Almanzor (Irzykowski, 1922)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Irzykowski
Tytuł Almanzor
Podtytuł czyli Zęby i ruptura
Pochodzenie Z pod ciemnej gwiazdy
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Państwowa
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Almanzor
czyli
Zęby i ruptura

Robert leżał na łóżku hotelowem i wył z bólu. Bolały go zęby już od rana, potem ból jakby zaczaił się chytrze, aż z nadejściem nocy, gdy już nie można było pójść do dentysty, wyskoczył z zasadzki i zaczął zadawać Robertowi wyrafinowane męczarnie. Wwiercił się maleńkim trybuszonem w miękki, bezbronny koniuszek nerwu, chwilami wbiegał, jak cichy piorun, rozłupywał kość na wskroś i zanurzał się gdzieś w głowie, wywołując na szczycie czaszki ciepłe, rozstępujące się w okrąg fale cierpienia. Robert kwilił i skarżył się pocichu, jak dziecko. Ile razy ból ustawał, usiłował nie myśleć o nim, lecz zasnąć co prędzej. Przypisywał ataki bólu zdradliwym powiewom powietrza, które się przekradało przez szpary między kołdrą a prześcieradłem, i co chwila otulał się nią inaczej, coraz szczelniej. Chuchał w ząb i pieścił go, jakby prosząc o litość, lecz gdy stracił cierpliwość, zaczął palcem pukać w ząb, a potem pięścią gnieść sobie twarz, bo zdawało mu się, że w ten sposób rozszerzając ból, przytępi go i zagłuszy. Złuda ta nie trwała jednak długo, bo niebawem Robert wyskoczył z łóżka i przyciskając sobie obu dłońmi twarz z całej siły, latał boso po pokoju i wył z bólu w niebogłosy.
Równocześnie po drugiej stronie ulicy przez drzwi otwarte na balkon pierwszego piętra rozległy się dźwięki walca z „Wesołej wdówki“. Grała córka właścicielki kamienicy.
Nienawiść Roberta zyskała inny punkt zaczepienia. Siadł na łóżku i jęcząc zcicha, czekał, aż ustanie ta gra przeklęta, teraz jedyna przyczyna jego bólu i bezsenności.
Wtem zapukał ktoś do drzwi i zaraz wszedł ze świecą w ręku mały, rudy człowieczek, z szwedzką bródką, oczyma okolonemi żółtawemi pierścieniami, tak, że wyglądały jak tarcze na strzelnicy; z pod oczu zaś i od kątów ust rozbiegały się pęki bruzd, które chwilami to zwężały się, to rozszerzały, jakby tłumiły nagły paroksyzm śmiechu. Był również ubrany tylko w koszulę. Widocznie sąsiad hotelowy.
— Kto to? — spytał Robert, wściekły.
Przybyły, nic nie odpowiadając, zbliżył się nieco do Roberta i zaświeciwszy mu prosto w twarz, oglądał go od stóp do głów, jakby z satysfakcją, poczem postawił świecę na stole, a sam usiadł na krześle, które sobie wysunął na środek pokoju.
— Panu zapewne dokuczają moje jęki? Nie może pan spać?
Sąsiad kiwnął głową.
— Przepraszam pana bardzo...
— O, o, niema za co! — odezwał się sąsiad ze skwapliwą dobrodusznością.
— Zęby mnie bolą strasznie!
— Zęby! Tylko zęby? — odrzekł sąsiad, jakby z rozczarowaniem. — A ja przypisywałem panu co najmniej kurcze żołądkowe.
I ja wolałbym kurcze... Oj... oj... trochę cierpliwości, kochany panie, a może mi się ból uspokoi i jęczeć przestanę...
— Ależ nie... nie... właśnie... Niech to pana nic nie krępuje... Rycz pan sobie na głos, jak lew na pustyni.
Robert zdziwił się tak, że odrazu jęczeć przestał.
— Ależ jęcz pan, proszę uprzejmie...
— Co panu na tem zależy?
— Czytam z pańskiego biletu na drzwiach, że pan jesteś słuchaczem filozofji. Widzi pan: ja także jestem filozofem. Nazywaj mnie pan Almanzorem. Krótko: Almanzorem. Ja to panu później wytłumaczę. Pan zna Lessingowego „Laokoona“? Przypomina pan sobie pewnie stamtąd ustęp, w którym Lessing udowadnia, że hellenizm bynajmniej nie polegał na tłumieniu naturalnych odruchów bólu, że rzeźbiarz każę Laokoonowi wrzeszczeć tak samo jak Sofokles kazał wrzeszczeć Filoktetowi i Heraklesowi... Precz więc z ascetyzmem! Wyj pan! Ulżyj pan sobie!
