Amaury de Leoville/Tom III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

W godzinę potem, tak około wpół do jedenastéj, Amory konno stanął przed mieszkaniem p. d’Avrigny: jechał szybko, dla tego bez wątpienia aby szlachetne postanowienie jakie był uczynił, nie straciło swéj mocy wśród zbyt długiéj i powolnéj drogi.
W tym samym prawie czasie Antonina przyjechała powozem i zatrzymała się przed domem.
Amory zsiadł z konia i podał rękę Antoninie pomagając jéj wysiąść. Zobaczywszy go, młoda dziewica nie mogła powściągnąć okrzyku radości i na blade dotąd jéj lica nagły wystąpił rumieniec.
— To ty Amory, zawołała. Ale, mój Boże! tyś tak blady! możeś raniony.
— Nie, Antonino uspokój się; ani ja ani Filip.... Antonina skończyć mu nawet nie dała.
— Ale zkąd ta ponurość, i takie zamyślenie co znaczy?
— Mam jedną ważną rzecz objawić p. d’Avrigny.
— Ach! westchnęła Antonina, i ja także. Idźmy na górę, wuj czeka na nas.
I w milczeniu, wprowadzeni przez Józefa, weszli do pokoju, w którym oczekiwał na nich p. d’ Avrîgny.
Kiedy stanęli przed nim oboje, kiedy starzec pocałował Antoninę w czoło i podał rękę młodzieńcowi, postrzegli oboje że był tak zmieniony i wątły, iż mimo woli wykrzyknik zadziwienia rwał im się z piersi, i oczy ich spotkały się, i w oczach tajemne mówiły obawy. Ale o ile widok ten smucił ich i niepokoił, o tyle pan d’Avrigny wydał się im spokojny. Oni zostawali na świecie i byli smutni; on śmierci co chwila wyglądał i radował się temu.
— I otóż jesteście, moje dzieci kochane, rzekł do nich p. d’Avrigny, czekałem na was z wielką niecierpliwością; szczęśliwy jestem że widzę was, i z prawdziwą radością poświęcam dla was dzień cały. O! ja was bardzo kocham, wierzcie mi; wyście tak młodzi piękni i dobrzy oboje. Ale co wam jest! Czoła wasze pochmurzyły się nieco? czy was smuci, że wasz ojciec stary pożegna się z wami niezadługo?
— O! jeszcze długo będziesz z nami ojcze, zawołał Amory, zapominając, że mówi do człowieka, co do innych ludzi już nie jest podobny; ale i ja mam, z swojéj strony ważną sprawę przedstawić tobie mój ojcze, i zdaje mi się, że i Antonina także o czemś pragnie z tobą pomówić, nie mniej ważném.
— To dobrze! moje dobre dzieci, mówił p. d’ Avrigny, przybierając zwykłą sobie powagę. Chodźcie, siądźcie koło mnie, ot tu Antonino na tém krześle, a ty Amory z téj strony. Podajcie mi ręce. Wszak dobrze nam tak we troje? i czas tak cudowny, niebo czyste, a naprzeciw nas drogi grób Magdaleny.
Oboje młodzi razem spojrzeli na ten grób, i zdało się, że w spojrzeniu tém czerpali nową odwagę; ale milczeli oboje.
— I cóż? każde z was ma mi cóś powiedzieć? dobrze, będę was słuchał; zacznij Antonino kochana!
— Ale.... wyrzekła Antonina zakłopotana.
— Tak, rozumiem, Antonino, rzekł Amory powstając żywo; przepraszam cię, wychodzę.
Antonina rumieniła się i bladła naprzemian, wyjąkała kilka słów niby przepraszając go, ale nie starała się wcale zatrzymywać; to też Amory wyszedł do sąsiedniego pokoju a p. d’Avrigny odprowadził go wzrokiem pełnym czułości.
— I cóż? Antonino mówił p. d’Avrigny, zwracając oko na dziewicę, i cóż? dziecię moje, mów czego pragniesz odemnie.
