Ametysty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Ametysty
Pochodzenie Poezye prozą
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1902
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AMETYSTY


Ale pozwolisz mi prędko, prędko przyjechać do siebie — tkliwie zawiesiła mu się na szyi.
— Ależ z pewnością za dwa, trzy tygodnie, napiszę po ciebie, a potem...
Przycisnęli się do siebie w długim gorącym uścisku. Wziął jej głowę w swoje ręce i pieścił się z jej włosami.
— Tak nieskończenie jestem ci wdzięczny. Nigdy nie wierzyłem w miłość, teraz po raz pierwszy wiem, że jestem kochany, że nie ma ofiary, którejbyś ponieść dla mnie nie zdołała.
Przyciągnął ją do siebie.
— Nie będę nigdy nic od ciebie żądał, ale wierzę, wiem, że wszystko możesz dla mnie zrobić, — wszystko...
— Najcięższą ofiarę, rzekła cicho — nie ma nic na świecie, czegobym dla ciebie nie poświęciła... Zażądaj tylko, szczęściem rozkoszą mi będzie, duszę, wszystko ci oddać...
Całował ją długo po czole, po oczach, po włosach.
— Teraz jestem szczęśliwy, rzekł po chwili, całkiem szczęśliwy jestem, jakbym się odrodził, tak się czuję silnym i młodym.
Zapromieniała radością.
— I ja czuję, jak odmłodniałeś. Gdym cię pierwszy raz ujrzała, szedłeś zgarbiony, a usta kurczył ci co chwilę brzydki, chorobliwy uśmiech. Potem spostrzegłam, że ciało twoje stawało się dumniejsze i pewniejsze, i gdy pewnego dnia szedłeś przez ulicę — nie widziałeś mnie, ale ja szłam pełna szczęścia i podziwu za tobą — szedłeś z głową dumnie wzniesioną, jak król szedłeś między ludźmi... I to ja — ja to zrobiłam?
— Tak, ty, ty...
Wziął jej ręce i całował je gorąco z niemą wdzięcznością.
Nagle porwała się z miejsca.
Mój Boże! o mało, że nie zapomniałam. Muszą ci przecież pokazać moje skarby. Zaczęła szukać kluczy.
Wyjęła z szuflady puzderko i zaczęła wydobywać z niego jeden skarb po drugim: ciężki złoty łańcuch z wielkimi ametystami, parę kosztownych starożytnych pierścieni i szpilki brylantowe.
To było całe jej dziedzictwo. Jedyna własność którą uratować zdołała. — To jedyna rzecz, którą kocham po za tobą; chowam te klejnoty, nie będę ich nosiła, póki do ciebie nie przyjadę, wtedy dopiero w pierwszy zaraz wieczór ustroję się w nie do ciężkiej sukni jedwabnej, aby ciebie uczcić, ciebie. — Patrzaj tylko, patrz — czy to nie wspaniałość? Włożyła łańcuch na szyję.
Posmutniał. Nie wiedział czemu, ale tak naraz przykro mu się zrobiło. Przeszło mu chmurą przez głowę, jaki on biedny, jak ciężko — będzie musiał pracować. Ale dla niej! o tak!
— Widziałeś coś równie pięknego? pytała zachwycona swoim skarbem...
— Nie zdejmuj go przez cały wieczór.
Wziął mechanicznie pierścienie do rąk.
— Nie, nie, ametysty przynoszą nieszczęście przed rozstaniem...
Wieczór zapadł, ściemniło się. Powietrze w pokoju było miękkie, jak barwy nieba o zmroku, łagodne, jak jasny jedwab’ jej włosów, jak błogie przeczucie bezimiennego szczęścia, które spłynąć na nich miało.



Szedł ulicą. Było parno, głowa ciężyła mu. Był też jakiś smutny i niespokojny...
Dlaczego właściwie było jej mówić, że dopiero za miesiąc się połączą. Toż nie potrzeba było więcej nad trzy dni...
Ale nie, chwilę szczęścia trzeba było odkładać. Musiał skupić wszystkie siły swojej tęsknoty, musiał ból oddalenia wypić aż do dna, aby módz to wielkie szczęście spotkania się na nowo tysiąckrotnie odczuwać.