— W tej chwili jednak nie chce mi się wyć, chce mi się śmiać... Pan masz takie śmieszne, kosmate, chuderlawe nogi!
— Panie! Panie! — jęknął w tej chwili Almanzor błagalnie, akcentując głoskę „pa“ — na miłość boską przestań pan!
— Co panu jest?
Almanzor chciał odpowiedzieć na to pytanie, lecz rzuciwszy zpodełba ogromnie podejrzliwe spojrzenie na Roberta, zaczął ogródkami:
— Jestem człowiekiem cierpiącym tak samo, jak i pan, ale chronicznie i to co kilka dni. Cóżto, włazisz pan pod kołdrę? Pozwól pan, ja sobie tu siądę na łóżku przy panu. Mam wprawdzie u siebie tynkturę jodową z pędzelkiem...
— Dawaj pan! Ach panie!
Almanzor mruknął jakby z nieukontentowania, że się niepotrzebnie wygadał:
— Pewnie się gdzieś zarzuciła na śmieciach... zresztą poszukam.
Odszedł i za chwilę wrócił, ale tylko z pędzelkiem, zato z papierośnicą.
— Gdzieś djabli wzięli... ale zapal pan papierosa, to panu trochę ulży.
Robert, uradowany niezmiernie, okadzał dymem ząb bolący i słuchał wywodów jegomościa, który mu tak niespodzianie skracał noc bezsenną.
— Jestem z zasady przeciwny uśmierzaniu bólów zewnętrznemi środkami. „Nawet ból fizyczny uważam tylko za pewien osobliwy rodzaj zamętu duchowego, którego nie umiemy opanować“ — tak opiewa trzeci paragraf mojej ewangelji. Ból, panie łaskawy, to tajemnicze zadanie do spełnienia, to niespodziana ścieżka do Boga, której się zgubić nie powinno! Otwórz pan gębę!
Tu Almanzor nieproszony włożył Robertowi palec w usta i dotykając bolącego zęba mówił uroczyście:
— Aha, dziurawy, bardzo dziurawy! Ta dziura to tabernaculum świętego bólu. Czujesz pan to?
— Czuję tylko, że tędy przewiewa wciąż jakiś wiatr. Fiu! fiu!
— Człowieku, o jakżeż ja ci zazdroszczę twojego bólu...
— Mogę panu łatwo wyświadczyć tę przyjemność, wybijając panu kilka zębów. Ale przecież mówiłeś pan, że i pan także...
— Ach, mój ból.., mój nawet wzmianki niewart...
W tej chwili sąsiadka zprzeciwka zaczęła znów rzępolić, a Robert, nie mogąc inaczej uśmierzyć bólu, odwrócił głowę i wcisnął ją tak szczelnie w poduszkę, którą objął ramieniem, że widać było tylko włosy. Almanzor patrzył z zadowoleniem na drgawki Roberta, wtem zauważył jego nogi fikające w powietrzu i widocznie jakaś przerażająca myśl przyszła mu do głowy, gdyż nagle zerwał się i skoczył do drzwi, a uchwyciwszy klamkę, krzyknął:
— Bój się pan Boga, odwróć pan twarz, bo nie mogę wytrzymać!
Robert zwrócił ku niemu znowu front swej osoby.
— Jakto? Mnie boli, a pan nie możesz wytrzymać?
— Czy pan to tylko mówisz na serjo? Czy pan nie udaje? Czy pan się nie dusił od śmiechu tam w poduszce? Daje mi pan słowo, żeś pan się nie śmiał?
Czoło Almanzora drgało, oba policzki były nadęte, jak u kogoś, co wziął wody w usta i lada chwila ma ją wybluzgać.
— Daję słowo! — krzyknął Robert, przerażony nie mniej od Almanzora.
— No to jestem narazie uratowany! Aby pana drugi raz nie skorciło... Lecz pst!
Tu zniżył głos i obejrzał się dokoła trwożliwie.
— Wyznam coś panu, lecz musisz pan przysiąc na swój ząb, że tego wyznania nie nadużyjesz.
— Przysięgam na ząb, — a jest to ząb trzonowy!
Almanzor pochylił się nad Robertem i mówił z trwożliwą tajemniczością:
— Nie wolno mi się śmiać, bracie... bo mam rupturę!
— Co? co? Bodajże cię...
