Adjutant pana Macieja

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Adjutant pana Macieja
Pochodzenie Fotografie wioskowe
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ADJUTANT PANA MACIEJA.



Działo się to w owych czasach, kiedy ludzie nie znali... papierosów. Palili po staroświecku fajki i cygara, a herbatę i atrament nabywali w aptece. Kolej nie zjadała lasów i nie straszyła ptasząt przeraźliwym świstem, a podróże odbywali ludzie statecznie, wygodnie, z popasami, z noclegami, i szybkością pięciu do siedmiu mil na dobę, co zależało od twardości drogi. Nikt nie wyruszał z domu jak fircyk, z małym tłomokiem lub wcale bez bagażu... lecz wybierał się powoli, z kuchnią, śpiżarnią, pościelą i znacznym zapasem obroku, oraz siana dla koni. W razie nadzwyczajnej konieczności pośpiechu pędzono ekstrapocztą, co już wszakże należało do wielkich zbytków.
Mógłby kto pomyśleć, że o przedpotopowych dziejach mowa, a jednak dotyka ona czasów nie zbyt odległych. Żyją jeszcze i cieszą się kwitnącem zdrowiem dzieci owoczesne. Wprawdzie panienki z lat owych trochę już posiwiały, a chłopczyki mają piękne łysiny i po funcie wątroby więcej niż trzeba, ale proszę ich zapytać o epokę młodości! Powiedzą, że ledwie przeminęła, że była niby wczoraj... a jaka piękna!
Na prowincyi było cicho i spokojnie. Urzędnik w miasteczku żył sobie śpiewając, niby pan, a szlachcic na wsi jak magnat. Za lasami, za borami siedział jak za murem, nikogo nie widział i jego też nie widziano, gdy nie chciał. Że było inaczej niż dziś, niech poświadczy wielce szanowny, dziś już zapewne w podeszłym wieku będący, obywatel Icek Majer Pistolet, zwany także Sroką, Adjutantem i Bóg wie jak jeszcze. Żaden grand hiszpański nie miał tylu przydomków co Icek. Prawdziwie nazywał się Pistolet, i tego nie mógł nigdy swemu ojcu wybaczyć, bo dlaczego Pistolet? czemu tak grubo, po żołniersku — a nie delikatnie, arystokratycznie, jak dajmy na to: Pechvogel, Süsszwiback lub Marcepan, — a przecież to od ojca zależało! Mógł był się nazywać nawet Schwarcenberg lub Lichtenstein jak książę, a tymczasem został zwyczajnym Pistoletem. Upór i skąpstwo nigdy dobrych rezultatów nie wydają, a właśnie Icka ojciec był trochę skąpy i trochę uparty. Żył on w tych czasach, kiedy żydzi nie potrzebowali używać nazwisk. Syn Szmula nazywał się Szmulowicz, syn Berka Berkowicz i było im z tem bardzo dobrze. Naraz przyszła ówczesnym władzom fantazya, żeby rozszerzyć atrybucyę burmistrzów. Prócz tego, że dawali aresztantom rózgi, mieli jeszcze oni porządnych żydków zaopatrywać w nazwiska. Nie był to interes całkiem piękny, był raczej niepiękny. Kto się postarał, kto umiał sobie zjednać łaskę pana burmistrza, mógł się nazywać bodaj nawet Lilienkrantz; ale kogo burmistrz nie lubił, kto stawił się hardo, dostawał nazwisko szpetne a nawet bolesne. Jednego, na przykład, burmistrz niegodziwy nazwał przez złość Słonina. Jojna Słonina! Jak można do porządnego żydka i do następnych jego pokoleń przyczepić taki nieczysty dodatek.
Ojciec Icka przyszedł także po nazwisko, właściwie nawet przyniósł je z sobą, bo obmyślił przez drogę, że będzie się nazywał Macher, Judka Macher! — tymczasem trafił akurat tak, pan burmistrz miał przykrą scenę z panią burmistrzową i był zły jak wilk.
— Co chcesz? — zapytał opryskliwie.
— Chcę się nazywać Macher, — odrzekł ojciec Icka.
— Ho! ho... to bardzo kosztowne nazwisko.
— Panie prezydencie — rzekł Judka, — w handlu gniewu niema; ja coś opuszczę, ja już nie chcę być cały Macher, ja będę trochę tylko... niech ja będę maleńki, bardzo maleńki... Macherek.
— Dobrze ale...
— Ja tyle nie mogę...
— To niech cię dyabli wezmą; nie będziesz Macherek!
— A co ja będę?
— Ty będziesz... będziesz... — burmistrz sam nie wiedział czem Judka ma być, ale przy drzwiach stał uzbrojony żołnierz. Burmistrz spojrzał na niego i rzekł do Judki: — będziesz Pistolet.
Ojciec Icka przeraził się.
— Pistolet! — zawołał — pistolet! taki co wystrzeli... ja nie mam chęci być pistolet.
— Mówiłem ci już... masz wóz i przewóz... wybieraj.
Wtenczas Judka zaczął kombinować i pomyślał, że lepiej być Pistoletem darmo, niż Macherem za pieniądze... pomyślał i zaraz zhardział. Nie potrzebował łaski, żądał tego co mu przecie z prawa należy. Podniósł głowę, podniósł trochę głos i rzekł:
— Dobrze, ja jestem biedny, niech mi pan da skarbowe nazwisko.
— Będziesz Pistolet!
Burmistrz się zawziął i Judka się zawziął, ale że burmistrz, zwłaszcza w Kocku, zawsze ma racyę, więc został Icek Pistoletem i dzieciom to nazwisko w spadku przekazał. Wraz z innymi sukcesorami Icek je też wziąć musiał. Inne przydomki miały już prywatny charakter. Sroką nazywali go dla gadatliwości wielkiej, tytuł Adjutanta nadal mu pan Maciej, a żydzi w miasteczku zwali go reb Icie Dwojres, dlatego, że był bardzo pokorny i posłuszny wobec swej małżonki pięknej Dwojry.
Icek był żydzina chudy i mizerny, bródkę miał niedużą, włosy czerwone, nos zakrzywiony jako haczyk, a oczy, niezmiernie ruchliwe i bystre, ani przez chwilę nie były w spokoju. Icek wkręcał je w każdy przedmiot niby dwa świderki, a przytem głowę przekrzywiał, co czyniło go podobnym do sroki patrzącej w kość, i nadawało jego twarzy wyraz nieustannego zaciekawienia.