Musi je odczuć, jak nagły strach, jak coś, co przeraża i obezwładnia, musi go ono zaskoczyć tak gwałtownie, że będzie całych godzin potrzebował, by pokonać ten wirujący zator szczęścia.
Stoi na peronie i czeka. Pociąg nadjeżdża, serce bije, jakby pęknąć chciało.
Leci drżąc od wagonu do wagonu, ale pociąg jest niezmiernie długi, a gąszcz ludzi nieprzeparty. Nie widzi jej, ale czuje ją, owiewa go powietrze, jakiem tchnie jej postać, pełna wdzięku i piękności, oddycha wonią, która od niej tylko, od niej jednej bije. Teraz ją ujrzał: jedno przelotne spojrzenie... Idą obok siebie, nie mówią słowa, nie patrzą na siebie, ale nie widzą ludzi, nie czują ścisku, nie czują, że są potrącani i popychani — nie słyszą wrzasku i przeraźliwego świstu lokomotywy. Na dworze przed dworcem naprzód jedno spojrzenie, krótkie, chciwe, wstydliwe, a potem cały szereg spojrzeń i za każdem drżący, pełen błogości uśmiech... Tuż naprzeciw kawiarnia: teraz dopiero splotą się ich źrenice, wrosną w siebie... chwycą się za ręce...
Oddychał ciężko.
...A w jakiż nowy sposób objawi mu się ta jej drobna twarzyczka, na jakąż głos jej nową nieprzeczuwaną muzykę rozhula się po jego nerwach, jakimi nieznanymi rytmy te faliste jej ruchy spływać będą w olśnione jego oczy...
Wszedł do mieszkania przyjaciela, na którego liczył z całem zaufaniem. Zżyli się przecie od dziecka, byli jak braćmi, przyjaciel miał mu wiele, wiele do zawdzięczenia.
Ale to już nie był ten sam serdeczny stosunek. Czuł się skrępowany — nieśmiały. Drogi, na których się zwykle spotykali, dziwnie się rozchodziły, każdy krok naprzód oddalał ich coraz bardziej.
Czuł, jak pomiędzy nimi jęło powstawać coś tajemniczo trzeciego, coś nowego, obcego, coś, co raczej z niego samego zionęło, z niego, z każdej jego komórki, z każdego włókna, które wszystkie nią przesycone były.
Uśmiechał się z tych rojeń, ale pomieszanie jego wzrastało. Przez nią stał się zupełnie inny, wszystko, co nią nie było, stało mu się obcem, nie ciekawem, odstręczającem.
Nie mógł się przekonać, aby się zwierzyć przyjacielowi.
Każda chwila stawała się nieznośniejszą. To coś obcego stało między nimi, rosło, potężniało z każdą chwilą, rozpychało ich brutalnie w nieskończoność rosnącemi ramionami...
Poszedł...
Na dworze, po gorącym dniu, padał deszcz. Bezmyślny, melancholijny deszcz. Z nieubłaganą zajadłością smagał ziemię długimi, brudnymi sznurami, roztapiał ulicę w błoto, — nietylko ulicę, gorzej: duszę... Znękane obrzydzenie, beznadziejny wstręt.
O Boże!



Straszne było, gdy go tęsknota za nią napadła. Sto razy to gorsze, niż wszystkie tęsknoty całego jego życia za tą wielką miłością, której szukał, ale wówczas jeszcze nie znał...
Teraz wszakże, gdy nieustannie czuł ją wokół siebie, gdy jej uśmiech wświecał się mu w żyły, jej spojrzenie całowało jego źrenice...
Nocami tarzał się w gorączce. Szał rozpierał mu serce. Czuł, jak mu do krtani rosło z dzikiem strachu uczuciem, jak mu w skroniach pulsowało, jak krzyczało i wyło rozpacznie... Wyskakiwał z łóżka, ręce latały mu w błędnym niepokoju, ciało drgało, głowa płonęła: o porwać ją i całą wieczność mieć przy sobie.
