Przejdź do zawartości

Anafielas (Kraszewski)/Pieśń trzecia i ostatnia. Witoldowe boje/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń trzecia i ostatnia

Witoldowe boje

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXII.

Smutneś ty, Krewo! więźniów i wygnańców
Do starych murów przytulasz z kolei!
Jednemi wroty trup na pogrzeb wiozą,
Drugiemi więźnia na ciemnice twoje.
A straż, co stoi na wieży wysokiéj,
Nie patrzy Pana wesołéj drużyny,
Czeka na jeńców i wygląda brańców.
Smutneś, zamczysko więźniów i wygnańców!

Namiestnik jękóm przywykł, jak weselu,
I rad, kiedy mu jęczy więźniów wielu;
Przynajmniéj w głuchéj starych murów ciszy
Cóś nad pluskanie zimnych wód posłyszy.
Na to ci przyszło? dawniejsza stolico!
Abyś się stała więzieniem, ciemnicą!


Jednemi wroty na wozie pogrzebnym
Kiejstut na Świętą odjechał dolinę,
Drugiemi wroty w orszaku siepaczy
Witold na długą wwiedziony niewolę.

Witold to? — Trudno poznać go z oblicza,
Bo boleść we twarz wryła się głęboko,
Przygasło dawniéj jaśniejące oko,
I usta sine, milcząc, się zawarły.
Żywy, a na-wpół zdaje się umarły;
I nic nie widzi, co dzieje dokoła;
Na brzęk łańcuchów, na krzyki gawiedzi,
Skinieniem, okiem nie da odpowiedzi;
Zsunął się z konia, i powolnym krokiem
Poszedł, dumając, po dworze szérokim.

Zabójcy ojca patrzą się nań z boku;
Szyderskie myśli śmieją się im w oku,
Usta się krzywią; rękami w milczeniu
Cóś pokazują, jakby stryczek kładli,
Cicho Lisica szepce do Bilgena:
— Czy mu ta sama izba wyznaczona,
Gdzie ojciec Kiejstut przeżył dni ostatek?
Czy naszéj straży oddadzą młodego? —
Szepcą — wtém słudzy do Witolda biegą
I na komnaty w wieży go prowadzą,
W osobnéj izbie smutnego sadzają.
Pomni Jagiełło, że Witold mu życie,
W niewoli ojca, uprosił, ratował;

Więzi Witolda, lecz przykazał skrycie,
By go namiestnik w niewoli szanował;
I kazał izbę na wieży mu jasną
Wysiać kobiercem, przyodziać skórami;
A chociaż straże u drzwi mu postawił,
Przynajmniéj okno puszcza blask słoneczny,
Przynajmniéj Witold na wody i lasy,
Na ziemię może okiem rzucić zdala.
Lasy mu szumią, szumi srébrna fala,
Słońce mu świeci; powietrzem swobodnie
Oddycha, ziemię obejmując wzrokiem.

Ale więźniowi nie patrzeć na słońce,
Ani zieloną wiosną się weselić,
Ni fali słuchać, ani ptaka śpiewu,
Ni piersią szukać słodkiego powiewu!
Jemu myślami karmić się gorzkiemi,
Jemu boleścią swoją się napawać,
I słuchać Raudy, którą serce śpiewa!
Wszystko mu smutkiem, boleścią, rospaczą!
Tak Witold siedzi, siedzi, je sam siebie,
A śmierć ojcowska, co zgonem zagraża,
Nad głową skrzydły czarnemi roztacza,
I w nocy nawet sny słodkie odgania.

Nazajutrz w zamku ruch i wrzawa nocna.
Witold się zerwał, usiadł na posłanie.
— To zamach — myśli — na moje się życie

Sposobi! Idą wysłani siepacze! —
I chwycił drzewce z ogniska zgasłego,
Siedzi, a krwawe wejrzenie na wrota
Swego więzienia, odważny, posyła.
Aż w drzwiach zapora ciężka się ruszyła.
On wstał. Któś idzie — to idą siepacze.
Patrzy, a nim się rozpoznał w ciemności,
Z krzykiem na piersi Anna Światosławna
Rzuca się, płacząc, i do stóp mu pada.
— Ty tutaj! Anno! —
— To ja, o mój Panie!
Przyszłam podzielać ciężką twą niewolę.
Smutne dni długie i nocy bezsenne! —

— Dzięki ci, Anno! Ale pocóż było
Saméj oddawać na Jagiełły ręce?
Z tobą ja stokroć więcéj boleść czuję,
Bo lepsze czasy na pamięć przychodzą. —

— Więc odejść każesz? —
— Pozostań! na Bogi!
Jesteś, pozostań! Zesłał cię mój Gulbi,
Bym nie zmarł z nudów, nie zjadł się myślami. —

Mówił, oboje płakali do rana,
A kiedy Anna Światosława córka
Usnęła ze dniem w Witolda objęciu,
Drzwi znów skrzypnęły — namiestnik wszedł stary,
Dziewkę służebną wprowadził w komnatę.

— Dzień już — rzekł — Xiężno! wróć do swéj świetlicy. —
— Jak to? więc w nocy tylko będziem razem? —
— Taki był rozkaz, idę za rozkazem. —

I obudzona Anna, płacząc, idzie;
Za nią komnaty drzwi ryglują znowu;
Witold jak po śnie wesołym się budzi,
I znów podparty na ręku zadumał,
Znowu pierś szarpie i włosy rozrzuca,
Śmierci się lęka, za każdym szelestem
Widzi ojcowskich siepaczy nad sobą.

