Amaury de Leoville/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AMAURY
DE
LEOVILLE
PRZEZ
ALEXANDRA DUMAS
TOM II.

WARSZAWA,
w Drukarni Józefa Tomaszewskiego
przy ulicy Bielańskiej Nr 600

1848.




I.
Amory do Antoniny.
Lille 16 Września.

Muszę kilka godzin zabawić w Lille i piszę do ciebie, Antonino. Kiedym przebywał bramy miasta, oś mego powozu się złamała; musiałem zatrzymać się w pierwszéj lepszéj oberży, i otóż zabieram się, samolubnie, powiększać boleść twoją całém ciężarem mojéj boleści.
Ledwom wyjechał za rogatki, uczułem, że nie mogę oddalić się tak, nie pożegnawszy się z Magdaleną; kazałem więc jechać naokoło przez bulwary, i w dwie godziny byłem w Ville-d’Avray.
Wszak znasz cmentarz; nizki mur go otacza. Nie chciałem aby kto wiedział o obecności mojéj; dla tego nie poszedłem do zakrysiyana po klucze, ale przeskoczyłem mur i byłem na cmentarzu. Było może wpół do 9éj wieczorem: dość ciemno. Przypatrzywszy się dobrze, wśród mroku postępowałem po całem, ciesząc się radością ponurą z téj ciemność co mię kryła przed oczyma wszystkich i z téj cimoności, która mi pozwalała być sam na-sam z boleścią moją.
Ale przybliżając się do grobu, ujrzałem jakby cień jaki na niem leżący. Zbliżyłem się nieco jeszcze; poznałem p. d’Avrigny.
Przez chwilę drżało wszystko we mnie. Ten człowiek więc wydzierał mi ją nawet w grobie! Żyła ~ był ciągle przy niej; umarła — nie opuszcza jej! oparłem się o drzewo; chciałem czekać póki nie oddali się.
Klęczał na ziemi; głowę miał pochyloną, ustami prawię dotykał ziemi świeżéj; mówił do niéj z cicha.
— „Magdaleno, mówił, jeśli prawda że cokolwiek z nas po śmierci pozostaje, jeśli dusza żyje po zgonie ciała, jeśli tajemnicze jakie miłosierdzie opatrzności, pozwala zmarłym odwiedzać żyjących, czy to w dzień czy w nocy, czy we śnie czy na jawie, Magdaleno, na tę miłość nieskończoną jaką mam ku tobie, zaklinam cię, ukaż mi się jak najrychléj i ukazuj mi się jak najczęściéj; bo każdej chwili czekam na Ciebie, aż do téj godziny kiedy złączę się z tobą na wieki.
„Uprzedzał mię więc we wszystkiem — właśnie chciałem ją błagać o toż samo.
On mię widział i poznał.
— Amory, rzekł mi, zostawiani cię z Magdaleną. Pojmuję ja te zazdrość łez, ten egoizm cierpienia; czekasz póki nie odejdę. Wtedy klękniesz na grobie naszym: zostawiam więc cię. — Ty odjeżdżasz wszak, a ja zostanę. Ja mogę zobaczyć grób ten jutro, pojutrze, codziennie; ty ujrzysz go dopiero gdy wrócisz. Bądź zdrów Amory.
I posyłając jeszcze pocałunek swej córce oddalił się wolnemi kroki nie czekając odpowiedzi, i znikł mi w ciemności.
Zaledwo zostałem sam jeden, padłem na grobie jéj, i powtarzałem prośbę p. d’Avrigny, nie głosem spokoju i poddania się kornego, ale w śród łez i łkania rozpaczy.
O! to mi wielką ulgę przyniosło; potrzebowałem jeszcze tego wzruszenia. I teraz, wspomniawszy tylko na to, płaczę znowu, i niewiem jak przeczytasz list mój Antonino! bo każda litera skropiona łzami mojémi.
Niewiem jak długo byłem tam; byłbym pewno pozostał noc całą, gdyby pocztylion nie zawołał mię.
Ułamałem gałązkę róży zasadzonej na grobie jéj. Obchodząc całowałem kwiat każdy, bo w każdym zdało mi się, czułem jéj tchnienie.
O! Antonino, Antonino droga, co to był za anioł Magdalena nasza!...

Dziennik P. d’Avrigny.

Czekałem całą noc, cały dzień i noc całą jeszcze czekałem, nie przyszła!

Szczęściem ja pójdę....

Amory do Antoniny.
Ostenda 20 Września.

Jestem w Ostendzie.
Raz w Ville-d’Avray, kiedy ona miała lat 8 a ja 12, zrobiliśmy plan mały, a na myśl samą biło nam serce z radości i strachu. Obcięliśmy bez wiedzy wszystkich zupełnie, pójść sami przez las, do ogrodnika w Glatigny po kwiaty, na imieniny doktora. Pamiętasz Magdalenę kiedy miała lat 8? pamiętasz tę główkę anielską, białą, różową, świeżą, i te włosy złociste, w lokach? Tylko jéj dwóch skrzydełek brakowało.
O! droga, ukochana Magdaleno!
Plan nasz był wielce ważny, i ponętny; nie mogliśmy się oprzeć mu, i w wilję imienin, kiedy cudowna pogoda nam sprzyjała, i nieobecność pana d’Avrigny, udając, że się bawimy, że biegamy tylko, wymknęliśmy się z ogrodu do parku a ztąd przez furtkę zieloną do lasku. Tam stanęliśmy. Serce nam biło i patrzyliśmy na siebie, zatrwożeni zbytnią śmiałością. Widzę ją jakby dziś: miała suknię muślinową białą, przepaska była niebieska.
Znałem mniéj więcej drogę, bośmy raz tędy wszyscy szli. I Magdalena była wtedy z nami, ale drogie dziecię całą drogę biegało, za motylkami, za ptaszkami, i kwieciem; jednakże niemniéj przeto weszliśmy w las śmiało, a ja dumny jak Cesarz z odpowiedzialności jaką brałem na siebie, podałem ramię moję, nie rękę Magdalenie; ona biedna, drżała jak gdyby żałowała już tego, co zrobiła. Ale oboje byliśmy zbyt dumni, aby się cofnąć, i kierując się za pomocą drogoskazów, szliśmy prosto do Glatigny. Przypominam sobie, że droga wydała się nam bardzo długa; że kozła jakiegoś wzięliśmy za wilka, a trzech wieśniaków za rozbójników. Kiedyśmy widzieli przecież, że ten wilk na nas nie napada, że ci rozbójnicy spokojnie postępowali swoją drogą, wtedy odwaga wróciła, kroki nasze były pewniejsze, i w godzinę jaką przybyliśmy szczęśliwie do Glatigny.
Najpierw pytaliśmy się o ogrodnika co przedaje kwiaty. Pokazano nam dom jego o dwa kroki od nas. Weszliśmy i w pośród rozkosznych kwater okrytych lasem daléj ujrzeliśmy miłego staruszka, który patrzał na nas z uśmiechem i spytał czego żądamy?
— Kwiatów, proszę pana, rzekłem mu, idąc ku niemu; za te wszystkie pieniądze, mówiłem dalej pokazując z powagą dwie pięcio frankowe monety — summę naszych połączonych majątków. Magdalena pozostała w tyle nieco, i rumieniła się bojaźliwa.
— Chcecie kwiatów moje dzieci, i za te wszystkie pieniądze?
— Tak, rzekła Magdalena, i pięknych jeśli można, bo to na imieniny dla mego ojca doktora d’Avrigny.
— O! jeśli to dla doktora d’Avrigny, rzekł ogrodnik, słusznie mówicie moje dzieci, dla niego niema nic zanadto pięknego: wybierajcie więc same. Cały ogród przed wami, zaraz wam otworzę oranżeryę, i wyjąwszy kilka kwiatów rzadkich i drogich, które wam pokażę, weźmiecie sobie co się wam podoba.
— Wszystko co się nam podoba? wołałem klaszcząc rękami.
— Wszystko? wszystko? pytała Magdalena.
— Ile tylko uniesiecie, moje dzieci.
— O! strzeż się pan, my silne jesteśmy.
— Ale ztąd do Ville d’Avray nie blisko wcale.
Nie słuchaliśmy go już, biegaliśmy po szpalerach i zbieraliśmy kwiaty — kto znajdzie piękniejsze? Ogrodnik szedł za nami. Biedne motyle i pszczoły musiały się lękać żebyśmy ich do szczętu nie zniszczyli.
Potem nuż zarzucać pytaniami dobrego ogrodnika.
— Możemy wziąć ten?
— Rozumie się.
— A ten?
— I ten także.
— A tamten?
— Naturalnie.
— O! to dopiero piękny kwiatek, ale pan go nam nie dasz, prawda?
— I owszem, weźcie.
Radość nasza była niezmierna, zabraliśmy nie dwa bukiety ale dwa snopy kwiatów.
— Ale wy nie zabierzecie tego wszystkiego sam rzekł mi ogrodnik.
— Zabierzemy, zabierzemy, wołaliśmy oboje unosząc każde swój bukiet.
— I wam pozwalają tak samym chodzić po lesie?
— Rozumie się, odpowiedziałem dumnie, wiedzą że znam drogę.
— To nie chcecie, aby was kto odprowadził do domu?
— A to na co?
— No, to bądźcie zdrowe moje dzieci, i powiedźcie doktorowi, że te kwiaty są od ogrodnika z Glatigny, któremu on córkę ocalił.
Nie potrzeba nam było mówić dwa razy, ruszyliśmy z pękiem kwiatów na ręku, z radością w sercu.
Pojmujesz Antonino, doktór ocalił córkę tego człowieka, obcą, a nie mógł ocalić własnéj!
Jedyna rzecz nas trwożyła: gdyby spostrzeżono naszą nieobecność! — Gdyby p. d’Avrigny wrócił i spytał się o nas.... Cały zbiór zajął nam przynajmniéj dwie godziny czasu. Nie było, nas więc w domu już ze trzy godziny.
W tak trudnych okolicznościach przypomniałem sobie na nieszczęście, uboczną drogę nieco krótszą. Magdalena już się nie tak bała wilkowi zbójców. Zresztą ty wiesz Antonino, jakie anielskie zaufanie Magdalena miała we mnie. Szła więc ze mną niesprzeciwiając się wcale.
Skutkiem téj ufności było, że puściliśmy się śmiało drożyną, która mi się wydała znajomą oddawna; ona doprowadziła nas do innej ścieżki, potem do miejsca, w którém drogi się na wszystkie strony rozchodziły; wreszcie weszliśmy w taką gmatwaninę dróg, pięknych prawda ale zupełnie pustych, iż po godzinie chodzenia, musiałem przyznać się, iż się zbłąkałem, i nie wiedziałem gdzie byliśmy, ani którędy nam iść wypadało.
Magdalena zaczęła płakać. Osądź jak mię to bolało, kochana Antonino. Musiała być obiadowa godzina, bo nam się jeść chciało bardzo; zresztą z ogromnemi bukietami było bardzo ciężko, i zmęczyliśmy się okropnie. — Przyszedł mi na myśl Paweł i Virginia: i oni biedni, nierozważnie zbłąkali się, tak jak my; ale mieli przynajmniéj Dominga ze sobą i psa ku pomocy. Prawda że lasy w Ville d’Avray nie tak są samotne jak na Ile de-France; ale dla nas to było prawie wszystko jedno.
Nareszcie, ponieważ narzekania i płacze nie mogły nas wybawić z tego kłopotu, szliśmy odważnie jeszcze z godzinę, ale labyrint, zdało się, zwiększał się pod naszemi stopami; przepaliliśmy ze szczętem. Magdalena padła zmęczona i spłakana pod drzewem, i ja także czułem, że mi bardzo nie dobrze.
Przez kwadrans może siedzieliśmy — byłto kwadrans rozpaczy nie odpoczynku. Jedną razą słyszymy szelest jakiś po za sobą. Odwracamy się i widzimy, że biedna kobieta jakaś wychodzi z lasu z dziecięciem. — Krzyknęliśmy z radości: byliśmy ocaleni.
Rozbitki Meduzy nie ucieszyli się szczerzéj, kiedy im na widnokręgu żagiel Argoski zajaśniał, jak my, spostrzegłszy tę wieśniaczkę wśród lasu.
Powstałem i pobiegłem ku niéj, spytać się o drogę; ale nędza spieszyła się więcej niż obawa, ona mię uprzedziła.
— O! mój piękny paniczu i moja piękna panienko, zlitujcie się nademną i nad biedném dziecięciem mojém. — Dajcie grosz jaki.
Sięgnąłem do kieszeni, Magdalena zrobiła toż samo; ale cóż? całe dziesięć franków wydaliśmy na kwiaty. Poglądaliśmy po sobie, zawstydzeni i zakłopotani; żebraczka sądziła, że się namyślamy.
— Zlitujcie się nademną mówiła daléj, od trzech miesięcy odumarł mię mąż; na jego chorobę wydałam się co do grosza, a śmierć jego odebrała mi jedyne utrzymanie; mam dwoje dzieci, jedno jeszcze w kolebce. Biedny dzieciaczek, nie jadł od wczoraj, i roboty nie mam, i jałmużny nikt nie da. Zlituj się nademną mój piękny paniczu, i moja kochana, piękna panienko!
Dziecko, bezwątpienia wyuczone, płakać zaczęło.
Magdalena patrzała mnie: byliśmy wzruszeni, rozczuleni.
Myśmy nie jedli od rana i tak się nam jeść chciało, a biedna dziecina, młodsza i słabsza od nas jeszcze, nie jadła od wczoraj!
— O! mój Boże jakże oni są nieszczęśliwi! zawołała Magdalena swoim anielskim głosem.
Dwie łzy błyszczały pod powiekami; ale ze zwykłą sobie szybkością i wdziękiem, już wiedziała co zrobi.
— Moja dobra kobieto, rzekła, nie mamy wcale pieniędzy przy sobie; jeszcze do tego zabłąkaliśmy się wracając z Glatigny do Ville-d’Avray; ale wyprowadźcie nas na drogę, dobra kobieto, chodźcie z nami do domu doktora d’Avrigny, a jeżeli kto na świecie pomódz wam może, to on niezawodnie.
— O! mój Boże! — dziękuję, w imieniu sierot moich, rzekła biedaczka składając ręce. Ale jakżeście się zabłąkali? Jesteście o kilka kroków od Ville-d’Avray, i idąc tą ścieżką na lewo, ujrzycie wnet pierwsze domy wsi waszéj.
Wtedy wróciły nam siły i odwaga. Wstaliśmy weseli i spokojni. Ale radość nasza znikła wnet, na myśl przyjęcia jakie nas w domu czekało. Ja przyznam się, straciłem wszelką odwagę i postępowałem z wolna za moją mężną Magdaleną, która szła naprzód słuchając opowiadań żebraczki.
Jednakowoż, gdyśmy zieloną furtkę przebyli, na parku już usłyszeliśmy głos Panny Brown, która wołała nas prawie z rozpaczą. — Magdalena obróciła się ku mnie.
— A teraz Amory, rzekła mi, co zrobiemy, albo raczéj co powiemy?
Mistres Brown ujrzała nas i przybiegła.
— Ach! nie dobre dzieci, zawołała, jakieście mię niespokojności nabawiły; ledwo żyję! Dokąd-że biegaliście? P. d’Avrigny przyjechał i pyta się o was. — Ja udałam, że idę po was, a ponieważ już jesteście, nie powiem mu nic o waszej wycieczce! niezawodnie miałabym za swoje; chociaż chwała Bogu, nie moja wtem wina, dodała.
— O! co za szczęście! zawołałem w pierwszém uniesieniu.
— Tak! ale ta biedna kobiéta? rzekła mi Magdalena.
— To cóż!
— Co? a jakże damy jéj cośmy obiecali, jeżeli nie powiemy, żeśmy się zabłąkali i że ona wyprowadziła nas na drogę.
— Będą nas łajać, odpowiedziałem.
— Ale ona głodna, i dzieci jéj — rzekła Magdalena. Czyż nie lepiéj być połajanym, i nakarmić biednych ludzi?
Biedna ukochana Magdalena — w téj odpowiedzi widzisz ją całą! —
Łatwo jednak przewidzieć, że p. d’Avrigny łajał nas ściskając oboje, — Biedna wdowa, po zebraniu potrzebnych wiadomości była odesłana do folwarku de Meursan: i teraz trzy serca więcej modli się za duszę naszej Magdaleny.
I pomyśl tylko, kochana Antonino, że od tego czasu 10 lat dopiero upłynęło!
Otóż jest wszystko co chciałem ci napisać, chociaż morze przedemną. — Niestety! moja boleść nieskończona, ukochała wspomnienia dzieciństwa i żyje w nich, jak ocean bez granic igra z muszlami wybrzeża, i kocha je.

Nessun e maggior dolore,
Che ricordarsi del tempo feluce,
Nella miseria!....”

Amory.

Dziennik p. d’Avrigny.

Dziwna rzecz! Dopókim nie miał dziecka, nie wierzyłem w życie przyszłe. Od dnia urodzenia Magdaleny — zacząłem się spodziewać.
Od dnia jéj śmierci — uwierzyłem.

Dzięki Ci Boże, żeś mię natchnął wiarą w chwili, w której rozpacz mogła by inną zawładnąć, tak łatwo.

Antonina do Amory.
3 Października.

O sobie pisać ci nie będę Amory: ale w liście tym pomówię o wuju dobrym moim, o Magdalenie i o Tobie nareszcie.
Widziałam P. d’Avrigny onegdaj 1° Września. Pamiętasz zapewne, pozwolił mi widywać się co pierwszego każdego miesiąca. Jednakże stary Ja-kób, którego on przysyła do Paryża, aby się o mnie dowiadywał, daje mi o nim samym częste wiadomości. Mój wuj nie mówił, prawie do mnie; i dzień upłynął cały a myśmy milczeli oboje: zdało mi się, że ciągle roztargniony, i bałam się sprzeciwić mu. Czasami tylko poglądałam nań ukradkiem i musiałam poprzestać na tém.
Zmienił on się i bardzo; chociaż oczy obojętne nie dostrzegą z razu tego. Ale jego czoło więcéj daleko pomarszczone, jego wzrok więcéj mętny a cała postawa jego więcéj zbiedzona. A przecież te dwa miesiące choroby Magdaleny dosyć go już przygniotły. Kiedym przybyła, uściskał mię z zwykłą sobie dobrocią; spytał, czy nie mam czego nowego powiedzieć mu o sobie i o nowém życiu mojém. Odpowiedziałam mu, że nie, że odebrałam dwa listy od Ciebie Amory, i chciałam mu dać ten drugi, mówiąc, że pełen wspomnień o Magdalenie.
Ale niechciał przyjąć go, i mimo prośby moje nawet nie czytał.
— Tak, tak, szeptał tylko: tak, ja wiem, co on może powiedzieć. Cały w przeszłości jak ja. Ale ja mam 35 lat więcéj od niego — i ja przybędę pierwszy.
To powiedziawszy, nie przemówił już do mnie ani słowa prawie. Czasami tylko — i to o rzeczach obojętnych. — Mój Boże! — ja lękam się widząc go tak zatopionego, tak obcego już wszystkiemu co żyje. Po obiedzie, przy którym, wyjąwszy kilka zwykłych frazesów, usta nasze jeśli nie myśli, milczały — uściskałam go ze łzami w oczach. Odprowadził mnie aż do powozu: a Jakób co nas przywiózł rano — bo Mistres Brown była ze mną odwiózł nas do Paryża.
I oto całe moje z wujem widzenie, kochany Amory; ale kiedy Jakób przyjeżdża do Paryża pytam się go o Pana. Wuj nie zabronił mu odpowiadać. Teraz, wszystko mu już jedno. Wiem więc jak on żyje i co robi. — Co ranek, jakakolwiek jest pogoda wychodzi; idzie na cmentarz, powiedzieć, jak nazywa, dzień dobry Magdalenie.
Tam pozostaje z godzinę. Wróciwszy, i zjadłszy śniadanie w pięć minut — bo je tyle tylko ile koniecznie do utrzymania życia potrzeba — idzie do swego gabinetu, bierze kąjeta, u których, odkąd męzkiego doszedł wieku, co wieczór zapisuje dnia całego wypadki. — A ponieważ, przez 18 lat życia Magdaleny, ojciec żył życiem dziecka swojego, za tém poszło, iż oprócz własnych czynności p. d’Avrigny zapisywał najmniejsze wypadki tyczące się ukochanej córki. Jeśli chodziła na przechadzkę — to dokąd; jeśli robiła — to co takiego; jeśli mówiła — to jak i o czém. I tym sposobem może teraz powtarzać sobie codziennie: Jest temu lat 5, 10, 15 — ona była tu, albo tam; razem chodziliśmy tam; rozmawialiśmy o tém.... Sceny przeszłości, wesołe, czułe i poważne, kolejno stają przed jego oczyma, i on słucha, uśmiecha się, płacze: ale na końcu płacze zawsze; bo wypadek wszystkich tych wspomnień zawsze jeden.
Bo kiedy mówi do siebie: w piątym roku była taka żywa; w 10tym taka dowcipna, w 15 taka wdzięczna, — to zawsze musi skończyć na tém: dziś i żywość ta i dowcip i wdzięki zginęły, bo dziś już nie żyje!.. a jeśliby wątpić się odważył, że wdzięków tyle umrzeć mogło — otworzy okno — a z okna widzi grób jéj.
I na tém to smutném przeglądzie, mój biedny wuj całe dni trawi; i to jest źródłem tysiącznych wrażeń dla niego. Jednakże nie kładzie się spać, nie poszedłszy wprzód powiedzieć dobry wieczór Magdalenie, jak powiedział dzień dobry. — Potem o 10téj, 11téj godzinie wieczorem, wraca, zerwawszy z krzaka róż, co nad jéj grobem, białą różę — i chowa ją aż do jutra blisko siebie w karafce czeskiéj, która stała w pokoju Magdaleny. Słyszą często jak mówi do portretu córki swéj. Znasz ten cudowny portret Champmartaina, który tak mieć pragnąłeś. Zresztą nie otworzy ani jednéj książki, ani gazety, ani pakietu, ani listu żadnego; nie przyjmuje nikogo, nie chodzi do nikogo.
Bo dla żywych umarły jest; dla umarłej tylko żyje.
Teraz więc Amory, wiesz nie gorzéj odemnie, co się dzieje w Ville d’Avray. Płaczą po Magdalenie. Toż samo przy ulicy Angouleme gdzie ja jestem; toż samo gdzie ty się znajdujesz.
Któżby mógł widzieć ją godzinę tylko i po niéj nie płakać? Dziękuję Ci więc, żeś mi mówił o niéj. Ty ją lepiej jeszcze znałeś odemnie. Pisz mi o niéj zawsze. Kiedy o niéj teraz pomyślę — to chyba jak o posłańcu nieba, co się we śnie oczom moim ukazała. I w rzeczy samej nie byłaż ona świętą, którą Bóg zesłał nam, abyśmy naśladowali ją? — Ty wiesz o jednym jéj dobrym uczynku Amory; ale ja, powiernica jéj, której ona pozwalała patrzeć na nie i dzielić je czasem — ja wiem o tysiącu innych, i wierz mi, nie jeden ubogi zna ją po imieniu jéj.
Danniéj modliłam się do Boga, teraz modlę się do Boga i do niéj. — Mów mi o Magdalenie Amory, często, bardzo często.
Mów mi także i o sobie. Ach! kiedy to piszę serce mi bije i ręka drży, boję się obrazić ciebie, albo ci przykrość uczynić! Gdybyś mię obwinił o ciekawość albo płochość! Ran twoich może się tylko dotknąć ręka łagodna i delikatna.... i Magdalena tylko miałaby prawo pisać do Ciebie to co ja w téj chwili napisałam; ale gdzież drugą znaleść Magdalenę?
Ja mam tylko instynkt serca mego i szczerą a dawną przyjaźń ku tobie.
Ach! mój Boże! dla czegóż nie jestem rzeczywiście siostrą twoją? Powiedziałbym ci, i musiał — byś mię słuchać; powiedziałbym Ci: Amory, bracie mój drogi, ja niechcę pocieszać ciebie, ani ci radzić abyś zapomniał albo zdradził świętą jéj pamięć. — Już twoja dusza dla miłości zamarła, a serce twoje nie zadrży już na imię, na stąpnięcie, na głos kobiety. Bądź więc wierny zmarłej kochance; to dobrze jest, i słusznie i sprawiedliwie; ale jeżeli miłość, jest najlepszą rzeczą na święcie — czyż oprócz niéj nie ma już nic pięknego? — Sztuki, nauki, losy narodów, toż to wzniosłe są rzeczy!
Jesteś młody, bogaty — czyż nie masz obowiązków względem bliźnich twoich?
Gdybyś tylko o jałmużnie pomyślił, czyż litość nie ma w solne choć nieco, miłości? Ty niejednego uszczęśliwić możesz; ty jesteś bogaty — a ponieważ i siostra twoja Antonina, niestety! jest także bogata — podwójnie jesteś bogaty. Ja nie chciałam smucić wuja odmową z méj strony, ale życie moje zanadto przesiąkło goryczą, abym się mogła odważyć sprzęgnąć je z inném jakiem życiem. Czyż mogę zrobić lepszy użytek z tego majątku, jak powierzając go tobie Amory? Niech więc on służy szlachetnym dobrodziejstwom albo rozumnej ambicyi. W lepsze ręce, jak twoje, bracie mój, oddać go nie mogę — a ja....
Ale teraz nie o mnie chodzi ale o ciebie.
Tobą zająć się pragnę; pragnę wynaleźć wyrazy jakie, dowody — coby przekonały ciebie. Ty nie myślisz już o śmierci? — prawda? To byłoby okropnie — to byłaby zbrodnia! — Wuj mój — dobiega kresu dni swoich — a ty dopiero żyć zaczynasz. Ja nie wiem, mój Boże, ja nie mam zapewne dosyć wiadomości w tych rzeczach, ale mi się wydaje, że między twoim losem i jego wielka zachodzi różnica, i między twemi i jego obowiązkami.
Ty nie możesz już kochać — to prawda; ale ciebie wreszcie kochać mogą; a w istocie błogo być musi — być ukochanym. — Nie umieraj Amory, nie umieraj; — myśl o Magdalenie wiecznie; ale kiedy jesteś nad oceanam patrz nań i porównaj z nim boleść twą. O! dla czegóż nie mam dość wymowy aby przekonać Cię. — Pozwól przynajmniej niech cię przekona wszystko piękne, na które patrzysz, i ta wieczna natura któréj zima przygotowaniem jest do wiosny, a śmierć do zmartwychpowstania. Słuchaj Amory, pod twą boleścią i pod strapieniem twoim, jak pod temi śniegami i lodem zimowym, leży i żyje życie silne i pełne ognia. — Nie odwracaj oczu od dzieł boskich Amory; poddaj się pod wolę Jego — pozwól pocieszyć się — kiedy to się Jemu podoba, i nie wzbraniaj się żyć — kiedy On każę.
Daruj mi Amory, że mówię do Ciebie tak, w szczerości serca mojego; ale kiedy pomyślę że jesteś tam, daleko, bardzo daleko, sam jeden, opuszczony, i w takim smutku, w takiej rozpaczy — czuję dla ciebie wtedy współczucie żywe i szczere jak siostra — jak matka. 1 to właśnie dodaje mi siły i odwagi z jaką do towarzysza dzieciństwa mojego odzywam się wołaniem narzeczonej jego: nie umieraj Arnory!....