— Mój dobry wuju, rzekła Antonina, drżącym głosem, utkwiwszy oczy w ziemię; mówiłeś mi nieraz, że najgorętszém życzeniem twojém jest widzieć mię połączonę z człowiekiem co by mig szanował i którego jabym kochała. Długo się wahałam, długo czekałam. Ale doświadczyłam nie raz, że są położenia tak trudne, iż młoda dziewica sama sobie zostawiona w niemałym znajduje się kłopocie. I dla tego uczyniłam wybór już; nie znakomity, nie świetny, ale taki co mi ręczy przynajmniéj że będę kochaną, i ułatwi wypełnienie świętych powinności żony. — Ty znasz dobrze tego, którego mi rozum mój wskazał drogi ojcze, (mówiła Antonina coraz słabszym głosem, i spojrzała na grób Magdaleny pragnąc wzmocnić niknącą już odwagę) — jest to p. Filip Auvray.
Doktór pozwolił mówić Antoninie, nie przerywając jéj, ani ośmielając zupełnie; tylko oko jego pełne dobroci i ojcowskiego przywiązania patrzało na nią, a uśmiech dobrotliwy ożywiał usta na wpół otwarte mające tylko co zabrzmieć słowem.
— Pan Auvray! i z pomiędzy wszystkich co cię otaczają wybrałaś Filipa Auvray?
— Tak mój wuju, wyrzekła Antonina.
— Ale zdaje mi się moje dziecię, zarzucił p. d’Avrigny, zdaje mi się, że nieraz mówiłaś mi, że w twoich oczach postępowanie tego człowieka nie miało wcale nic poważnego; a nawet jeśli mię pamięć nie myli, żartowałaś sobie nieraz z biednego zakochanego, który się męczył na próżno.
— Tak mój wuju, ale zmieniłam teraz zdanie; ta miłość stała, choć bez nadziei, to poświęcenie wieczne choć drobiazgowe, wszystko to wzruszyło mię nareszcie i powtarzam ci wuju mój....(i te słowa wymówiła nieco pewniejszym już głosem) jestem gotowa być jego żoną.
— Dobrze rzekł p. d’Avrigny, i ponieważ postanowiłaś to już...
— Tak mój ojcze, odrzekła Antonina, postanowiłam, nieodzownie — i łzy puściły się z oczu, i szlochać zaczęła.
— Przejdź moje dziecię do tamtego pokoju, rzekł p. d’Avrigny; trzeba żebym także i jego posłuchał, i on ma cóś ważnego mi objawić jak mówił. Ja cię zawołam nie długo i pomówimy o wszystkiém.
I wtedy p. d’Avrigny ujął tę młodą i piękną głowę zalaną łzami, w obie ręce z wolna przybliżał do niéj usta swoje, i na czole jéj złożył pocałunek pełen czułości.
Potem kiedy już wyszła, głośno przywołał młodzieńca.
Amory wszedł.
— Chodź mój synu, rzekł mu, pokazując miejsce na którem już przed chwilą był siedział, i powiedz mi co masz powiedzieć.
— W kilku słowach opowiem panu, nie to co mię tu sprowadza, bo jedynie w chęci widzenia ciebie panie przybyłem tutaj — ale o czém chciałem pomówić z panem.... Amory starał się mówić głosem pewnym, a przecież zacinał się i męczył, choć słowy nie wielu.
— Mów, synu mój, rzekł p. d’Avrigny, spostrzegając w głosie młodzieńca też same oznaki pomieszania, które już spostrzegł w głosie Antoniny. — Mów, słucham cię z całej duszy.
— Mimo młodość moją, mówił daléj Amory z nowém wysileniem, raczyłeś mię pan uczynić opiekunem Antoniny, abym twoje przy niéj miejsce zastąpił.
— Prawda, bo widziałem w tobie braterską dla niéj życzliwość.