Obywatel ten w miasteczku mieszkał, ale w domu rzadkim bywał gościem i cały prawie czas swój spędzał albo w podróżach albo na wsi, właśnie u pana Macieja. Ta wieś znajdowała się jakby za światem; z którejkolwiek strony było jechać do niej, zawsze droga wypadała przez las i znów przez las. Człowiek się trząsł na korzeniach i wybojach, odpoczywał na piasku, znów się trząsł, znów odpoczywał i nareszcie wjeżdżał na równą jak stół płaszczyznę pól, wśród której świeciło modre, gładkie jak lustrzana szyba jezioro.
Niech sam Icek poświadczy, jakie były w niem ryby. Gdy się już wyjeżdżało z ostatniego lasu, to dwór i wszystkie zabudowania widać było jak na dłoni. Droga brzozami wysadzona do nich wiodła, a dokoła budynków w równych liniach stały topole, proste, wysmukłe, sztywne.
Icek w peregrynacyach swoich policzył i brzozy i topole, wiedział ile krzaków bzu jest na dziedzińcu i pod którym krzakiem najczęściej sypia pies Mazgaj.
— Niech licho porwie takiego Mazgaja, on zbójca jest... — mawiał Icek.
Miał słuszność, ze wszystkich bowiem psów folwarcznych i dworskich, które włóczyły się po dziedzińcu, jeden tylko Mazgaj okazywał względem Icka usposobienie bardzo nieżyczliwe. Warczał, wyszczerzał zęby, a nawet parę razy uszkodził mu wcale jeszcze porządną i do użytku zdatną kapotę. Musiał Icek wynajdywać różne, na przejednanie tego cerbera, sposoby. Stale nosił w kieszeni kawałki chleba, a nawet kości, które, będąc silnie zaatakowany, na pastwę Mazgaja rzucał.
Zdarzało się to dosyć często, gdyż Icek w Walentówce gościem codziennym bywał. Pan Maciej nie mógłby żyć bez niego. Tak przynajmniej sam Icek utrzymywał i dowodził, że jedynie dzięki jego zabiegliwości i sprytowi utrzymywała się wieś, folwark i jej właściciel.
Mówił to w najlepszej wierze i był głęboko przekonany, że nie mija się z prawdą. Według jego wyobrażenia, świat zaczynał się gdzieś wśród lasu, zapewne także na wsi lub na folwarku, środek miał w Kocku, a kończył się w Warszawie lub w Gdańsku. Icek słyszał i o Palestynie, ale był przekonany, że kraj ten jest zaraz za Warszawą. Wogóle uczonym książkowym Icek nie był, nawet w czytanie ksiąg religijnych nie wdawał się i uganiał się jedynie za groszem, którego pragnął zebrać dużo, bardzo dużo, tak dużo, żeby mógł się puścić na handelek zbożowy albo też kupić kawałek lasu na wycięcie.
Marzenia te nie spełniały się jakoś. Niby głodu nie cierpiał, ubierał jako tako żonę swoją i siedmioro dzieci, kupił sobie w miasteczku pół domu w blizkości rynku, miał konia i biedkę na dwóch kołach, jakie takie sprzęty domowe, ale do gotówki, większej zwłaszcza, na żaden sposób przyjść nie mógł.
Widocznie nie sądzonem mu było, żeby został wielkim kupcem. Co prawda, pomimo najszczerszej chęci, do celu tego dojść nie mógł, gdyż wszystko, co mu do ręki wpadło, musiał oddawać żonie.
Żalił się na to nieraz.
— Ciężki to jest interes — mówił do pana Macieja, — i jaśnie pan ślicznie robi, że się nie żeni. Jaśnie pan sam jest pan, a gdyby była pani!... aj, na co pani? czy to nie lepiej człowiekowi żyć spokojnie, bez ambarasu, bez kłopotu. Jak kto musi mieć żonę, to co innego. Na przykład ja muszę, bo jestem prosty żyd! a pan nie musi, bo pan jest pan. Pan sobie siedzi tu w Walentówce spokojnie, cicho, bez żadnej przeszkody; ma pan drzewo w lesie, stogi na łąkach, zboże w śpichrzu, pieniądze w dobrem schowaniu. Chce pan jechać, to pan jedzie; chce pan w domu siedzieć, to pan siedzi; chce pan gonić zająca w polu albo zastrzelić dziką sarnę w lesie, to pan goni i strzela. To jest spokój, to jest cały smak! Kto ma piętnaście groszy, a niema żony, to wie, że ma czyste piętnaście groszy, a kto ma żonę, to wie, że ma żonę, ale nie wie, czy ma swoje piętnaście groszy. Jak ja się pokłonię panu i poproszę o korczyk pszenicy na święta, to mi pan da, a gdyby pan miał żonę, to z mojego korczyka pszenicy ileby się mogło zrobić... ile?... może cztery garnce. Dlaczego ptak śpiewa i lata sobie po powietrzu? bo niema żony. Spróbuj pan jego ożenić, to zwiesi głowę, będzie chodził po ziemi i zamiast śpiewać zacznie piszczeć...
Pan Maciej słuchał tego dowodzenia, paląc fajeczkę, kiwał głową, a w końcu rzekł:
— Głupi jesteś, Icku.
— Czy ja powiadam, że tak nie jest? Owszem pan ma racyę. Żebym ja był mądry, tobym miał majątek, a tymczasem nie mam nic.
— Ale za to twoja żona ma pieniądze.
— To prawda. Ona pewnie ma... co za dziw, druga żona.
— Cóż to za różnica pierwsza a druga?
— Wielmożny panie, duża. Mądrzy ludzie powiedzieli, że pierwsza żona jest pies, a druga... druga to kot.
— Pleciesz!
— Prawdę mówię. Pierwsza czasem lubi kąsać, nawet mocno kąsać, ale jest przywiązana; druga ma ukryte pazury i wcale przywiązana nie jest. To spraktykowana rzecz i wiadoma.
Czy to dzięki perswazyom Icka, czy dla innej przyczyny, pan Maciej nie żenił się, chociaż matki, mające córki na wydaniu, spoglądały na niego bardzo przychylnie.
