarta oznajmiła mi, że chcecie się ze mną widzieć — rzekła głosem, harmonizującym z jej postacią.
— Chciałyśmy zapytać o drogę do Graftonu — mówiła uprzejmie Diana. — Jesteśmy zaproszone na podwieczorek do państwa Kimball, ale zabłądziłyśmy w lesie. Czy stąd należy skręcić na prawo, czy na lewo?
— Na lewo — odpowiedziała panna Lawenda z wahającem spojrzeniem na zastawiony stół, i nagle, jakby powziąwszy jakieś postanowienie, zawołała: — Ach, czy nie pozostałybyście u mnie na herbacie? Proszę, bardzo proszę. Kimballowie będą po podwieczorku, zanim do nich zdążycie. A Karolina Czwarta i ja będziemy wam tak bardzo rade.
Diana spojrzeniem zapytywała Anię.
— Zostałybyśmy chętnie — rzekła żywo Ania, której uśmiechała się sposobność poznania bliżej tej zagadkowej istoty. — Lecz czy nie sprawimy kłopotu? Zdaje się, że pani oczekuje gości?
Panna Lawenda spojrzała znowu na zastawiony stół i zarumieniła się.
— Wiem, iż pomyślicie sobie, że jestem straszną dziwaczką. Jestem dziwaczka i wstydzę się, gdy mnie na tem przyłapią. Nie oczekuję gości — udaję tylko, że ich oczekuję. Jestem bardzo osamotniona, a lubię towarzystwo — odpowiednie towarzystwo, oczywiście. Lecz mało kto się zjawia tutaj, bo domek stoi tak bardzo z drogi. Karolinie Czwartej też się przykrzyło, więc udałam, że oczekuję gości. Ugotowałyśmy wszystko, przybrałam stół, zastawiłam porcelaną mojej matki i ubrałam się na przyjęcie.
Diana pomyślała sobie, że wieści krążące o pannie Lewis nie były pozbawione podstawy — czterdziestopięcioletnia kobieta, jak mała dziewczynka, bawiąca się w przyjęcia „na niby“! Lecz promiennooka Ania wykrzyknęła radośnie:
— Ach, więc pani także wyobraża sobie?
Po tem „także“ panna Lawenda poznała pokrewną duszę.
— Tak — przyznała śmiało. — Oczywiście jest to głupie u osoby w moim wieku. Lecz cóżby mi dała niezależność staropanieństwa, jeżeliby mi nawet nie było wolno postępować wedle własnego widzimisię? Czasami mam wrażenie, że nie mogłabym żyć bez marzeń. Rzadko mnie kto przyłapał na takiej dziecinnej zabawie, jak dzisiejsza, a Karolina Czwarta nie ma zwyczaju plotkować. Dziś jednak doskonale się złożyło, żeście przyszły, bo podwieczorek jest gotów. Pozwólcie do pokoju gościnnego i zdejmijcie kapelusze — białe drzwi u szczytu schodów. Ja zaś pobiegnę do kuchni przypilnować herbaty, bo Karolina Czwarta jest bardzo dobrą dziewczynką, ale na pewno pozwoli, by się herbata przegotowała.
W zapale gościnności panna Lawenda podreptała do kuchni, dziewczęta zaś z łatwością odnalazły gościnny pokój, równie biały, jak jego drzwi i wedle słów Ani, czyniący wrażenie „zakątka szczęśliwych snów“.
— Jak w bajce! — mówiła Diana. — Panna Lawenda jest wyjątkowo miła, chociaż trochę oryginalna. Nie ma w sobie nic ze starej panny.
— Dla mnie wygląda jak uosobienie poezji — rzekła Ania.
W pokoju na dole zastały pannę Lawendę, wnoszącą herbatę. Karolina Czwarta z miną ogromnie rozradowaną podawała półmisek świeżutkich sucharków.
