Ania z Avonlea/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Avonlea
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsteinowa
Tytuł orygin. Anne of Avonlea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III
Gospodarstwo pana Harrisona

Dom pana Harrisona był to staromodny, niski, wybielony budynek, oparty o ścianę sosnowego lasu. Gospodarz siedział na winem ocienionym ganku, rozparł się wygodnie, zdjął kurtkę i z rozkoszą palił swą poobiednią fajkę. Skoro poznał, kto nadchodzi, zerwał się, wpadł do domu i zatrzasnął drzwi za sobą. Zachowanie to było wynikiem jego zdumienia i wstydu z powodu wczorajszego gwałtownego wystąpienia. Anię opuściła reszta odwagi.
— Jeśli teraz jest taki zły, co będzie, gdy dowie się o mojej sprawce — myślała strapiona, pukając do drzwi. Ale pan Harrison otworzył, uśmiechając się dobrodusznie, i zapraszał Anię do pokoju tonem łagodnym, choć nieco zdenerwowanym. Odłożył fajkę i naciągnął kurtkę; uprzejmie podawał Ani bardzo zakurzone krzesło. Powitanie byłoby minęło zupełnie spokojnie, gdyby nie ta donosicielka papuga, co zerkała swemi złemi złotemi oczami poprzez pręty klatki. Zaledwie Ania usiadła, Imbirek wrzasnął:
— Jak mi Bóg miły! Poco ta ruda wiewiórka tu przychodzi?
Trudno orzec, czyja twarz poczerwieniała mocniej, Ani, czy pana Harrisona?
— Nie zwracaj na niego uwagi — rzekł pan Harrison, rzucając wściekłe spojrzenie na Imbirka. — On... on zawsze plecie głupstwa. Podarował mi go mój brat, marynarz, a wiadomo, że marynarze rzadko używają wyszukanych zwrotów. Papugi zaś zwykły wszystko powtarzać.
— Wiem o tem — odrzekła z rezygnacją Ania: biedaczka tłumiła urazę, pomna celu odwiedzin. To pewna, że w tych warunkach nie mogła sobie pozwolić na żarty z pana Harrisona. Jeśli się sprzeda cudzą krowę bez wiedzy i zezwolenia właściciela, trudno się dąsać, gdy jego papuga powtórzy niepochlebną uwagę o winowajcy. Mimo to „ruda wiewiórka“ zdobyła się na odwagę.
— Przyszłam przyznać się panu do czegoś — zaczęła rezolutnie — dotyczy... dotyczy to owej jałówki.
— Jak mi Bóg miły! — wykrzyknął pan Harrison niespokojnie — czyżby znowu weszła w mój owies? Ale mniejsza z tem... mniejsza z tem. To nie ma znaczenia, nic się nie stało. Ja... ja byłem wczoraj zbyt gwałtowny, to prawda. Mniejsza z tem, mniejsza z tem.
— O, gdybyż tylko tyle — westchnęła Ania. — Jest stokroć gorzej. Ja...
— Jak mi Bóg miły! Chcesz powiedzieć, że weszła w moją pszenicę?
— Nie... nie... nie w pszenicę. Ale...
— A więc w kapustę! Stratowała mi kapustę, którą hodowałem na wystawę, co?
— I nie w kapustę, drogi panie. Opowiem panu wszystko... poto tu przyszłam — tylko proszę mi nie przerywać, bo to mnie wyprowadza z równowagi. Pozwól mi opowiedzieć całe zdarzenie, ale błagam, powstrzymaj się od uwag, dopóki nie skończę... Wtedy usłyszę ich dosyć — zakończyła, coprawda tylko w myśli.
— Będę już milczał — zapewnił pan Harrison i dotrzymał słowa.
Niestety, Imbirek, niezwiązany żadną obietnicą milczenia, co chwila wykrzykiwał „ruda wiewiórka“, a Ania coraz bardziej traciła panowanie nad sobą.