Tu ogarnęła Roberta chętka szalonego śmiechu, lecz w tejże chwili Almanzor ze łzami w oczach chwycił go za gardło, udaremniając zamiar.
— Cicho rybko i przebacz... teraz cię puszczę... Rozumiesz więc Robercie — wszak od chwili tak ważnego wyznania mówimy sobie: ty? — dlaczego tak gorąco pragnąłem, żebyś miał kurcze żołądkowe...
— Rozumiem... dziękuję ci...
— Muszę szukać zawsze i wszędzie widoków bólu, smutku, nędzy, łez i rozpaczy, aby zneutralizować wzbierające we mnie nagle paroksyzmy śmiechu... Gdy się np. nasycę widokiem takiego męczennika, jak ty, mogę potem zasnąć spokojnie!... Chociaż nawet i snów nie jestem pewny.
— Ale dopiero co powiedziałeś, że cierpienie... Nie jesteś konsekwentnym, filozofie.
— Ja wiem, wiem..., ale tak się pocieszam, że ból to nic... chcę mu pokazać, że sobie z niego nic nie robię... Ale i on sobie ze mnie nic nie robi, zbliża się do mnie od czasu do czasu tajemniczemi, posuwistemi krokami, i wesoło porywa mnie, jak swego... bestja, kanalja! Robercie, wyobraź sobie życie człowieka, który w sobie samym nosi najstraszniejszego wroga, którego natrętnie napastuje ze wszech stron pokusa śmiechu, który wybudował w sobie nadzwyczajną drażliwość na tym punkcie i z najbłahszych okoliczności ssie truciznę komiki, — którego mózg, że tak powiem, żyje w nieustannej, złośliwej niezgodzie z jelitami...
— A bodajżeś pękł... Nie! Nie! nie pękaj... czekaj... Pokaż no trochę, jak to wygląda! — rzekł Robert, podnosząc Almanzorowi zprzodu koszulę.
Ale Almanzor zaraz odskoczył od niego, a stanąwszy na środku pokoju, rozkraczył nogi, wytrzeszczył oczy i wygrażając komuś pięściami, jął deklamować głosem „ścinającym krew w żyłach“:

Patrzcie, o giaury! jam siny i blady!
Zgadnijcie, czyim ja posłem?
Jam was oszukał! Wracam z Grenady,
Ja wam zarazę przyniosłem!

Widzisz: czy nie jestem w tej chwili siny i blady, jak Almanzor? To jest mój potężny środek do zwalczania groźnego wroga! Lecz Almanzorem nazywam się jeszcze i z tego powodu, że moje właściwe nazwisko wydaje mi się niebezpiecznie śmiesznem... Nazywam się Siu... Siu... Siu... nie, nie powiem ci, boję się!

— Lecz Almanzorze, czy rozważyłeś, że tam potem przychodzi:
„Śmieje się śmiechem serdecznym”?
— To, to właśnie! To mnie wabi, to mnie ciągnie! Ja muszę zawsze aż tam zajechać. O jakiż ja nieszczęśliwy! jaki ja nieszczęśliwy! — Widzisz — dodał, już obojętnie — tak sobie zawsze muszę wmawiać, a ciebie proszę, abyś mi to kilka razy na dzień przypominał. To mi bardzo dobrze robi. Codzień przychodzi do mnie rano list z najtkliwszemi wyrazami współczucia. Te listy sam do siebie pisuję i wrzucam do skrzynki. Na stole u mnie widzisz zawsze czaszkę ludzką. A u ciebie...
Tu rzucił okiem na stół Roberta i struchlał. Na stole stał cylinder Roberta, zwrócony przodem ku Almanzorowi i wyprostowany, zdawał się przysłuchać całej rozmowie. A milczał łotr, tylko chwilami mrugał ironicznie nowiutkim połyskiem od migotliwej świecy.
Lecz Almanzor nie spuszczał zeń oka. Powtarzając wciąż pocichu w myślach: Patrzcie, o giaury, jam siny i blady... podszedł na palcach w kąt, wziął stamtąd trzcinkę i schowawszy ją za plecami, zbliżył się powolnym, lecz pewnym krokiem do cylindra. Cylinder stulił po sobie uszy i zaciął usta... I była chwila ciszy, kiedy mierzyli się wzrokiem... Lecz widocznie cylinder na jedną tysiączną sekundy przestał panować nad sobą, gdyż...
— Co-o-o?... jeszcze?