Człowiek był w sile wieku, około lat trzydziestu sześciu sobie liczył. Wysoki, postawny, przystojny, miał duże ciemne oczy, wysokie czoło, wąs zawiesisty, a chociaż prawie ciągle w domu przesiadywał i jak odludek żył, jednak, gdy się czasem w towarzystwie pokazał, umiał być miłym, zajmującym i dowcipnym. Za młodu podróżował, kawał świata zwiedził, miał ładną biblioteczkę, czytał wiele, wyrażał się z łatwością i zręcznie. Dla kobiet był uprzedzająco grzecznym, ale głębszego wrażenia na nim nie robiły. Patrzył na nie, jak na ładne obrazy w galeryi, lecz wcale nie zdradzał chęci, żeby którym z tych obrazów swój dom przyozdobić.
Starsze panie, ciotki i kuzynki, niezmiernie do swatania gorliwe, urządzały na pana Macieja formalną obławę. Zdawało się parę razy, że już, już wpadnie w sieci; ale wymknął się zawsze cichaczem, jak stary wilk z kniei, przycupnął w swej Walentówce i na dłuższy czas znikał z horyzontu.
Jako kawaler, nie obawiał się damskiego najazdu, gdy zaś jaki sąsiad z misyą dyplomatyczną od niewiast przyjechał, to go pan Maciej ucałował, uściskał, na polowanie zawiózł, a wreszcie tak ufetował, że delegat nie tylko o misyi, ale i o Bożym świecie zapomniał i z niczem, a co najwyżej z bólem głowy odjechał.
— Jest to kamień — mówiła ciotka Izabela na wielkiej naradzie niewieściej, — ale i kamienie dają się przecież kruszyć. Nie Józia to Lodzia, nie Lodzia to Brońcia... ostatecznie musi trafić na swoją.
Nie sprawdzało się to.
Pan Maciej stanowił także bardzo dobrą partyę pod względem materyalnym. Walentówka był ładny majątek. Wielki szmat urodzajnej ziemi, kawał lasu i łąka i mąka i ryby i grzyby i bydełko, a konie!... Icek mówił, że takich w okolicy nie było i nie będzie. Hrabia w Dmuchałach miał angliki, szlachta w sąsiedztwie paradyery, ale konie miał tylko pan Maciej. Zwykle jeździł czwórką, zaprzężoną do leciutkiej bryczki; po wybojach, po piaskach pędził jak uragan. Raz Icek odbył z nim taką podróż.
— Tylko trzy milki — mówił później, — tylko niecałe półtorej godzinki... ale myślałem, że skonam, broń Boże. Pan mi kazał siedzieć na koziołku przy stangrecie, ale niech ja nie żyję, jeżelim siedział! niech moje wrogi mają takie siedzenie! Przez całe trzy mile skakałem, moja głowa się trzęsła, moje ręce i całe serce, co we środku jest, też się trzęsło. Żaden hasyd na weselu tak nie tańcuje, jak moje biedne kości tańcowały. Chciałem krzyczeć i przyciąłem sobie język zębami aż do krwi; chciałem zeskoczyć... bałem się... Z powrotem pan mi kazał znów siadać na kozioł... Nie byłem już głupi. Powiedziałem, że niezadługo przyjdę i... schowałem się. Zabrał mnie pachciarz. Kosztowało mnie to parę groszy, ale przynajmniej jechałem całą noc w wielkiej wygodzie i spokojności. Mogłem spać, miałem pod głowę żywe i bardzo ciepłe cielę, z boku kilka gęsi, a nogi trzymałem na baryłce z okowitą. Daj Boże, zawsze mieć taką jazdę. Później pan się gniewał, ale wytłómaczyłem mu, żem zasłabł... przecież każdego człowieka może spotkać przypadek.
Później gdy wypadło Ickowi jeździć z panem Maciejem do Łęcznej lub do Ciechanowca na jarmark, to urządzał się inaczej. Dniem lub dwoma dniami naprzód wyruszał biedką i nie psuł sobie zdrowia ani humoru. W okolicznych miasteczkach wiedziano, że obecność Icka zwiastuje przyjazd pana Macieja. Icek zamawiał stancyę, starał się o wygodne pomieszczenie dla koni; adjutant grał rolę kwatermistrza, a gdy pan Maciej na popas lub nocleg przyjechał, zastawał wszystko przygotowane. Gospodarz karczmy czy zajazdu, uprzedzony zawczasu, oczekiwał, miał ogrzaną stancyę dla gościa, stajnię i obrok dla koni.
Icek najszczęśliwszy był, gdy się w podróż puszczał, bo po drodze różne male handelki i geszefciki urządzał, zarobił parę groszy, z których nie potrzebował na razie przynajmniej zdawać żonie rachunku, a nawet wyobrażał sobie, że kapitalik podczas wędrówek złoży. Nie powiodło mu się, bo nie miał szczęścia.
— Żebym tak zdrów był — mówił do pana Macieja, — jak złożyłem sobie kilkanaście rubli... i schowałem je dobrze... Bardzo dobrze schowałem...
— Gdzież tak?
— Koło siebie. Gdzież miałem schować? Zaszyłem w kapotę! Byłem pewny, że mam je pod podszewką tak bezpieczne, jak w banku. Tymczasem przepadły. Przyjechałem na szabas do domu. Przebrałem się bardzo porządnie, w atłasową kapotę, w pas, w ładną czapkę, a starą kapotę powiesiłem na gwoździu. W niedzielę rano ubrałem się jak zwykle... w biedniejsze odzienie. Patrzę, moja kapota rozpruta, pieniędzy niema. Krzyczę, pytam żony kto mi wybrał pieniądze, a ona się śmieje! Żebym tak szczęście miał, śmieje się. — Ty głupi, powiada, po co psujesz nici... jabym tobie nie tylko z kapoty, ale i z pod serca wypruła. Spróbuj-no tylko co mieć! Cóż ja mam robić, wielmożny panie? już nie zbieram i nie zaszywam. Ona prawdę mówiła, po co nici psuć.
— To dawaj mnie do schowania.
— Co to pomoże? Ona się też pozna. Spyta dlaczego jej oddaję mniej niż dawniej, domyśli się. Pan ślicznie robi, że się pan nie żeni.
— Może się kiedy i ożenię, — rzekł śmiejąc się pan Maciej.
— Niech Bóg broni, na co to panu, po co? czy panu spokój niemiły?... Ja co innego. Mnie żona zabierze pieniądze, to prawda, ale ona ich nie straci, bo na co ma stracić? ona prosta żydówka jest, dzieciom zostawi... ale jakby panu pani pieniądze zabierała, to byłoby już całkiem „ferfał,“ bo panie, to nie żydówki, panie mają swoje fanaberye... Lubią się stroić, wyjeżdżać za granicę, kąpać się w moralnych wodach... Nie, nie! Panu nie trzeba się żenić, ja panu to nie każę... ja Icek!