Antonina de Valgenceuse.

28 Amory do Antoniny.
15 Października.

Jestem w Amsterdamie. — Wiesz kochana Antonino, że postanowiłem zupełnie obcym być dla wszystkiego co zewnątrz mnie się dzieje, bo sobą jedynie zajęty jestem i niby schylony nad przepaścią bezdenną, która wszystkie moje nadzieje pochłonęła — patrzę w jéj ciemne głębie. Mimo to jednak nie mogę nie widzieć a nawet nie przypatrywać się baczniéj ludowi holenderskiemu: systematyczny i czynny, chciwy i niedbały, siedzący i wiecznie w podróżach, chętnie płynie do Javy, do Malabaru, do Japonii, nigdy do Paryża. Holendrzy — to Chińczycy w Europie; to bobry wśród rodzaju ludzkiego. Odebrałem list twój w Anvers; wielką mi przyniósł ulgę kochana Antonino. Pociechy twoje słodkie mi są, ale i rana moja głęboka. Nic nie szkodzi — mimo to przyszlij mi jeszcze takich dobrych słów kilka — i donieś mi co o sobie. Proszę cię oto, żądam, zaklinam. — Źle to z twéj strony, że mnie uważasz za tak obojętnego na to, co ciebie się tyczy.
Widziałaś p. d’Avrigny piszesz mi, że bardzo zmieniony. Niech cię to nie trwoży Antonino, bo wreszcie każdemu trzeba życzyć, czego sobie sam pragnie. Im więcéj skołatany jest, tém szczęśliwszy, Wierzaj mi; a im gorzej ci się wydaje, tém więcej on z siebie zadowolony będzie.
Pragniesz, abym ci ciągle o Magdalenie opowiadał. Tym sposobem nastręczasz mi sposobność częstszego pisania do Ciebie; bo w reszcie o czem — że mógłbym ci pisać jeśli nie o niéj? — ona wiecznie jest, przedemną, we mnie, w około mnie; nic nie pociesza tyle biednego serca ile wieczne o niéj wspomnienie. — Cbcesz więc abym Ci powiedział jakeśmy się sami wzajemnie dowiedzieli że kochamy się oboje?
Był wieczór wiosenny. Już temu półtora roku. Siedzieliśmy w ogrodzie pod lipą. Z okna swego gabinetu możesz widzieć to miejsce.
Pozdrów je w mojém imieniu Antonino; pozdrów ogród cały, bo niema miejsca w tym ogrodzie, któregoby jej noga nie deptała, bo niema drzewa, któreby jej szarfa, jéj chustka lub ręka nie tknęła, i nie ma kącika małego gdzieby jéj głos anielski nie dźwięczał. Był więc wieczór. — I my oboje — usposobieni wcale do szczebiotania, wyczerpawszy teraźniejszość śmiało puściliśmy się w przyszłość. Wiesz ile mimo zwykłą melancholiczność lubiła się śmiać czasem, moja ukochana Magdalena. Zaczęliśmy więc, śmiejąc się, o małżeństwie; nie mówiliśmy jeszcze o miłości.
Jakie przymioty podbiłyby serce Magdaleny?
Jakie wdzięki wzruszyłyby moje serce?
I wnet stanął programmat doskonałości, jakich wymagalibyśmy po wybranej istocie na męża lub żonę; porówmywając marzenia nasze zobaczyliśmy, że nie wiele się od siebie różniły.
— Naprzód, mówiłem, jabym chciał znać od — dawna tę, której oddałbym duszę moję, obciąłbym umieć ją na pamięć.
— O i ja także rzekła Magdalena; kiedy nieznajomy jaki jest, co jak mówią uroczyście, stara się o rękę naszą, nigdy nie widzimy twarzy ale maskę — i z maską tylko mamy do czynienia. — Pretendent wraz z czarném ubraniem wdziewa na siebie formę dawno ulaną — dla tego dopiero po szlubie nazajutrz zaczyna się znajomość robić z swym mężem.
— A więc, rzekłem z uśmiechem, już pierwszy punkt. Ja bym chciał przez długą poufałość pewnym być przymiotów dobrych ukochanej mojéj. Wymagałbym, aby tyczyła w sobie trzy zalety konieczne: piękność, dobroć i ukształcenie — wszak nie wymagam za dużo, jest to najprostsza rzecz na świecie.
— Ale najrzadsza odpowiedziała Magdalena.
— To nie skromnie wcale, odpowiedziałem jéj.
— I owszem, rzekła; i ja z méj strony chciałabym, aby przyszły mąż posiadał przymioty odpowiednie tym jakich ty wymagasz, mianowicie, udatność, poświęcenie się, wyższość umysłową.
— O! ba! rzekłem, możesz długo szukać Magdaleną.
Nie ceń że się tak wysoko, rzekła śmiejąc się Magdalena i kończ raczéj obraz przyszłéj twojéj.
— O! prawdę mówiąc kilka tylko zostaje zrobić rysów co mniejszych. Naprzykład czy byłoby to dzieciństwem żądać, aby była znakomitego jak ja urodzenia?
— I owszem Amory; mój ojciec który łączy szlachetność rodu ze znakomitością zdolności, z tego twego żądania wysnuje ci wysokie teorye towarzyskie, jeżeli z nim o tém mówić będziesz. Ja nie wiem dla czego ale zgadzam się zupełnie z tobą i chciałabym, aby mąż mój równie szlachetnego był rodu.
— Nareszcie, rzekłem ja, chociaż nie jestem chwała Bogu chciwy, chciałbym jednak dla samej żony mojéj, dla równości moralnej między nami, aby była tak prawie zamożna jak ja; bo wtedy wszelkie myśli natrętne usuwają się z téj strony, i unika się miałkich kwestyi pieniężnych.
Jak tobie się zdaje Magdaleno?
— Zupełnie tak samo. Amory; i chociaż będąc bogatą za dwoje, nie myślałam wcale o tém, zdaje mi się, że i w tém masz słuszność.
— Teraz zostaje tylko jedyna rzecz.
— Co takiego?
— Oto, kiedy, już znajdę moją wymarzoną czarodziejkę, którą będę kochał, trzeba jeszcze dowiedzieć się czy ona mię kochać będzie!
— Ciebie, Amory?
— Dla czegożby cię kochać nie miała?
— Ba! czy ręczysz mi za to?
— Zupełnie Amory, i obowiązuję się zamiast niéj. Ale mnie czyby on kochał?
— Ubóstwiałby Cię Magdaleno, odpowiadam za niego.
— No! dobrze, rzekła Magdalena, zamieńmy nieco marzenia nasze na rzeczywistości; szukajmy w około siebie, między znajomymi naszymi czynie widzisz nikogo, coby odpowiadał żądaniom. Bo ja....
I zatrzymała się nagle rumieniąc.
Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu. Prawda zaczęła przenikać do naszych pomieszanych umysłów. Utkwiłem oczy w Magdalenę i powtarzałem niby pytając sam siebie.
— Kochanka oceniona, i znana od dzieciństwa.....
— Kochanek w którego sercu mogłabym czytać jak w mojém własném, rzekła Magdalena.
— Dobra, piękna, ukształcona.
— Piękny, szlachetny, obdarzony wyźszemi zdolnościami.
— Bogata i znakomitego rodu....
— Dobrze urodzony i bogaty....
— Ależ to wszystkie twoje przymioty Magdaleno!..
— To twoje zalety Amory!...
— O! zawołałem, a serce mi drżało, gdyby taka jak ty mię kochała, mój Boże!
— Jezus! rzekła Magdalena blednąc — czy kiedy myślałeś ty o mnie? — Magdaleno!
— Amory!
— O tak, — tak — ja Cię kocham Magdaleno!
— Amory ja kocham Ciebie!
Nasze dusze otwarły się na ten wykrzyk podwójny — i niebo rozwarło się przed nami i czytaliśmy jasno w obu sercach naszych.
O! ja źle robię dotykając wspomnień tych.
Pamięć ich słodka ale dolegliwa.
Następny list będziesz łaskawa zaadresować do Kolonji. Ztamtąd też i ja do ciebie napiszę.
Bądź zdrowa siostro ma. Kochaj mię choć cokolwiek, i żałuj mię wiele.

Twój brat Amory.

To szczególna, mówił do siebie Amory, pieczętując list, i przebiegając myślą treść jego, to szczególna, — ze wszystkich kobiet które znam, jedna Antonina mogłaby urzeczywistnić moje dawniejsze marzenia, gdyby marzenia moje nie były, zmarły wraz z ukochaną moją Magdaleną. Antonina jest podobnież przyjaciółką dzieciństwa, równie jest piękna, ukształcona, bogata i ród jéj równie szlachetny, ale i to prawda, dodał uśmiechając się smutnie, że ja nie kocham Antoniny, że Antonina mię nie kocha.

Antonina do Amory.
5 Listopada

Widziałam znowu wuja, Amory; znowu przeżyłam z nim jeden dzień podobny zupełnie do tego, którym ci już opisała: uważałam też same oznaki wycieńczenia; słyszałam od niego i mówiłam mu też same prawie wyrazy co wtedy. Zupełnie więc nic nowego o nim donieść ci nie mogę.
I o sobie także nic. Przez wrodzoną ci dobroć pragniesz, abym ci o sobie pisała, Amory. Ale cóż ci powiem, mój Boże? — Myśli moje — Bóg sam widzi i sądzi; moje czynności — powtarzają się, zawsze jednakie i proste, wierzaj mi.
Starania około gospodarstwa zabierają mi cały dzień prawie, a potem moje dziewczęce roboty, haftowanie albo muzyka. Czasem jaka wizyta dawnych znajomych P.d’Avrigny przerwie na chwilę te zatrudnienia tak mało urozmaicone. — Ale z przyjemnością dwa tylko słyszę imiona. Naprzód Hr. Mengis; bo on, i żona jego są dla mnie bardzo dobrzy i postępują ze mną jak z córką. — Drugie imię, mamże ci powiedzieć? jest twego przyjaciela Amory, Filipa d’Avray.
W saméj rzeczy, Filip Avray z odwiedzających mnie, jeden tylko ma mniéj niż sześćdziesiąt lat. Przyjmuję go z przyjemnością, naturalnie wprzytomności panny Brown. I czemuż on winien ten przywilej? — Bez wątpienia nie wdziękom swej nudnéj rozmowy, która co chwila kona z osłabienia i zabija znudzeniem;, ale jeśli trzeba powiedzieć — winien to przyjaźni swojéj ku tobie, mój bracie. Wprawdzie on nie mówi mi wiele o tobie, ale ja za to mówić mogę do woli — bo on cię zna, i korzystam z tego ile mogę.
Wchodzi on, kłania się, siada; jeśli kto jest, milczy ciągle dopóki osoba ta nie wyjdzie i przestoje na tém, że na mnie patrzy z uporem takim, że to mię gniewa nareszcie. Jeśli jestem sama z Panną Brown, bywa nieco śmielszy.
Ale jego śmiałość ogranicza się na peryodyczném kilku słów wymówieniu, które na mnie jedną wkładają cały prawie ciężar rozmowy; a rozmowy téj treścią jest zawsze prawie Magdalena albo ty Amory.
Bo i dla czegóż miałabym się kryć przed tobą, Amory, co masz serce tak delikatne, tak szlachetne? Dusza łaknie przywiązania, jak pierś powietrza — a z tobą łączy mię jedyne przywiązanie przeszłości a może jedyne i w przyszłości mojéj nie jasnéj. Wreszcie, słuchaj Amory, zgadzam się z tobą — samotność w której żyję, męczy mię. To téż z całą prostotą żalę się przed tobą, bo nigdy nie umiałam maskować się przed drugimi, ani przed sobą samą, — Może źle to jest, ale czuję iż mi potrzeba jakiego roztargnienia, potrzeba mi wyjść na powietrze, i ogrzać się słońcem, i widzieć ludzi — potrzeba mi żyć jedném słowem. — W tych wielkich pokojach zimno mi i straszno: a kiedy jestem sam na sam z temi białemi biustami i portretami nieruchomemi, jakieś dziwne mię uczucie ogarnia. Dla tego milczący i wiecznie zadumany Filip przedstawia mi przynajmniéj tę korzyść, że żartuję z niego w duszy i śmieję się z niego, sama dopóki jest, a z Panną Brown, kiedy już wyjdzie: nie potrzebuję go przynajmniéj szanować — a i to wiele.
Gniewaj się na mie, mój drogi, gniewaj się za te szyderskie obchodzenie się z tym, do którego ty jesteś być może przywiązany. Gniewaj się Amory, bo ty, sądzę, jeden tylko, mógłbyś poprawić wady moje, gdybyś ten trudny obowiązek chciał wziąć na siebie.
Ale mój Amory, niechciałabym aby on tylko, mówił mi o tobie; wołałabym słyszeć ciebie samego. W jakiem teraz usposobieniu jesteś? Co myślisz i czujesz co? — Smutne jest położenie moje, między wujem i tobą. Podwójna ta rozpacz przestrasza mię i zabija. Miej nieco zaufania we mnie, proszę Cię bracie mój; nie zostawiaj duszy mojéj w opuszczeniu takiem, i ulituj się istoty słabej, co się lęka i płacze.
Wierz mi są dnie, w których zazdroszczę szczerze Magdalenie. Ona umarła kochana — i szczęśliwa jest w niebiosach: ją pogrzebiona jestem za życia, pogrzebiona w samotności i zapomnieniu.

Antonina de Valgenceuse.

Amory do Antoniny.
Kolonia 15 Grudnia.

Piszesz mi Antonino, że nie dosyć donoszę ci o sobie; Dobrze! na ukaranie cię posyłam list pełen egoizmu, jak tylko można. Będę ci na dwóch lub trzech kartkach pisał o sobie, to może i zyskam prawo na końcu parę wierszy wcisnąć tyczących się ciebie. Czy będziesz wtedy zadowolona?

Otóż jestem w Kolonii, albo raczéj naprzeciw Kolonii, w Deutz. Z okien mojego hotelu widzę Ren i miasto całe. Widok jest cudowny. Słońce zachodzi za starem miastem, a kiedy piękne są dni i chłodne, tworzy tło promieniste, na którém ogromne domy i szczyty wież kościelnych rysują się ponuro-czarno, wspaniale. Rzeka toczy się nizko z wielkim szumem, a odcień wody jéj, to czerwonawy to ciemny, prawie zawsze złowieszczy, ale nadzwyczajnej piękności. Po godzinach patrzę w zachwyceniu na ten obraz cały nad którym panują dwa olbrzymie odłamy katedry, chwała Bogu nieskończonéj dziś jeszcze. O! kiedy zapłaceni z próżności mularze przyjdą kończyć dzieło architektów, którym wiara natchnienie zesłała, o! wtedy słońce już nie będzie w stanie uczynić, aby Bóg z pod dzieła ludzkiego był widny, i aby ta przepaść utworzona przez oba odłamy zamieniła się w piec ognisty.
Wszystkie te widoki, jak artystę mnie zajmują. W istocie lubię to miasto, stare i nowe zarazem, zalotne i cześć nakazują, ono myśli i działa.
Ach! gdyby Magdalena była tu! gdyby mogła ze mną razem patrzeć na słońce kiedy za katedrę zachodzi!
Mój bankier gwałtem dał mi bilet do tutejszego kassino. Domyślasz się, że nie chodzę na wieczory; ale w dzień, kiedy zwykłe zatrudnienia wyludniają te ogromne salony, chętnie rano kilka godzin przesiedzę czytając gazety. Jednakże przyznam ci się, Antonino, dużo potrzeba mi było siły, nimem przezwyciężył wstręt mój na widok pierwszych gazet, co mi wpadły w rękę. Te dwanaście kolumn, w których nie ma ani jednego słowa o tém, co mię najbardziej obchodzi, ten świat paryki, co śmieje się i bawi jak zwykle, i ta równowaga europejska na którą boleść pojedynczego człowieka, bodaj najstraszniejsza i okropna najbardziéj, najmniejszego wpływu nie wywiera; wszystko to budziło we mnie niesmak, pobudzało do gniewu prawie. — Alem mówił znowu sam sobie: Cóż śmierć Magdaleny mojéj drogiej może znaczyć dla obojętnych? Umarła — i jedną kobietą mniéj na ziemi, jednym Aniołem więcéj w niebie. Wielki to jest egoizm chcieć, aby wszyscy ludzie dzielili moję boleść i strapienia, kiedy ja ich smutku nie dzielę!
Wziąłem więc gazety, ktorem był odrzucił, a reszta nie wygasłéj ciekawości skłoniła mię do czytania.
A wszak to trzy miesiące jakem się z Paryża oddalił! — W istocie, lękam się niekiedy, myśląc, że dni tak szybko płyną czy w radości, czy w smutku.
Wczoraj Magdalena leżała na swem łożu, ja trzymałem ją za jedną rękę, ojciec za drugą, a ty Antonino, napróżno chciałaś rozgrzać zimne już jéj nogi........
Za granicą dopiero, Antonino, przekonać się można o téj wielkiej prawdzie, że tylko życie paryzkie istotnem jest życiem: reszta świata wegetacye mniéj więcéj silnie.
W Paryżu tylko widzisz ruch i postęp myśli. A przecież, Antonino, sądzę, że długo jeszcze pozostałbym tutaj, gdybym miał z kim o niéj rozmawiać, gdybyś ty była ze mną i podziwiała te piękne widoki natury, i cieszyła się razem ze mną temi cudownemi krajobrazami, które Ren rozwija przed niemi oczyma, a słońce szczodrze pozłaca.
O gdybym mógł rękę uścisnąć życzliwą! — Teraz w spokojném i milczącem zachwyceniu po całych godzinach stoję w oknie, sam jeden!
O! gdybym mógł ujrzeć wzrok wzruszony, co by mi moje wrażenia odbijał — gdyby była dusza z którą mógłbym się memi podzielić myślami! Ale nie! — mój los teraz żyć i umrzeć samotnie......
Pytasz się, co się dzieje ze mną? I po cóż mam troskami swemi zasmucać twe piękne serce, które w prostocie wyznaje, że samotność zabija je, że ono pragnęło by żyć życiem serca drugiego. Oby pragnieniu twemu stało się zadość, Antonino; obyś mogła znaleźć duszę któréj szuka dusza twoja; oby Bóg zesłał ci całe szczęście miłości, oszczędzając ci jéj uragany. Bo i cóżby się z tobą stało, kiedy burze te zmogły mnie!
Ach! bo ty jeszcze nie wiesz Antonino, co to miłość jest?
Miłość to radość i boleść, upojenie i gorączka, napój zbawienny i trucizna! Upaja ona ale zabija. Od balkonu Julii do grobu, ileż uśmiechów, ale i łez ile!
Szczęśliwy kto umiera pierwszy.
Ale kiedy Romeo znajduje kochankę swoją zimną, umarłą — już mu wtedy życie nie życiem; wtedy śmierć pragnieniem jego. I śmierć tę sam sobie zadaje.
Ja staranie to życiu mojemu zostawiam. Kiedy się kocha, Antonino, to serce już nie bije w piersi twojéj ale w piersiach ukochanéj osoby. Kiedy kochasz, wyrzekasz się sam siebie, a byt twój nie jest twoim bytem — a przecież żyjesz nim. Kiedy kochasz, poisz się rozkoszą nieba, dopóki śmierć zabierając połowę jedną duszy twéj nie zmieni ci raju na piekło. Wtedy już wszystko skończone; a kto przeżyje, czeka tylko śmierci, bo ona rozdzieliwszy łączy znowu.
Ale ty Antonino, tak pełna życia, młodości i przyszłości, tak wdzięczna i wesoła, nie poddawaj się tym boleściom rozpaczy, które mnie i p. d’Avrigny do grobu schylają. Strata siostry nie powinna zniszczyć wszystkiego w nas tak, jak strata córki lub kochanki. Tyle jeszcze uczuć ci zostaje. A przecież smutną jesteś, biedna Antonino! Widzę ja chorobę na którą cierpisz. Miłość cię trawi, działalność myśli twojej pragnie i wyzywa cię do ruchu, budzi namiętności. Pragniesz żyć, bo dotąd zaledwo znasz przedmowę życia — a xięga jego tajemnicza nie otworzyła się jeszcze przed twoim wzrokiem dziewiczym. Pragniesz używać bogatych i potężnych zdolności jakiemi cię Bóg obdarzył. Cóż może być sprawiedliwszego? Nie rumień się więc, siostro kochana; pragnienia twoje święte są i prawe; w nich nie tylko leży szczęście twoje, ale i innej istoty wybranéj.
Nie wstydź się więc przeznaczenia swego, i natury twéj Antonino: idź śmiało w świat, co ci otworem stoi, i pod opieką szlachetnych i szanownych przyjaciół, staraj się wśród tłumu odszukać serce godne serca twojego.
Ja z grobu Magdaleny braterskiemi oczyma poglądać będę za tobą.
Ale trzeba, abym ci co prędzéj powiedział: serca godne ciebie rzadkie są, i bardzo; a omyłka, śmiertelna jest, pamiętaj Antonino. — Całe życie na kartę stawiasz. Im więcéj możesz wybierać, tém więcéj nieraz sposobności masz omylenia się. To rzecz straszna! Ja, któremu przez szczęśliwe zrządzenie udało się napotkać jakoby na progu miłości zaraz, Magdalenę kochaną i znaną od dzieciństwa, ja mogę powiedzieć myśląc o tém, że straszna jest powierzyć swój los przypadkowi, i duszę swoje ślepym kierować instynktem. — Strzeż się Antonino, strzeż się.
Chciałbym być w Paryżu teraz; chciałbym być przewodnikiem tobie. Chociaż byłbym świadkiem już obojętnym, ale uczucie braterskie i poświęcenie dla ciebie znajdziesz we mnie zawsze. O! ja nie dałbym się łatwo zaspokoić, Antonino. Wiele trzebaby mieć warunków, aby zyskać moje przyzwolenie. Bo słuchaj. Cóż tobie brakuje? Masz wdzięk, majątek, piękne urodzenie: — a wszystkie dary natury cię zdobią, wszystkie bogactwa wychowania blasku dodają! — Ty jesteś szczęściem samem żyjącem.
I możnasz to szczęście oddać temu co go nie pojmuje i nie wart go? To też choć oddalony jestem, weź mię za swego powiernika; chociaż zdaleka będę się starał widzieć i przewidywać, bo zawsze jestem ci cały oddany.