I Almanzor nagle trzepnął cylinder w bok. Cylinder, wyrwany raptownie z posągowej pozycji, zakołysał się i zapomocą zgrabnego salto mortale znalazł się na ziemi, obrócony dnem do góry, w położeniu znowu bardzo dwuznacznem.
— Co robisz? Co naśladujesz? — upominał Almanzor i chwyciwszy cylinder, latał z nim po całym pokoju, próbując, gdzieby go postawić tak, by najmniej zwracał na siebie uwagi: pod łóżko Roberta, pod stół. Wreszcie ujrzał szafę, w której tkwił kluczyk, otworzył ją, wrzucił cylinder do jej wnętrza i zamknąwszy, oddał klucz Robertowi.
— Popsułeś mi cylinder, warjacie! — gderał Robert, wypalając już dziesiąty papieros Almanzora.
— Tym razem wygrałem — kontynuował Almanzor, siadając znowu na łóżku Roberta. — Lecz oto miałeś przykład, jaka zmora mnie trapi. O iluż nieszczęść i katastrof był ten śmiech przyczyną! Mój najlepszy przyjaciel — zdrajca, który mi uwiódł żonę — ile razy chciał zostać z nią sam na sam, zaczynał mi do ucha opowiadać sprośne anegdotki — a miał ich pełno — i ja w połowie opowiadania musiałem uciekać, aby nie słyszeć końca. Musiałem się wynieść z rodzinnego miasta, bo z czasem wszyscy tamtejsi mieszkańcy poznali moją przypadłość, przygotowywali dla mnie różne figle, zatrzymywali mnie na ulicy, wołając: panie Siu... (nie, nie zdradzę swego incognito) aby mi powiedzieć jaki głupi dowcip. Szczególnie we znaki dał mi się Lodzio Topolnicki; zapewne go znałeś?
— Wszyscy go znali!
— Bardzo zdolny człowiek, ale jego rozpasany humor sprowadził go na manowce. Zamiast robić coś pożytecznego, stał się ofiarą swojej popularności, bywał błaznem pierwszego lepszego, kto mu przez tydzień fundował, zapijał się nocami w wesołych towarzystwach, aż skończył w szpitalu na suchoty.
— Niech mu ziemia lekką będzie!
— Broń Boże, ciężką, ciężką! — bo z pod niej wyskoczy i zacznie mnie znowu prześladować. A przyczepił się do mnie jak pszczółka do kwiatka, pod różnemi pozorami zwabiał mnie do knajp, gdzie rezydowali jego ordynarni kompani, i tam demonstrował na mnie bezlitośnie siłę swego dowcipu. Musiałem zatykać sobie uszy, uciekać, kryć się, zmieniać mieszkania... Poprostu stosunek kota do myszy. Raz byłem na galerji w sejmie, aby z nabożeństwem i powagą, właściwą memu charakterowi, słuchać przemówień ojców narodu. Aliści wchodzi Lodzio ze swoją ohydną świtą, niby mnie nie widzi, przytwierdza do balustrady korbę i z gestami, zastosowanemi do treści mowy, kręci tą korbą w rytmie mówcy. Skończył mówić rzecznik prawicy, a tu powstaje mówca lewicy — w tej chwili mój Lodzio zaczyna korbą kręcić w lewo... niech mu tego Bóg nie pamięta... natychmiast poczułem oczyma ducha niewidzialny drut, idący od tej korby do tego tam mówcy... Skończyło się to katastrofalnie... zdarzył mi się ten wypadek... musiano przerwać posiedzenie a dzienniki pisały, że podczas mowy posła X jakiś człowiek na galerji oszalał...
Mimo to kochałem Lodzia. I gdy w testamencie swoim zaklął mnie na wszystkie świętości, żebym mu w trumnie włożył do ust papierosa a do kieszeni zapałki, wykonałem to polecenie sumiennie, mimo największych trudności, mimo niebezpieczeństwa, bo przecież to można było uważać za profanację trupa. A ten jego ostatni kawał był właśnie zamachem na mnie. Bo gdy posypały się grudki na trumnę i grabarze zaczęli na nią zrzucać wykopaną ziemię, musiałem, musiałem pomyśleć: Teraz Lodzio siada i zapala sobie papierosa!.. i na świeżym grobie wiłem się...
— Ha, ha, z rozpaczy!
— Może tak sobie i kto pomyślał... lecz ja ryczałem jak byk zarzynany na grobie faraona czy innego władcy starożytnego... nie z rozpaczy, o, nie z rozpaczy!
— Wyprawił sobie Lodzio stypę śmiechu! Niech mu ziemia...