Jednego dnia, właśnie po takiej rozmowie, przed dwór w Walentówce zatoczył się koczobryk, zaprzężony w trzy opasłe kasztany.
Pan Maciej wybiegł na ganek, aby gościa przywitać, lecz gdy zobaczył, kto się wydobywa z budy, nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia:
— Ciotka Izabella!
— No tak, tak — rzekła, gramoląc się z trudnością dama okazałych kształtów, — masz racyę, ciotka Izabella. Czy cię to dziwi?
— Ależ cieszy niewymownie...
— O! cieszy... Myślisz że ci wierzę, ty odludku, dziki człowieku, ty nic dobrego!...
— Zapewniam ciocię...
— Dajmy na to, że prawda...
— Odjedź do stajni — odezwał się pan Maciej do stangreta.
— Nie trzeba; nie odjeżdżaj i nie wyprzęgaj — zadysponowała ciotka; — ja się tu u ciebie, mój Maciusiu, na długo nie zakwateruję; raz, że śpieszę dalej, a powtóre, że pod tym dachem...
— Cóż ciociu, dach jak dach doskonały, świeżo pobity gontami, bardzo dobry dach.
— Tak, ale pod nim...
— Pod nim jest skromne mieszkanie i szczęśliwy z tak miłej wizyty gospodarz...
— I nic więcej?
— Nie rozumiem pytania, doprawdy.
— Mówię jasno. Ot widzisz, mój Maciusiu, dziwić się nie trzeba. W kawalerskich mieszkaniach dyabeł miewa siedlisko, a rozumiesz przecie, że mnie jako osobie statecznej...
— Cioteczko kochana — rzekł pan Maciej, — proszę do pokoju. Cały dom dla cioteczki otwarty, dla takiego gościa; słowem ręczę, że nie tylko złego, ale wogóle żywego ducha ciocia nie spotka... chyba moją gospodynię starą, Wojciechową, której chyba ciocia o stosunki z szatanem nie posądzi.
— I ty to mówisz na seryo?
— Pod słowem, ciociu.
— No, no, pokazuje się, że cię obmówiono, mój Maciusiu.
— A cóż mnie to obchodzi?
— Ale, tak się to mówi. Bądź-co-bądź, źle robisz, że dajesz powody do plotek.
— Ja? czem?
— Mój kochany, gdy ktoś ma, tak jak ty, lat... ileż ty masz lat?
— Trzydzieści sześć.
— Chryste Jezu! a ja sądziłam, że trzydzieści trzy najwyżej, a wiesz co, mój kochany, że ty się fatalnie starzejesz.
— Być może, ale nie czuję tego.
— Trzydzieści sześć, trzydzieści sześć! Na żonatego to nic, to siła wieku, młodość, ale na kawalera! Pomyśl tylko, lada dzień zaczniesz tyć, siwieć i łysieć, ociężejesz, staniesz się dziwakiem, mantyką, nudnym jak lukrecya, nabierzesz niepotrzebnych przyzwyczajeń, zdziwaczejesz i ani jedna panna na świecie nie zechce wyjść za ciebie.
— To jeszcze najmniejsze nieszczęście.
— Proszę sobie tego nie lekceważyć, zresztą ani na chwilę nie przypuszczam, żebyś chciał żyć w samotności zawsze. Komuż zostawisz majątek, nazwisko?
— Majątek dalsza familia zabierze, albo go na stypendya przeznaczę, a co do nazwiska... jest przecież druga linia, mam braci stryjecznych.
— Dajże pokój, mój Maciusiu, druga linia mnie nie obchodzi, boś ty memu sercu bliższy.
— Cioteczko, wejdźmyż nareszcie pod ten dach obmówiony, a może i wyklęty przez plotkarki.
Pani Izabella wtoczyła się do saloniku, usiadła na kanapie, rzuciła dokoła wzrokiem i rzekła:
— Ostatecznie brzydko tu nie jest... nawet masz dosyć ładne mieszkanko, ale brakuje w niem kobiety.
— W tej chwili ciocia przecież jest.
— Nie udawaj, że nie rozumiesz, mój Maciusiu. Nie chcesz się żenić, to się nie żeń; przykro mi to, ale przecie nie mogę cię par force zaprowadzić do ołtarza. Wobec twego uporu dałam już wszelkim perswazyom za wygraną, już cię nie namawiam, rób co ci się podoba; chcesz się zmarnować... marnuj się, ja już ani słowa nie powiem. A propos, czy ty znałeś Ludwisię Sawicką?
— Co to za jedna?
— Wyborny sobie! pyta się co za jedna! Ludwisia Sawicka, córka pana Józefa z Góry, bywałeś tam przecie.
— Ach! ten dzieciak.
— Była dzieckiem przed ośmiu laty... ale teraz! Widziałam ją wczoraj, właśnie dopiero co wróciła z Warszawy. Co za dystynkcya, jakie ułożenie! gra na fortepianie jak artystka, śpiewa przecudownie... a powierzchowność! Stanowczo piękniejszej panny w okolicy nie było i nie będzie.
— Proszę!
— To jest fakt. Wyobraź sobie: wzrost piękny, figura zachwycająca, ruchy pełne wdzięku, włosy blond złociste, oczy jak turkusy, buzia dziwnej białości, cokolwieczek rumiana, nosek jak u posągu...
— Sokratesa?
— Wstydź się, do czego to podobne, żebyś ze starej ciotki żartował! Skoro powiadam, że nosek jak u posągu, to znaczy, że jest grecki, stylowy nosek; usta różowe o prześlicznym rysunku... rączka, nóżka jak u dziecka.
— Widzę, że to jakiś fenomen.
— Zapewne że fenomen... a przytem — dodała, głos zniżając, — oprócz wdzięków, edukacyi, talentów, dobrego ułożenia, pięćdziesiąt tysiączków na stół, drugie tyle po najdłuższem życiu i speranda na bogatego stryja, wdowca bezdzietnego, który (niech tam sobie sto lat żyje) ma astmę w ostatnim stopniu, reumatyzm, cierpienie wątroby i co rok chudszy i mizerniejszy powraca z Karlsbadu. Ten stryj, trzeba ci wiedzieć, ma kamienicę w Warszawie, gotówkę w kilku bankach i wioskę na Kujawach. I cóż ty na to?
— A no, nic.
— Nic? całkiem, zupełnie nic?