Rzecz była niewątpliwa. Musiał się zabrać do pracy. Musiał wziąć się do swego wielkiego dzieła, które miało dotrzeć do ostatnich celów sztuki, rozwiązać ostatnie zagadki bytu, przez stopienie dwóch istot w jedno kosmiczne Ja — Ty.
Całe dzieło jego było właściwie jeno tem Ja — Ty. Niejedną, bo z niej powstała jego moc, z niej lały się powodzie siły i wspaniałość.
Ale, ile razy siadł do pracy, zdawało mu się, że ktoś go z tyłu chwyta i przemocą od niej odciąga.
Nie mógł myśli zebrać i mimowoli zatapiał się w szczęściu, które z nią przeżył. Każdą chwilę, które z nią ongi był spędził, jeszcze raz odczuwał — odtwarzał w duszy dźwięk jej słowa, kochał je, pieścił je i całował, a potem brał jej listy i czytał — czytał...
„A gdy będę z tobą razem, nie chcę widzieć ni świata ni słońca, tylko Ciebie, Ciebie jednego. Nie chcę znać żadnego dźwięku, jeno słuchać Twojego głosu, jak drga i szemrze, jak w serce mi się wcałowuje. Niech będę biedną nędzarką, niech głodna i obszarpana chodzę po świecie, przy Tobie, byle z Tobą, byle przy Tobie“.
Jął list gorąco całować.
Naraz posmutniał.
Wziął drugi list do ręki.
„Jakiś Ty smutny, jak zrozpaczony! Listy Twoje ból mi sprawiają, serce mi szarpią. Przeczuwałam, że się tak stanie. Więc to na razie niemożliwe, bym do Ciebie przyjechać mogła. Ale nie martw się. Jesteśmy młodzi, możemy czekać“...
I czytał i smutniał coraz więcej.
I znowu wpełzał w każde słowo i znowu nicował je na wszystkie strony, wsłuchiwał się w ich brzmienie, powtarzał sobie słowa po cichu, starał wyobrazić sobie, czy byłby w stanie napisać podobne słowa ukochanemu człowiekowi.
I znowu powtarzał sobie słowa po cichu, i zwolna rosło zwątpienie i niewiara w miłość, co tak rozsądnie umiała czekać i z losem się godzić.
I coraz głębiej pogrążał się w myślach, co mu duszę przegryzały, bolały i raniły go, aż wreszcie trawiony niepokojem, począł obiegać maleńki pokój długie godziny...
Padł wreszcie wyczerpany na łóżko.
Teraz czuł się spokojnym.
Jechał do niej i ona do niego. Mieli się spotkać w małem miasteczku nad morzem. Był szczęśliwy, tylko się niepokoił, czemby mógł zabić kilka godzin, aż ona nadejdzie, bo miała przybyć parę godzin później.
A okręt wlókł się powoli, i coraz wolniej. Gdyby się rzucił w morze, to by z pewnością szybciej do brzegu przypłynął.
Siedział na pokładzie i patrzał na morze i na niebo.
Kochał nieskończenie białe noce północnego nieba.
Naraz czuł jak niebo obwisło, czuł je tak blizko siebie, mógłby je rękoma pochwycić.
I z wrastającem zdziwieniem ujrzał jak krwawoczerwone kształty na niebie wyrastać poczęły, dziwne jakieś kształty, coś jakby jakiś czarowny krajobraz, to znowu wyspa, ależ nie, to było olbrzymie miasto.
Widział dokładnie pałace, mury i stołpy, wysmukłe minarety wystrzeliwały wieżyczkami w niebo, słyszał odgłos dzwonów, gdyby jakąś daleką kołysankę...
A wszystko do czerwieni rozpalone, z niebieskawym połyskiem damasceńskiej stali, poza tem wyłoniła się łąka z podartych strzępów mgieł porannych, a w dalekiej głębi sterczał ponad wszystkiem czarny wał lasu.