— Była mu lekką, była, bo jego to duch może ściga mnie i teraz. Nie dość, że uniemożliwił mi dalszy pobyt w mieście, gdzie mnie ośmieszył, lecz nadto od tego czasu i mnie samego napadają często psie figle, które pewien filozof nazwał „wszami rozumu“. Raz np. chciałem pomalować swoje dziecko na zielono. Innym razem, gdy siedziałem w teatrze podczas występu Modrzejewskiej na piątem akcie „Marji Stuart“... i wszyscy mieli łzy w oczach... ja... zaczynam obserwować siedzącą przedemną korpulentną damę w wielkim kapeluszu... i przychodzi mi na myśl... przychodzi mi... panie, nie patrz pan teraz na mnie... żeby po cichutku wyjąć jej z kapelusza szpilkę i wepchać powoli ale bardzo skutecznie w tę część ciała, olbrzymią rozmiarami, która odwrócona ku mnie... prezentowała się jak...
Tu Almanzor zgrzytnął silnie zębami, znieruchomił swoje oczy i powtórzywszy pod nosem zbawczą formułkę, znowu uspokoił się nieco.
— Szczególnie szkodliwem jest dla mnie zbyt plastyczne wyobrażanie sobie takich szczegółów... jak np. poprzedni. Zlany potem, wyniosłem się podczas aktu z teatru, jak wygwizdany autor. Niekiedy jednak fantazja wysnuwa we mnie samodzielnie różne takie możliwości: a gdybyś..!? Przeskakuję wtedy od myśli do myśli, żadnej nie wypełniając szczegółami, jakbym uciekał... I rzeczywiście nawet fizycznie uciekam w takich chwilach... Śmiech za mną goni... siadam do fiakra, on za mną ztyłu resorów się czepia... Dziś uciekłem przed nim do parku... wtem na tle zielonej murawy widzę taki obraz: Duży legawiec, skulony w kabłąk, włożył łapy przednie między tylne i przybrał tragiczną, zamyśloną minę, jak ktoś, który czeka na to, co z niego wyjdzie... Za nim o parę kroków ztyłu mały ratler z wielkiem nabożeństwem obserwuje ten proces twórczy. Gdy nareszcie fakt „zaistniał“ i wielki pies oddalił się, zbliża się ratlerek na pewną respektu pełną odległość do imponującej pamiątki i, wyciągnąwszy szyję i zawiesiwszy z niesłychanym wdziękiem przednią lewą nóżkę w powietrzu, przypatruje się znowu z podziwem dziełu wielkiego psa, jakby chciał powiedzieć: Ach, a więc to tak! Potem poszedł za tym wielkim psem... Po co? — pyta moja wyobraźnia, czy aby mu pogratulować? A może to był nadworny lekarz owego legawca i miał obowiązek skontrolować jego stolec? O losie! losie, za ciężko mnie prześladujesz! Czy myślisz Robercie, że ja tak tylko dla zabicia czasu opowiadam ci te smutne dzieje? Nie. Opowiadam je w przeczuciu bliskiej już katastrofy, chcę jeszcze raz uleczyć się widokiem własnego nieszczęścia, ogarnąć jeszcze raz cały ogrom mego tragizmu, opartego na rupturze.
Niestety, nawet i to czasem nie pomaga, gdyż nawet na rzeczy najpoważniejsze rzuca moja przeklęta ruptura komiczne światło. Raz np. poszedłem na kazanie słynnego kaznodziei, aby się dobrze wypłakać. Na nieszczęście spostrzegłem przypadkiem, jak przed rozpoczęciem kazania mówca pokryjomu sięgnął do tabakierki, na nieszczęście dalej straciłem z oczu moment, w którym rzeczywiście ten niuch tabaki zażył. W parę chwil potem widzę go na ambonie: natchnionym głosem, piękną gestykulacją porywa słuchaczy... Ale dwa pierwsze palce prawej ręki ma skupione, jakby tam wciąż jeszcze trzymał ową niezażytą dozę tabaki... i zamiast poddawać się wzruszeniom, ja obserwuję tylko ruchy tych dwuch zamkniętych palców i czekam, czekam, rychło li ta osoba duchowna podniesie je do nosa i kichnie... ale to tak serdecznie kichnie... i słyszę już w sobie to kichnięcie... zbliża się... i... o Jezu! kichnąłem ja sam na cały głos... i... możesz sobie wyobrazić: katastrofa!