Amory.

P. S. Zwróć téż uwagę na tego Filipa. Ja go znam i wiem, że zdolny zakochać się w tobie. Chociaż dobrze śmieszny, nie mniéj przeto kompromitujący, — jest to maszyna, która trudno się bardzo rozgrzewa, ale rozgrzana raz, wre i trzeba się obawiać częstych wybuchów. Szczerze mówiąc nie taką prozę pragnąłbym widziéć obok poezyi twojéj.

Dziennik p. d’Avrigny.

Nareszcie Bóg mię wysłuchał: zaczynam czuć w sobie zarody zniszczenia, które za 8 lub 10 miesięcy bez wątpienia wtrącą mię do grobu.
Wszak pozwolić sobie umrzeć z choroby, którą Bóg posyła, nie jest to obrażać Go: jest to słuchać go, i owszem.
Bądź wola twoja, o Boże mój, jako w niebie tak i na ziemi!

Magdaleno czekaj mnie!

Antonina do Amory.
6 Stycznia.

Jakże ty umiesz mówić o miłości Amory, jakże ty ją czuć musisz! za każdą razą kiedy czytam list twój, a czytam go nieraz, mówię do siebie zadumana: Jakże szczęśliwa była ta, któréj życie takie wieńczyło uczucie, i jakże smutną jest rzeczą, że ten rzadki skarb miłości i poświęcenia, któryś nagromadził u siebie, pozostanie odtąd bezużytecznym, będzie stracony!
Radzisz mi wyjść i zmieszać się ze światem, szukać tam zaspokojenia uczucia, którego mi teraz brak; ależ czyż nie odstręczasz mię zarazem od tego mój Amory, zdejmując zeń całą ułudę, coby mię przywabić mogła? Między wszystkiemi tymi, coby się mogli odezwać do mnie słowami miłości, czyż znajdę kiedy przyjaciela, jakiego miała Magdalena — co dla niéj całe życie swe poświęca. To zaparcie siebie rycerskie, ta wzniosłość serca, jeśli mi wolno tak mówić, czyż właściwe są czasom naszym? Mnie otaczają ludzie politycy, dumni i z niczego, albo próżniacy znudzeni wszystkiém na świecie. Nie wymawiaj imion Romeo i Julii wśród téj tłuszczy prozaicznéj. Romeo i Julia, to marzenia poety, to nie rzeczywistość téj ziemi. Tak sądzę Amory.
To téż całe mienie moje, pójdzie dla biednych, i dusza moja do Boga się zwróci. Taki mój los, Amory. I dla tego śmieję się i szydzę. Kto się śmieje ten nie myśli; a kto szydzi nie skarży się, choć na chwilę.
Ale to za gorzki przedmiot, mówmy o czém inném. I tém inném będzie Filip d’Avray.
Odgadłeś Amory: Filip d’Avray mię kocha; nie dla tego mówię ci to, żeby mi miał objawić swą miłość, bo chwała Bogu, zanadto jest roztropny aby miał odważyć się na podobne zwierzenie; ale, szczerze ci mówię, to rzuca się w oczy; a ja kiedy co podobnego odkryję, nie umiem już milczeć; daruj mi, to nie moja wina.
I dla czegóż zresztą ukrywać?
A! prawda uważasz, że on może mię narazić na jaką przykrość.
Kochany Amory, o sto mil jesteś od nas i od prawdy.
Gdybyś mógł widzieć, choć przez chwilę, biednego chłopca! Gdybyś mógł widzieć jego godną politowania postawę, kiedy się ze mną znajduje, powiedziałbyś, że raczej siebie niż kogo innego na śmieszność wystawia.
Jeśli on wie o miłości swéj, bez wątpienia przeciw niéj walczy. Czasami zdaje się, że go jakieś dręczą wyrzuty, i nagle przeprasza mię i wychodzi, jak gdyby się bał, aby go na gorącym nie schwytano uczynku. Niekiedy wierzę w to, że boi się naruszyć czystość duszy swéj.
W każdym razie, on więcéj sam doświadcza przykrości aniżeli ich sprawić komu może; a kiedy gra w wista z p. dé Mengis wygląda zupełnie jak męczennik, aż mię litość bierze.
A ponieważ z resztą w tém wszystkiem najmniejszego nie ma niebezpieczeństwa, proszę cię mój Amory, zostaw mi ofiarę moją, a ja ci obiecuję, że z sześć dobrych miesięcy przejdzie, nim bojaźliwy pan Filip pozwoli sobie bąknąć jakie słowo, coby podobne było do oświadczenia.
Zdaje mi się nawet, że nie mam potrzeby nudzić p. d’Avrigny temi westchnieniami bez skutku. — Zresztą mój biedny wuj, jest teraz więcéj ponury i bardziéj w sobie zamknięty, niż kiedykolwiek. Boję się, mój Boże, że niedługo połączy się z córką swą. Wszak on tego chce? to jego jedyne szczęście! O! zawsze, ja bardzo płakać będę kiedy on będzie szczęśliwy.
Muszę Ci jeszcze jedną rzecz powiedzieć. Zdaje mi się, że mój wuj śmiertelnie jest ugodzony. Czy to jest same tylko cierpienie? czy jaka inna choroba, którą boleść tak silna zrodziła. Pytałam się oto, tego młodego doktora p. Gaston; w którym tyle pokładasz ufności, i odpowiedział mi, że wielkie wstrząśnienie umysłowe, które żywimy sami, nosi w sobie zarody zniszczenia, szczególnie w pewnym już wieku. Cytował mi kilka chorób, które powstać mogą wskutek smutku, z którego wyleczyć się nie chcemy, i pytał mię dalej, czyby nie mógł choć z pięć minut pomówić z wujem. Przez te pięć minut, mówił mi, mógłby poznać symptomaty choroby, którą p. d’Avrigny jest dotknięty; jeżeli w samej rzeczy ma inną jaką chorobę oprócz boleści swojéj.
Dla tego téż pierwszego Stycznia, kiedym była u wuja, starałam się skłonić go do tego. Powiedziałam mu, że doktór Gaston, którego on wprowadził do domu królewskiego, i który jak wiesz, był jego ulubionym uczniem, chciał go się poradzić względem choroby na którą właśnie leczy; ale on nie dat się oszukać tym wybiegiem.
— Tak, tak, rzekł, wiem ja co to jest, i znam osobę, którą on chce wyleczyć; ale powiedz mu, moje dziecię, że wszelkie lekarstwo byłoby bezskuteczne, bo choroba śmiertelna.
A kiedym słysząc to, płakać zaczęła:
— O! Ależ pociesz się Antonino, mówił daléj wuj, jeśli cię ta osoba obchodzi; bo jakikolwiek postęp choroba uczyni, ta osoba będzie jeszcze żyła ze cztery albo 5 miesięcy, a do tego czasu i Amory powróci!“
O! mój Boże, gdyby, mój wuj umarł w czasie twojej nieobecności, i gdybym ja została sama jedna, sama zupełnie! Pragniesz Amory kogo, z kim mógłbyś podziwiać piękności pola i miasta. Czyż nie więcéj potrzeba mi pragnąć przyjaciela coby dzielił boleść moją, coby płakał ze mną razem? — Ja mam takiego przyjaciela, ale ileż mil nas przedziela, ale i on ma boleść swą, która nas dzieli jeszcze bardziéj niż odległość miejsca. Co robisz tam, Amory? Jak możesz tak skazywać się na samotność, która mnie tak ciężką się zdaje? Co za korzyść z tego, że obojętnie poglądasz na wszystko, co cię otacza? Gdybyś powrócił Amory cierpielibyśmy — razem przynajmniéj.

O powracaj....
Siostra twoja Antonina.

Antonina do Amory.
2 Marca.

Dowiedziałam się od pana de Mengis, że jeden z jego Synowców — przejeżdżając przez Heidelberg, słyszał, że ty mieszkasz w tém mieście. Piszę więc do ciebie do Heidelberga, mając nadzieję, że ten list szczęśliwszy będzie od poprzednich, że otrzymam odpowiedź nań.
Cóż się więc z tobą dzieje, mój Boże i dla czegóż tak unikasz tych, co się kochają? Wiesz że od dwóch może miesięcy nie tylko nie wiem gdzie jesteś, ale nawet czy jesteś na święcie? Gdybym nie była kobietą, pojechałabym niezawodnie; i szukałabym cię, i choćbyś się skrył jak najstaranniej, wierzaj mi, wynalazłabym cię nie długo.
Pisałam do ciebie trzy listy, czy nie odebrałeś ich? Oto piszę czwarty — czy ten przynajmniéj odbierzesz? w każdym opisywałam ci moje coraz rosnące strapienia. O! gdybyś je był odebrał, nie miałbyś odwagi milczeć tak długo, wiedząc, że to milczenie — to męka dla mnie straszliwa.
Ale przecież nie umarłeś, bo p. Leon de Mengis słyszał o tobie w Heidelbergu; przecież wiem nareszcie dokąd mam pisać; a jeśli teraz nie odpowiesz mi, będę miała prawo sądzić, że listy moje są przykre dla ciebie — i ja wtedy, mimo woli mojej zamilknę z kolei.
O! Amory ja prawdziwie jestem nieszczęśliwa! Z 3ch osób, co mię kochały, jedna umarła, druga umiera, trzecia zapomina o mnie zupełnie.
Jakimże sposobem; mając serce tak dobre, tak szlachetne i wielkie, nie masz litości dla tych co cierpią? Jeśli ty nie powrócisz, a wuj mój umrze — wtedy Amory za powrotem twoim znajdziesz mię w klasztorze.
Jeśli list ten zostanie bez odpowiedzi, będzie to ostatni z mój strony do ciebie.

Amory zlituj się nad twoją siostrą.
Antoniną.

Amory do Antoniny.
10 Marca.

Pisałaś do mnie kilka listów Antonino, w których objawiłaś mi zmartwienia twoje?
Ja nie odebrałem żadnego.
Słuchaj mię, powiem ci wszystko: ja nie obciąłem ich odbierać. Twój list przedostatni straszne zrobił na mnie wrażenie. Wyjechałem z Kolonii, nie mówiąc dokąd się udaję, nie wiedząc sam, nie uprzedziwszy poczty, aby mi listy moje przysyłała.
Chciałem uciec od świata całego, od ciebie nawet Antonino. A więc to prawda Antonino! P. d’Avrigny umiera, a ja umrzeć nie mogę. Ten człowiek więc we wszystkiém wyższy jest odemnie: w cierpieniu i poświęceniu! Magdalena nas obu czekała; — a ja com mówił, że ją najwięcej kochałem, ja po nim dopiero z nią się złączę.
Ach! i dla czegóż p. d’Avrigny nie pozwolił mi wtedy raz skończyć jak chciałem? Dla czegóż wytrącił, pistolet z ręki méj tą fałszywą maxymą: po cóż się zabijać — umiera się!
W istocie umiera się, kiedy on umiera.
Czyż więc organizacye nasze różne są, czy jemu lata jego w pomoc idą? Może taż sama natura co starca naprzód popycha, młodzieńca cofa w tył?
W każdym razie to pewna, że ja umrzeć nie mogę!
O! to list twój rzucił to straszliwe światło na serce moje! Pomału natura odzyskała prawa swoje, a ja nie czułem tego wcale, i życie odzyskało władzę swą. Co dzień, nie wiedząc jak, mieszałem się do świata co mię otacza. Raz ujrzałem się w salonie: i w samej rzeczy nic mię od reszty mężczyzn nie różniło, chyba krepa na kapeluszu. Wróciwszy, zastałem twój list, i w nim wyczytałem, że p. d’Avrigny słabnąc co dzień, chyli się coraz bardziéj do grobu, wtedy właśnie, kiedy ja co dzień wyżéj podnoszę czoło moje, i coraz więcéj zajmuję się tém co się w około mię dzieje.
A więc dwa są różne rodzaje miłości, miłość ojca i miłość kochanka, miłość z któréj się umiera, i miłość od któréj umrzeć nie można?
W Kolonii zrobiłem kilka znajomości, pozwoliłem już sobie kilku rozrywek....
Chciałem więc uciec od wszystkiego, zerwać ze wszystkiém, być sam ze sobą, aby osądzie w samotności i spokoju, zmianę jaka we mnie zaszła od sześciu miesięcy.
Schroniłem się do Heidelberga.
Tam, zstąpiłem w głąb duszy mej, tam zmierzyłem ranę mą. Czy Izy moje już wypłakałem wszystkie, że płakać więcej nie, mogę? czyż wszystka krew wypłynęła z rany méj, że więcéj nie płynie już?
Czyż podobne do prawdy jest to, żebym się mógł wyleczyć, i czy natura nasza tak jest słaba, że nic w niéj wiecznie trwać nie może, nawet boleść po śmierci kochanki?
W każdym razie to pewna, że ja umrzeć nie mogę!
Czasami zapuszczam się w góry i w tę cudowną dolinę Necker, aby uniknąć zgiełku radości i zabaw téj dzielnéj i dobréj młodzieży uniwersyteckiéj, opuszczam naturę żyjącą i ożywioną dla nieruchoméj natury.
Ale i tam nawet pod tą bezwładnością pozorną widzę soki żywotne, co poprzedzają wiosnę, widzę zarody siły i życia. — Kiełki drzew już się puszczają, ziemia się zieleni, wszystko się odradza; na każdym kroku spotykam życie, a przecież nie szukam życia, ale szukam śmierci.
Tak, wszędzie życie zuchwale wre w żyłach mych, i huczy w mych skroniach i upaja mię i porywa! Oburzony jestem sam na siebie, pełen wzgardy ku niedołęźności niéj, pełen nienawiści dla téj nikczemnéj ludzkości, od któréj niby to wyższy byłem przez chwilę. O! nieraz biurze mię chęć pójść do Afryki, żeby mi tam nędzną głowę roztrzaskały Araby, bo rzucić się ze skał wierzchołka, nie wiem czybym się teraz odważył nawet.
Sądzę że obłąkania dostaję, i nie musisz mię wiele rozumieć.
Przebacz mi, przebacz Antonino, i szaleństwo listu tego i milczenie moje tak długie, i tyle przykrości mi przebacz, jakie ci sprawiło milczenie moje. — Trzeba mi przebaczyć, bo w istocie ja cierpię okropnie. Pamiętasz jaką radę Hamlet dał Ofelii! Idź do klasztoru! Doprawdy gotów jestem powiedzieć Ci jak Hamlet: Get thee to a nunnery!
Tak, tak, idź do klasztoru, biedna Antonino, bo niema przysięgi niezłomnéj, ani boleści prawdziwéj, bo nie ma wiecznéj miłości. Napotkasz człowieka jakiego, co cię kochać będzie, co będzie udawał, że cię kocha, wreszcie co Cię będzie kochał w istocie. — I człowiek ten przysięże Ci nie raz, że życie twoje jego jest życiem, i będzie ci mówił na klęczkach, że umrze jeśli ty umrzesz. A kiedy umrzesz i on będzie chciał umierać — ale sześć miesięcy ledwo upłynie a on będzie się wstydził samego siebie, bo będzie pełen życia, i zdrowia.
Get thee to á nuunery!
Chce jeszcze widziéć się z p. d’Avrigny, przed jego śmiercią. I rzucę mu się do nóg i będę błagał przebaczenia. W tych dniach więc wyjeżdżam do Paryża. Kiedy? sam nie wiem; ale niezawodnie przed 1ym maja. Piękne dni się zbliżają, czas do podróży doskonały. Na brzegi Renu, zjadą się Ci, których znam za nadto, abym nie potrzebował ich unikać — to będzie Paryż drugi. Wiecie przed ludźmi trzeba się chronić do Paryża.
Z resztą ty jesteś tam Antonino, a ja tak jestem winny względem Ciebie! — We wszystkich listach twoich było tyle braterskiego uczucia, tyle bolesnego wdzięku! I listy twe szły w ślad za mną, i listy twe wzruszały głęboko moje serce. — Kiedym je czytał zdało mi się zawsze, że cię widzę przed sobą cudowną w smutku twoim, pełną wdzięku w prostocie twéj, ze łzami w oczach, z uśmiechem na ustach. Tak, żeby zarobić na przebaczenie twe ja ci powierzę mój los, i w życiu mém będę słuchał twoich szlachetnych rad i chęci czynienia dobrze, i w twoje ręce łaskawe złożę moje zbolałe serce.

Amory.

Dziennik P. d’Avrigny.

Doktór Gaston był u mnie, niby chcąc zasięgnąć mojéj rady, ale w rzeczy saméj dla tego tylko, aby mię zobaczył.
Dowiedział się niezawodnie od Antoniny że byłem chory, chciał poznać chorobę. Nie przyjąłem go.
O! Boże Panie mój, ja chowam jak skąpiec ten skarb śmiertelny, któryś mi zesłał, chowam go dla siebie tylko, ukrywam go przed oczyma ludzkiemi. Długo wątpiłem, ale wreszcie symptomaty są tak widoczne i tak dotykalne, że od 7 czy 8 dni przekonany jestem zupełnie. — Zmiękczenie mózgu trapi mię; jest to jedna z rzadkich chorób, co się z wielkich cierpień moralnych rodzą. Ciekawa to rzecz będzie dla nauki, te badania jakie im zostawię nad sobą samym: będzie to zajmująca rzecz dla lekarzy śledzić postęp choroby puszczonej wolno, i liczyć wpływy jéj na organizacyę ludzką; bo choroby téj nic nie wstrzymuje i swobodnie przebiega ona wszystkie swoje doby. Jestem w pierwszym jéj peryodzie; doznaję nieraz jakiegoś obłąkania, po któręm następują niekiedy dziwne zawroty, czuję boleści dotkliwe i przejmujące w głowie, nareszcie kurczenia częściowe, które, wtedy kiedy się najmniej spodziewam, obalają mig na krzesło, albo paraliżują rękę wyciągniętą po cokolwiek.
Za dwa, za trzy miesiące wszystko się skończy.
Trzy miesiące — ach! to tak długo!
O! ja jestem niewdzięczny. Przebacz mi panie!




II.