— Dodałeś pan nawet, że upoważniasz mię do tego, abym między młodymi ludźmi, memi znajomémi, wyszukał takiego coby godnym jéj był pod każdym względem.
— I to prawda.
— Otóż, panie, mówił daléj Amory zastanowiwszy się dobrze i dojrzale rozważywszy wszelkie względy, imienia i majątku, przychodzę prosić pana o rękę siostrzenicy pana dla... (Amory zatrzymał się nie będąc w stanie słowa wyrzec).
— Dla kogo? spytał d’Avrigny; a tym czasem Amory patrzał grób Magdaleny.
— Dla vicehrabi Rudolfa de Mengis.
— Dobrze, rzekł p. d’Avrigny, pytanie jest ważne i warto zastanowić się nad niem. Potem odwracając się:
— Antonino! zawołał.
Antonina bojaźliwie otworzyła drzwi i weszła.
— Chodź tutaj dziecię moje, mówił do niéj p. d’Avrigny podając jéj rękę, a drugą zatrzymywał młodzieńca na miejscu, chodź, siadaj tu, i podaj mi rękę twoją.
I ujął jéj rękę w swą dłoń, a w drugiéj cisnął rękę młodzieńca, i patrzał na nich kilka minut. Oni milczeli i trwożyli się wzajemnie. Potem uścisnął ich z kolei.
— Śliczne są serca wasze, rzekł, i natury wasze szlachetne są, dzieci moje i dla tego nieskończenie cieszę się z tego, co się zdarzyło.
— Ale cóż się stało? spytała Antonina lękliwie.
— Stało się, że Amory cię kocha, i ty kochasz go moja droga.
Oboje krzyknęli w zadziwieniu i chcieli powstać.
— Pozwólcie mówić ojcu, starcowi umierającemu, zaczął d’Avrigny z szczególną uroczystością. Nie przerywajcie mi; i ponieważ jesteśmy we troje tak, jakeśmy byli przed 9cią miesiącami, kiedy nas Magdalena opuściła, pozwólcie mi opowiedzieć historyę serc waszych przez te 9 miesięcy. — Ja czytałem wszystko coś ty pisał Amury; ja słyszałem coś ty mówiła Antonino. W samotności mojéj badałem was pilnie i uważnie; a po takiém burzliwém życiu, jakie się podobało Bogu zesłać na mnie, znam się już nie tylko na chorobach co stanowią cierpienie ciała, ale i na namiętnościach, które są duszy cierpieniami. I powtarzam wam, wy kochacie się nawzajem, i to szczęściem jest waszém i ja wam winszuję tego z całego serca dzieci moje; a jeżeli jeszcze nie wierzycie sercom waszym, posłuchajcie mnie przez chwilę.
Oboje młodzi milczeli, niby z kamienia; p. d’ Avrigny mówił daléj:
— Znam twoje serce Amory, znam jego prawość i szczerość. Po śmierci córki mojéj obciąłeś sobie życie odebrać koniecznie, a odjeżdżając miałeś istotną nadzieję, że umrzesz niezawodnie. W pierwszych twoich listach widać zupełny wstręt do życia. — Wzrok swój utopiłeś w samym sobie, nigdyś go nie zwracał na zewnątrz. Ale pomału przedmioty zewnętrzne zaczęły ciebie zajmować. Dar podziwiania, zapał który tak mocne mi jeszcze korzeniami trzyma się dwudziestoletniéj duszy, odżył na nowo i zakwitł życiem w twéj piersi. — Wtedy samotność zaczęła cię nudzić już i zacząłeś myśleć o przyszłości. Twoja uczuciowa natura mimo twój wiedzy wołała miłości; a ponieważ wspomnienia miały zawsze niezwykle na ciebie wpływy, dla tego też w marzeniach twoich przedstawiała ci się przed innemi osoba, którąś widywał od dzieciństwa, do któréj przywiązałeś się oddawna. — I właśnie do wygnania twojego dochodził jedynie głos téj przyjaciółki, dzieciństwa; a słowa jéj były tak słodkie i powabne, że nie mogłeś oprzeć się im, i pędzony nudą wróciłeś do Paryża, do tego świata, z którym przed dziewięcią miesiącami robiłeś rozbrat na wieki. — Tu, upojony obecnością téj, co była światem całym dla ciebie, pobudzany przez zazdrość, zacząłeś walczyć przeciwko sobie samemu.