Dlatego boję się, najdroższy Robercie — tu Almanzor pocałował Roberta w bolący policzek — że dziś mnie nawet twój ząb nie uratuje... i że katastrofa przecież nastąpi. Kto wie, czy ja sam przez to opowiadanie nie budzę czyhającego nieprzyjaciela, a ten twój ząb to jego warownia!
— A wynośże mi się ruda małpo! Ta zgóry rzępoli mi nad uszami całą noc, a ten denerwuje mnie swojemi bredniami!
— Ojcze, przyjacielu, nie mów tak, bo się rozbeczę... ja cię tak kocham...
— Oj boli... boli... psiakrew boli... no, nie dziw się że ja muszę kląć, bo mnie boli... a ta gra, gra...
Robert chwycił but i rzucił nim w ścianę w kierunku grającej. Natychmiast Almanzor uczynił to samo z drugim butem i krzyknął:
— Ona gra a nas zęby bolą! Oślica, lafirynda, krowa! Ulżyj sobie, Robku, ja ci pomogę. A ty... — tu wygrażał pięściami w stronę nocnej koncertantki.
— Mnie boli, a ty szopki robisz!
— Ja, szopki? Ojcze, bracie, przyjacielu... nie znasz mnie, ja właśnie jestem wrogiem wszelkich szopek, jestem najpoważniejszym człowiekiem na kuli ziemskiej... to jest poprostu mój zawód...
— Wynoś się...
— Znowu boli... Ty sobie ciągle mów: wynoś się! wynoś się Almanzorku! tylko nie bierz tego na serjo, ja się nie obrażę...
Robert przymrużył z bólu oczy i kołysząc głową na obie strony, powtarzał wciąż machinalnie a śpiewnie w różnej tonacji: Wynoś się... wynoś się... wynoś się! Robił przytem rękami ruchy rozpaczliwie łagodne a przecież zakrzywiał palce, jakby grabiami co zgarniał.
— Almanzorze, zmiłuj się, idź po policjanta... Żeby tak długo w nocy grać... Zwarjowała! I ciągle to samo... ciągle tu się myli... słyszysz? ciągle tu się myli... nu, nu, dalej, wole!.. Nie, przez to nie przelezie... A to muzykalność! Ale wytrwała szelma!
— Robku!
Pauza.
— Ja jej jutro mordę rozwalę! — wrzasnął nagle Robert zajadle.
Almanzor wpatrywał się w niego wzrokiem świadczącym o jakiejś podziemnej robocie myśli.
— Powiedz mi, Almanzorze — mówił Robert na chwilę uspokojony — czy to możliwe, żeby fale powietrza, wzbudzane przez grę na fortepianie, rozchodziły się naokoło kręgami i potrącały o moje zęby?
— To jest imaginacyjna hipoteza człowieka zdenerwowanego. Akustyka...
— Bierz djabli akustykę! Ja ci powiadam, że tak jest i basta. Ona wprost nie na klawiszach, lecz na moich zębach gra.
— Na twoich... zębach?... Oho... Oho...
Almanzor chciał uciec, lecz Robert schwycił go za koszulę, krzycząc:
— Pójdźcie i patrzcie na me katusze.
I wy tak musicie umierać!
— Robercie!.. Okropność... jesteś w tej chwili niesłychanie zabawny... podobny całkiem do fortepianu...
— A może ci pokazać moją firmę?... A to są moje pedały!
I zaczął gwałtownie wywijać w powietrzu nogami, które mu Almanzor przytrzymywać usiłował.
W tejże chwili znaprzeciwka strzelił w powietrze długi tryl, tak przyjemny i równy jak szurganie laską po sztachetach, wykonywane w nocy przez pijanego przechodnia. Za nim drugi taki sam, trzeci i czwarty...
— Na moim zębie ten tryl wygrywa! — szepnął żałośnie Robert, mrużąc znowu oczy z rezygnacją, a drgające wargi odchyliły się, obnażając zacięte naukos zęby. — Ha! ha! oj! oj!
Almanzor ujrzał między jasnemi zębami Roberta parę czarnych — właśnie jak czarne klawisze — i był już gotów; powtórzył kilka razy: o! o! jak ten, który ukazuje na nieuniknione już niebezpieczeństwo, poczem rzucił się na ziemię, chwycił się za brzuch i oddał się nieodpartej potrzebie szalonego, bolesnego śmiechu, — tylko gdzieś w jednym zakątku myśli przepowiadając sobie machinalnie słowa:
Śmieje się śmiechem serdecznym!

W r. 1908.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Irzykowski.