1go Maja Antonina przybyła do Ville-d’Avray około 11éj godziny z rana, jak zwykle. P.d’Avrigny o jeden krok jeszcze bliższy był grobu. Od kilku miesięcy, uważała ona, że umysł jego niegdyś tak silny, podległy był nieraz szczególnemu obłąkaniu, niby pomieszaniu w pierwszym jego stopniu.
Dusza w jeden punkt patrząc ciągle, doświadcza oślepienia, jakiego doświadczają w podobnym razie oczy ludzkie. Jedyna myśl, co świeciła wśród mroku tego istnienia, pełnego rozpaczy, pociągała je, jak błędny ogień, w przepaści szaleństwa. — Patrząc ciągle na śmierć i o niéj myśląc jedynie, p. d’Avrigny zaczynał nie pojmować już życia.
1go Maja jednakże p. d’Avrigny, z wielką nad sobą mocą, wypytywał się staranniej niż przedtem o obecne życie siostrzenicy i o plany jéj na przyszłość, jak gdyby czuł, że nie wiele ma czasu do stracenia.
Antonina chciała przerwać tę rozmowę, zawsze dla niéj bolesną, ale p. d’Avrigny nastawał.
— Słuchaj, Antonino, mówił jéj z uśmiechem pogodnym i radosnym, nie łudź się, tak jak ja się już nie łudzę sam. Ja się oddalam ztąd, i dusza moja, co tak się niecierpliwi i spieszy, uprzedza ciało moje, i nieraz opuszczając świat ten przenosi się do innego świata, zapomina o rzeczywistości w marzeniach swoich. Tak, tak jest w rzeczy samej, i ja rad jestem temu. Głowa moja nie zawsze już posłuszna jest woli mój — i to znak śmierci nie dalekiej. Dla tego téż, dopóki jeszcze mam jakąśkolwiek nad nią władzę, chciałbym się zająć losem twoim, ukochana córko siostry mojej, aby matka twoja przyjęła mię z radością tam — wyżéj! — Szczęściem dziś właśnie mam się lepiéj, i będę się starał wysłuchać Cię z uwagą. — Powiedzże mi Antonino togo zwykle przyjmujesz u siebie?
Antonina wymieniła tych dawnych przyjaciół doktora, którzy ją odwiedzali. Z kolei mówiła i o Filipie.
Pan d’Avrigny usiłował zebrać wspomnienia swoje.
— Czy ten d’Auvray, spytał się, nie jest wprzyjaźni z Amorym?
— Tak mój wuju.
— A więc to człowiek wyższego towarzystwa?
— O! nie mój wuju.
— Młody przynajmniej i bogaty, jeśli się nie mylę.
— Tak.
— Szlachcic?
— Nie.
— I on Cię kocha?
— Właśnie się boję tego.
— A ty kochasz go?
— O! bynajmniéj.
Przynajmniéj mówisz jasno i otwarcie, powiedział P.d’Avrigny. — Ależ przecież niekochasz nikogo?
— Nikogo, oprócz Ciebie, rzekła dziewica wzdychając.
— Nie dość na tém, Antonino, nie dosyć, mówił starzec; bo jakem ci powiedział, za kilka miesięcy mnie już nie będzie, a jeżeli mnie tylko kochasz Antonino, to po mojéj śmierci, któż ci pozostanie?
— O! mój wuju ty się mylisz, ty nie umrzesz jeszcze....
— Nie, dziecko moje, ja się nie mylę; co dzień słabnę więcéj; czuję to — Józef jest o pięć lat starszy odemnie, a jednak bez jego pomocy nie mogę już wyjść powitać ani pożegnać biednéj mojéj Magdaleny. Szczęściem dodał odwracając się ku cmentarzowi, szczęściem okno to właśnie wychodzi na grób jéj; będę mógł umrzeć przynajmniéj patrząc nań. To mówiąc starzec rzucił okiem w tę stronę cmentarza, gdzie spoczywała Magdalena, ale podniósł się nagle, wsparły na poręczy krzesła, silniej niżby się kto spodziewał po jego osłabieniu.
— Ktoś, zawołał on, ktoś jest na grobie Magdaleny. — Co za nieznajomy....
Puczem siadając znowu.
— To nie jest nieznajomy, rzekł, to on!
— Kto on? zawołała Antonina poskoczywszy do okna.
— Amory — wyrzekł z cicha starzec.
— Amory! powtórzyła Antonina, i oparła się o ścianę, bo czuła że nogi jéj drżały.
— Tak, powrócił niezawodnie, i najpierw poszedł na grób jej. To dobrze.
I znowu P. d’Ayrigny wpadł w zwykłe milczenie i bezwładność.
Antonina także milczała, i nieruszyła się z miejsca, ale przyczyna tego inna była.
P. d’Avrigny nie czuł już nic, ona czuła za nadto wiele.
W istocie Amory przybył i był na cmentarzu.
Zbliżył się do grobu z odkrytą głową, kląkł, i modlił się widać, czas niejaki. Potem wstał, udał się drogą ku drzwiom — i nie widać go już było.
Antonina domyśliła się że przyjdzie, i omal nie zemdlała.
W kilka chwil potem słychać było jak szedł po schodach, drzwi się otworzyły i Amory wszedł.
Antonina jakkolwiek spodziewała się go, krzyknęła. Na głos jej, P. d’Avrigny wyszedł na chwilę z osłupienia swego i odwrócił się.
— Amory! zawołała Antonina.
— To ty Amory, rzekł spokojnie P. d’Avrigny, jak gdyby się nie widzieli od wczoraj.
I podał mu rękę.
Amory zbliżył się ku niemu i ukląkł.
— Pobłogosław mię mój ojcze! rzekł Amory.
P. d’Avrigny nie mówiąc ni słowa, złożył obie ręce nad głową młodzieńca. Amory przez chwilę klęczał. Z jego oczu płynęły łzy, i z oczu Antoniny płynęły. P. d’Avrigny tylko zachował zupełną nieczułość lica. Wreszcie młodzieniec powstał, zwrócił się do Antoniny, ucałował jej rękę, i wszyscy jak byli patrzyli po sobie i badali się wzajemnie — i wszyscy milczeli.
Amory dostrzegł, że ośm miesięcy więcéj zmieniły p. d’Avrigny, aniżeli ośm lat zwykłych zmienić mogły. Jego włosy bieliły się jak śnieg, piersi wklęsłe, wzrok bezbarwny, czoło zmarszczkami pokrajane, glłos słaby i drżący był.
Już on był cieniem tylko samego siebie.
Ale Antonina!
Każdy dzień, co nową zmarszczką znaczył czoło starca, każdy dzień darzył nowym wdziękiem młodą dziewicę. Ośm miesięcy to długi czas dla tego co ma lat 17, albo dla tego co ma ich 60. — Antonina była teraz piękniejszą niż kiedykolwiek.
Niewymownego doświadczałeś uczucia patrząc mi jej kibić wytworną, udatną i cieniutką.
Z różowych otworów kształtnego nosa życie tchnęło; a oczy jej czarne, wilgotne, zarówno do tęsknoty i wesołości stworzone, mogły zarówno wyrażać dobroć i złośliwość. — Lace jéj miało świeżość i gładkość brzoskwini, a usta płonęły karminem wiśni; ręce miała malutkie, pulchne, białe, niebieskiemi tylko porysowane żyłkami, a nogi jak gdyby już od lat 5 rosnąć przestały. Była to wreszcie muza, czarodziejka, peri jaka, ale nie ziemska dziewczyna.
Amory patrzał na nią i nie poznawał jéj.
Bo z resztą on patrzał tak rzadko i tak przelotnie na Antoninę, kiedy jeszcze była obok Magdaleny!
Antonina także uważała, że i on się zmienił, i również na lepsze. — Boleść i cierpienie nie skaziły rysów jego, ale na młodéj jego twarzy wycisnęły znamię powagi, z którą mu bardzo dobrze było; i samotność nie szkodziła mu także, ale przyzwyczaiwszy go do częstego zastanawiania się i myślenia, rozszerzyła mu czoło, a wejrzeniu głębokości dodała. Daléj, wycieczki jego w góry wpłynęły na jego krew i siłę fizyczną tak, jak jego myśli i rozwaga wpłynęła na umysł, i dzielność moralną. — Był więcéj blady ale wydawał się za to poważniejszy, nie tak przymuszony, nie tak dziecinny.
Antonina z pod spuszczonych powiek poglądała na niego, i czuła jak tysiąc myśli pomieszanych huczy i kołuje w jej głowie. Doktór zaczął pierwszy.
— Zda mi się, lepiej wyglądasz Amory, rzekł, i ty także uważasz niezawodnie, że i ja lepiéj się mam, dodał tonem znaczącym.
— Prawda, rzekł poważnie młodzieniec, i Ty jesteś szczęśliwy, mój wuju, i winszuję ci serdecznie. — Ale cóż robić? — Bóg panem jest, a natura mię nie słucha tak jak ciebie. Teraz, dodał ponuro postanowiłem żyć, ile się Bogu podoba, — — O! dzięki ci Boże, szeptała Antonina ze łzami w oczach.
— Będziesz żył! mówił dalej doktór, dobrze; zawsze byłeś odważny Amory, zawsze szczery. Żyj — chwalę to. Jeśli mam ci się przyznać, czuję w sobie jak gdyby radość dziecięcą i doświadczam uczucia jakiejś biednéj próżności, kiedy pomyślę, że wreszcie boleść ojca była silniejsza i bardziej śmiertelna niż boleść kochanka; ale wyrzucam sobie radość tę i próżności téj się wstydzę.
Bo kiedy zastanowię się nad tém. to widzę że umrzeć ze smutku nie tak może jest pięknie, jak żyć ze smutkiem swym; żyć w sieroctwie swoim samemu, z powagą i poddaniem się, i przy tém wszystkiem, zdać się na co dla ludzi, mieszać się w sprawy ich i nie pogardzać niemi, i znać myśli ich, nie dzieląc ich wcale.
— W rzeczy samej takie życie czeka mię na przyszłość; i powiedz mi ojcze mój czyż nie ten więcej wycierpi kto dłużej czekać będzie?
— Ach! przerwała Antonina zabita prawie tym podwójnym stoicyzmem. — Wy jesteście oba ludzie tak silnej woli, tak wielcy, że oba możecie mówić podobnie, ale zwróćcie uwagę swą na to że ja tu jestem z wami, że mimowoli słyszę co mówicie. Przestańcie rozmawiać tak dziwnie, w obec kobiety słabéj i lękliwéj, która was pojąć nawet nie zdoła. — Zostawcie Pani wielkie pytania życia i śmierci, błagam was; i mówmy raczéj o twoim powrocie Amory, i o radości jaką nam sprawia..... O! ja jestem bardzo szczęśliwa, że cię widzę! rzekła w prostocie swéj, nie mogąc dłużéj władać sobą i ujęła obie ręce młodzieńca. I mężczyźni też oba nie mogli się oprzeć temu instynktowi cudownemu, i usposobieniu młodéj dziewicy pociągającéj, pełnej prostoty. I Pan d’AVrigny musiał uledz dziecięcym pieszczotom Antoniny.
— Dobrze! rzekł, ten dzień wszak do was należy — uczcie więc cały, dzieci moje. Bo z resztą jest to jeden z ostatnich już dni jakie wam dać mogę.
I od téj chwili z niewymowną dobrocią oddał się sprawom dwojga młodych ludzi. Amory i Antonina przypomnieli sobie jedną z długich i przyjemnych rozmów, jakie niegdyś uprzyjemniały im czas. P. d’Avrigny pytał się młodzieńca o jego zamiary, plany; poprawił, z łagodnością, kilka myśli zbyt młodych, zbyt bez warunkowych; a na błędy jego i niektóre tkliwe złudzenia 2Qgo roku, uśmiechał się uśmiechem wątpiącego, bo doświadczonego człowieka. — I z radością wyraźną widział, ile to serce, nie uznające się samo, miało jeszcze potęgi i zapału. Amory jednak, mówił o obojętności dla świata z wielkim uniesieniem, i z ogniem rozprawiał o wygasłych namiętnościach swoich; on nic chciał już żyć dla siebie, ale dla innych tylko, i przyjmował ciężar życia z filantropii jedynie. Przenikliwy doktór wstrząsał głową poważnie na wszystkie marzenia te, i gestem pobłażającym pochwalał te utopie młodego wieku.
Antonina z zachwyceniem patrzała na tę szlachetność i zapał młodzieńca.
Po obiedzie przyszła koléj i na nią: mówiono o jéj życiu i o jéj zamiarach na przyszłość.
O 7éj godzinie wieczorem znowu byli razem. Amory, rzekł Pan d’Avrigny, miej nad nią opiekę, kiedy mnie już nie będzie na święcie. Nieszczęście uczyniło cię dojrzałym, chcesz być oddalony od świata; dla tego lepiéj będziesz mógł sądzić o wypadkach i ludziach; bądź jéj doradzcą, mój drogi, bądź przewodnikiem, bądź bratem jéj.
— Dobrze, odrzekł Amory z szczerością, dobrze; przysięgam Ci, opiekunie mój drogi, szczęśliwy jestem, że przyjąć mogę te obowiązki ojcowstwa jakie wkładasz na mnie, i będę ich dopełniał święcie aż do dnia tego, w którym będę je mógł przelać na męża, coby ją kochał i był godzien jéj.
— Właśnie mówiliśmy o tém, kiedyś wszedł, rzekł p. d’Avrigny. O! jakże byłbym rad, gdybym przed rozstaniem się z wami mógł ją ujrzeć szczęśliwą, w domu jéj własnym, pod opieką godnego jéj męża!
Słuchaj Amory, czyż nie znasz nikogo między znajomymi swoimi?
Amory milczał.
— I cóż? spytał p. d’Avrigny podnosząc głowę.
— Jestto ważne pytanie, warte, zapewne, zastanowienia. Prawda że większa część naszéj arystokratycznej młodzieży, dobrze mi jest znajoma....
— No! to wymień że nam, choć kilku, rzekł doktór.
Amory szukał wzroku Antoniny, chcąc poradzić się jéj w tym względzie; ale Antonina miała oczy ciągle spuszczone.
— Naprzód, rzekł Amory przymuszony wreszcie dać odpowiedź naprzód Artur de Lancy.
— Prawda, rzekł żywo — d’Avrigny, prawda; wszak on młody, dobrze wychowany, ma piękne imię i piękny majątek.
— Ale nieszczęściem nie może się przydać dla Antoniny; jest to rozpustnik który udaje zepsutego człowieka, i stara się o sławę Don Juana albo Lovelasa: są to wyborne przymioty w oczach szaleńców podobnych jemu, ale zbyt słaba to, zda mu się, rękojmia szczęścia dla przyszłéj żony.
Antonina odetchnęła, i niby dziękowała mu spojrzeniem.
— To weźmy kogo innego, mówił starzec.
— Wołałbym już Gastona de Sommervieux, rzekł Amory.
— W samej rzeczy, mówił p. d’Avrigny, on równię jest bogaty i dobrze urodzony jak Artur, i słyszałem o nim przed tém, że to skromny i porządny chłopiec.
— Tak, ale kiedy już chcieli wszystkie jego wyliczyć przymioty, rzekł Amory, to mogli dodać że to ograniczony zupełnie człowiek, który się zręcznie maskuje w samej rzeczy: ale kto zajrzy tylko nieco głębiej i zechce zastanowić się nad tém poważném milczeniem i tą powagą udaną, znajdzie na dnie bardzo nędzne i mierne zdolności, wierzaj mi panie.
— Ale, rzekł p. d’Avrigny przypominając już sam sobie i widząc, że mu Amory bardzo źle pomaga, podobnoś mi przedstawił kiedyś jakiegoś Leona de Guerignou?
— Prawda, rzekł Amory rumieniąc się.
— Zdawało mi się wtedy, że tego człowieka świetna czeka przyszłość.
— To prawda, ale on nie bogaty.
— Czyż Antonina niedosyć jest bogata sama?
— A daléj, rzekł Amory z pewną cierpkością, jego ojciec nie zbyt zaszczytną rolę odegrał podczas rewolucyi, jak mówią.
— W każdym razie, to nie ojciec jego ale dziadek; a z resztą choćby oskarżenia te były prawdziwe, czyż w naszych czasach za winy przodków odpowiadają potomkowie? — A więc Amory, przedstawisz tego młodzieńca Antoninie, rozumie się za pośrednictwem p. de Mengis, i jeżeli się jéj podoba...
— Ach! przepraszam, zawołaj Amory, jakże ja jestem roztargniony; przez kilka miesięcy nieobecności wszystko mi się w głowie przewróciło. Zapomniałem, że Leon poprzysiągł żyć i umierać kawalerem. — Jest to rodzaj monomanii i najmłodsze i najpiękniejsze piękności arystokratyczne z przedmieścia S. Germana, nie mogły przemódz tego dzikiego postanowienia.
— No! rzekł p. d’Avrigny, a gdybyśmy wrócili do Filipa Auvray?
— Mówiłem ci mój wuju... zaczęła Antonina.
— Pozwól jemu mówić, moje dziecię, rzekł’ d’Avrigny.
— O! mój drogi opiekunie, mówił Amory, wyraźnie w złym humorze, nie pytaj mnie o tego pana Filipa; ja się już z nim nigdy nie zobaczę. Antonina przyjęła go mimo moje odradzanie, i teraz może go przyjmować, jeśli się jéj to podoba, ale ja nigdy mu nie przebaczę tego niegodnego zapomnienia....
— Zapomnienia? jakiego? spytał d’Avrigny.
— Zapomnienia Magdaleny.
— Magdaleny? a to jak? zawołali razem p. d’Avrigny i Antonina.
— W jednej chwili osądzicie sami tego człowieka. On kochał Magdalenę; powiedział mi to i prosił mię, abym jego zamiary oświadczył tobie, mój dobry opiekunie; i to właśnie w ten sam dzień, kiedy jéj ręka była mnie przyrzeczona. I cóż? dziś kocha znowu Antoninę, tak jak kochał Magdalenę, jak kochał tyle, i będzie kochał drugie tyle jeszcze, być może. — Osądźcie teraz, co za zaufanie można miéć dla serca co się tak szybko przemienia i tak zupełnie, i w którém nie cały rok czasu wygładza zupełnie uczucie, które niby — to wieczne być miało!
Antonina schyliła głowę pod tém głębokiem uniesieniem młodzieńca i stała jak wryta na miejscu.
— Zbyt jesteś surowy Amory, rzekł p. d Avrigny.
— O! zanadto surowy, zdaje mi się, wtrąciła bojaźliwie Antonina.
— Więc bronisz go? pytał żywo Amory.
— Bronię biednéj ludzkiéj natury, odrzekła dziewica; nie wszyscy ludzie posiadają tak nieugiętą duszę jak ty Amory, nie wszyscy taką stałość posiadają; i z twojej strony szlachetną byłoby rzeczą, przynajmniéj litować się nad słabościami, którym podległy nie jesteś.
— A więc, odrzekł Amory cierpko, przebaczacie Filipowi i Antonina....
— I Antonina słusznie mówi, rzekł p. d’Avrigny patrząc na młodzieńca, jak gdyby chciał przejrzeć głąb jego duszy. — Za zbyt nielitościwie potępiasz mój Amory.
— Ale mnie się zdaję.... zaczął tamten....
— Tak, mówił starzec, wasz wiek namiętny wcale się łaskawością, nie odznacza, wiem o tém, i nie chce nigdy pogodzić się z nieudolnością serca ludzkiego: ale białe włosy nauczyły mię pobłażania; i być może, że ty sam, własnym kosztem dowiesz się kiedyś, że najsilniejsza wola traci swoją moc nareszcie, i że wśród straszliwéj gry namiętności, nikt nie może odpowiadać za siebie, bodaj najsilniejszy; i najdumniejszy nie może rzec: Jutro będę tam! A więc nie sądźmy nikogo surowo, abyśmy surowo sądzeni nie byli sami, bo nie sami kierujemy sobą, ale słuchamy losu naszego.
— A więc, zawołał Amory, przypuszczasz pan, że i ja kiedyś mogę zdradzić świętą pamięć Magdaleny?
Antonina zbladła i oparła się o róg kominka.
— Ja nic nie przypuszczam, rzekł starzec, wstrząsając głową; ja żyłem, widziałem i wiem. Jakkolwiek bądź, ponieważ chcesz być, jakeś się sam wyraził, młodym ojcem dla Antoniny, staraj się przedewszystkiem, mój drogi, abyś był łagodny i dobry.
— I nie gniewaj się na mnie, rzekła Antonina z lekkim odcieniem niezadowolenia, żem na chwilę utrzymywała, iż utraciwszy Magdalenę można inną kochać bez zbrodni; nie gniewaj się, ja żałuję tego com rzekła.
— O! któżby się mógł gniewać na Ciebie, aniele dobroci? rzekł Amory, który się uniósł był mimo woli, i zaczął się teraz usprawiedliwiać.
— W téj chwili, Józef, wierny wydanym poleceniom, oznajmił, że godzina wybiła i że kareta dla Antoniny już gotowa.
— Czy pojadę z Antoniną? spytał Amory doktora.
— Nie, mój kochany, odpowiedział p. d’Avrigny; mimo ojcowstwo twoje, młody jesteś Amory i potrzeba koniecznie, nie dla was zapewne moje dzieci ale dla świata, abyście względem siebie wzajemnie najściślejszą zachowali przystojność.
— Ale, rzekł Amory, ja przyjechałem pocztą i odesłałem konie.
— To rzecz najmniejsza, drugą karetę każę Ci zaprządz. Ale słuchaj mię, na ulicy Angouleme dłużej mieszkać nie możesz; kiedy więc będziesz chciał odwiedzić Antoninę, proszę Cię, abyś był zawsze w towarzystwie którego z moich dawnych znajomych. De Mengis naprzykład, odwiedzają trzy razy w tydzień, o pewnej godzinie. On z przyjemnością zaprowadzi cię do niéj. Wszak on tęż samą przysługę świadczy ciągle p. Filipowi Auvray, jak mi mówiła Antonina.
— Więc jestem obcy zupełnie?
— Nie Amory, w moich oczach i w oczach Antoniny tyś synem moim, ale świat widzi w tobie 25cio letniego młodzieńca, i nic więcéj.
— Jakże to będzie zabawnie, spotykać się wiecznie z tym Filipem, którego cierpieć nie mogę, i którego miałem nigdy już przecie nie widzieć.
— O! pozwól, niech przychodzi, zawołała Antonina, choćby dla tego, abyś się mógł przekonać jak go przyjmuję, i jak musi być nieustraszony, kiedy dotąd nie zaprzestał wizyt swoich.
— Doprawdy? spytał Amory.
— Sam osądzisz.
— Kiedy?
— Jutro zaraz możesz. Hrabia Mengis i żona jego poświęcają dla mnie wieczory we wtorek, czwartek i sobotę. Jutro sobota, przyjdź jutro.
— Jutro? mówił Amory z cicha, wahając się.
— O! przyjdź, przyjdź, proszę Cię, mówiła daléj Antonina, takeśmy się dawno nie widzieli, i tyle musimy mieć do powiedzenia sobie wzajemnie.
— Idź, idź, Amory, porzucił p. d’Avrigny.
— Do widzenia więc Antonino, do jutra, rzekł młodzieniec.
— Do jutra, bracie mój, rzekła Antonina.
— A ze mną, dzieci moje, do przyszłego pierwszego, rzekł p. d’Avrigny, który z tęsknym uśmiechem słuchał ich rozmowy; a w ciągu miesiąca — ba! jeżeli będziecie potrzebować mojéj pomocy w ważnéj jakiéj sprawie, upoważniam was, przyjdźcie do mnie.
I wsparty na reku Józefa, odprowadził ich do powozu; potem ściskając ich z kolei:
— Żegnam was dzieci moje, mówił im.
— Dowidzenia Ojcze dobry, odpowiedzieli.
— Amory, wołała Antonina, pamiętaj: wtorek, czwartek i sobota.
Potem do woźnicy rzekła:
— Na ulicę Angouleme.
— Na ulicę des Mathurins, mówił swojemu Amory.
— A ja, wyrzekł p. d’Avrigny, kiedy oni oddalili się, a ja na grób córki mojéj.
I przy pomocy Józefa, starzec udał się ku cmentarzowi pożegnać Magdalenę do jutra.
Tak robił co dzień.




III.