Ale upór jeszcze bardziéj drażnił uczucie, a przypadkowe wypadki wyświeciły ci własne twoje położenie wtedy właśnie, kiedyś się najmniéj tego spodziewał. Wtedy ze strachem spojrzałeś W serce twoje i zawstydzony słabością własną, przekonany, że walcząc dłużéj łatwo ulegnąć możesz w téj walce, chwyciłeś się ostatecznego środka, środka jaki ci rozpacz podała: przyszedłeś prosić mię o rękę Antoniny dla Rudolfa de Mengis.
— Dla Rudolfa de Mengis! zawołała Antonina.
— Tak dla Rudolfa de Mengis. Tyś wiedział, że ona go nie kocha; być może miałeś jakiś, niby cień nadziei, że kiedy ja przedstawię jéj to małżeństwo, ona przyzna mi się nareszcie, że ciebie pokochała nad wszystko.
Amory zakrył twarz rękoma, i westchnął głęboko.
— 1 cóż? czyż nie tak było? pytał wreszcie p. d’Avrigny, czy nie dobrzem zrobił sekcyę serca twojego, i analizę uczyć twoich? Tak było Amory; i powinieneś dumnym być z tego, bo te uczucia godne są prawego młodzieńca, i serce takie w uczciwéj piersi bije.
— O mój ojcze, mój ojcze! wołał Amory, napróżnobym chciał ukryć przed tobą cokolwiek, nic nie ujdzie wzroku twego; i oko twoje widzi najskrytsze zakątki duszy.
— Ty Antonino, to co innego zupełnie, mówił daléj p. d’Avrigny, odwracając się ku niéj, ty kochasz go, odkąd go znasz.
Antonina zadrżała i ukryła zapłonione swoje oblicze na piersiach p. d’Avrigny.
— Nie zapieraj się dziecię moję; miłość twoja ukryta zbyt była wzniosła i zbyt szlachetna abyś się rumienić za nią powinna. I biedne serce twoje cierpiało nie mało! niepoznane, opuszczone tak w cieniu, zazdrosne i oburzające się o tę zazdrość samo na siebie, ono męczyło się i wyrzucało sobie to, co najświętszego jest na świecie — miłość dziewiczą. O! ty wiele wycierpiałaś! i nie miałaś świadka cierpień twoich, i powiernika łez twoich nie miałaś, i nikt cię nie wsparł w chwili słabości, nikt nie szepnął bodaj jednego słowa odwagi. Tylko wuj twój, patrząc nieraz na ciebie zapłakał gorzko. On widział i podziwiał twoje bohaterskie milczenie; on nie raz otworzył ci życzliwe ramiona i wzdychając tulił do swej piersi. — Wszystko coś ty uczyniła piękne i wzniosłe jest! — Nawet kiedy Bóg powołał do siebie twoję rywalkę, siostrę twoją, jeszcze wtedy wyrzucałaś sobie najmniejszą nadzieję, jakby zbrodnię jaką. A jednak Amory cierpiał; jego cierpienie bolało cię, i nie mogłaś nie pocieszać go ile było w twéj mocy: i stałaś się siostrą miłosierną dla jego schorzałéj duszy. Potem ujrzałaś go znowu, i odtąd walka stała się przykrzejszą i boleśniejszą. Wreszcie zobaczyłaś, że i on kocha ciebie, i aby temu ostatniemu oprzeć się odkryciu, aby zostać wierną wielkim marzeniom zaparcia się samego siebie dla zmarłych, chciałaś zatracić życie swoje, chciałaś oddać je pierwszemu lepszemu, chciałaś się oddać Filipowi, byle tylko uniknąć tego którego kochać nie śmiałaś bez wyrzutu. I nie pomyślałaś o tém że postępując tak, nieuszczęśliwiałaś Filipa, zadawałaś cios śmiertelny drugiemu i poświęcałaś własne twoje serce, na które zresztą oddawna jak na ofiarę patrzałaś.