— Niewiele więcej, moja ciociu.
— Wiesz co, że jesteś niebotyczny! Żebym do stuletniego starca mówiła, to bardziej zainteresowałabym go, niż ciebie.
— Ależ ja słucham, ciociu, z największą uwagą... tylko mam takie usposobienie, że nie okazuję wrażenia.
— Aha! więc jest wrażenie nareszcie...
— Naturalnie że jest.
— Określ że mi je, niech raz usłyszę od ciebie coś takiego, co mi przyjemność zrobi. Jakież to wrażenie?
— Widzi ciocia, żal mi tego poczciwego stryja, który cierpi różne dolegliwości i co rok chudszy powraca z Karlsbadu. Szkoda poczciwego człowieka.
— A wiesz co, że tego nie spodziewałam się po tobie; ja ci opowiadam o zachwycającej pannie, a ty się rozrzewniasz nad starym astmatykiem, jej stryjem! Doprawdy, gdybym była chłopką, gotowabym uwierzyć, że cię kto urzekł... ja się do niczego nie mieszam, ale przyjechałam, by ci przypomnieć obowiązek sąsiedzki i towarzyski.
— Domyślam się. Zaprasza mnie cioteczka na członka jakiej narady familijnej lub sądu polubownego.
— Słuchaj — rzekła surowo pani Izabella, — jeżeli będziesz mi przerywał, wyrzeknę się ciebie, nie chcę cię znać... i niech mnie Bóg skarze, jeżeli wspomnę twoje nazwisko w testamencie!
— Już nie przerywam, ale nie dla testamentu, tylko aby cioci nie gniewać.
— Wspomniałam o obowiązkach towarzyskich i sąsiedzkich; otóż wiedz, że za tydzień, w Górze, in gratiam Ludwisi będzie duże zebranie; przyrzeknij mi, że będziesz na niem, nie wymawiaj się, musisz przyrzec... jeżeli mnie kochasz.
— A więc przyrzekam.
— Nie dość na tem, wyprawisz zabawę u siebie.
— U mnie?
— Tak jest. Zaprosisz całe towarzystwo z Góry. Ja przyjmę obowiązki gospodyni domu. Przyślę ci kucharza na dwa dni przed zabawą i sama dopilnuję, żebyś się nie zawstydził. Bądź spokojny, już ja to wszystko obmyśliłam, postanowiłam i tak być musi. Jestem rodzona twoja ciotka i co robię, to robię dla twego dobra i szczęścia.
— Ale...
— Niema ale, zaopatrz tylko piwnicę, o kuchni ja sama pomyślę.
Usiłował pan Maciej wymawiać się, ale ciotka słuchać nawet nie chciała. Wystąpiła z całą energią i posłuszny siostrzeniec przyrzec jej musiał, że się we wszystkiem do jej wskazówek zastosuje. Wymógłszy to przyrzeczenie, pani Izabella wygramoliła się do swego koczobryka i odjechała, powtarzając półgłosem:
— Teraz mi się już nie wymkniesz.
Pan Maciej zamyślony dużemi krokami przechadzał się po pokoju i nie zauważył nawet, że Icek cicho drzwi otworzył i stanął na progu. Nie odzywał się, trzymał czapkę w ręku i czekał, był albowiem z natury bardzo delikatny i nie lubił zaczynać rozmowy, nie wiedząc w jakim humorze jest pan Maciej. Tym razem z ruchów i giestów siostrzeńca pani Izabelli domyślił się, że rozmowa z nim będzie w tonie minorowym.
Westchnął więc..
Pan Maciej obejrzał się.
— Dobrze żeś przyszedł — rzekł, — jest albowiem interes i to interes głupi.
— Proszę pana, ja już od razu zmiarkowałem, że pan ma ciężar na głowie... no, ale od czegóż ja jestem? Pan mnie zna, że niema na świecie takiej rzeczy, którejbym nie załatwił. Dać mi trochę pieniędzy do garści, trochę owsa do biedki, i już jadę, już jestem gdzie potrzeba, pogadam z żydami i siojn! Czy pan nie pamięta, jakie ja już interesa załatwiałem? Czy pan nie pamięta, że raz nawet panu strzelbę przywiozłem? Przecież to, zdaje się, wcale nie żydowski interes, a ja go załatwiłem. Najadłem się strachu, straciłem pół zdrowia, ale pan miał co chciał. Co panu teraz dolega? co pan ma za kłopot?
— Duży.
— No, ja nie lubię się chwalić, ale ja też jestem duży. Niech pan powie co trzeba... ja mogę choćby zaraz w drogę jechać.
Pan Maciej nie odpowiedział zaraz. Chodził jeszcze przez jakiś czas po pokoju i myślał; nareszcie zatrzymał się przed Ickiem i rzekł:
— Pojedziesz jutro rano.
— Choćby zaraz, mój koń gotowy, tylko trzeba mu dać owsa na drogę.
— Twój koń niepotrzebny, pojedziesz wozem drabiniastym, mojemi końmi, do miasta. Wyruszysz stąd skoro świt...
— Wiadomo, siedem mil drogi... pańskiemi końmi ledwie na południe stanę.
— W mieście na mnie zaczekasz. Ja przyjadę, kupię co potrzeba, a ty zapakujesz i odwieziesz do domu. Pamiętaj żebyś dobrze pilnował, żeby się nic nie uszkodziło ani nie potłukło; sprawunków będzie dużo, bardzo dużo, z powrotem wypadnie jechać noga za nogą, pomaleńku.
— I to bajki. Jutro mamy czwartek, do południa będę w drodze, po południu zapakuje się wszystko, a na noc pojadę pomaleńku z powrotem. Zdążę do domu przed szabasem.
— Naturalnie że zdążysz... tylko pamiętaj, wyjedź jaknajraniej, żebym cię już zastał na miejscu... ja punktualnie o godzinie trzeciej po południu będę w mieście.