Naraz, zapłonęły wszystkie szczyty płomykami złota, dachy pałaców paliły się w strumieniach złota, złociły się szerokim szlakiem mury i wieże obronne, las oblamował się drobnym skrawkiem złota, złotem rozkwitła łąka, i wszystko to złoto zaczęło — nabierać życia, lać się, wznosić i opadać na przemian, pochłonęło purpurę, wcinało się ognistymi klinami w ciemny błękit i czerń, miasto się rozwiało, łąka wczołgała się w las, przerażona potopem złota, las odczepił się od ziemi i rozpłynął się niebieskawym obłokiem na niebie.
I wszystko złoto, co miasto i łąki i lasy stopiło, wchłonęło niebo w swe czeluści, wzniosło się w górę, rozciągało się, kurczyło, tworzyło pierścienie i ogniwa, aż od wschodu do zachodu rozciągnął się płomienny łańcuch, co objął całe niebo, olbrzymi łańcuch z wielkimi ametystami i miliardem dzikich dyamentów...
Obudził się, myśli jego były błędne, głowa ciężyła mu kamieniem. Powstał i patrzył długo przez okno. Kasztany stawiały się wściekłemu rzężeniu burzy, obłoki pryskały, to znowu skłębiały się w chmurne bałwany, a naraz gdyby struga lepkiego złota spadła pierwsza błyskawica...
Nie słyszał grzmotu, nie widział błyskawic, myślał tylko o jej skarbach, o jej łańcuchach, wysadzanych perłami i ametystami.
I przypomniał sobie, jak mu pokazywała swoje klejnoty. To przecież niezmierne bogactwo, za to mogliby żyć spokojnie cały rok.
Dziwna rzecz, że już dawniej o tem nie pomyślał:
Ale nie chciał o tem myśleć. Lepiej zmarnieć, niż żądać od niej, by sprzedała to, co tak ukochała. A zresztą na co by się to zdało? Te parę miesięcy przeleciałyby, jakby z bicza trzasł, a potem — potem?
„Wszelką ofiarę spełnię dla ciebie, niema niczego na świecie, czegobym dla ciebie nie poświęciła. Zażądaj, a będzie dla mnie szczęściem i najwyższą rozkoszą moją duszę, moje wszystko dać Tobie...“
Słyszałem naraz te słowa, słowa miłości w ów wieczór, kiedy mu swój szatański skarb pokazywała.
A równocześnie zaśmiał się szatan zwątpienia i niewiary:
— Spróbuj więc — zobacz, czy jej miłość jest dość silna, by ponieść dla ciebie tę maleńką ofiarę, teraz, właśnie teraz, kiedy jesteś słabym i bezsilnym...
Wściekał się na szatana!
Ale zwolna zrozumiał, że nie on cierpi i walczy tylko jakieś głębokie przeczucie w nim. A nuż nie jest w stanie poświęcić swych klejnotów. A nuż tak je kocha, że z niemi rozstać się nie może!
Dygotał jak w febrze. Przed jego oczyma tańczył złoty łańcuch, ametysty śmiały się w niebieskich mgłach, a dyamenty sypały iskry ognia.
I widział, jak idzie ku niemu, tak błogo i cicho, jak noc gdy pole znachodzi.
Jej włosy skrzyły się blaskiem tysiąca długich złotych igieł z wielkimi dyamentowymi łebkami. Właściwie nie widział włosów, tylko jedną siatkę dyamentów.
I szła ku niemu coraz bliżej, stała tuż przy jego łóżku, ale słowa nie przemówiła.
Zerwał się gwałtownie.
Czego chcesz? — zajęknął.
Siadła z cichym uśmiechem na krawędzi jego łóżka, przechyliła się nad nim, oddech jej obezwładniał go i czuł w strasznem przerażeniu, że ciało jego krzęśnie, lodowacieje, a członki kostnieją.
I widzi, jak wyciąga jedną szpilkę po drugiej, trzyma ją długo pod światło, obraca je i podnosi i cieszy się ich blaskiem.
A naraz gwałtownem pchnięciem przekłuła mu szpilką rękę. Wstrząsł się z bólu, chciał krzyknąć, ale ból zadusił krzyk.
I coraz wyciągała szpilki z swych włosów, trzymała je pod światło, cieszyła się ich blaskiem i wpychała mu je w piersi, w ramiona, w krtań, w serce...