Ale na szczęście mówił P. d’Avrigny poglądając na nich z kolei, na szczęście ja jestem jeszcze z wami, ją mogę wam odkryć to, czemu sami wierzyć nie chcecie; mogę nie pozwolić wam stać się ofiarą własnego kłamania sobie samym: mogę zniszczyć to nieporozumienie wzajemne mówiąc wam, że wy, szczęśliwe dzieci, kochacie siebie oddawna!...
P. d’Avrigny zatrzymał się nieco, poglądając to na jedno z nich to na drugie; a oni oboje pomieszani, z bijącém sercem, ze spuszczonemi oczyma, nie śmieli spojrzeć ani na niego ani samych siebie, wzajemnie.
Doktór uśmiechnął się, i zaczął mówić znowu tonem pełnym uczucia i ojcowskiéj tkliwości.
— I teraz jesteście przedemną, dzieci moje drogie, ale usta wasze nieme i czoła wasze schylone, bo jeszcze sądzicie żeście winni, i boicie się czy nie potępię was. Ach! ależ właśnie te skrupuły was tłumaczą, i te wyrzuty usprawiedliwiają was. Nie, niechaj anielskie serca wasze nie żałują tego, że pokochały się wzajemnie. Nie! wy nie obrażacie ukochanéj naszéj umarłéj, na któréj grób patrzymy ztąd. Z wysokości, z któréj ona patrzy teraz na nas, nie widać drobnych namiętności, i zazdrość już niknie ziemi téj, i przebaczenie Magdaleny, jest niezawodnie zupełniejsze i nie tak osobiste jak moje. Bo, jeżeli trzeba ci to powiedzieć Amory, mówił doktór zniżając nieco głos, jeżeli trzeba odkryć przed wami duszę człowieka, który wcale bez prawa został waszym sędzią — zobaczylibyście, że ja was usprawiedliwiam tak chętnie, bo czuję jakąś radość z próżności idącą i zazdrosny w sobie czuje egoizm. W saméj rzeczy ja także nie próżen jestem winy, i mniéj od was mam prawa chełpić się z tego, że przecież sam jeden tylko pójdę połączyć się z córką moją. A przecież robię tak, i myślę z pewną pociechą, że ona dziewica na ziemi, dziewica w niebiesiech, do mnie wyłącznie należeć będzie, i pozna że ja najwięcéj ją kochałem. Ale to źle, to niesprawiedliwie z méj strony, mówił daléj niby do siebie, potrząsając głową; ojciec jest stary, kochanek pełen młodości. Jam przebiegł już długą i bolesną drogę żywota, i dobiegam kresu drogi mojéj.
Wy, wy żyjecie od wczoraj dopiero, wy zaczynacie dopiero drogę waszą; na was czeka przyszłość cała, i w wieku waszém nie umiera się z miłości ale się żyje nią. — A wiec dzieci moje, niech was wstyd nie wstrzymuje, niech was wyrzuty nie dręczą; przestańcie walczyć przeciwko sobie samym, i przeciw Bogu nie walczcie. Nie potępiajcie młodości waszej, i potęgi serc waszych Dość już opieraliście się, cierpieliście dość, i odpokutowali. Puśćcie się śmiało w przeszłość, gdzie was czeka miłość i szczęście, i chodźcie tu, w moje objęcia, przytulcie się do mego serca, ja was uściskam w imieniu Magdaleny, i pobłogosławię w jéj imieniu.”