Icek jechał jak pan, leżał wyciągnięty na wznak, na słomie, trochę spał, trochę rozmyślał i tak sobie drogę uprzyjemniał. Zastanawiał się nad rozmaitemi kwestyami i coraz bardziej ugruntowywał się w przekonaniu, że na świecie nie jest źle. Pan ma ziemię i chłop ma ziemię, chłop pracuje na pana, pan daje żyć żydkowi, skutkiem tego chłopu jest trochę źle, panu wcale nieźle, a żydkowi dobrze. Dziś Icek jużby tego nie powiedział, ale wówczas miał takie zdanie. Chłopem by Icek nie chciał być, bo chłop pańszczyznę robił, sochę musiał dźwigać, za broną biegać — to nie jest interes. Pana los także nie bardzo mu się podobał dla rozmaitych przyczyn; pan musi dużo ludzi trzymać, dużo pieniędzy wydawać — to także nie interes. Najlepiej być żydkiem przy dobrym panu, — to wcale co innego. Nie potrzeba sochy dźwigać, ani się bać gradu, ani ponosić wielkich wydatków; można żyć bez wielkiego kłopotu. Chłopski żyd, taki co z panem nie ma interesów, tylko w karczmie handel z chłopami prowadzi, już ma gorszy los. Nie dlatego, żeby nie zarabiał pieniędzy, owszem, zarabia on sporo, ale ma nieprzyjemny stosunek. Chłop jest zawsze chłop, nieokrzesany grubianin. Czasem powie takie niepolityczne słowo, że tylko splunąć, a czasem tak wywija pięścią, że tylko skarżyć do sądu.
Icka szwagier, Lejbuś, co trzyma karczmę, powiada, że z tymi chamami zdrowie stracił; taki to naród!
W tej właśnie Wygodzie trzeba było konie popaść. Icek wysiadł z wozu, namówił fornala, żeby sobie kupił wódki, a sam poszedł do Lejbusia do stancyi.
Mieli sobie obaj dużo do powiedzenia, jako żydki i jako krewni i jako spólnicy do kilku drobnych interesów. Zapisali cały stół kredą, trochę skakali sobie do oczu przy rachunku, ale w końcu się pogodzili. Icek napił się swoim kosztem wódki, Lejbusiowa dała mu trochę gorących kartofli bez żadnej pretensyi, a chleb i cebulę miał z sobą, więc było doskonałe śniadanie. Potem Icek znów siadł na wóz, zagrzebał się w słomę i spał doskonale, aż do chwili przyjazdu do miasta. Koła wozu zaturkotały na bruku, Icek oczy otworzył...
Naraz zrobił się zupełnie rzeźwy i przytomny, bo atmosfera miasta tem jest dla żyda, czem woda dla ryby, czem dla ptaka przestrzenie powietrzne. Na każdym kroku pachnie mu geszeft. Każdy dom czuć handlem. Począwszy od rogatki, na której żydek dzierżawca zbiera od chłopów trojaki; od straganów, jatek, szynków, aż do najwykwintniejszych sklepów i kantorów bankierskich, wszystko Ickowi pachniało, — wszystko pobudzało jego umysł do ruchu. Cieszył się na widok pięknych żydków, zalegających trotuary lub biegnących szybko z parasolami i laskami w rękach, szwargocących lub stojących w bramach hoteli w oczekiwaniu przyjezdnych. Icek rozumiał, że to jest prawdziwe życie i ruch, że tu właśnie można dziesięć razy oszukać lub być oszukanym, stracić, zyskać, ryzykować, słowem handlować.
Z wysokości wozu spoglądał na bruk miejski i dumny był ze swoich współbraci i współwyznawców, którzy w powszedni, zwyczajny dzień tyle robili hałasu, wrzasku i harmidru, ile w jego rodzinnem miasteczku nie było nawet podczas największego jarmarku.
Kazał zajechać do hotelu, w którym zazwyczaj pan Maciej stawał; zamówił stajnię na cztery konie i stanął przed bramą, oczekując przybycia swego „puryca“, i uprzyjemniał sobie czas rozmową z faktorem, od którego dowiedział się różnych, bardzo zajmujących rzeczy.
— Mój „puryc“ — mówił do faktora — jest punktualny jak zegarek. On lada chwila przyjedzie; ja dziwię się nawet, dlaczego on tu jeszcze nie jest.
— Co chcesz — odrzekł faktor, — szlachcic nie jest telegraf, ani maszyna parowa; mógł się z kim spotkać w drodze, mógł mu koń zakuleć.
— Jemu! on ma takie konie, co nigdy nie kuleją.
— Aj, Icek sam nie wie, co gada.
— Na moje sumienie jego konie, to są dyabły, ale nie konie, czarne jak nieszczęście, a lecą jak wiatr. U niego dwie mile na godzinę, to głupstwo. Ja raz z nim jechałem! do tej pory czuję jeszcze tę jazdę w kościach. Wiecie, że jemu w Łęcznej od słowa dawali za tę czwórkę tysiąc dwieście rubli, a on nie chciał.
Faktor głową kiwnął, ustami cmokał i prosił Icka, żeby mu wstęp do takiego porządnego pana wyrobił.
Icek za mały procent podjął się tego i stał cierpliwie w bramie, oczekując, że lada chwila ujrzy spienioną czwórkę karoszów. Tym czasem trzecia godzina minęła, czwarta, piąta, wreszcie zegar miejski szóstą wydzwonił, a pana Macieja widać nie było.
Zaniepokojony Icek udał się ku rogatkom, wyszedł nawet kawałek drogi za miasto; pan Maciej nie nadjeżdżał. Icek powrócił do miasta, do północy przechadzał się przed hotelem, poczem postanowił pójść spać.
Obudziwszy się rano, pobiegł natychmiast do hotelu i przekonał się, że pan nie przyjechał.
Adjutant zaczął się coraz bardziej niepokoić. Był piątek, do domu siedem mil drogi — co będzie z szabasem? Chcąc zdążyć na czas, trzebaby było zaraz wyjechać. Icek zaczął pertraktować z fornalem.
— Słuchajcie, Wojciechu — rzekł, — mnie się zdaje, że naszemu panu odmieniło się i że już wcale nie przyjedzie.
— Może być — odpowiedział flegmatycznie chłop.
— Nu, to zaprzęgajcie konie, pojedziemy do domu.
— Tego nie zrobię.
— Jakto nie zrobicie? Przecież dziś piątek, szabas na mnie, ja potrzebuję w domu być.
— A to sobie jedźcie.
— Jak? Z kim? Dziś żaden żyd w tamte strony nie jedzie, z kim ja się zabiorę?
— Jak tam sobie Icek uważa, ja mam przykazane, żebym tu na pana czekał i będę czekał nie tylko do szabasu, ale choćby nawet do sądnego dnia!
— A co ze mną będzie?
— Co wam się podoba. Weźcie sobie pocztę i jedźcie skoro wam pilno.