Rozszalały się jej ręce, z gwałtowną szybkością chwytała szpilki, przebijała jego ciało, kłóła, sztyletowała, krew wytryskiwała w cieniutkich promieniach, plamiła ciało. Oczy słupem mu stanęły w nieludzkiej męce, a przez jego śmiertelne rzężenie wykrzykiwało jej dzikie szyderstwo. Tu masz moje złoto — tu masz moje dyamenty?
Ochłonął — stał w środku pokoju i drżał:
— Te sny do obłędu prowadzą — szeptał do siebie.
— Sprobujże, sprobujże, sprobuj — szydził szatan. Nie śmiesz? Chcesz wierzyć na ślepo, bo się obawiasz, że nie sprzeda głupich klejnotów, by się z tobą połączyć? Ha, ha... czy pomnisz, co jej mówiłeś w ów wieczór?
Mam ci powtórzyć? Nigdy nie wierzyłem w miłość, teraz wiem po raz pierwszy, że niema ofiary, którejbyś nie zdołała dla mnie ponieść! Pamiętasz? Niechże sprzeda swój skarb! Rzuć ofiarne pieniądze w błoto, ale będziesz przynajmniej wiedział, czy tak cię kocha, jak chcesz być kochanym.
Tak się jeszcze nigdy nie męczył.
Siadł przy oknie. Burza przebrzmiała. Ponad lasem kasztanów rozbiła tęcza swój potężny łuk, a w mglistych oparach dymiącej się ziemi widział blade kwiecie, co wonią swoją głuszyło jego ból i spływało w serce rozkoszą zapomnienia.
I znowu widział, jak idzie ku niemu z mglistych dali poprzez jasne morze. Główka jej promieniała błogiem szczęściem. Śmiała się jak dziecko i szła wolno jak dziecko, co wielki ciężar dźwiga.
Leżał w piasku na brzegu i śmiał się, całem sercem śmiał się. I ona się śmiała. Bawiło ją to, że zaledwie ujść mogła, tak ją ciężar niesiony we fartuszku, do ziemi stłoczył.
Wybiegł jej naprzeciw, ale już była u brzegu i pełną ręką zaczęła wyrzucać klejnoty z swej sukni. I rozpaliło się złoto i drogie kamienie w gorących żarach na piasku.
Padła mu na szyję.
Patrz, mój królu! To wszystko Twoje! Ale pozwól tylko, że przy Tobie zostanę. I abyś nigdy odemnie nie odszedł i mnie nie opuścił. Aby dusze nasze w tęsknocie się nie trawiły.
I przytulała się do niego i płakała łzami szczęścia.
A tuż ujrzał się w szerokim płaszczu, podbitym gronostajami, olbrzymie złote łańcuchy zwieszały się z jego szyi, na jego głowie spoczywała złota korona królewska.
Padła przed nim na kolana drżąca, pokorna, a w obliczu niezliczonego tłumu włożył jej koronę królowej na jasną główkę.
A w tej chwili rozdźwiękło wesele, jak gdyby morze ziemię poślubić miało, rozbrzmiały dzwony, zarykły armaty, a naród rzucił się w proch i uwielbił potężną, dumną parę królewską.
Teraz już nie walczył.
Trzeba tylko jeszcze zawstydzić szatana, żeby nigdy więcej nie odważył się wychylić swej potwornej głowy.
I drżącą ręką narzucił parę słów na papier.
„Nie czekaj dłużej jednej chwili. Sprzedaj swoje klejnoty. A to starczy na kilka pierwszych miesięcy. Zyskamy na czasie. Przy tobie będę pracował, przy tobie i razem z tobą jestem silny i jestem w stanie do każdej pracy, ale na razie niema innego wyjścia. Jeźli mnie kochasz uczyń to. Śpiesz się, bo inaczej zmarnieję. Ale nie mogę dłużej znieść tej tęsknoty i bólu, nie mogę czekać dłużej.“
I długo w majestatycznej pewności i spokoju patrzył przez okno.
Dzień przebrzmiał, smutny zmrok rozlał się na niebie, a wierzchołki kasztanów złocił ostatni odblask stygnącego słońca.