Amory nie byt zupełnie obcy dla Hr. de Mengis; widzieli się oni nie razu p. d’Avrigny, ale stosunki ich byty zimne i ograniczone. — Bo jest magnes jakiś co popycha młodych ku sobie, i co oddala młodego człowieka od starca.
Amory nazajutrz udał się do Hr. de Mengis.
List Antoniny już uprzedził Hrabiego o spodziewanej wizycie. Chciała ona starego swego przyjaciela zawiadomić o woli pana d’Avrigny, chciała, aby wiedział że wuj jéj oddał, a raczéj pozwolił młodzieńcowi opieki nad nią; chciała uczynić to przedewszystkiem, aby usunąć wszelkie tym sposobem pytania, wątpliwości i zadziwienia, co mogłoby obrażać młodego jej opiekuna, albo w przykre stawiać go położenie.
Dla tego więc Hrabia czekał już — a gdy Amory przybył, przyjął go, jako człowieka w którym, jak wiedział, p. d’Avrigny nieograniczone położył zaufanie.
— Nieskończenie rad jestem, mówił mu Hrabia, że mój biedny i kochany doktór dodał mi pomocnika w trudnych obowiązkach opieki nad Antoniną, i tém bardziéj rad jestem temu, że pan, dzięki młodości swój, bez wątpienia lepiéj odemnie potrafisz czytać w sercu 18to letniej dziewicy, i mając prawo widywania się z p. d’Avrigny, będziesz mógł mię objaśnić względem zamiarów mego przyjaciela.
— Nieszczęściem! panie, rzekł Amory ze smutkiem, młodość moja dużo się zestarzała odkąd nie miałem przyjemności widzieć pana, a przez te sześć miesięcy, ja tyle nad własném zastanawiałem się sercem, że doprawdy niewiem, czy będę umiał badać serca innych.
— Tak — ja wiem, rzekł Hrabia, jakie pana dotknęło nieszczęście, i wiem jak cios był straszliwy.
Miłość twoja dla Magdaleny — było to uczucie potężne, co chłonie w siebie życie całe. Ale im więcej kochałeś pan Magdalenę, tém więcéj powinieneś czuwać nad jéj kuzynką, nad siostrą jéj, bo tak przecież, jeśli się nie mylę, Magdalena nazywała naszą kochaną Antoninę.
— Tak panie, Magdalena czule kochała swoję kuzynkę, chociaż ostatniemi czasy, zdawaćby się mogło, że przywiązanie jéj zmniejszyło się nieco. Ale sam p. d’Avrigny mówił, że to był skutek choroby, kaprys gorączki.
— Pomówmy więc panie otwarcie — p. d’Avrigny, chce ją wydać za mąż, prawda?
— Zdaj mi się.
— A ja pewny jestem tego. Czy nie mówił panu o kim?
— Mówił mi o wielu.
— Ale o synu przyjaciela swego, nic panu nie mówił?
Amory pojął, że niepodobna ociągać się dłużéj.
— Wczoraj wymówił w obec mnie imię Vice-Hrabi Rudolfa de Mengis.
— Mojego, synowca tak, ja widziałem, że to było życzeniem tego kochanego d’Avrigny. Pan wiesz zapewne, że myśliłem także prosić o rękę Magdaleny dla Rudolfa.
— Wiem panie.
— Nie wiedziałem, że d’Avrigny przyrzekł już panu jéj rękę ale ledwo mi rzekł słowo o tém przyrzeczeniu, cofnąłem prośbę moją, naturalnie. Przyznam się panu, późniéj prawie ponowiłem prośby moje o Antoninę, i mój biedny przyjaciel, oświadczył mi, że on wcale się temu sprzeciwiać nie będzie. — Czyż otrzymawszy jego przyzwolenie mogę się spodziewać, że i pan nie odmówisz mi swego?
— Bez wątpienia panie Hrabio, bez wątpienia, odpowiedział Amory, nieco zmieszany, i jeśli Antonina kocha synowca pańskiego.... Ale przepraszam, zdaje mi się, że vice hrabia był przy poselstwie w Petersburgu?
— Tak panie, jest drugim sekretarzem; ale wziął urlop.
— A więc przyjedzie niedługo? pytał Amory z lekkiém serca ściśnieniem.
— Przyjechał wczoraj, i będę miał przyjemność przedstawić go panu, bo właśnie wchodzi.
W saméj rzeczy, w téj chwili, na progu drzwi ukazał się młodzieniec wysoki, brunet; twarz jego była spokojna i zimna, ubiór staranny nadzwyczaj; na fraku jaśniała wstążka legii honorowej, gwiazdy północnéj szwedzkiéj, i Séj Anny rossyjskiéj.
Amory jednym rzutem oka ocenił wszystkie korzyści jakie miał nad nim, ten nowy towarzysz w dyplomacyi.
Hrabia de Mengis wymienił oba z kolei imiona; oba młodzieńcy skłonili się sobie obojętnie, ale ponieważ w pewném kole ludzi obojętność należy do zalet, dla tego p. de Mengis nie zwrócił najmniejszéj uwagi na tę niechęć, jaką synowiec jego i Amory niby instynktownie ku sobie okazywali.
Jednakże oba wyrzekli kilka słów oklepanych, Amory znał dobrze ambassadora przy którym de Mengis pracował. Sposób w jaki traktowano poselstwo francuzkie w Petersburgu, stanowił treść rozmowy: de Mengis unosił się w pochwałach nad dworem. Rozmowa jednak zaczynała już stygnąć nieco, gdy lokaj otworzywszy drzwi oznajmił przybycie p. Filipa Auvray.
Przypomni sobie każdy zapewne, że Filip zwyczajnie przychodził do Hrabiego we wtorki, czwartki i soboty, i razem potem udawali się do Antoniny. — Stara Hrabina de Mengis bardzo cieszyła się z tego zwyczaju, bo Filip był dla niéj nadskakujący, jak tylko można.
Amory więcéj niż obojętnym był dla Filipa. Ubliżał mu widocznie. — Biedny Filip, zobaczywszy swego towarzysza, o którego powrocie nie słyszał wcale, zmieszał się nie pomału. Nie mniej przeto zbliżył się do niego i rumieniąc się i bąkając wyjąkał kilka słów przyjaznych o powrocie jego z podróży. Amory odpowiedział mu skinieniem głowy dosyć upokarzającym; a gdy Filip grzeczny i uniżony, nie przestawał oświadczać mu radości swojéj, Amory odwrócił się zupełnie od niego i oparłszy się o komin, wziął ekran i bawił się licząc skrzydła jego.
Młody de Mengis uśmiechnął się nieznacznie patrząc na Filipa, który z kapeluszem w ręku stał na środku salonu, rzucając wkoło siebie błędnemi oczyma, niby żebrząc zlitowania i pomocy.
Pani de Mengis weszła: Filip ocalał; odetchnął mocno i posunął się ku niéj.
— Panowie! rzekł Hrabia, pięcioro nas nie zmieści się w jednym powozie; ale sądzę że Amory ma swą karetę?
— Mam panie Hrabro, zawołał Amory, i mogę ofiarować miejsce p. Vice-hrabi.
— Właśnie chciałem oto prosić, rzekł Hrabia.
I młodzi dyplomaci skłonili się znowu.
Łatwo domyśleć się, że Amory dla tego tylko tak się pospieszył, aby go przypadkiem nie proszono, żeby zabrał Filipa; z dwojga złego mniejsze wybierał.
P. d’Mengis, Hrabina i Filip siedli do szanownego powozu Hrabiego; Amory i Rudolf jechali za nimi w karecie. Przed domem na ulicy Angouleme stanęli. Amory od sześciu miesięcy tam nie był. Służba była taż sama. Zobaczywszy go, wszyscy dziwili się i cieszyli, a na oświadczenia ich Amory, wypróżniając kieszenie, odpowiadał lekkim uśmiechem. W przedpokoju Hrabia de Mengis zatrzymał się.
— Panowie, rzekł im, uprzedzam was, że u Panny Antoniny zastaniecie z pięciu lub sześciu moich rówienników, którzy zachwyceni jéj dobrocią, z przyjemnością trzy razy na tydzień schodzą się u niéj akuratnie. I to muszę wam jeszcze powiedzieć, Panowie, że aby się podobać Antoninie, potrzeba aby młodzi przedewszystkiem starali się o względy starych.
Teraz panowie, kiedy już wiecie rzeczy najgłówniejsze, wejdziemy jeśli chcecie.
Wieczory dawane przez 18sto letnią dziewicę, i starców co już po 70 lat żyli na święcie, były bardzo skromne i ciche. Dwa stoły do gry po rogach salonu, dwa krosna na środku dla Antoniny i panny Brown, krzesła na około krosienek dla tych, co woleli rozmową się zabawiać — takie były przygotowania tych zgromadzeń. O dziewiątéj podawano herbatę, o 11ej każdy już był u siebie. Dotąd, powiedzieliśmy, jeden Filip z młodzieży miał wstęp do tego przybytku. Jednakże, mimo tę prostotę i jednostajność, Antonina dokazała tyle, że jéj sześćdziesięcioletni przyjaciele oświadczali głośno, że nigdy lepiej czasu nie spędzali jak na jej wieczorach, nawet wtedy kiedy włosy ich nie były jeszcze tak białe jak teraz.
Był to zaiste piękny tryumf; i Antonina aby go sobie zapewnić, musiała ciągle się krasić wesołością zawsze gotową i chętną, i uśmiechem miłym i ponętnym, i humorem wiecznie jednakim. Wejście do salonu głębokie na Amorym uczyniło wrażenie. Antonina siedziała na tém samem miejscu, na którym zwykle siadać lubiła; ale na tém samem miejscu i Magdalena nieraz siedziała. Był właśnie rok dopiero od tego czasu, w którym otworzyliśmy czytającym pierwszą kartkę téj powieści, jak Amory wszedł na palcach do salonu, i przestraszył obie kuzynki, które lekki okrzyk wydały. — Tą razą nikt go takim głosem nie przyjął. Antonina tylko, słysząc imiona kolejno przez lokaja wymawiane, mi imię kochanka Magdaleny zarumieniła się i zadrżała.
Ale, każdy rozumie, że nie na tém miały się skończyć wspomnienia młodzieńca. — Salon, wychodził na ogród. W tym ogrodzie był cały świat wspomnień dla niego. Dla tego kiedy układano partye whiśta i bostona, a reszta niegrających kopiła się w okół Antoniny i P. Brown, Amory, który nie mógł zupełnie zapomnieć o tém, że jest prawie u siebie, wysunął się do ogrodu.
Niebo czyste jaśniało gwiazdami, powietrze było ciepłe i wonne. — Czuć było można, że wiosna wychodząc na świat już skrzydełkami bije. Natura w każde stworzenie wlewała moc i życie, które się tai w lekkich majowego wiatru powiewach. Już było kilka dni pięknych i kilka miłych nocy już było. Kwiaty co prędzéj wykwitnąć się starały, lilje już przechodziły prawie. To też rzecz dziwna! — Amory niedoświadczył w tym ogrodzie wzruszeń bolesnych, których był szukał. — I tu, tak jak w Heidelburgu, życie było wszędzie i we wszystkiem. Wspomnienie Magdaleny, bez wątpienia przebywało w tych miejscach, ale spokojne i pocieszone. — W powiewie wiatru słyszał Magdaleny głos, i w wonności kwiatów czuł oddech jej. I kolce krzaków różanych czepiały się sukni jego: a ileż razy zbierał on tu róże z Magdaleną! Ale to wszystko nie było smutne, ale owszem zdawało się że woła do niego:
— Niema śmierci, Amory, są dwa życia tylko, życie na téj ziemi i życie w niebie!
Nieszczęśliwi, których ziemia do siebie przykuć umiała — błogosławieni co już w niebie są.”
Amory był niby oczarowany, i wstydził się sam siebie, oburzał się że ten ogród co był rajem jego dzieciństwa, splecionego z dzieciństwem Magdaleny, — tak słabe i łagodne na nim robił wrażenie. — Odwiedził miejsce to, gdzie po raz pierwszy usta ich wymówiły wyraz kochania, i wspomnienia téj pierwszéj miłości wydały mu się pełnemi wdzięku, ale nie miały w sobie nic, coby serce rozdarło i zakrwawiło. Potem siadł pod tém sklepieniem liliowem, na téj ławce fatalnéj, na któréj śmiertelny dał pocałunek kochance.
Tam, rozmyślnie napełniał pamięć swoją najboleśniejszemi szczegółami jéj choroby. O! cóżby on dał, żeby mógł odzyskać ten potok łez, co tak obficie przed 6cią miesiącami płynęły! Teraz wszystko to rozczulało go tylko tkliwie. Oparł głowę o gałęzie, zamknął oczy, zagłębił się sam w sobie, i cisnął serce, cisnął mocno, chcąc choć kilka łez z niego wydobyć. Napróżno! — Zdawało mu się, że Magdalena była przy nim; powietrze co mu odświeżało twarz — to tchnienie ukochanéj dziewicy; liście co muskały mu czoło — to jéj złote włosy rozwiane: złudzenie było dziwne, żywe, niesłychane; zdało mu się, że czuje jak ławka ugięła sic, jak gdyby Magdalena przy nim siadła; oddech jéj byt mocny jak w straszliwy wieczór ten, i pierś wznosiła się i opadała w gorączce — złudzenie było zupełne. Wymówił parę wyrazów bez znaczenia i wyciągnął rękę........
I drugą rękę napotkał.
Otworzył oczy i w pierwszéj bojaźni wykrzyknął. — Przed nim stała kobieta.
— Magdalena! zawołał.
— Nie — odpowiedział głos — to Antonina tylko.
— O! Antonino, Antonino! wołał młodzieniec cisnąc ją do serca, i w przepełnieniu zbyt wielkiéj może radości znalazł nareszcie łzy, których w smutku szukał napróżno. — Antonino! widzisz, o niéj myśliłem. Był to głos dumy zadowolonej; Amory płakał — i był ktoś, co mógł widzieć jego łzy. I mógł wypowiedzieć smutek swój, i mówił z taką prawdą, że sam w to co mówił uwierzył.
— Tak! rzekła mu Antonina, domyślałam się, że jesteś tutaj, — i męczysz się znowu; dla tego wymknęłam się z salonu i przybiegam do Ciebie. Pójdziesz ze mną! dobrze?
— Dobrze, rzekł Amory, pozwól mi tylko utrzeć łzy. Dziękuje ci za twoje troskliwość i za przyjaźń twoją braterską dziękuję Ci, siostro moja.
I Antonina znikła jak gazella; bo czuła że w salonie nie powinni wiedzieć o jéj wycieczce.
Amory patrzał za nią; biała jéj suknia to nikła za drzewami, to ukazywała się znowu.
Nareszcie Antonina szybko jak cień, po wschodach weszła do salonu i zamknęła drzwi.
W kilka chwil potem Amory wszedł także i P. de Mengis z westchnieniem wskazał żonie na czerwone oczy młodego ich przyjaciela.




IV.