Icek prosił, mało nie płakał, perswadował, zaklinał, ale chłop uparł się, był niewzruszony. Nie pozostawało Ickowi nic innego, jak wracać do domu. Wybrał się pieszo w nadziei, że spotka jakąś furmankę i że przysiądzie się, ale ruch na drodze był mały. Kilka furek wlokło się do miasta, a z miasta nikt jakoś nie jechał.
Żyd przyśpieszał kroku. Uszedł już z milę drogi i na dużym moście drewnianym zatrzymał się dla wypoczynku. Wydobył fajkę z kieszeni, nałożył ją, zapalił i puszczając dymek, przyglądał się bystro płynącej wodzie. Nagle jakiś przedmiot, tuż przy samym brzegu leżący, w odległości kilkuset kroków od mostu zwrócił jego uwagę. Była to masa czarna, nad którą, kracząc przeraźliwie, unosiła się w powietrzu gromada wron. Kilku chłopów stało opodal i opowiadali coś sobie z żywą giestykulacyą i zaciekawieniem; jeden z nich trzymał duże koło. Icek pobiegł na brzeg i przekonał się, że owa czarna masa był to nieżywy koń kary, a koło, które chłop trzymał, nie było zwyczajne, lecz pięknie lakierowane od powozu. Trawa bardzo zmiętoszona i stratowana na znacznej przestrzeni świadczyła, że stał się tu jakiś wypadek.
— Co to się zrobiło? — zapytał chłopów.
— Właśnie zachodzimy w głowę — odrzekli, — po trawie ślad jakby coś ciężkiego wlekli, koło powozowe zgruchotane, a koń zastrzelony.
— Aj waj! — zawołał Icek — koń zastrzelony!
— Toć spojrzyj — odrzekł chłop, — loftkami snać dostał w same piersi, tyle krwi dokoła...
Icek uczuł, że mu dreszcz przebiega po plecach. Wszakże ten koń zabity jest kary, jest piękny, jest duży, a właśnie pan Maciej jeździ czwórką pięknych, dużych, karych koni.
Na razie nie mógł biedny Adjutant ani słowa przemówić, tak mu się zrobiło dziwnie i nieprzyjemnie. Tysiąc pytań naraz cisnęło mu się do głowy. Kto tego konia zabił? Kto odłamał koło?... kto je tu porzucił? co się stało z panem Maciejem, z Wojciechem stangretem, wreszcie z resztą koni?
Chłopi oglądali uważnie ślady na łące.
— Moi kochani ludzie — rzekł wreszcie Icek, — ja widzę, że się tu stał jakiś bardzo paskudny interes.
— Ma się rozumieć że nieładny. Albo rozbój albo inne nieszczęście. Ten koń jest zastrzelony.
— No, a gdzie są tamte trzy niezastrzelone?
— Jakie trzy?
— Przecież ich było cztery.
— To ty, żydku, znasz te konie? wiesz czyje? — dopytywał chłop.
— Dlaczego nie mam znać? to konie pana Macieja. On miał jeszcze wczoraj przyjechać do miasta... ja przyjechałem wozem z fornalem. Pan miał być o trzeciej. Ja czekałem, do wieczora czekałem, do rana czekałem, a że dziś piątek, więc już czekać nie mogłem, muszę śpieszyć do domu na szabas. Aj, aj, ktoby się spodziewał takiego nieszczęścia! Gdzie się pan podział? gdzie Wojciech? gdzie powóz i trzy konie?
Chłop na rzekę wskazał.
— W tem miejscu głębia — rzekł, — głębia na jakie cztery sążnie albo i więcej.
— Aj waj! to wy myślicie, że oni się utopili?
— Nic nie myślę, tylko powiadam, że głębia. Jeśli wlecieli w wodę to się utopili, jeśli nie... to nie. Trzeba będzie powiedzieć wójtowi, żeby kazał rybakom poszukać.
— Oj nieszczęście! Szukajcie... ja was proszę, szukajcie, a ja wrócę do miasta, powiem fornalowi, że się pan utopił i zaraz pojadę dać znać do familii, do sąsiadów.
— Oj, co nie, to nie — odezwał się jeden chłop.
— Dlaczego nie?
— Ty, żydku, pójdziesz z nami do Cherlakowa do gminy.
— Ja wcale nie pójdę go gminy, ja tam nie mam żadnego interesu... jestem spokojny człowiek, pasport mam!
— Mnie to wszystko wraz... pójdziesz z nami do wójta i dość.
— Kto mi może rozkazać? — zawołał Icek i puścił się pędem ku mostowi; zanim jednak ubiegł kilkanaście kroków, już chłop ciężką i żylastą ręką chwycił go za kołnierz.
— A, takiś to kochanku — zawołał, — uciekasz, boisz się. Kto cię wie, może ty jesteś morderca... albo spólnik.
Icek gwałtu krzyczał, szamotał, wyrywał się, gryzł chłopów po rękach, ale wobec przemagającej siły musiał uledz. Jeden chłop miał przy sobie kawał postronka i tym biednemu Ickowi silnie skrępowano ręce.
— Teraz już nam nie uciekniesz — mówił chłop, zawiązując ostatni węzeł, który boleśnie wpił się Ickowi w rękę. — Popamiętasz ty cherlakowskich gospodarzy... że wiążą na moc. Sam dyabeł cię nie rozplącze.
— Wy sami jesteście rozbójnicy! wy mordercy! Jakto można dziś porządnego żydka złapać na drodze, pokaleczyć, związać! Ja was do sądu zaskarżę, żeście mnie zmarnowali, że ja przez was całe zdrowie straciłem.
— A któż ci bronił iść z nami dobrowolnie?
— Co wy za jedni, żebym ja miał za wami chodzić? Ja nie jestem wasz wół, ani wasza krowa. Coście wy za jedni... rozbójniki!
— A toć ci powiadam, żydzie, sprawiedliwie, jako jestem sołtys; przyszedłem tu zobaczyć, co się stała za przygoda z tym koniem, a żeś powiedział, że wiesz czyj on jest i skąd się wziął, tedy musisz to przyświadczyć u wójta... według tego jako wójt zda raport. Prosiłem po dobroci, nie chciałeś... twoja wola... a teraz pójdziesz na postroneczku, kiedyś takie sprzeczne stworzenie.
— Niech was dyabli wezmą, ja wcale nie pójdę, ja nie chcę znać waszej gminy i waszego wójta... dziś piątek, ja potrzebuję być w domu na szabas!
— Popchnijcie go kumie z tyłu — rzekł flegmatycznie sołtys.