Dnie przeszły.
Wreszcie otrzymał od niej list.
Nie śmiał go przeczytać. Trząsł się jak w febrze, a przed jego oczyma tańczyły przedmioty w dzikich podrygach.
Opanował się w końcu i rozerwał kopertę.
»Mój jedyny! Rada twoja zupełnie nierozsądna. Musisz być bardzo zrozpaczonym, jeżeli czepiasz się tak niemądrych planów. I cóż to pomoże?!...“
Nie czytał dalej.
Począł się śmiać długim kurczowym śmiechem.
Szatan tryumfował.
Wpatrzył się w posowę, aż noc ciężkimi snami zapadła na jego duszę.
Widział, jak brylantowa szpilka wyrastała w widmo, dwoma olbrzymimi dyamentami lśniły oczy i kłuły go ostrymi promieniami ognia, zęby były z twardego złota i szczękotały martwym dźwiękiem, metalowe ramiona objęły go żelaznym uściskiem, że wszystkie kości mu zatrzeszczały, a piersi opasał złoty łańcuch, co głęboko w ciało mu się wżerał.
Krzyczał w niebo strasznym głosem, ale niebo patrzyło na niego zimnym połyskiem metalu, obsypane drogiemi kamieniami, a obłoki przesuwały się po niem jak kulisy z czerwonej blachy ukute.
Wszystko było ze złota i kosztownego metalu. Oczy jego zaślepły orkanem blasku i zwróciły się ku duszy, ogłuchł od szczękotania złocistych blach, a w ustach uczuł kwaśny smak, jak gdyby długo lizał metalowe płyty.
W strasznej rozpaczy chciał się w ziemię zagrzebać, ale ciało jego darło się od ostrych kamieni kosztownych, krew z jego ran skrzepła na płytach metalowych i zamieniła się w gryzącą truciznę, słońce rozpaliło złomy złotego kruszcu, że buchnął żarem ognia.
W śmiertelnym strachu owładnęła nim obłąkana chciwość; że więcej złota i więcej jeszcze skarbów zapragnął, by ramionami swemi mógł objąć cały świat i wszystkie skarby z jego łona wygrzebać. Zapragnął, by mógł się rozciągnąć na tysiące mil, by te olbrzymie bryły drogiego kamienia mógł ciałem swem pokryć, zapragnął, by mógł się stać jednym potężnym łańcuchem złotonośnych gór, by na wszystkie wieki mógł w łonie swojem to wszystko ukryć...



Trwało długo, zanim przyszedł do siebie.
Zapadał w głęboką apatyę, w długie a błędne rozmyślania bez myśli, bez bólu, bez wspomnień.
Aż wreszcie jednego dnia uczuł ową siłę i twórczą potęgę, co korzeniami swymi tkwi w bólu.
Kasztany przekwitły i zbladły zielone liście, strawione żarem parnego lata.
Uczuł spokój i ciszę w swej duszy i zapragnął przemówić do niej ostatnie swe słowo:
Byłaś mojem największem szczęściem i moim najpiękniejszym snem przez długie lata.
Teraz cię zapomniałem, ale wciąż od nowa rozpłomienia się ma dusza do nowej potęgi szczęściem, które mi dałaś.
Nie kocham cię więcej, ale kocham ból wspomnień mego najpiękniejszego snu.
Jestem ci wdzięczny.
Mam dosyć nagromadzonych cierpień, by módz tworzyć. A jadę daleko, za morze.
Bo jest jedna chwila na morzu, kiedy piękno i siła i szczęście człowieka obejmuje.
Kiedy przed wschodem słońca noc i zmrok walczy w zaciętych zapasach, kiedy na niebie Jakób z Aniołami walkę rozpoczyna, kiedy niebo pęka a szeroką szczeliną leje potoki światła na morze, wtedy odczuwa się wielki ból — ból, który jest szczęściem.
Bądź zdrowa. Raz jeszcze chciałbym cię widzieć ale wtedy dopiero, kiedy to wielkie szczęście spłynie na mą duszę.
A spłynie — spłynie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.