W rozdziale poprzedzającym, chwaliliśmy, zdaje się, jednostajność wesołego humoru Antoniny.
Albo nasza pochwała była zbyt pospieszna, albo przybycie nowych gości wywarło taki wpływ na jéj usposobienie, dość, że ten spokój i pogoda myśli o któréj mówiliśmy zmieniła się (może tylko pozornie) w zalotność, niestałość i kaprys.
W każdym razie nie badając przyczyn, jako opowiadacze po prostu zaszłych wypadków, zwrócimy u wagę na to, że w przeciągu miesiąca Amory Rudolf i Filip z kolei doświadczali łask Antoniny i względów. Każdy z nich miał swój peryod pomyślności, upadku, i zupełnego niepowodzenia.
Amory, najpierwéj przybywszy panował od 1 do 10, Rudolf od 11 do 20, a Filip od 20 do 30.
Opowiemy wnet nieco z większemi szczegółami te dziwne wahania i zmiany. Niech kto przenikliwszy od nas, głęboki czytelnik naprzykład, albo czytelniczka domyślna, wytłumaczy to sobie. My w prostocie naszéj, opowiemy jak wypadki następowały po sobie.
Amory doskonałe miał powodzenie przez 4. następne wieczory po tym, któryśmy opisali. Rudolf, człowiek bardzo dobrze wychowany, mimo to, był grzeczny, i zajmujący; Filip został zupełnie w cieniu, przy świetle, jakie dwaj młodzieńcy roztaczali. — Antonina była cudownie łaskawa dla pierwszego, delikatna względem drugiego, grzeczna ale zimna dla trzeciego.
Kiedy się partye gry uformowały, kiedy reszta na krzesłach siadła, zawsze Amory, dziwném zdarzeniem, zajmował krzesło najbliższe Antoniny i nie rzadko wśród ogólnéj rozmowy, zawiązywała się między niemi poufała, cicha pogadanka.
Na tém niedość. Antonina wspomniała przypadkiem o książce włoskiej Le ultime Lettere di Gacopi Ortis, którą czytać pragnęła. Amory miał tę książkę u siebie i cenił ją nadzwyczaj; dla tego nazajutrz, wśród dnia, poszedł sam, chcąc ją oddać pannie Brown. Ale przypadek chciał znowu, aby Antonina właśnie wtedy wchodziła do pokoju kiedy i on wchodził. Potrzebaż było choć słów kilka powiedzieć do sobie.
Później znowu potrzeba było Album jéj kilką znakomitemi ozdobić autografami; to znowu bransoletka Antoniny za długo była u p. Froment Maurice, tego Benvenuto XIX wieku, i Amory z tryumfem odniósł ją młodéj dziewicy. Nareszcie raz wieczór, Amory bawił się małym kluczykiem stalowym i machinalnie schował go do kieszeni, i musiał go nazajutrz odnieść co prędzej, bo Antonina mogła go potrzebować i bardzo.
I na tém jeszcze nie koniec. Podczas swojéj podróży po Niemczech Amory, żadnej nie robiąc i nie chcąc robić znajomości, z przyjemnością nieraz jeździł na koniu, i to na dobrym. — Amory, jak wielu innych, lubił jazdę konną, jak się lubi każde ćwiczenie, które doskonale odbywamy.
Dla tego téż Amory co rano wyjeżdżał na wiernym swoim Sturmie; a ponieważ dawno już się był przyzwyczaił do jednej drogi, dla tego Amory czy Sturm — w jednym zawsze jeździli kierunku.
O! bo Sturm znał doskonale drogę. Tylko Antonina raniej wstawała niż biedna Magdalena.
Za tém poszło, że prawie co rano Amory widywał Antoninę w oknie tém samem, z którego żegnała się z nim i z p. d’Avrigny, w chwili rozstania. Postrzegłszy więc witali się ukłonem, uśmiechem, skinieniem; następnie Sturm, który już dawno skończył naukę, szedł stępa ciągle aż do rogu ulicy Angouleme. Przybywszy tam, koń sam przez się puszczał się cwałem, chociaż pan jego ani ruszył szpicrutą lub ostrogami.
Toż samo zupełnie powtarzało się za powrotem z przechadzki; Amory zostawiał zupełną wolę koniowi swemu; bo też to nie głupie wcale było stworzenie!
Słowem, widoczną rzeczą było, że Amory po téj długiéj zimie w Niemczech przeżytéj czuł, że serce jego wre życiem i zapałem jak przed tém, i myślił, że się po raz drugi na świat narodził.
Zapewne, on niebyłby w stanie zdać rachunku z radości swéj; ale nie wątpliwą było rzeczą, że był szczęśliwy, i czuło jego niegdyś schylone pod ciężarem boleści — teraz śmiało w górę się wznosiło. Teraz był on dziwnie pobłażający w sądach o życiu, i dla ludzi miał nadzwyczaj wiele uprzejmości.
Ale ostatni dzień jego szczęścia skończył się.
Amory tego wieczoru był dla Antoniny czulszy i serdeczniejszy niż kiedykolwiek; poufałe ich rozmowy wznawiały się częściéj i dłużéj trwały niż zazwyczaj. P. de Mengis grając ciągle w karty, widział jednakże doskonale to wszystko, i kiedy wszyscy się rozeszli, rzekł po cichu do Antoniny, całując ją w czoło:
— Ach! ty niedobra hypokryfko! i dla czegóżeś przed nami skrywała, że ten niepocieszony Amory z całą powagą opiekuna, zakochany jest w swojéj pupilli, i pod tytułem brata, ukrywa doskonale kochanka? Cóż u licha!
Jeszczeć on nie tak stary, aby go kto mógł nazwać Bartholem, a ja znowu nie jestem tyle ograniczony żebym się podjął roli Geronta.
No! no! otóż i mieszasz się teraz. I cóż w tém złego? dobrze robi że kocha Cię!
— Jeśli p. Hrabia mówi dobrze, to Amory źle robi, odrzekła Antonina głosem pewnym, mimo, że bladość nagle okryła całą twarz. Źle robi, bo ja go nie kocham.
P. de Mengis ruszył głową zadziwiony i wątpiący; ale zbliżano się do nich, musiał się oddalić nie powiedziawszy nic więcéj, nie mogąc się dowiedzieć więcéj nic.
Od tego wieczoru, Amory dostrzegł że zaczął się jego upadek i szybkie wzniesienie Rudolfa.
Ponieważ po Amorym młody de Mengis był najbliższym sąsiadem Antoniny i najwięcej dla niéj okazywał grzeczności, dla tego odtąd do niego zwykle się odzywała, dla niego chowała uśmiechy wdzięczne i przelotne spojrzenia. Amory dziwił się. Nazajutrz przyniósł nóty, o które go przeszłego tygodnia szczególnie prosiła. Panna Brown przyjęła go. Potem co dzień przychodził, pod rozmaitemi pozorami, a rozmaitych godzinach, i zawsze zamiast wdzięcznego oblicza młodej dziewicy musiał patrzeć na wyschłą twarz guwernantki. — Nie dość tego. Co dzień rano o zwykłéj godzinie przejeżdżał mimo jej mieszkania: okno było nielitościwie zamknięte, a firanki zapuszczone z skrupulatnością nadzwykłą, dowodziły jasno, że nie chciano wewnątrz najmniejszego puścić spojrzenia.
Amory był w rozpaczy.
Filip był zawsze jednakowy, milczący, bierny, przyćmiony. Amory zbliżył się teraz do niego, i nie tak już zimnym wzrokiem patrzał na biednego chłopca, który z gotowością radosną przyjął te oznaki życzliwości i w obec dawnego swego towarzysza wyglądał, doprawdy, jak winowajca, o przebaczenie proszący: i słuchał go z uwagą nadzwyczajną, i zgadzał się na wszystko cokolwiek Amory mówił lub robił. Słowem zdało się, że miał zawsze na ustach wyznanie winy a na sercu ciężar wyrzutów. Amory nie zwracał bynajmniéj uwagi, na te wszystkie grzeczności jego, bo Amory zajęty był cały coraz widoczniejszemi postępami Rudolfa de Mengis w stosunkach jego z Antoniną. W istocie Antonina zajmowała się nim prawie wyłącznie, dla niego więcéj niż dla kogo innego była uprzedzająca; dla Filipa była prawda nieco grzeczniejsza niż przedtem, zawsze jednak odsuwała go na drugi plan.
Amory, co najwięcej, mógł się szczycić trzecim dopiero po nich miejscem.
Poważny opiekun uważał to za obrazę śmiertelną i nie mógł dłużéj wytrzymać. W końcu piątego wieczoru swojej męczarni, kiedy się wszyscy rozjeżdżali, a Antonina chodziła wydając rozkazy swoje, Amory korzystał z ogólnego zamieszania, zbliżył się do niéj i po cichu rzekł jéj:
— Wiesz co Antonino, zanadto mało masz zaufania we mnie, a ja jestem twoim przyjacielem, i bratem twoim jestem. Wiedziałaś o tém, że P. de Mengis miał zamiar prosić o rękę twoją dla swego synowca, wchodzisz w jego plany....
Antonina chciała mu przerwać.
— Ja nie ganię cię wcale; Rudolf jest młodzieniec przystojny, pełen elegancji, bardzo dobrze wychowany, pod każdym względem stosowny dla ciebie; to jedno chyba mogłoby coś znaczyć, że o 12 lat starszy jest, od ciebie. — Ale powiedz mi, czy, znalazłszy nareszcie człowieka, którego uważasz za godnego ciebie, powiedz mi czy potrzeba okazywać dla mnie oziębłość taką i kryć się przedemną jak przed natrętnym gościem? Ja, co się tycze Rudolfa zupełnie zgadzam się z tobą Antonino, i powtarzam Ci, nie możesz znaleźć męża lepszego pod wszystkiemi względami.
Antonina słuchała go w osłupieniu prawie, nie będąc wstanie ani jedném słowé przerwać mowy jego.
Jednakże kiedy się zatrzymał, musiała odpowiedzieć.
— P. Mengis moim mężem? wyrzekła.
— I cóż? czego się dziwisz Antonino? cóż w tém byłoby dziwnego, gdyby hrabia de Mengis objawił ci zamiar swój, kiedy ja już wiem o wszystkiem od niego? Szło tylko o twoję zgodę. A teraz kiedy ich plany godzą się z twoją skłonnością....
— Ale ja ci przysięgam, Amory...
— Po co przysięgać i bronić się? Ja ci mówię że masz słuszność zupełną, i nie mogłaś zrobić lepszego wyboru.
Antonina chciała mówić, ale przerwano im i następnie wszyscy odjechali i Amory musiał udać się za nimi, nie mogąc ani słówka dodać już. Nazajutrz, cały dzień Amory spodziewał się, że może dostanie bilecik jaki, że będą chcieli widzieć się znim, aby mu przecież rzecz całą wyjaśnić. Ale czekał napróżno, nikt nie przybywał.
Na trzeci dzień był Czwartek. I we Czwartek wieczór zaczai się trzeci peryod. Antonina z Rudolfem i Amorym obchodziła się nadzwyczaj ceremonialnie. — Prawda, że Amory nie więcéj zwracał uwagi jéj na siebie jak przed tém, — ale jedną rażą Filip na pierwszy stopień w jéj łaskach wyniesiony został; i ćmiąca światłość jej względów, która oświecała była z kolei dwóch jego towarzyszów, olśniła zupełnie biednego chłopca.
Ciekawa by to rzecz była, gdyby kto chciał badać fizjonomię Filipa, wyciągniętego w ten sposób, mimo swą wolę, na pierwszy plan intrygi, na którą okiem krytyków patrzyli tacy znawcy jak Amory de Leoville i Rudolf de Mengis.
Biedny Filip, nie tylko; ani na chwilę nie wzniósł się do wysokości powodzenia swego, ale owszem niby opierał się i wzbraniał, przestraszony szczęściem takiem. Czuł on w sobie niby wstyd jakiś, albo wyrzut sumienia, który go zmuszał unikać wdzięcznych zbliżeń Antoniny, i męczyć się potem tém unikaniem; co chwila zdawało się, gotów był przepraszać obu towarzyszów za szczęście swoje; a oni niby z lodu wyciosani, udawali że nic nie widzą, nie pojmują.
Ale każdy z nich, z osobna, zadawał sobie pytanie, co może znaczyć ten kaprys Antoniny? a pytania te nie były wcale pochlebne dla Filipa, co był przedmiotem tego kaprysu. I pytali się sami siebie: Jakim sposobem Antonina mogła zwrócić uwagę swą na człowieka tak niegodnego jéj, będąc samą tak dumną, tak wyższą od niego, i prawdę mówiąc, tak szyderską. To było nie pojęte, niesłychane, cudowne; bez wątpienia oni się omylili, i ten kaprys przejdzie wnet. Niecierpliwie więc czekali soboty.
Ale w sobotę’powtórzyło się wszystko to, co było we czwartek: też same względy ze strony Antoniny, toż samo pomieszanie Filipa, taż sama łaska jéj widoczna; nie podobna było łudzić się, Filip był wybranym na czas jakiś. Nieszczęśliwy chłopiec nie wiedział, co robić ze sobą; siedm miesięcy pogardy Antoniny nie tyle przykre mu były, ile dwa wieczory jéj względów. Samo się przez się rozumie, że Amory względem Filipa przybrał znowu minę oziębłą i ton wyniosły, mimo jego uniżoność nadzwyczajną, a nawet w miarę tego jak Filip z bojaźnią we wszystkiém pierwszeństwo om oddawał, w miarę tego Amory rósł w gniewie i oburzeniu. — Zresztą i Amory miał swoje powody do niezadowolenia. Wystawcie sobie, trzy razy przejeżdżając konno mimo mieszkania Antoniny, surowy opiekun dostrzegł, że jakieś indywiduum chodziło piechotą w około domu, i na widok jego oddalało się zawsze, ale nie tak szybko ani tak zręcznie, aby Amory nie miał dość czasu zrobić uwagi, że ten niegrzeczny nieznajomy bardzo był podobny do jego dawnego przyjaciela Filipa.
Spotkanie to, za każdą rażą powtarzane, kiedy tylko Amory przejeżdżał tamtędy, oburzyło go do najwyższego stopnia. Gdyby ten niegodziwy Filip niebyt ośmielony, czyżby się sam na to odważył?
W istocie Antonina zmieniła się nie do poznania! Jakże można tak dalece posuwać zalotność swoję i to jeszcze z takim jak to głupcem! Nareszcie skończy się na tém, że narazi się przez to na nieprzyjemność jaką, a on, Amory, jako jéj opiekun, przyjaciel, brat nareszcie, nie może na to pozwolić. Dla tego postanowił iść do Filipa i pomówić z nim o tém wszystkiem, poważnie, szczerze, tak, jak na jego miejscu mówił by sam p. d’Avrigny.
A tymczasem, nie raz ale dziesięć razy będzie przejeżdżał tamtędy, aby upewnić się, że to jest Filip w saméj rzeczy.
Kiedy się to dzieje z Amoryrn i Rudolf z swéj strony doświadczał pewnego rozdrażnienia mózgowego, i robił także swoje uwagi i badał.
Z początku dziwił się nie mało nagłym zmianom temperatury niewieściwego barometru; następnie uważał wszystko z głębokością i przenikliwością dyplomaty. Nareszcie w ostatnich dniach maja, stryj jego, który był widział jak on coraz więcéj wchodził w łaskę Antoniny i sądził, że teraz jest u zenitu jéj względów, spytał go, w jakich z nią był naprawdę stosunkach?
Doprawdy, mój kochany stryju, rzekł Rudolf, jeżeli podróż moja miała jedynie ten cel, abym pojął żonę z ulicy Angouleme, to zdaje mi się doprawdy, że kilka set mil zrobiłem zupełnie napróżno. W każdym razie, oświadczam Ci, mój stryju, że dość by mi łatwo przyszło wyrzec się takiej Isabelli, pod której oknami codziennie wzdycha taki Leander jak Filip Auvray, albo Lindor taki jak Amory.
— Słuchaj Rudolfie, rzekł seryo p. de Mengis, źle robisz, że wierzysz domysłom.
— W istocie, mój stryju rzekł Rudolf, tą razą nie spuszczam się już na wieści cudze, ale mówię to com widział sam.
Ale Hrabia zamiast żądać objaśnień od synowca, powstał na niego dość ostro, bo niechciał aby cień nawet podejrzenia obrażał jego kochaną i powierzoną mu Antoninę. Rudolf nie bronił się wcale i zamilkł z uszanowaniem, jakie zwykle ma każdy dobrze wychowany synowiec dla stryja, mającego 10 tysięcy rocznego dochodu, i którego jedynym jest dziedzicem.
Rzecz tak się miała. Rudolf miał przyjaciela, który mieszkał przy ulicy Angouleme, naprzeciw mieszkania Antoniny i co dzień z rana chodził do niego na cygaro. Z tych codziennych odwiedzin, i z tego przyzwyczajenia do cygar wypadło, że Rudolf nie widząc wprawdzie nic co się wewnątrz domu u Antoniny działo, mógł doskonale uważać, co się robiło na ulicy.
Hrabia de Mengis jakkolwiek nie uwierzył od razu odkryciom siostrzeńca, a przynajmniéj nie pokazywał tego w cale, niemniej przeto okoliczność ta uderzyła go mocno tak, że natychmiast napisał do Hr. Amory prosząc go do siebie na chwilkę.
Amory na wychodnem już odebrał list P. de Mengis i zaraz miał się na wezwanie starca, którego szanował, i który w każdej okoliczności, prawie ojcowskie okazywał dla niego przywiązanie.
— P. Amory, rzekł Hrabia spostrzegłszy go, naprzód dziękuje Ci mocno, żeś tak spiesznie na moję prośbę się stawił, bo wiem że posłaniec mój na progu już zastał Cię. Ale kilka tylko słów mam powiedzieć Panu, a ty je zrozumiesz, spodziewam się, bez dalszych z méj strony objaśnień. Wszak prawda, że obiecałeś P. d’Avrigny czuwać nad jego siostrzenicą, być jéj doradcą, przewodnikiem i bratem?
— Tak, Panie Hrabio, przyrzekłem to i mam nadzieję iż dotrzymam przyrzeczenia.
— A więc jéj imię jest dla ciebie drogie i godne poszanowania?
— Droższe niż własne moje Panie Hrabio!
— Otóż, ja panu powiem, że jeden młody, (i mówiąc to P. de Mengis przyciskał mocno ma każdym wyrazie) zaślepiony widać namiętnością — a trzeba wiele przebaczyć ludziom, którzy kochają mocno, otoż, że młody jeden człowiek kompromituje Antoninę chodząc ciągle około jéj domu, i posuwa się nieraz do tego, że, być może nie myśląc o tém, zatrzymuje się przed jéj oknami.
— Ja Panu powiem P. Hrabio, rzekł Amory marszcząc brew, że mi P. Hrabia nic nowego nie mówi, bo o tém ja wiedziałem już.
— Ale, mówił daléj Hrabia de Mengis, który chciał jednemu z winnych dać poczuć całą ważność położenia, ale być może wystawiałeś Pan sobie, że oprócz Pana nikt o tém nie wiedział?
— W istocie, odpowiedział Amory, co raz gniewniejszy, takem sądził, widać żem się omylił.
— W takim razie pojmujesz doskonale, mój drogi Amory, że jakkolwiek honor Antoniny zawsze wyższy jest nad wszelkie przypuszczenia, Jednakowoż....
— Jednakowoż, Pan Hrabia sądzi, że podobne objawianie uczuć, jako nieprzyzwoite, miejsca mieć nie powinny. Wszak prawda że takie jest zdanie Pana Hrabiego? — Ja się ze wszystkiem zgadzam na nie.
— Właśnie w tem celu, przyznam ci się, prosiłem cię do siebie. Spodziewam się, że przebaczysz mi zbytnią może szczerość w postępowaniu.
— Ja Panu daję słowo honoru, mówił Amory, że od dnia dzisiejszego, nic podobnego mieć nie będzie.
— Dość mi na słowie twojem, mój kochany Amory, odpowiedział de Mengis, odtąd więc zamykam oczy i uszy.
— A ja z mój strony, dziękuję panu za tę ufność i za to, żeś mi pan powierzył ukaranie grubijańskiego rozstrzepańca.
— Jak to? co przez to rozumiesz?
— Mam zaszczyt złożyć panu Hrabiemu moje najniższe uszanowanie, mówił Amory kłaniając się poważnie.
— Za pozwoleniem mój młody przyjacielu, za pozwoleniem, ale mi się zdaje, żeś mię źle zrozumiał, a raczej żeś mnie nie zrozumiał zupełnie.
— I owszem panie Hrabio, i owszem.
I kłaniając się poraz drugi Amory wyszedł, dając jeszcze ręką znak panu de Mengis, że niema potrzeby tłumaczyć mu więcéj.
— Ach! niegodziwy Filip! wołał Amory rzucając się do karety, niedomyślając się wcale że to dla niego była ta pigułka; a więc ja się nieomyliłem, więc to wasząmość widziałem chodzącą po ulicy Angouleme! ach! ty kompromitujesz Antoninę! doprawdy dawno już wielką mam chętkę natrzeć ci uszu porządnie, a ponieważ taki człowiek jak p. de Mengis radzi mi to właśnie, doprawdy pozwolę już teraz sobie.
A ponieważ nie dawał wcale rozkazu, dla tego lokaj zamknąwszy drzwiczki powozu zapytał;
— Dokąd pan każę?
— Do pana Filipa Auvray, odpowiedział Amory, a dostrzegacz przenikliwy mógłby widzieć wiele groźby w tonie mowy jego.




V.

Droga była długa, bo Filip, nic chcąc widać zmieniać dawnych zwyczajów swoich, mieszkał ciągle w kwartale łacińskim; dla tego Amory miał dość czasu rozgniewać się należycie, i kiedy przybił do swego dawnego przyjaciela, nie powiem zanadto poetycznie mówiąc, że burza buczała w jego piersiach.
Amory pociągnął gwałtownie za sznurek, nie zwracając bynajmniéj uwagi na to, że miejsce dawnéj zajęczéj łapki zastąpiła nóżka sarnia, ozdobna wcale. Tłusta służąca otworzyła mu drzwi.
W swéj młodzieńczéj niewinności Filip zachował zwyczaj trzymania kobiety do usług.
Filip był w gabinecie; dwie ręce jego wspierały się na biurku, głowa między dwiema rękami spoczywała; a palce obu rąk zapuściły się w gęste włosy aż po same ich korzenie: Filip rozbierał trudne pytanie o mur graniczny.
Tłusta służąca nie uważała wcale za rzecz potrzebną spytać się o imię przybyłego gościa, ale idąc przed nim, otworzyła drzwi gabinetu, oznajmując go temi prostemi wyrazy:
— Proszę pana, jakiś pan prosi pana.
Filip podniósł głowę, i westchnął, co jasno dowodzi, że w sprawie o własność więcéj jest daleko czucia, niżby kto sądził na pierwszy rzut oka; spostrzegłszy dawnego przyjaciela, zawołał zadziwiony:
— Ach! to ty. O! mój drogi Amory jakże kontent jestem, że cię widzę.
Ale Amory był nieczuły na te oznaki przywiązania i zimno i surowo rzekł:
— Czy wiesz co mię do ciebie sprowadza panie Filipie?
— Nie wiem doprawdy, ale to wiem dobrze, że od 5ciu może dni wybieram się do ciebie i nie mogę się zdecydować.
Amory pogardliwie ruszył ustami i uśmiechnął się szydersko.
— W samej rzeczy pojmuję twoje wahanie, rzekł.
— Pojmujesz żem się wahał, rzekł biedny Filip blednąc. A więc wiesz?
— Wiem, panie Filipie, rzekł Amory głosem przerywanym, że p. d’Avrigny włożył na mnie obowiązek zastąpienia go w opiece nad siostrzenicą. Wiem, że wszystko cokolwiek uwłaczać może téj młodéj osobie, obchodzi mię bardzo; wiem żem spotkał ciebie panie Filipie kilka razy chodzącego zbyt czule pod jéj oknami, i wiem że inni również się z tobą spotkali tam; wiem nakoniec, że w tém wszystkiém winą jest twoją, co najmniéj, zbytnia lekkomyślność i dla tego przychodzę, żądać od ciebie mój panie sprawy z podobnego postępowania.
— Mój drogi, odrzekł Filip zamykając książkę, którą czytał i zdecydowany jedną tylko przez chwilę zająć się sprawą, mój drogi, właśnie od kilku dni chciałem cię odwidzieć, żeby o tych drobnych rzeczach pomówić z tobą!
— Co? żeby o tych drobnych rzeczach ze mną pomówić?! zawołał Amory oburzony. I ty nazywasz drobnemi rzeczami to, gdzie idzie o honor, o opinią i o przyszłość całą młodéj kobiety!
— Ależ mój drogi Amory, spodziewam się, że rozumiesz dobrze, że to tylko się tak mówi; właściwie powinienbym powiedzieć, że o wielkich rzeczach chciałem z tobą pomówić, bo prawdziwa namiętność — to wielka rzecz....
— Ach! otóż wreszcie wielkie słowo wyrzekłeś, a więc przyznajesz się, że kochasz Antoninę?
— Filip przybrał minkę jak mógł skruszoną najbardziéj.
— I cóż? rzekł, tak jest, przyznaję się mój kochany.
Amory skrzyżował ręce i podniósł wzrok gniewny do nieba....
— Ale rozumie się w widokach szlachetnych, ciągnął daléj Filip.
— Ty kochasz Antoninę....
— Nie wiem, mój kochany, rzekł Filip, czyś dowiedział się już o tém, że drugi mój wój umarł niedawno, i że tym sposobem mam 50 tysięcy rocznego dochodu.
— Właśnie czas teraz o tém mówić!
— Daruj mi, ale ja sądziłem, że to nie zepsuje sprawy całéj.
— Zapewne, ale jest inna okoliczność co ją bardziéj plącze: ośm miesięcy temu, jeśli przypominasz sobie panie Filipie, kochałeś Magdalenę, równie gwałtowną miłością.
— Niestety! zawołał Filip płaczliwie, otwierasz ranę duszy mojéj i dręczysz sumienie moje i tak już strapione; ale pozwól mi z 10 minut pomówić z tobą, a zobaczysz Amory, że zamiast ganić, pierwszy mnie pożałujesz niezawodnie.
Amory skinął głową na znak, że gotów go słuchać, ale zarazem usta jego ściągnęły się, niby chcąc oznajmić wątpienie.
Naprzód, słowa Ewangelii są prawdziwe „że wiele trzeba odpuścić tym, co kochali wiele;” dlatego i mnie grzechy moje, spodziewam się, odpuszczone będą. — Bo jak mówi nasz wielki Molière, ja jestem bardzo romansowej organizacyi, i mogę powiedzieć, żem kochał często i namiętnie. — A co jeszcze powiększa prawa moje do łaskawości bożéj, to, że dotąd kochałem ciągle bez najmniejszéj z drugiéj strony wzajemności. Tak, co ty już wiesz, kochałem Florencję i Magdalenę, co zresztą żadnéj im przykrości nie sprawiło, ponieważ one nie wiedziały nawet żem ja je kochał. Chyba żeś ty im powiedział sam. Jednakowoż miłość moja, dla Magdaleny nadewszystko, była równie głęboka jak szczera. Nie wierzysz mi Amory może dla tego, że mimo miłość tamtę, zakochałem się po raz trzeci niedawno. O! ale ty nie wiesz wśród jakich mąk, wśród jakich wyrzutów sumienia, powstało to nowe uczucie w sercu mojém. Słuchaj dobrze, co ci powiem, i niechaj słowa moje będą ci nauką, jeśli będziesz kiedy w podobném jak ja położeniu; ja nie poznałem uczucia tego z początku, podobnie jak poprzednią rażą. Gdyby mi kto wspomniał był o niém, byłbym przeczył, gdyby mię przekonał istotnie, sądzę przeląkłbym się sam siebie. — Ale prawie co dzień bywałem u panny Antoniny, mówiłem o Magdalenie, mówiłem o jéj wdziękach, o piękności; mówiąc ciągle o tém, zacząłem spostrzegać, że Antonina równie była wdzięczna i piękna jak jéj kuzynka. Teraz powiedz mi Amory, czy podobna długo patrzeć na tyle wdzięków i piękności tyle, i nie zakochać się aż do szaleństwa?
Amory coraz więcéj zamyślony, głowę miał schyloną, rękę na sercu, i milczał i nie odpowiadał na zapytanie; tylko się uśmiechał z lekka, ale uśmiech ten można było uważać za przytłumione westchnienie. Filip czekał jeszcze na odpowiedź kilka sekund, wreszcie widząc że czeka napróżno, mówił daléj uroczystym tonem:
— A teraz powiem ci, poczem twój biedny i słaby przyjaciel poznał, że kocha.
I wtem miejscu Filip jęknął, ale tak serdecznie, że westchnienie jego słuchacza znikło przy takiej energii zupełnie.
— Naprzód, bez mojej woli i wiedzy nogi mig same niosły zawsze w okolicę ulicy Angouleme. Godzien, czy to idąc do sądu, czy wieczorem do teatru, po godzinie jakiéj chodzenia bez celu, zwykle przybywałem przed dom pana d’Avrigny. A jednak nie spodziewałem się widzieć téj, co panowała duszy mojéj, nie miałem żadnego celu i myśli żadnéj nie miałem. Moc jakaś niewidzialna pociągała mię, popychała, prowadziła — a ta moc, ta potęga czarowana, mój Amory, była to miłość! Tak, poznałem to sam!
Filip znowu przestał nieco, chcąc się przekonać, jakie wrażenie na słuchaczu zrobił ten pierwszy peryod, z którego on sam zupełnie był zadowolony. Ale Amory marszczył tylko już i tak zmarszczone czoło i westchnął powtórnie, ale głębiéj i wyraźniéj niż pierwszą razą.
Filip przypisując to wszystko wpływowi swojej wymowy, tak mówił daléj:
— Drugi symptomat po którym poznałem uczucie moje, była to zazdrość..... Skoro na początku tego miesiąca widziałem że Panna Antonina widoczne Tobie daje pierwszeństwo, przyznam ci się — poczułem przeciw Tobie nienawiść szaloną, nawet przeciw Tobie, co byłeś mi przyjacielem od dzieciństwa. — Ale pomyślałem zaraz, że ty wielbiąc ciągle obraz ukochanéj, a zgasłéj Magdaleny, nie kochałbyś już innéj, bodaj od niéj kochany. (Amory zadrżał) O! widzisz, mówił spiesznie, Filip podejrzenie moje trwało chwilę zaledwo i przekonywasz się, żem ci sprawiedliwość oddał natychmiast. Ale kiedym późniéj zobaczył, że ten nieznośny elegant de Mengis, widocznie pozyskiwał względy istoty, która mimo mą wiedzę, drogą mi była nad wszystko — o! wtedy poczułem w sobie więcéj niż boleść, niż nienawiść, więcéj niż szaleństwo samo! On opierał się poufale o poręcz jéj krzesła, rozmawiał z nią po cichu, i śmiał się z nią; słowem postępował tak, jak tylko ty, przyjaciel jéj dzieciństwa, postępować z nią miałeś prawo. Nie możesz wystawić sobie, co za gniew we mnie wrzał. kiedym spostrzegł te, aż nadto widoczne, znaki wzajemnego ich porozumienia: i wtedy dopiero poznałem że ten gniew — to była miłość... Ale ty mię nie słuchasz Amory?...
Przeciwnie, Amory słuchał aż nadto. Każde słowo Filipa odbijało się bolesnem echem w sercu jego; gorąca krew biła mu na twarz, i biegła gorączkowym taktem w żyłach jego i huczała mu w uszach. — Milczał.
To milczenie niezadowolenia dobiło do reszty Filipa, który z nowym wysileniem tak mówił:
— Ja nie mówię wcale, nie powiadam, żeby to nie miało być zapomnieniem przysiąg dawnych, haniebną zdradą pamięci Magdaleny.... Ale cóż robić? — nie każdy jest tak stały jak ty, nie każdy jest tak nieugięty. Zresztą ona kochała ciebie, ona miała być żoną twoją, miała do ciebie należeć na zawsze; i ty przyzwyczaiłeś się już do téj błogiej myśli, że będziesz mężem Magdaleny. Ja przez chwilę tylko cieszyłem się jakąś nadzieją, ale i tę nadzieję tyś mi odebrał natychmiast. Wiem jednak, że nie mniéj przeto jestem winny, nie mniej przeto płakałem, nie mniéj jęczałem nad błędem moim; i gdybyś mię dziś najprzykrzejsze — mi nazwał słowami, nie będę się skarżył bynajmniéj. Ale pozwól mi jeszcze chwilkę czasu, jednę tylko... Posłuchaj mię, a przekonasz się, że niejedna okoliczność łagodząca walczy może za człowiekiem, który kochając wprzód Magdalenę ośmielił się teraz pokochać Antoninę.
— Słucham, rzekł żywo Amory, przysuwając się z krzesłem do Filipa.
— Naprzód, mówił współzawodnik Cicerona, któremu nie mało pochlebiało to wrażenie jakie sprawił na swym przyjacielu, — naprzód niestałość moja w uczuciach dla Magdaleny nie wyda się może tak wielką, jeśli zechcesz zwrócić uwagę na to, że miłość moja teraźniejsza, skierowana została nie do osoby obcej, ale do téj co żyła od dzieciństwa z Magdaleną, i była jej przyjaciółka, kuzynką, siostrą, to jest niby odbiciem Magdaleny tak, że w każdym jéj ruchu, w każdym wyrazie, co chwila, widzisz w niéj istny obraz zmarłéj dziewicy. Kochać Antoninę jest to, kochać ciągle Magdalenę...
— W części to prawda, rzekł Amory rozważając ostatnie słowa Filipa, a twarz jego mimo woli rozjaśniła się znakomicie.
— Widzisz więc dobrze, zawołał uradowany Filip, sam zgadzasz się, że to co mówię jest prawdą. Teraz, powtóre, przyznasz mi bezwątpienia że miłość jest uczucie najswobodniejsze, najmniéj woli naszej podległe.
— Niestety! prawda, wyrzekł Amory.
— Nie dość na tém, zaczął znowu Filip z rosnącą wymową, nie dość na tém: jeżeli młodość moja i żądza kochania roznieciły we mnie czucie młode i żywe, to powiedz mi, — po trzecie — czy powinienem ten naturalny i prawy popęd poświęcać teoryom konwencyonalnym, których niema w naturze, — przesądom stałości, któréj nie ma między ludźmi i które Bakon byłby do errores fori policzył?...
— Nic słuszniejszego, powiada Amory.
— A więc — mówił Filip zwycięzki wnioskiem swoim, a więc nie będziesz już mię tak ganił, mój kochany Amory? i uniewinniasz wszak miłość moję dla Panny Antoniny?
— Ee! i cóż mię to wreszcie obchodzić może, zawołał Amory czy ty kochasz Antoninę czy nie?
Filip uśmiechnął się z lekka, uśmiechem cudownéj, wysoko o sobie rozumiejącéj głupoty.
— Co do tego, mój drogi Amory, rzekł pieszcząc się, to już mój interes.
— Jakto! zawołał Amory, naraziwszy opinię Antoniny przez swoją nieroztropność, śmiałżebyś mówić jeszcze, że ona ma jakieś dla ciebie przyjazne uczucia?
— Ja nic nie mówię, mój drogi; i jeżeli skompromitowałem ją nieco przez roztrzepanie, (bo sądzę masz na myśli przechadzki moje koło jéj domu) to nigdy nie skompromituję ją słowy.
— Mój Panie Filipie! miałżebyś ty śmiałość powiedzieć mi w oczy, że jesteś kochany?
— Zdaje mi się, że powiedziałbym to raczéj Tobie jako opiekunowi, aniżeli innemu komu.
— Tak, ale nie powiesz tego!
— I dla czegóż nie miałbym powiedzieć, gdyby tak było? rzekł Filip, który zmęczony przez długą rozmowę czuł, że mu krew silniéj niż zwykle do głowy bije.
— Nie powiedziałbyś tego, bo.... bo byś nie śmiał!
— Ale i owszem! powiadam Tobie, gdyby tak było — z czego byłbym dumny, zachwycony, pyszny i szczęśliwy, mówiłbym o tém każdemu, krzyczałbym na całe gardło!.... I dla czegóż bym nie miał wreszcie powiedzieć kiedy tak jest!..
— Jak to! jest! — i śmiesz mówić?..
— Świętą prawdę.
— Śmiesz mówić, że Antonina cię kocha?
— Przynajmniéj to śmiem powiedzieć, że przyjęła moje starania, i nie daléj jak wczoraj...
— I cóż wczoraj? przerwał Amory zniecierpliwiony.
— Pozwoliła mi prosić P. d’Avrigny o jéj rękę.
— To nie prawda! zawołał Amory.
— Jakto nie prawda?! odrzekł Filip zdumiony; wieszże ty, że ty mi kłamstwo zadajesz?
— Dziwne pytanie!
— I zadajesz mi kłamstwo rozmyślnie?
— Bez wątpienia.
— I nie cofniesz téj obelgi, którą na mnie rzucasz, nie wiem dla czego, bez przyczyny, bez powodu?
— Wcale o tém nie myślę.
— Ach! ależ mój Amory, mówił Filip zapalając się coraz bardziéj, być może, że mimo dowody moje jestem w gruncie winny nieco grzechu; ale z przyjaciółmi, a nawet z obcymi, ludzie dobrze wychowani inaczéj sobie postępują. — Gdybyś mi tak zaprzeczył wręcz przed kratką sądową, to co innego; w sądzie to uchodzi; ale tutaj, to obraza, to obelga, której mimo puścić nic mogę, chociaż nawet od ciebie pochodzi.... i jeżeli nie cofniesz....
— Nie tylko nie cofnę nic, zawołał Amory z większą niż pierwéj gwałtownością, ale powtarzam ci, że kłamiesz.
— Słuchaj Amory, wołał w rozpaczy Filip, uprzedzam cię, że jakkolwiek jestem adwokatem, nie mniej przeto będę się bił z tobą jak kto inny.
— I o cóż ci chodzi? czyż nie widzisz, że położenie twoje doskonałe; jam cię obraził, ty wybierzesz broń.
— Broń! dalibóg wszystko mi jedno; nie robię różnicy między niemi, bo nie miałem nigdy w ręku ani pistoletu, ani szpady.
— Ja przyniosę i pistolety i szpady, rzekł Amory, twoi świadkowie wybiorą. Ty powiesz mi tylko godzinę?
— O siódmej zrana, jeśli chcesz.
— Gdzie?
— W lesie bulońskim.
— Aleja?
— De la Muette.
— To dobrze; sądzę że po jednym świadku dosyć będzie ze stron obu: ponieważ tu idzie o opinię młodéj kobiety, trzeba o ile można najciszej wszystko załatwić.
— Jakto? więc ty śmiesz mi mówić, że ja spotwarzyłem Antoninę?
— Ja nic nie mówię wcale. Jutro o 7ej z rana w lasku bulońskim na umówionej alei czekam cię Panie Filipie. Do jutra więc.
— Do jutra Panie Amory, a raczej do wieczora dzisiejszego; bo wszakże dziś czwartek: Panna Antonina przyjmuje u siebie, i niewiem dla bym miał pozbawić siebie przyjemności widzenia dzisiaj.
— Dobrze więc, rzekł Amory, dziś wieczór zobaczymy się z Antoniną, a jutro rano ze sobą się zobaczymy.
I odjechał zły i uradowany od razu.