— Wczoraj po pańskiem odejściu zamknęłam Krasulę w zagrodzie. Dziś rano wracając z Carmody, ujrzałam krowę w pańskim owsie. Z pomocą Diany udało mi się ją wygnać ze szkody, ale nie może pan sobie wyobrazić, z jaką trudnością nam to przyszło. Byłam przemoknięta do nitki, strasznie zmęczona i zirytowana — a oto, nadomiar złego, zjawia się pan Shearer i proponuje kupno tej szkodnicy. Sprzedałam mu ją z miejsca za dwadzieścia dolarów. Postąpiłam niesłusznie, należało zaczekać i poradzić się Maryli. Ale jestem bardzo skora do postępowania bez namysłu — ktokolwiek mnie zna, gotów to panu zaświadczyć. Pan Shearer zabrał krowę i odesłał ją wieczornym transportem.
— Ruda wiewiórka — wyrecytował Imbirek tonem najgłębszej pogardy.
Na te słowa pan Harrison zerwał się ze spojrzeniem, od którego struchlałby każdy inny ptak, wyniósł klatkę do przyległego pokoju i zamknął drzwi. Imbirek darł się, klął, uzasadniając w ten sposób słuszność krążących o nim zdań; wreszcie, przekonawszy się, że nic nie wskóra, popadł w ponure milczenie.
— Przepraszam, opowiadaj dalej — rzekł gospodarz, siadając na swem dawnem miejscu — mój brat, marynarz, nie nauczył tego ptaka dobrych manier.
— Powróciłam do domu i po herbacie zajrzałam do obórki. Panie drogi! — Ania pochyliła się naprzód, splatając ręce swym dawnym dziecinnym ruchem, podczas gdy jej wielkie szare oczy wpatrywały się błagalnie w zakłopotane oblicze pana Harrisona — moja krowa stała spokojnie u żłobu. Przecież to ja pańską krowę sprzedałam panu Shearerowi!
— Jak mi Bóg miły! — wykrzyknął pan Harrison, zaskoczony tem nieprzewidzianem zakończeniem — cóż za wyjątkowo niezwykłe zdarzenie!
— O, to wcale nie jest niezwykłe; ja zawsze sobie i innym napytam biedy — rzekła Ania smutnie. — Znana jestem z tego. Pan pewnie przypuszcza, że powinnam była wyrosnąć z takiej wady — w marcu kończę lat siedemnaście. Okazuje się, że nie... Czy mogę marzyć o przebaczeniu? Lękam się, iż krowy pańskiej nie uda mi się odebrać zpowrotem. Ale oto są pieniądze, a może pan woli moją Krasulę wzamian: to bardzo dobra krowa. Nie potrafię wcale wyrazić, jak mnie ta sprawa gnębi.
— Et, co tam! — rzekł pan Harrison żywo. Nie mów już o tem, moja panienko. To nic nie znaczy... nic nie znaczy. Wypadki chodzą po ludziach. Ja sam bywam zbyt prędki, zbyt porywczy nawet. Nie umiem się pohamować od mówienia prawdy w oczy. Trzeba mnie brać takim, jakim jestem. Co innego, gdyby krowa była wlazła w kapustę... na szczęście to się nie zdarzyło, więc mniejsza z tem. Wezmę waszą krowę, jeśli pragniecie się jej pozbyć.
— O, dziękuję serdecznie! Taka rada jestem, że pan się nie gniewa. Drżałam na myśl o pańskiem oburzeniu.
— Spodziewam się, że po wczorajszej awanturze byłaś przerażona perspektywą rozmowy ze mną, co? Ale nie pamiętaj mi tego, proszę. Szczere ze mnie chłopisko. Rżnę prawdę prosto w oczy, nawet jeśli jest trochę gorzka.
— Zupełnie jak pani Linde — wyrwało się Ani nieopatrznie.
— Kto, pani Linde? Nie porównywaj mnie do tej starej plotkarki — wybuchnął pan Harrison — niech mnie Bóg broni! A co to za pudełko?