Młodzi oboje przypadli do nóg starca, a on wsparł obie ręce na ich głowach schylonych, i wzniósł oczy do nieba; a w oczach błyszczała radość niewysłowiona. A oni tymczasem, nie powstając, z bojaźnią na twarzy, pytali się drżącym głosem.
— A więc to prawda, żeś ty mię kochała oddawna Antonino!
— Więc miłość twoja nie jest marzeniem?
— O! patrz na radość moją — rzekł on.
— O! na łzy moje patrz! rzekła ona.
I przez chwil kilka, tylko wyrazy urwane wydobywały się z piersi, i ręce ściskały się wzajemnie, i wzrok tonął we wzroku; a starzec, co już zstępował do grobu błagał Boga o błogosławieństwo dla tych, co dopiero żyć mieli zacząć na święcie.
— Oszczędzajcie mię, dzieci drogie, rzekł doktór; teraz jestem zupełnie szczęśliwy, bo was zostawiam szczęśliwych. — Ale nie mamy czasu wiele do stracenia, ja też szczególnie; mnie więcéj się może więcéj spieszy niż wam. Ślub wasz będzie w tym miesiącu, ja nie mogę opuścić Ville-d’Avray i nie chcę, ale zostawię Panu de Mengis zupełne pełnomocnictwo, i potrzebne poszlę mu rozporządzenia. Wy myślcie tylko o miłości swéj. Ale, za miesiąc, pierwszego Sierpnia, przywieziesz mi swoją żonę, Amory, i znowu, cały dzień przepędzicie ze mną tak jak dziś.
Amory i Antonina za całą odpowiedź całowali ręce starca i oblewali je łzami.
Ale w téj chwili usłyszeli jakiś szmer w przedpokoju, drzwi się roztworzyły i Józef wszedł.
— Co to jest? spytał p d’Avrigny, któż tam przychodzi?
— Proszę Pana rzekł Józef, to jakiś pań przyjechał i pragnie koniecznie widzieć się z Panem. Powiada, że idzie o szczęście Panny Antoniny: Piotr i Jakób, zaledwo go mogli zatrzymać, chciał wejść mimo ich oświadczenia, że wejść nie wolno. O! idzie tu.
W rzeczy saméj Filip Auvray, wpadł; czerwony i zadyszany, skłonił się Panu d’Avrigny i Antoninie, i podał rękę Amoremu.
Józef, na skinienie P. d’Avrigny oddalił się.
— Ach to ty mój biedny Amory, rzekł, bardzo kontent jestem, żeś mię wyprzedził: przynajmniéj będziesz mógł powiedzieć Panu Hrabiemu de Mengis, w jaki sposób Filip Auvray, naprawia złe, które przez nierozsądek swój popełnia.
Amory spojrzał ukradkiem na Antoninę.
Filip uroczyście postąpił ku p. d’Avrigny.
— Panie, rzekł mu, naprzód przepraszam nieskończenie pana, że ośmieliłem się stanąć przed nim w tak zaniedbanym ubraniu z kapeluszem bez dna; ale wśród okoliczności które mię tu przywiodły, nie mogłem zwlekać ani chwili. — Mam zaszczyt prosić pana, o rękę siostrzenicy Pana, Panny Antoniny de Valgenceuse.
— A ja Panie, rzekł doktór, mam zaszczyt prosić pana na ślub panny Antoniny de Valgenceuse z Panem Hrabią Amory de Leoville, który odbędzie się między 25 i 30 tego miesiąca.
Filip krzyknął tylko przeraźliwie, w rozpaczy; potem, nie żegnając się, nie ukłoniwszy się, nie wyrzekłszy ani słowa, wybiegł z pokoju i skoczył do dorożki prawie w przystępie szaleństwa.
Nieszczęśliwy Filip, według swego zwyczaju, spóźnił się tylko pół godziny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.