VI.

Ten wieczór był najprzyjemniejszy i najprzykrzejszy dla Filipa, ze wszystkich wieczorów jakie w towarzystwie Antoniny przepędził. Antonina istotnie była nadzwyczaj grzeczna dla niego, i dla niego tylko. Rudolf nie przyszedł wcale, a Amory zasiadł zaraz do kart, i przegrywał z nadzwyczajną gorączką. Filip więc prawie sam jeden był z Antoniną; a ona nie gniewała się o to wcale....i owszem.
Niekiedy Amory ukradkiem spojrzał na Antoninę i na Filipa, i widział jak się uśmiechają, i rozmawiają po cichu, i za każdym takim rzutem oka przyrzekał sobie, że jutro nie będzie oszczędzał wcale przyjaciela swego Filipa.
Filip zapomniał prawie o pojedynku. Radość i wyrzuty gnębiły go. — Na cóż się zdało, że płakał nad szczęściem swojem — jego tryumf aż nadto był widoczny, musiał więc chcąc nie chcąc znosić go cierpliwie. Prawda, że kiedy Antonina uśmiechała się do niego, mówił sobie, że jutro może nieco za drogo zapłaci za uśmiech ten; prawda że za każdem miłosnem spojrzeniem sąsiadki, widział w dali dwa straszne oczy, któremi jak błyskawicą Amory rzucał na niego. A więc on, nic dobrego wyraźnie zdradzał pamięć biednéj nieboszczki!
Ale nareszcie wspomnienie Magdaleny w przeszłości, i zemsta którą mu groził Amory w przyszłości, wszystko to pomału zniknęło przed jego oczarowanemi oczyma, i on cały oddał się rozkoszy obecnego swego zwycięztwa.
Dopiero kiedy miał odchodzić, kiedy Antonina żegnając go wdzięcznie mu rączkę podała, wtedy dopiero Filip przypomniał sobie wszystkie okoliczności. Wtedy pomyślił, że być może po raz ostatni ją widzi; rozczulił się, i całując tę rączkę atłasową nie mógł się wstrzymać od kilku frazesów czułych i oderwanych.
— Pani! tyle dobroci.... szczęścia tyle.... Ach! jeśli mi los sprzyjać nie będzie, jeśli ulegnę jutro.... wymawiając imię twoje pani; czy nie poświęcisz mi pani nawzajem jednéj myśli — jednego uśmiechu.... westchnienia jednego?...
— Co pan mówi? pytała Antonina zdziwiona i postraszona zarazem.
Ale Filip ostatni raz kłaniając się, ostatni raz spojrzał na nią, i wyszedł tragicznie nie chcąc mówić więcéj, wyrzucając już sobie i tak, że powiedział za wiele.
Antonina, wiedziona wyłącznie niewieściem przeczuciem poszła tam, gdzie stał Amory z kapeluszem już w ręku, i rzekła mu:
— Jutro, pierwszy czerwca; nie zapomniałeś przypadkiem Amory, że mamy się widzieć u p. d’Avrigny?
— Nie, i owszem, rzekł Amory.
— A więc będziemy tam o 10éj jak zwykle?
— Tak o 10éj rzekł Amory roztargniony. Gdybym jednakże do południa jeszcze nie przybył, powiedz z łaski swojéj, p. d’Avrigny, żeby na mnie już nie czekał, bo mnie ważne interessa zatrzymały w Paryżu.
Te proste wyrazy były wymówione tak obojętnie, że Antonina blada i drżąca nie śmiała nalegać więcéj, ale zwróciwszy się do pana de Mengis prosiła go, aby z nią chwilkę chciał jeszcze pozostać. — Wtedy opowiedziała mu te pół-słówka Filipa, i tajemniczość jaką się okrywał Amory, i swoje powierzyła mu domysły. Hrabia porównywając wszystko to, z rozmową jaką rano miał z Amorym, sam także niejaką powziął obawę; ale nic nie mówił, aby nie przestraszyć Antoniny, i śmiał się nawet i obiecał jéj, że jutro zaraz zajmie się tą ważną sprawą, i będzie się widział z obu rostrzepańcami.
Nazajutrz w istocie wyjechał wcześnie i pobiegł naprzód do Hr. Amory; ale Amory, mówiono mu, wyjechał niedawno, konno, bez hałasu, nie mówiąc nikomu dokąd jedzie, w towarzystwie jednego tylko gruma anglika. Wtedy p. de Mengis kazał się wieść co prędzej do Filipa.
Odźwierny domu stał na progu i opowiadał właśnie swemu przyjacielowi, a na prośbę p. de Mengis zaczął da capo, o tém, jako przed godziną może p. d’Auvray wyszedł z swojém patronem, jak ta poważna osoba nie pęk stęplowych papierów dziś niosła, ale parę szpad w jednym, i pudełko z pistoletami w drugim ręku; jak wtedy kazali zawołać dorożki i Auvray skoczył do szanownego powozu wołając na dorożkarza: Do bulońskiego lasku, alleja de la Muette.
P. de Mengis takiż sam rozkaz dał swemu woźnicy, który puścił konie galopem.
Ale było już po wpół do ósméj dobrze, a spotkanie naznaczone, było na 7mą.
W istocie o samej siódmej, Filip i patron jego, którego wybrał na świadka, przybyli na umówione miejsce, wtedy właśnie kiedy Amory zsiadł z konia, a jego przyjaciel Albert wysiadał z pięknego kabryoletu.
Przyjaciel Filipa znał się nieco na tego rodzaju sprawach, i dla tego właśnie sam przyniósł broń swoją, dowodząc, że Filipowi jako obrażonemu służyło prawo użycia własnéj broni.
Albert nie przeczył zupełnie, bo Amory uprzedził go, żeby na wszystkie wymagania przeciwników chętnie przystawał: łatwo więc umówiono się. Stanęło na tém, że mieli bić się na szpady, że do tego użyją broni Filipa.
Poczém Albert wyjął kilka cygar, ofiarował jedno grzecznie patronowi, a kiedy on przyjąć nie chciał włożył je znowu do kieszeni, zapalił swoje i rzekł Amoremu:
— A więc już wszystko przygotowane, będziecie się bić na szpady, polecam ci tego biedaka.
Amory skłonił się, położył na ziemi kapelusz, tużurek, kamizelkę i szelki; Filip zrobił toż samo przez proste naśladowanie; podano Filipowi obie szpady, wybrał sobie jedną, jak gdyby laskę wybierał; drugą podano Amoremu, który przyjął ją bez przesady ale z ukłonem eleganckim.
Potem oba przeciwnicy zbliżyli się ku sobie; skrzyżowano obie szpady w sześciu calach od końca, świadkowie odstąpili jeden na prawo, drugi na lewo mówiąc:
— Daléj! panowie.
Filip nie unosił się wcale, i stanął niezgrabnie ale odważnie; ale od pierwszego razu Amory wytrącił mu szpadę, która wywracając kozły odleciała na 10 kroków w bok.
— Czy doprawdy tak jesteś mocny Filipie? spytał Amory; tymczasem Filip patrzał co się z jego szpadą wyrabia.
— Ha! przepraszam mocno, odpowiedział Filip, alem uprzedził o tém.
— To weźmy pistolety, rzekł Amory, przynajmniéj siła będzie równa.
— Weźmy pistolety, rzekł Filip, który w istocie był gotów na wszystko.
— Ach! rzekł Albert aby cokolwiek chociaż powiedzieć, czy w saméj rzeczy chcesz bić się daléj Amory?
— Spytaj się Filipa.
Albert powtórzył pytanie zwracając je do przeciwników.
— Jakto? czy chcę? rzekł Filip, naturalnie, że chcę. Jestem obrażony, i jeżeli Amory nie przeprosi mię....
— A więc mordujcie się! rzekł Albert; robiłem co mogłem, aby przeszkodzić krwi rozlewowi, nie mam nic do wyrzucenia sobie przynajmniéj.
Wtedy skinął na gmina, i kazał mu potrzymać cygaro; sam miał ponabijać pistolety.
Tymczasem Amory chodził w szerz i wzdłuż ścinając ostrzem miecza swojego główki astrów i jaskiezu.
— Słuchaj Albercie, rzekł Amory, obracając się nagle rozumie się, że ten pan jako obrażony ma pierwszy strzał.
— Dobrze, rzekł Albert, i kończył nabijanie zaczęte, a tymczasem Amory ścinał główki kwiatkom.
Kiedy przygotowania były skończone, zaczęto umawiać się o warunki. Zgodzono się, że oba przeciwnicy stanąwszy na 40 kroków od siebie będą mogli zrobić po 10 kroków każdy i tym sposobem zostanie odległości między niemi 20 kroków.
To postanowiwszy, sekundanci wsadzili dwie laski w ziemię na znak gdzie wstrzymać się należało, ustawili walczących w przyzwoitéj odległości, dali każdemu pistolet w rękę i stanąwszy nie daleko nich, każdy z właściwéj strony, klasnęli trzy razy w rękę, i za trzeciem klasnięciem przeciwnicy postąpili ku sobie.
Zaledwo cztery kroki zrobili, pistolet Filipa wystrzelił. Amory ani drgnął, ale Albert upuścił cygaro i chwycił za kapelusz.
— Co to się stało? spytał Filip, którego niepokoił kierunek kuli jego.
— Stało się mój panie, rzekł Albert kładąc palec w dziurę przebitą w kapeluszu, że jeżeliś celował do mego kapelusza, toś trafił doskonale, jeżeli zaś nie, to djable jesteś niezgrabny, mój panie.
— Co u djabła tam pleciesz! zawołał Amory, na wpół przestraszony, na wpół śmiejący się mimowolnie.
— Mówię, że ja powinienem strzelać do tego pana a nie ty, bo zdaje mi się, że on ze mną się pojedynkuje. Daj mi pistolet, niech się to dzieciństwo raz skończy.
Wszyscy zwrócili oczy na biednego Filipa, który złożywszy ręce przepraszał Alberta tak szczerze, ale zarazem tak komicznie, że nie podobna było wstrzymać się od śmiechu.
W téj samej chwili kareta, wyjechawszy z bocznej allei pędziła w kierunku pojedynkujących się; Hrabia de Mengis na poły wychylony z powozu wołał: Wstrzymajcie, panowie wstrzymajcie! Amory i Filip poznali od razu jego głos.
Amory rzucił pistolet daleko, i zbliżył się do Alberta, on znowu przysunął się do Filipa. Filip trzymał ciągle pistolet w ręku.
— Dajże mi tę broń, rzekł mu kolega jego, przecież jest prawo przeciw pojedynkom.
I wyrwał pistolet Filipowi, który ciągle przepraszał Alberta, chociaż go tamten już dawno nie słuchał wcale.
— Dalibóg! panowie, rzekł Hrabia de Mengis zbliżając się, szczególnie muszę biegać z waszéj przyczyny. Ale Bogu dzięki, przybywam wczas, sądzę; chociaż słyszałem wystrzał już.
— O! tak, mój Boże, to ja panie Hrabio, rzekł Filip, ja się nie znam wcale na broni, przycisnąłem niechcący cyngiel, widać przed czasem, i małom nie zabił pana Alberta, którego istotnie bardzo przepraszam.
— Jakto więc pan się strzelasz z tym panem? pytał Hrabia.
— Nie! z Amorym; ale kula przekręciła się widać w lufie, i nie wiem jakim sposobem celując do niego, trafiłem w pana Alberta.
— Panowie, rzekł Hrabia, sądząc że czas przemówić nieco poważniej w téj sprawie, panowie, pozwólcie mi pomówić nieco z panem Amorym i Filipem.
Patron się skłonił, dandy zapalił inne cygaro, i oba oddalili się na strong. Hrabia, Amory i Filip pozostali we trzech.
— Ach! doprawdy panowie, mówił wtedy pan de Mengis, co znaczy ten pojedynek? czyż natośmy się zgodzili Amory? O cóż się bijecie przez Boga, a jeszcze ty Amory z twoim przyjacielem, Filipem.
— Strzelałem się z p. Filipem, bo p. Filip obraził Antoninę.
— A pan P. Filipie o cóż biłeś się z Amorym?
— Bo Amory mię obraził.
— Obraziłem pana dla tego, żeś kompromitował Antoninę i że p. de Mengis uprzedził mię...
— Za pozwoleniem p. Filipie, rzekł Hrabia, tylko kilka słów powiem Amoremu.
— I owszem p. Hrabio.
— Ale się pan nie oddalaj, wnet będę mówił i z panem.
Filip skłonił się i oddalił na kilka kroków.
— Nie zrozumiałeś mię Amory, powiedział de Mengis, oprócz Filipa któś inny kompromitował także pannę Antoninę.
— Kto inny! zawołał Amory.
— Tak, i ten kto inny, to ty! Filip kompromitował ją chodząc piechotą, a ty Amory jeżdżąc konno wiecznie pod jéj oknami.
— Co pan mówisz! zawołał Amory czyż mógł kto sądzić, że ja mam jakie widoki względem Antoniny?
— Nie tylko mógł, ale sądził tak dalece, że mój synowiec uważa pana za jedynego rzetelnego pretendenta do ręki panny Valgenceuse i że ustępuje przed tobą a nie przed Filipem.
— Przedemną panie! wołał Amory osłupiały, przedemną! I mogli myśléć.....
— No! i cóż w tém wszystkiém dziwnego.
— I pan mówisz, że ustępuje przedemną?....
— Tak, chyba, że wyraźnie oświadczysz, że żadnych nadziei ani myśli nie masz względem panny Antoniny.
— Nie! panie, rzekł Amory widocznie powściągając sam siebie, ja zrobię lepiéj daleko, niech pan się na mnie spuści zupełnie. — Ja długo myśleć nie lubię i jeszcze dziś przekonasz się pan, czy byłem godny jego zaufania i rady, jaką zdaje mi się, udzieliłeś mi pan w téj chwili.
I Amory kłaniając się Hrabiemu chciał odejść.
— I cóż Amory, zaczął znowu Hrabia, idziesz już, i nie powiesz ani słowa do Filipa.
— Prawda rzekł Amory, muszę go przeprosić.
— Proszę pana, rzekł Hrabia do Filipa.
— Mój kochany Filipie, mówił Amory, kiedyś już strzelał do mnie, a przynajmniéj w tę strong gdzie ja stałem, teraz mogę ci powiedzieć, że z całego serca żałuję, żem cię obraził.
— E! mój przyjacielu, zawołał Filip, ściskając jego rękę, Bóg widzi żem nie pragnął twojéj śmierci; oczywisty dowód, żem trafił w kapelusz świadka twego; chociaż i za tę niezręczność żałuję szczerze.
— No! to co innego, miło mi słyszeć te wasze słowa. Teraz uściśnijcie się za ręce i niech się wszystko zakończy.
I ścisnęli się z uśmiechem.
— Panie Hrabio, rzekł Amory, zdaje mi się, pan chciał mówić z samym Filipem. — Oddalam się więc wypełnić postanowienie moje.
Amory odszedł z wolna jako człowiek, co czuje całą wagę postanowienia swojego; kilku słowy podziękował Albertowi, siadł na koń i poskoczył galopem.
— A teraz kiedyśmy sami, rzekł Hrabia do Filipa, powiem panu po cichu, że p. de Leoville słusznie zrobił panu uwagę, że postępowanie pana kompromitowało Antoninę. Niechby się jeszcze jeden zdarzył wypadek taki jak dzisiejszy, a wątpię bardzo, czy Antonina przy całéj piękności i majątku mogłaby dostać męża, nawet.
— Panie Hrabio, rzekł Filip, tylko co przyznałem się do winy, i teraz gotówem powtórzyć toż samo; aleja wiem jak naprawić to złe, którem wyrządził. — Ja, panie Hrabio, namyślam się nim co przedsięwezmę, ale jak co raz postanowię, niezawodnie do skutku doprowadzę. Panie Hrabio, mam zaszczyt pożegnać go najuprzejmiéj.
— Ale cóż pan chcesz zrobić? pytał p. de Mengis zatrwożony tą poważną miną Filipa, i bojąc się czy pod tą powagą nie kryje się jakie dzieciństwo znowu.
— Będziesz pan zadowolony ze mnie, oto, co mogę teraz panu powiedzieć.
I kłaniając się nizko oddalił się, zostaw ująć p. de Mengis w zadumieniu.
— Mój drogi, mówił Filip do swego towarzysza, musisz mi wielką wyrządzić przysługę, pójdziesz piechotą do rogatek, ztamtąd omnibusem pojedziesz, a dorożkę zostawisz mi tutaj, bo mam dużo dziś jeszcze zrobić kursów. Spodziewam się po twojéj przyjaźni, że mi nie odmówisz téj łaski.
— Ho! panie, rzekł Albert trzymając ciągle pistolet w ręku, czy pan myślisz tak odejść nie pozwoliwszy wystrzelić do siebie?
— Ach! prawda, rzekł Filip, przepraszam pana, zapomniałem zupełnie. Gdyby pan zmierzył odległość....
— Nie trzeba, rzekł Albert, dobrze pan stoisz; tylko się pan nie ruszaj.
Filip widząc, że Albert mierzy do niego, wyprostował się jak żerdź.
— E! oh! co pan robisz! krzyknęli razem p. de Mengis i patron, rzucając się ku Albertowi.
Ale ledwo kilka kroków zrobili, Albert strzelił, i kapelusz Filipa toczył się już po trawie, przebity właśnie w tém samem miejscu, gdzie Filip trafił Alberta.
— A teraz panie Auvray, rzekł śmiejąc się elegant, a teraz kwita z nami; możesz pan odjechać, jeśli chcesz.
Filip nie dał sobie tego dwa razy powtarzać; podniósł kapelusz, skoczył do dorożki, powiedział słów parę dorożkarzowi po cichu, i poleciał. Wtedy Albert zbliżył się do patrona, ofiarował mu cygaro i miejsce w kabryolecie. Prawnik przyjął obie propozycje; a ponieważ powóz był na drugim końcu allei, pożegnawszy więc Hrabiego i odeszli wziąwszy się pod ręce.
— Do prawdy, mówił do siebie p. de Mengis idąc do swojej karety, sądzę dalibóg, że pokolenie co po nas nastąpi, to istne pokolenie waryatów.