— A teraz powiedzcie mi wasze imiona — prosiła gospodyni domu. — Cieszę się, że odwiedziły mnie młode dziewczęta; tak lubię młodzież — w jej towarzystwie zdaje mi się, że sama jestem młodą. Nie chcę myśleć o mojej starości — dodała niechętnie. — Więc jak się nazywacie? Diana Barry, Ania Shirley? Czy mogę udawać, że znam was oddawna i mówić do was po imieniu?
— Ależ owszem — zawołały jednocześnie.
— Więc siadajmy do podwieczorku — zapraszała uszczęśliwiona panna Lawenda. — Jak to dobrze, że przygotowałam biszkopt i kruche ciasto. Przypuszczam, Karolino, iż uważałaś za dziwactwo piec ciasto dla urojonych gości, ale widzisz, jak to się dobrze złożyło? Nie byłoby się coprawda zmarnowało, bo nawet same z Karoliną dałybyśmy mu wreszcie radę, ale biszkopt starzeje się prędko i jest niesmaczny.
Podwieczorek minął wesoło, a gdy przysmaki zniknęły ze stołu, całe towarzystwo przeniosło się do ogródka, oblanego blaskiem zachodzącego słońca.
— Jakiż to cudny zakątek! — wykrzyknęła Diana, rozglądając się z podziwem wokoło. — Skąd powstała nazwa „Chatka Ech“?
— Karolino — zwróciła się panna Lawenda do swej małej służącej, — przynieś blaszany rożek, wiszący obok zegara. A teraz zatrąb — dodała, gdy Karolina wróciła z żądanym przedmiotem.
Karolina przytknęła rożek do ust, rozległ się ostry, chrapliwy dźwięk. Nastąpiła chwila ciszy... A potem od lasu, ponad rzeką, przypłynęło tysiąc ech, słodkich, srebrzystych, jakby wszystkie leśne duchy grały zachodzącemu słońcu. — Dziewczęta nie miały dość słów zachwytu.
— A teraz roześmiej się, Karolino, roześmiej się głośno!
Karolina, która prawdopodobnie posłuchałaby swej pani, jeśliby ta kazała jej stanąć na głowie, wspięła się na mur kamienny i roześmiała serdecznie. Echa powróciły, jakgdyby cała armja krasnoludków, ukryta wśród lasów, przedrzeźniała jej śmiech.
— Wszyscy podziwiają moje echa — rzekła panna Lawenda, jakby echa były jej osobistą własnością. — Ja też bardzo je lubię, urozmaicają moją samotność. W ciche wieczory zasiadamy przed domem i rozkoszujemy się niemi. Karolino, odnieś rożek na miejsce.
— Dlaczego pani nazywa ją Karoliną Czwartą? — Pytała Diana zaciekawiona.
— Ażeby odróżnić od innych Karolin — rzekła panna Lawenda poważnie. — One są tak podobne do siebie! Właściwie nie nazywa się Karolina. Nazywa się... nazywa się Eleonora. Gdy przed dziesięciu laty matka moja umarła, nie mogłam tu sama pozostać, a moje środki materjalne nie pozwalały mi na trzymanie dorosłej służącej. Więc zgodziłam Karolinę Bowman za życie i ubranie. Jej imię było Karolina — to była Karolina Pierwsza. Miała wtedy lat trzynaście i służyła u mnie do szesnastego roku życia; wtedy udała się do Bostonu, bo otrzymała tam lepsze warunki. Miejsce jej zajęła jej siostra — Magdalena — pani Bowman ma słabość do wyszukanych imion — tak podobna do Karoliny, że nazywałam ją w dalszym ciągu Karoliną. Ponieważ zaś nie brała mi tego za złe, nie próbowałam już nazywać ją Magdaleną. Tak powstało imię Karolina Druga. Po niej przyjęłam Ewelinę, którą nazwałam Karoliną Trzecią. Teraz mam Karolinę Czwartą, ale i ona, mając lat szesnaście — teraz ma czternaście — zechce pójść na służbę do Bostonu, a wtedy nie wiem doprawdy, co zrobię. Karolina Czwarta jest najmłodszą z dziewcząt Bowmanów i najlepszą. Siostry jej zawsze dawały mi do zrozumienia, iż uważają mnie za dziwaczkę, ona zaś nigdy tego nie czyni, choć może też jest tego zdania. Obojętnem mi jest, co ludzie o mnie myślą, jeśli mi tego nie okazują.