Jak dnie mijają, co wieczór przychodzi
Anna do męża, i niewolę słodzi,
Tuląc się w jego skosniałém objęciu.
A! nie pieszczoty w sercu teraz jemu,
Nie szeptać z żoną, nie twarz jéj całować!
Jemu swobody chce się zakosztować,
Jemu na wolność chce znowu wypłynąć,
By mścić za ojca i na bojach zginąć.
Śmierć w tém więzieniu od katowskiéj ręki
Kiedy przypomni, włos na głowie wstaje,
Krew w żyłach zawre, piersi żarem buchną.

Tak walczy codzień ze strachem, myślami,
Gnębi, spodziewa, rospacza i mami;
Nakoniec znękał, spuścił smutną głowę,
Pobladł, i siły utracił znużony.
Niczém mu teraz słodki uścisk żony,

Co nocy, kiedy Kiejstutowéj śmierci
Przyjdzie godzina, z łoża się porywa.
Zda mu się słyszeć jęk z głębi ciemnicy,
I szamotanie, i stuk siwéj głowy,
Jak pada, bijąc o twardą podłogę.
Z łoża powstaje, chodzi po komnacie,
Ogień rozpala, a Anna zbudzona
Napróżno męża przywabia do siebie,
Chce cieszyć słowy, kołysać w uścisku.
Chodzi do świtu, i gorącą głowę
W dłoniach gorących tuli, a łzy jednéj
Nie może wylać, by z nią boleść sciekła.

Co ranek służba wchodzi do komnaty
I Xiężnę Annę na zamek odwodzi.
Sam wówczas Witold z myślami zostaje,
Rzuca znużony na twarde posłanie,
I sen na chwilę klei mu powieki;
Ale i we śnie myśl szarpie wnętrzności,
Smutek powolnie szpik wysysa z kości.

Raz, wieczór, słońce nad jeziorem było,
Ptacy śpiewaniem z słońcem się żegnali,
I nic nie słychać, oprócz szumu fali
I szumu lasów, który wiatr przynosił.
Witold, oparty na oknie, oddychał
Wonném powietrzem, a myślą daleko
Latał po Żmudzi, zwołując poddanych.
W komnacie więźnia powoli sciemniało,

Ogień się tylko drżącém światłem palii,
A Witold ujrzał postać jakąś białą,
Co rosła, rosła, od ogniska wstała,
U ognia palce zziębłe rozpostarła,
Milcząc, żylaste ręce rozgrzewała,
Długo w twarz smutną Witolda patrzała,
I tak nareszcie ozwała do niego:

— Witoldzie! poco żałość ta, rospacze?
Niechaj kobiéta smuci się i płacze,
Niech dzieci piszczą, gdy w duszę im szpony
Zapuści boleść, żal nieutulony.
Mąż cierpi milcząc, boleść swą zwycięża.
Zimna wytrwałość piérwszą cnotą męża.
Nie tobie jeszcze łamać męzkie dłonie
I tulić głowę na kobiéty łonie.
Śmierci się lękasz — śmierć jeszcze daleko,
Ani, jak ojca, trupem cię ztąd zwleką.
Na twoich rękach losy Litwy całéj,
Pomsta za ojca, lata wielkiéj chwały,
Nieszczęścia, klęski. Długie życie twoje,
Długie twe prace, ciężkie jeszcze znoje.
Poco zachmurzać u młodości wschodu?
Wyjdziesz, o Xiążę, wyjdziesz z tego grodu,
A boleść przeszła, boleść dziś tak wielka,
W przeszłości spłynie, jak w morzu kropelka.
Będziesz swobodnym. Litwa na cię czeka.
Tobie nad całą władza i opieka. —


Tak cichym głosem gdy mówił do niego,
Pełzły mu szały, ciało się w powietrzu
Topiąc, niknęło, i z dymem uleciał.

Drugi to już raz Witold ducha swego
Widział, i w duszę odwaga wstąpiła.
Wtém drzwi skrzypnęły — Anna weszła cicho
I na kolanach położyła głowę.
— Panie mój! — rzekła — ty patrzysz; gdzieś oknem
Myśl wyleciała i daleko buja;
Chcesz być swobodnym — ja ci dam swobodę,
Ja cię z niewoli, w któréj schniesz, wywiodę.

— Ty? —
— Ja, mój Panie! Posłuchaj twéj Anny:
Jutro, zaledwie świt wstanie poranny,
Zastukam do drzwi o służebnę moję;
Ty na się wdziejesz twojéj Anny stroje
I wyjdziesz z sługą. Ja tutaj zostanę.
Modlić się będę, abyś uszedł cało.
Koń w lesie czeka i drużyna wierna,
Algimund dawno błąka koło Krewa. —

Witold do piersi swą Annę przycisnął,
Z oczu mu promień radości wytrysnął.
— A ty? — rzekł. — Jeśli Jagiełło zatrzyma? —
— Jagiełło? Cóż mu po jednéj kobiécie?
Nie myśl — ja się méj nie boję niewoli;
Czuję, że on mi pójść z tobą pozwoli;
A zechce mścić się, pomści się na straży. —


Witold piérwszy raz na promiennéj twarzy
Zajaśniał dawném swobodném weselem.
— Jutro — rzekł — jutro znów wolny polecę!
Jutro! O! czemuż ranek już nie świta! —
Napróżno Anna wabi go ku sobie,
Chwilę ostatnią chce by jéj poświęcił —
Witold przez okno niebo o wschód pyta,
Szaty nadziewa; ledwie na dzień brzaski,
Żonę płaczącą w czoło pocałował,
Zakrył zasłoną i wyszedł z służebną;
Z zamku w ciemności wyrywa się skrycie
I na Mazowsze popędził o świcie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.