VII.

W godzinę potem, tak około wpół do jedenastéj, Amory konno stanął przed mieszkaniem p. d’Avrigny: jechał szybko, dla tego bez wątpienia aby szlachetne postanowienie jakie był uczynił, nie straciło swéj mocy wśród zbyt długiéj i powolnéj drogi.
W tym samym prawie czasie Antonina przyjechała powozem i zatrzymała się przed domem.
Amory zsiadł z konia i podał rękę Antoninie pomagając jéj wysiąść. Zobaczywszy go, młoda dziewica nie mogła powściągnąć okrzyku radości i na blade dotąd jéj lica nagły wystąpił rumieniec.
— To ty Amory, zawołała. Ale, mój Boże! tyś tak blady! możeś raniony.
— Nie, Antonino uspokój się; ani ja ani Filip.... Antonina skończyć mu nawet nie dała.
— Ale zkąd ta ponurość, i takie zamyślenie co znaczy?
— Mam jedną ważną rzecz objawić p. d’Avrigny.
— Ach! westchnęła Antonina, i ja także. Idźmy na górę, wuj czeka na nas.
I w milczeniu, wprowadzeni przez Józefa, weszli do pokoju, w którym oczekiwał na nich p. d’ Avrîgny.
Kiedy stanęli przed nim oboje, kiedy starzec pocałował Antoninę w czoło i podał rękę młodzieńcowi, postrzegli oboje że był tak zmieniony i wątły, iż mimo woli wykrzyknik zadziwienia rwał im się z piersi, i oczy ich spotkały się, i w oczach tajemne mówiły obawy. Ale o ile widok ten smucił ich i niepokoił, o tyle pan d’Avrigny wydał się im spokojny. Oni zostawali na świecie i byli smutni; on śmierci co chwila wyglądał i radował się temu.
— I otóż jesteście, moje dzieci kochane, rzekł do nich p. d’Avrigny, czekałem na was z wielką niecierpliwością; szczęśliwy jestem że widzę was, i z prawdziwą radością poświęcam dla was dzień cały. O! ja was bardzo kocham, wierzcie mi; wyście tak młodzi piękni i dobrzy oboje. Ale co wam jest! Czoła wasze pochmurzyły się nieco? czy was smuci, że wasz ojciec stary pożegna się z wami niezadługo?
— O! jeszcze długo będziesz z nami ojcze, zawołał Amory, zapominając, że mówi do człowieka, co do innych ludzi już nie jest podobny; ale i ja mam, z swojéj strony ważną sprawę przedstawić tobie mój ojcze, i zdaje mi się, że i Antonina także o czemś pragnie z tobą pomówić, nie mniej ważném.
— To dobrze! moje dobre dzieci, mówił p. d’ Avrigny, przybierając zwykłą sobie powagę. Chodźcie, siądźcie koło mnie, ot tu Antonino na tém krześle, a ty Amory z téj strony. Podajcie mi ręce. Wszak dobrze nam tak we troje? i czas tak cudowny, niebo czyste, a naprzeciw nas drogi grób Magdaleny.
Oboje młodzi razem spojrzeli na ten grób, i zdało się, że w spojrzeniu tém czerpali nową odwagę; ale milczeli oboje.
— I cóż? każde z was ma mi cóś powiedzieć? dobrze, będę was słuchał; zacznij Antonino kochana!
— Ale.... wyrzekła Antonina zakłopotana.
— Tak, rozumiem, Antonino, rzekł Amory powstając żywo; przepraszam cię, wychodzę.
Antonina rumieniła się i bladła naprzemian, wyjąkała kilka słów niby przepraszając go, ale nie starała się wcale zatrzymywać; to też Amory wyszedł do sąsiedniego pokoju a p. d’Avrigny odprowadził go wzrokiem pełnym czułości.
— I cóż? Antonino mówił p. d’Avrigny, zwracając oko na dziewicę, i cóż? dziecię moje, mów czego pragniesz odemnie.
— Mój dobry wuju, rzekła Antonina, drżącym głosem, utkwiwszy oczy w ziemię; mówiłeś mi nieraz, że najgorętszém życzeniem twojém jest widzieć mię połączonę z człowiekiem co by mig szanował i którego jabym kochała. Długo się wahałam, długo czekałam. Ale doświadczyłam nie raz, że są położenia tak trudne, iż młoda dziewica sama sobie zostawiona w niemałym znajduje się kłopocie. I dla tego uczyniłam wybór już; nie znakomity, nie świetny, ale taki co mi ręczy przynajmniéj że będę kochaną, i ułatwi wypełnienie świętych powinności żony. — Ty znasz dobrze tego, którego mi rozum mój wskazał drogi ojcze, (mówiła Antonina coraz słabszym głosem, i spojrzała na grób Magdaleny pragnąc wzmocnić niknącą już odwagę) — jest to p. Filip Auvray.
Doktór pozwolił mówić Antoninie, nie przerywając jéj, ani ośmielając zupełnie; tylko oko jego pełne dobroci i ojcowskiego przywiązania patrzało na nią, a uśmiech dobrotliwy ożywiał usta na wpół otwarte mające tylko co zabrzmieć słowem.
— Pan Auvray! i z pomiędzy wszystkich co cię otaczają wybrałaś Filipa Auvray?
— Tak mój wuju, wyrzekła Antonina.
— Ale zdaje mi się moje dziecię, zarzucił p. d’Avrigny, zdaje mi się, że nieraz mówiłaś mi, że w twoich oczach postępowanie tego człowieka nie miało wcale nic poważnego; a nawet jeśli mię pamięć nie myli, żartowałaś sobie nieraz z biednego zakochanego, który się męczył na próżno.
— Tak mój wuju, ale zmieniłam teraz zdanie; ta miłość stała, choć bez nadziei, to poświęcenie wieczne choć drobiazgowe, wszystko to wzruszyło mię nareszcie i powtarzam ci wuju mój....(i te słowa wymówiła nieco pewniejszym już głosem) jestem gotowa być jego żoną.
— Dobrze rzekł p. d’Avrigny, i ponieważ postanowiłaś to już...
— Tak mój ojcze, odrzekła Antonina, postanowiłam, nieodzownie — i łzy puściły się z oczu, i szlochać zaczęła.
— Przejdź moje dziecię do tamtego pokoju, rzekł p. d’Avrigny; trzeba żebym także i jego posłuchał, i on ma cóś ważnego mi objawić jak mówił. Ja cię zawołam nie długo i pomówimy o wszystkiém.
I wtedy p. d’Avrigny ujął tę młodą i piękną głowę zalaną łzami, w obie ręce z wolna przybliżał do niéj usta swoje, i na czole jéj złożył pocałunek pełen czułości.
Potem kiedy już wyszła, głośno przywołał młodzieńca.
Amory wszedł.
— Chodź mój synu, rzekł mu, pokazując miejsce na którem już przed chwilą był siedział, i powiedz mi co masz powiedzieć.
— W kilku słowach opowiem panu, nie to co mię tu sprowadza, bo jedynie w chęci widzenia ciebie panie przybyłem tutaj — ale o czém chciałem pomówić z panem.... Amory starał się mówić głosem pewnym, a przecież zacinał się i męczył, choć słowy nie wielu.
— Mów, synu mój, rzekł p. d’Avrigny, spostrzegając w głosie młodzieńca też same oznaki pomieszania, które już spostrzegł w głosie Antoniny. — Mów, słucham cię z całej duszy.
— Mimo młodość moją, mówił daléj Amory z nowém wysileniem, raczyłeś mię pan uczynić opiekunem Antoniny, abym twoje przy niéj miejsce zastąpił.
— Prawda, bo widziałem w tobie braterską dla niéj życzliwość.
— Dodałeś pan nawet, że upoważniasz mię do tego, abym między młodymi ludźmi, memi znajomémi, wyszukał takiego coby godnym jéj był pod każdym względem.
— I to prawda.
— Otóż, panie, mówił daléj Amory zastanowiwszy się dobrze i dojrzale rozważywszy wszelkie względy, imienia i majątku, przychodzę prosić pana o rękę siostrzenicy pana dla... (Amory zatrzymał się nie będąc w stanie słowa wyrzec).
— Dla kogo? spytał d’Avrigny; a tym czasem Amory patrzał grób Magdaleny.
— Dla vicehrabi Rudolfa de Mengis.
— Dobrze, rzekł p. d’Avrigny, pytanie jest ważne i warto zastanowić się nad niem. Potem odwracając się:
— Antonino! zawołał.
Antonina bojaźliwie otworzyła drzwi i weszła.
— Chodź tutaj dziecię moje, mówił do niéj p. d’Avrigny podając jéj rękę, a drugą zatrzymywał młodzieńca na miejscu, chodź, siadaj tu, i podaj mi rękę twoją.
I ujął jéj rękę w swą dłoń, a w drugiéj cisnął rękę młodzieńca, i patrzał na nich kilka minut. Oni milczeli i trwożyli się wzajemnie. Potem uścisnął ich z kolei.
— Śliczne są serca wasze, rzekł, i natury wasze szlachetne są, dzieci moje i dla tego nieskończenie cieszę się z tego, co się zdarzyło.
— Ale cóż się stało? spytała Antonina lękliwie.
— Stało się, że Amory cię kocha, i ty kochasz go moja droga.
Oboje krzyknęli w zadziwieniu i chcieli powstać.
— Pozwólcie mówić ojcu, starcowi umierającemu, zaczął d’Avrigny z szczególną uroczystością. Nie przerywajcie mi; i ponieważ jesteśmy we troje tak, jakeśmy byli przed 9cią miesiącami, kiedy nas Magdalena opuściła, pozwólcie mi opowiedzieć historyę serc waszych przez te 9 miesięcy. — Ja czytałem wszystko coś ty pisał Amury; ja słyszałem coś ty mówiła Antonino. W samotności mojéj badałem was pilnie i uważnie; a po takiém burzliwém życiu, jakie się podobało Bogu zesłać na mnie, znam się już nie tylko na chorobach co stanowią cierpienie ciała, ale i na namiętnościach, które są duszy cierpieniami. I powtarzam wam, wy kochacie się nawzajem, i to szczęściem jest waszém i ja wam winszuję tego z całego serca dzieci moje; a jeżeli jeszcze nie wierzycie sercom waszym, posłuchajcie mnie przez chwilę.
Oboje młodzi milczeli, niby z kamienia; p. d’ Avrigny mówił daléj:
— Znam twoje serce Amory, znam jego prawość i szczerość. Po śmierci córki mojéj obciąłeś sobie życie odebrać koniecznie, a odjeżdżając miałeś istotną nadzieję, że umrzesz niezawodnie. W pierwszych twoich listach widać zupełny wstręt do życia. — Wzrok swój utopiłeś w samym sobie, nigdyś go nie zwracał na zewnątrz. Ale pomału przedmioty zewnętrzne zaczęły ciebie zajmować. Dar podziwiania, zapał który tak mocne mi jeszcze korzeniami trzyma się dwudziestoletniéj duszy, odżył na nowo i zakwitł życiem w twéj piersi. — Wtedy samotność zaczęła cię nudzić już i zacząłeś myśleć o przyszłości. Twoja uczuciowa natura mimo twój wiedzy wołała miłości; a ponieważ wspomnienia miały zawsze niezwykle na ciebie wpływy, dla tego też w marzeniach twoich przedstawiała ci się przed innemi osoba, którąś widywał od dzieciństwa, do któréj przywiązałeś się oddawna. — I właśnie do wygnania twojego dochodził jedynie głos téj przyjaciółki, dzieciństwa; a słowa jéj były tak słodkie i powabne, że nie mogłeś oprzeć się im, i pędzony nudą wróciłeś do Paryża, do tego świata, z którym przed dziewięcią miesiącami robiłeś rozbrat na wieki. — Tu, upojony obecnością téj, co była światem całym dla ciebie, pobudzany przez zazdrość, zacząłeś walczyć przeciwko sobie samemu.
Ale upór jeszcze bardziéj drażnił uczucie, a przypadkowe wypadki wyświeciły ci własne twoje położenie wtedy właśnie, kiedyś się najmniéj tego spodziewał. Wtedy ze strachem spojrzałeś W serce twoje i zawstydzony słabością własną, przekonany, że walcząc dłużéj łatwo ulegnąć możesz w téj walce, chwyciłeś się ostatecznego środka, środka jaki ci rozpacz podała: przyszedłeś prosić mię o rękę Antoniny dla Rudolfa de Mengis.
— Dla Rudolfa de Mengis! zawołała Antonina.
— Tak dla Rudolfa de Mengis. Tyś wiedział, że ona go nie kocha; być może miałeś jakiś, niby cień nadziei, że kiedy ja przedstawię jéj to małżeństwo, ona przyzna mi się nareszcie, że ciebie pokochała nad wszystko.
Amory zakrył twarz rękoma, i westchnął głęboko.
— 1 cóż? czyż nie tak było? pytał wreszcie p. d’Avrigny, czy nie dobrzem zrobił sekcyę serca twojego, i analizę uczyć twoich? Tak było Amory; i powinieneś dumnym być z tego, bo te uczucia godne są prawego młodzieńca, i serce takie w uczciwéj piersi bije.
— O mój ojcze, mój ojcze! wołał Amory, napróżnobym chciał ukryć przed tobą cokolwiek, nic nie ujdzie wzroku twego; i oko twoje widzi najskrytsze zakątki duszy.
— Ty Antonino, to co innego zupełnie, mówił daléj p. d’Avrigny, odwracając się ku niéj, ty kochasz go, odkąd go znasz.
Antonina zadrżała i ukryła zapłonione swoje oblicze na piersiach p. d’Avrigny.
— Nie zapieraj się dziecię moję; miłość twoja ukryta zbyt była wzniosła i zbyt szlachetna abyś się rumienić za nią powinna. I biedne serce twoje cierpiało nie mało! niepoznane, opuszczone tak w cieniu, zazdrosne i oburzające się o tę zazdrość samo na siebie, ono męczyło się i wyrzucało sobie to, co najświętszego jest na świecie — miłość dziewiczą. O! ty wiele wycierpiałaś! i nie miałaś świadka cierpień twoich, i powiernika łez twoich nie miałaś, i nikt cię nie wsparł w chwili słabości, nikt nie szepnął bodaj jednego słowa odwagi. Tylko wuj twój, patrząc nieraz na ciebie zapłakał gorzko. On widział i podziwiał twoje bohaterskie milczenie; on nie raz otworzył ci życzliwe ramiona i wzdychając tulił do swej piersi. — Wszystko coś ty uczyniła piękne i wzniosłe jest! — Nawet kiedy Bóg powołał do siebie twoję rywalkę, siostrę twoją, jeszcze wtedy wyrzucałaś sobie najmniejszą nadzieję, jakby zbrodnię jaką. A jednak Amory cierpiał; jego cierpienie bolało cię, i nie mogłaś nie pocieszać go ile było w twéj mocy: i stałaś się siostrą miłosierną dla jego schorzałéj duszy. Potem ujrzałaś go znowu, i odtąd walka stała się przykrzejszą i boleśniejszą. Wreszcie zobaczyłaś, że i on kocha ciebie, i aby temu ostatniemu oprzeć się odkryciu, aby zostać wierną wielkim marzeniom zaparcia się samego siebie dla zmarłych, chciałaś zatracić życie swoje, chciałaś oddać je pierwszemu lepszemu, chciałaś się oddać Filipowi, byle tylko uniknąć tego którego kochać nie śmiałaś bez wyrzutu. I nie pomyślałaś o tém że postępując tak, nieuszczęśliwiałaś Filipa, zadawałaś cios śmiertelny drugiemu i poświęcałaś własne twoje serce, na które zresztą oddawna jak na ofiarę patrzałaś.
Ale na szczęście mówił P. d’Avrigny poglądając na nich z kolei, na szczęście ja jestem jeszcze z wami, ją mogę wam odkryć to, czemu sami wierzyć nie chcecie; mogę nie pozwolić wam stać się ofiarą własnego kłamania sobie samym: mogę zniszczyć to nieporozumienie wzajemne mówiąc wam, że wy, szczęśliwe dzieci, kochacie siebie oddawna!...
P. d’Avrigny zatrzymał się nieco, poglądając to na jedno z nich to na drugie; a oni oboje pomieszani, z bijącém sercem, ze spuszczonemi oczyma, nie śmieli spojrzeć ani na niego ani samych siebie, wzajemnie.
Doktór uśmiechnął się, i zaczął mówić znowu tonem pełnym uczucia i ojcowskiéj tkliwości.
— I teraz jesteście przedemną, dzieci moje drogie, ale usta wasze nieme i czoła wasze schylone, bo jeszcze sądzicie żeście winni, i boicie się czy nie potępię was. Ach! ależ właśnie te skrupuły was tłumaczą, i te wyrzuty usprawiedliwiają was. Nie, niechaj anielskie serca wasze nie żałują tego, że pokochały się wzajemnie. Nie! wy nie obrażacie ukochanéj naszéj umarłéj, na któréj grób patrzymy ztąd. Z wysokości, z któréj ona patrzy teraz na nas, nie widać drobnych namiętności, i zazdrość już niknie ziemi téj, i przebaczenie Magdaleny, jest niezawodnie zupełniejsze i nie tak osobiste jak moje. Bo, jeżeli trzeba ci to powiedzieć Amory, mówił doktór zniżając nieco głos, jeżeli trzeba odkryć przed wami duszę człowieka, który wcale bez prawa został waszym sędzią — zobaczylibyście, że ja was usprawiedliwiam tak chętnie, bo czuję jakąś radość z próżności idącą i zazdrosny w sobie czuje egoizm. W saméj rzeczy ja także nie próżen jestem winy, i mniéj od was mam prawa chełpić się z tego, że przecież sam jeden tylko pójdę połączyć się z córką moją. A przecież robię tak, i myślę z pewną pociechą, że ona dziewica na ziemi, dziewica w niebiesiech, do mnie wyłącznie należeć będzie, i pozna że ja najwięcéj ją kochałem. Ale to źle, to niesprawiedliwie z méj strony, mówił daléj niby do siebie, potrząsając głową; ojciec jest stary, kochanek pełen młodości. Jam przebiegł już długą i bolesną drogę żywota, i dobiegam kresu drogi mojéj.
Wy, wy żyjecie od wczoraj dopiero, wy zaczynacie dopiero drogę waszą; na was czeka przyszłość cała, i w wieku waszém nie umiera się z miłości ale się żyje nią. — A wiec dzieci moje, niech was wstyd nie wstrzymuje, niech was wyrzuty nie dręczą; przestańcie walczyć przeciwko sobie samym, i przeciw Bogu nie walczcie. Nie potępiajcie młodości waszej, i potęgi serc waszych Dość już opieraliście się, cierpieliście dość, i odpokutowali. Puśćcie się śmiało w przeszłość, gdzie was czeka miłość i szczęście, i chodźcie tu, w moje objęcia, przytulcie się do mego serca, ja was uściskam w imieniu Magdaleny, i pobłogosławię w jéj imieniu.”
Młodzi oboje przypadli do nóg starca, a on wsparł obie ręce na ich głowach schylonych, i wzniósł oczy do nieba; a w oczach błyszczała radość niewysłowiona. A oni tymczasem, nie powstając, z bojaźnią na twarzy, pytali się drżącym głosem.
— A więc to prawda, żeś ty mię kochała oddawna Antonino!
— Więc miłość twoja nie jest marzeniem?
— O! patrz na radość moją — rzekł on.
— O! na łzy moje patrz! rzekła ona.
I przez chwil kilka, tylko wyrazy urwane wydobywały się z piersi, i ręce ściskały się wzajemnie, i wzrok tonął we wzroku; a starzec, co już zstępował do grobu błagał Boga o błogosławieństwo dla tych, co dopiero żyć mieli zacząć na święcie.
— Oszczędzajcie mię, dzieci drogie, rzekł doktór; teraz jestem zupełnie szczęśliwy, bo was zostawiam szczęśliwych. — Ale nie mamy czasu wiele do stracenia, ja też szczególnie; mnie więcéj się może więcéj spieszy niż wam. Ślub wasz będzie w tym miesiącu, ja nie mogę opuścić Ville-d’Avray i nie chcę, ale zostawię Panu de Mengis zupełne pełnomocnictwo, i potrzebne poszlę mu rozporządzenia. Wy myślcie tylko o miłości swéj. Ale, za miesiąc, pierwszego Sierpnia, przywieziesz mi swoją żonę, Amory, i znowu, cały dzień przepędzicie ze mną tak jak dziś.
Amory i Antonina za całą odpowiedź całowali ręce starca i oblewali je łzami.
Ale w téj chwili usłyszeli jakiś szmer w przedpokoju, drzwi się roztworzyły i Józef wszedł.
— Co to jest? spytał p d’Avrigny, któż tam przychodzi?
— Proszę Pana rzekł Józef, to jakiś pań przyjechał i pragnie koniecznie widzieć się z Panem. Powiada, że idzie o szczęście Panny Antoniny: Piotr i Jakób, zaledwo go mogli zatrzymać, chciał wejść mimo ich oświadczenia, że wejść nie wolno. O! idzie tu.
W rzeczy saméj Filip Auvray, wpadł; czerwony i zadyszany, skłonił się Panu d’Avrigny i Antoninie, i podał rękę Amoremu.
Józef, na skinienie P. d’Avrigny oddalił się.
— Ach to ty mój biedny Amory, rzekł, bardzo kontent jestem, żeś mię wyprzedził: przynajmniéj będziesz mógł powiedzieć Panu Hrabiemu de Mengis, w jaki sposób Filip Auvray, naprawia złe, które przez nierozsądek swój popełnia.
Amory spojrzał ukradkiem na Antoninę.
Filip uroczyście postąpił ku p. d’Avrigny.
— Panie, rzekł mu, naprzód przepraszam nieskończenie pana, że ośmieliłem się stanąć przed nim w tak zaniedbanym ubraniu z kapeluszem bez dna; ale wśród okoliczności które mię tu przywiodły, nie mogłem zwlekać ani chwili. — Mam zaszczyt prosić pana, o rękę siostrzenicy Pana, Panny Antoniny de Valgenceuse.
— A ja Panie, rzekł doktór, mam zaszczyt prosić pana na ślub panny Antoniny de Valgenceuse z Panem Hrabią Amory de Leoville, który odbędzie się między 25 i 30 tego miesiąca.
Filip krzyknął tylko przeraźliwie, w rozpaczy; potem, nie żegnając się, nie ukłoniwszy się, nie wyrzekłszy ani słowa, wybiegł z pokoju i skoczył do dorożki prawie w przystępie szaleństwa.
Nieszczęśliwy Filip, według swego zwyczaju, spóźnił się tylko pół godziny.




Zakończenie.

Pierwszego Sierpnia, Amory i Antonina w swojem mieszkaniu przy ulicy des Mathurins, wśród szczebiotania i pieszczot dziecinnych, zapominali że południe się zbliża. Nic dziwnego: wczoraj odbyły się ich zaślubiny.
— Ale, mój drogi Amory, mówiła Antonina, trzeba jednak jechać: niedługo dwunasta, a wuj czeka na nas.
— Już nie czeka, odezwał się głos Józefa starego. P. d’Avrigny od kilku dni czuł się bardzo słabym, ale wyraźnie zabronił donosić o tém panstwu, nie chcąc im sprawić najmniejszéj przykrości. Wczoraj o 4ej po południu zakończył życie.
Właśnie o téj saméj godzinie kapłan błogosławił młodą parę.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.