— Niestety — rzekła Diana, spoglądając z żalem na zachodzące słońce, — musimy odejść, żeby zdążyć do państwa Kimball przed zmrokiem. Spędziłyśmy prawdziwie miłe popołudnie, panno Lawendo.
— Może odwiedzicie mnie znowu kiedy? — prosiła panna Lawenda.
Ania uścisnęła ją serdecznie.
— Bardzo chętnie — przyrzekła. — Skoro odnalazłyśmy panią, postaramy się wykorzystać tę szczęśliwą okoliczność. Tak, musimy już iść... Musimy się rozstać, jak mówi Jaś Irving, ilekroć żegna się ze mną na Zielonem Wzgórzu.
— Jaś Irving? — głos panny Lawendy zadrżał lekko. — Któż to taki? Nie wiedziałam, że ktoś o tem nazwisku mieszka w Avonlea.
Ania pożałowała swego roztrzepania. Nie pamiętała o historji dawnej miłości panny Lawendy, gdy imię Jasia padło z jej ust.
— To mój mały uczeń — objaśniła. — Zeszłej zimy przybył z Bostonu do babki swej, mieszkającej nad zatoką.
— Czy to syn Stefana Irvinga? — spytała panna Lawenda, pochylając się nad klombem kwiatów, których imię nosiła.
— Tak.
— Ofiaruję wam, kochane dziewczęta, po wiązance mego ulubionego kwiatu — rzekła wesoło, jakgdyby nie słysząc odpowiedzi na swoje pytanie. — Jak cudnie pachnie! Matka moja go tak lubiła — te kwietniki to jej zasługa. A wiecie dlaczego ja noszę to imię? Ojciec poznał moją matkę, gdy z bratem jej przyjechał na wakacje do Graftonu. Zakochał się w niej od pierwszego spojrzenia. Pościel w gościnnym pokoju była przepojona zapachem lawendy. Ojciec całą noc nie spał i marzył o swej ukochanej. Odtąd przepadał za kwiatem lawendy i mnie nadał to imię... Moje drogie, nie zapominajcie o mnie. Będziemy was wyczekiwały.
Otworzyła im furtkę pod świerkami. Twarz jej nagle wydała się postarzałą i zmęczoną — blask i żywość zniknęły, tylko uśmiech pozostał słodki i młody. Lecz gdy dziewczęta na pierwszym zakręcie obejrzały się za siebie, zobaczyły ją na kamiennej ławce pod srebrną topolą z głową smutnie opartą na dłoni.
— Wydaje się bardzo samotną — rzekła Diana ze współczuciem, — musimy częściej ją odwiedzać.
— Doprawdy, nazwano ją jedynem dla niej odpowiedniem imieniem — rozważała Ania. — Gdyby została ochrzczona na Marję, Anielę czy Elżbietę, musianoby ją mimo to nazywać Lawendą, która zawsze wywołuje wspomnienie wdzięku staroświecczyzny i stylowych sukien. Niestety, moje imię przypomina tylko chleb z masłem, łatanie bielizny i porządki domowe.
— Co znowu! — zaprzeczyła Diana. — Dla mnie Anna — to imię pełne majestatu. Ale ty mogłabyś się nazywać nawet Praksedą, bo, mojem zdaniem, ludzie sami zdobią lub szpecą swe imiona. Teraz niecierpię imion Józia i Berta, a podobały mi się bardzo, zanim poznałam Payównę.
— Śliczna myśl, Diano — rzekła Ania z zapałem. — Trzeba żyć tak, aby upiększyć swe imię, nawet jeśli poprzednio brzydko brzmiało. Niech każdy, kto myśli o nas, wyobraża sobie nasze zalety, które mu przesłonią szpetność imienia.





  1. Mile angielskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Rozalia Bernsteinowa.