— Placek — odpowiedziała Ania słodko. Nieoczekiwana uprzejmość pana Harrisona rozwiała w mgnieniu oka gnębiące ją troski. — Przyniosłam go dla pana; pomyślałam sobie, że pan może rzadko jada ciasto.
— Zapewne, że nie jadam. A lubię je szalenie, to prawda. Z wierzchu wygląda apetycznie; czy jest aby równie dobre w środku?
— O, z pewnością — rzekła Ania i pogodnie zwierzała się dalej — w swoim czasie piekłam marne ciasta, jak pani Allan może potwierdzić. Ale za ten placek ręczę — przygotowałam go dla Koła Miłośników; trzeba będzie dla nich zrobić inny.
— Dobrze, tylko pomożesz mi go zjeść, moja panienko; postawię imbryk na ogniu i napijemy się herbaty, zgoda?
— Pozwoli mi pan zrobić herbatę? — spytała Ania wahająco.
Pan Harrison chrząknął.
— Widzę, że nie ufasz moim zdolnościom kulinarnym. Niesłusznie. Potrafię przygotować filiżankę takiej herbaty, jakiej nigdy nie piłaś. Zresztą spróbuj sama. Szczęściem zeszłej niedzieli deszcz padał, więc jest dość czystych naczyń.
Ania poskoczyła i zabrała się do roboty. Wymyła imbryk w kilku wodach, zanim naparzyła herbatę. Zmiotła z komina i nakryła do stołu. Talerze i filiżanki przyniosła ze spiżarni, której nieład przejął ją grozą. Lecz przezornie wstrzymała się od uwag. Pan Harrison wskazał jej miejsce, gdzie chowa chleb i masło oraz słoik brzoskwiń. Ania przystroiła stół kwiatami z ogrodu i starała się nie widzieć plam na obrusie. Wkrótce herbata zakipiała. Ania zasiadła naprzeciw pana Harrisona przy jego własnym stole, nalewała dlań herbatę i gawędziła swobodnie o swych planach, szkole i przyjaciołach. Ledwo wierzyła własnym oczom i uszom. Pan Harrison przyniósł Imbirka zpowrotem, oświadczając, że biedny ptak nie powinien zostawać w osamotnieniu, Ania zaś, usposobiona tej chwili pojednawczo względem wszystkich, poczęstowała go orzechem. Lecz Imbirek, którego uczucia były boleśnie zadraśnięte, odrzucał wszelkie propozycje przyjaźni. Zasiadł nadąsany na grzędzie i tak nastroszył pióra, że wyglądał jak złoto-zielony balon.
— Dlaczego nazywa się Imbirek? — pytała Ania, lubiąca odpowiednio zastosowane imiona, a uważała, że „Imbir“ nie harmonizuje z tak wspaniałem upierzeniem.
— Mój brat, marynarz, nazwał go tak. Ma to zapewne jakiś związek z jego usposobieniem. Pomimo wszystko jestem do niego bardzo przywiązany... dziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak bardzo. Ma on swe błędy, zapewne. Dużo już miałem przejść z jego powodu. Oburzają się, iż klnie tak niemiłosiernie, ale niesposób go od tego odzwyczaić. Próbowałem... inni też próbowali. Wiele osób żywi uprzedzenie do papug. To niemądre, prawda? Ja je lubię. Imbirek zastępuje mi towarzystwo. Nic nie zmusiłoby mnie do porzucenia go, nic na świecie, moja droga!
Ostatnie zdanie wygłosił tak znacząco, jakgdyby podejrzewał Anię o ukryty zamiar przekonania go, że powinien rozstać się z Imbirkiem.
Tymczasem Ania zdążyła już polubić zapalczywego sąsiada i zanim skończyli podwieczorek, czuli się jak starzy znajomi. Pan Harrison dowiedział się wszystkiego o Miłośnikach Avonlea i przyklaskiwał projektowi.
— Dobra myśl! Zacznijcie tylko. Dużo jest pola dla ulepszeń w tej osadzie; w ludziach również.
— Cóż znowu! — zaprzeczyła Ania. Sobie samej lub swym starym znajomym przyznałaby istnienie pewnych niedoskonałości. Ale w ustach cudzoziemca ocena taka brzmiała arcyniemile. — Ja uważam Avonlea za rozkoszną miejscowość a jej mieszkańców za przemiłych ludzi.
— Co za temperamencik! — zauważył pan Harrison, obserwując zapłonione policzki i oburzone spojrzenie swego gościa — odpowiedni do tych płomiennych włosów coprawda. — Avonlea jest sympatyczną osadą, w przeciwnym razie nie byłbym się tu wprowadził. Lecz chyba sama przyznasz, że ma pewne wady?
— Dla nich to właśnie kocham ją więcej jeszcze — oponowała Ania. — Niecierpię ludzi i miejsc bez wad. Wyobrażam sobie, że prawdziwie doskonała istota musi być strasznie niezajmująca. Pani White mówi, że nigdy nie spotkała takiej doskonałej istoty, ale dużo słyszy o jednej — o pierwszej żonie swego męża. Czy pan nie sądzi, że strasznie przykro być żoną człowieka, którego pierwsza małżonka była doskonałością?
— O, bardziej przykre jest być mężem tej doskonałości — oświadczył pan Harrison z nagłą a nieoczekiwaną gwałtownością.
Po herbacie Ania zabrała się do zmycia naczyń, chociaż pan Harrison zapewniał ją, że ma dość czystych na całe tygodnie. Chętnie byłaby też zamiotła podłogę, ale nie widziała nigdzie szczotki, nie chciała zaś o nią pytać z obawy, że w tem gospodarstwie brak podobnego sprzętu.
— Wpadnij do mnie od czasu do czasu na pogawędkę — zapraszał pan Harrison przy pożegnaniu — przecież to niedaleko i możemy żyć, jak dobrzy sąsiedzi. Wasze Koło interesuje mnie bardzo — będzie z tego dosyć uciechy! Od kogo macie zamiar zacząć?
— Nie myślimy wtrącać się do ludzi. Chcemy wprowadzać ulepszenia w osadzie — rzekła Ania z godnością, gdyż podejrzewała pana Harrisona o strojenie żartów z ich projektów.
Pan Harrison długo spoglądał za smukłą postacią, oddalającą się w ostatnich blaskach zachodu.
— Jestem stary zgorzkniały mruk — wyrzekł głośno — ale w towarzystwie tej miłej dzieweczki czułem się odmłodzonym.
— Ruda wiewiórka — zaskrzeczał ironicznie Imbirek.
Pan Harrison pogroził pięścią papudze:
— Ty niegodziwy ptaku — zamruczał — bardzo żałuję, żem ci nie ukręcił łba, gdy mój brat przyniósł cię do domu. Czyż wiecznie mam cierpieć z twojej winy?
Ania wróciła w wesołem usposobieniu na Zielone Wzgórze i opowiedziała swe przygody Maryli, która, zaniepokojona jej długą nieobecnością, wybierała się już na poszukiwanie swej wychowanki.
— Jednakże świat jest piękny, prawda, Marylo? — marzyła głośno Ania. — Pani Linde skarżyła się wczoraj, że nie warto żyć. Twierdziła, że ilekroć oczekujesz czego przyjemnego, spotyka cię mniejsze lub większe rozczarowanie... oczekiwania zawsze cię zawiodą. Być może, że to prawda; ale i to ma swoją dobrą stronę, bo i przykrości muszą zawodzić oczekiwania i wtedy rzeczy biorą lepszy obrót, niż przypuszczaliśmy. Idąc dziś wieczór do pana Harrisona, wyobrażałam sobie straszną awanturę, tymczasem był on bardzo uprzejmy, tak że nawet spędziłam parę miłych chwil. Z pewnością zaprzyjaźnimy się, o ile potrafimy być dla siebie wyrozumiałymi. Wszystko skończyło się jak najlepiej. Mimo to nigdy już nie sprzedam krowy, dopóki się nie upewnię, kto jest jej właścicielem. Ale papug nie lubię stanowczo!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Rozalia Bernsteinowa.