Icek, widząc że nie żarty, poszedł, ale nie dając jeszcze za wygraną, próbował drogi perswazyi i układów.
— Słuchajcie no gospodarze — rzekł, — ja wiem, że wy jesteście porządni ludzie... że wy sobie tylko żartujecie.
— O nie, niema tu żartów, mój żydku. Pójdziesz z nami do wójta, do Cherlakowa.
— A dalekoż ten Cherlaków jest?
— Półtorej milki.
— No to kiedy my tam staniemy?
— Jak zajdziemy to i staniemy, a tymczasem idźmy!
— Moi kochani ludzie, ja was bardzo proszę, posłuchajcie wy mnie. Przecież ja nie jestem zbrodniarz, ani rozbójnik... jestem żydek, zwyczajny handlujący żydek, nazywam się Icek Pistolet... ja was proszę, rozwiążcie mi ręce. Ja już nie będę uciekał. Mnie ręce bardzo potrzebne są... ja potrzebuję zażyć trochę tabaki... ja potrzebuję zobaczyć czy nie zgubiłem pieniędzy... mnie chce się pić, jabym się z wami wódki napił. Dlaczego nie mamy się napić w takiej przyjemnej kompanii? Pewnie gdzie niedaleko jest karczma?
— A juści jest.
— I pewnie żydek w niej siedzi?
— Juści nie kto inny.
— My tam musimy wstąpić. Ja wam każę dać dobrej wódki i sam się z wami napiję, a tamten żyd poświadczy, jako nie jestem żaden włóczęga, ani żaden cygan, ani tak jak wy żartem powiadacie rozbójnik, tylko porządny żydek. Obaczycie, jak on będzie za mną przyświadczał... poręczy nawet swoją osobą i majątkiem.
— Może on was wcale nie zna?
— Jakim to sposobem może być, żeby jeden żyd drugiego nie znał? To się u nas nigdy nie praktykuje. On mnie zna doskonale i ja jego pewnie znam... od maleńkości znajomi jesteśmy. Tylko, proszę was, moi kochani gospodarze, rozwiążcie mi ręce. Pomiarkujcie sami, co wart człowiek bez ręki, co on znaczy? Nawet niucha tabaki nie może podnieść do nosa! Miejcie miłosierdzie, moi ludzie!
— My nie jesteśmy zawzięte — odpowiedział sołtys — i wcale byśmy was nie byli wiązali, ale jakeście chcieli nam zmykać, to trudno. I nie przykładając, bydlę jak się prowadzi na jarmark, to insze można i tak popędzić, a insze i na powrózku się szarpie.
— Pfe! co to równać! Ja nie jestem, broń Boże, krowa, ani wasza gmina nie jest jarmark. Rozwiążcie mnie, panie sołtysie, ja was bardzo proszę.
— Żebym wiedział, że nie będziesz uciekał.
— Moi kochani, czy ja jestem wrona albo zając, żebym mógł przed wami uciec? Czy was niema trzech chłopów ze zdrowemi nogami? Czy wy nie potraficie mnie dogonić? Żebym ja na starość mógł tak gonić, jak wy możecie gonić... żebym ja miał taką siłę w nogach, jak wy macie! Co ja jestem naprzeciw was? jestem mucha; co wy jesteście naprzeciw mnie? same lwy! Rozwiążcie, ja was bardzo proszę.
— Ha — rzekł sołtys, — skoro tak, to dobrze, ale pamiętaj...
— No, no, bądźcie spokojni.
Pokazało się, że węzły były zadzierzgnięte istotnie na moc i chłopi grubymi palcami rozplątać ich nie mogli. Icek radził, żeby użyć noża, ale chłop żałował postronka i nie chciał na to się zgodzić.
— Porznę taki porządny sznur — rzekł, — a potem jak będzie potrzebny, to skąd wezmę?
Skończyło się na tem, że właściciel powroza dopomógł sobie zębami. Ukląkł na ziemi i póty szarpał, szarpał, aż nareszcie węzeł rozplątał, przyczem parę razy dał Ickowi dotykalnie poznać, że chłopskie zęby są zdrowe i twarde jak żelazo.
Uwolniony z więzów Icek wyciągnął z radością ręce przed siebie i poruszył niemi kilkakrotnie, jak gdyby chciał się przekonać, czy ma jeszcze w nich władzę.
— No widzicie, coście mi narobili, jakie mam sine pasy na rękach. Pfe! doprawdy... Teraz przyśpieszajcie, niech ja prędzej zobaczę tę karczmę... mnie pilno posilić się, odpocząć.
Idąc rozmawiali o wypadku i gubili się w domysłach, kto mógł konia zastrzelić i w jakim celu. Prowadząc rozmowę i udając spokój zupełny, Icek myślał ciągle o ucieczce, pilno mu było do domu na szabas, pilno zawieźć smutną wiadomość. Spojrzał na słońce i obliczył, że gdyby udało mu się uciec, to wynająwszy furmankę w pierwszej lepszej wiosce, zdążyłby jeszcze przed wieczorem być w domu i gońców z wieścią o panu Macieju rozesłać. Pani Izabella, sąsiedzi nie zaspaliby takiej sprawy, poruszyliby wszystkie sprężyny, aby na ślad nieszczęśliwego trafić. Trzeba im dać znać niezwłocznie, trzeba na szabas być w domu, słowem koniecznie trzeba uciec.
Zanim doszli do karczmy, Icek miał już plan gotowy. Chodziło tylko, o ile go zechce zaakceptować tamten żydek, który karczmę trzyma. Nie bez pewnej obawy przestępował Icek próg szynkowni wiejskiej, jednak gdy zobaczył siedzącego za szynkwasem współwyznawcę, uśmiechnął się radośnie. Szynkarz był dobry znajomy, nawet krewny trochę.
W dziesięciu wyrazach opowiedział mu Icek o co chodzi; tamten kiwnął głową, powiedział: a zoj, i z pozorną obojętnością zabrał się do przelewania wódki z wielkiej baryły do gąsiorka.
— Panie sołtysie — rzekł Icek — i wy, kochani gospodarze, trzeba się napić. Pijcie ile wam się podoba, ja płacę. Poznałem was przypadkiem, zafunduję przypadkiem. Przypadek to taki interes, co każdemu może się trafić. Pijcie.
— Ano, kumie — rzekł sołtys do swego towarzysza, — ten żydek prawdę powiada, skoro jest taka przygoda, to możeby i wypić.
— A juści — odrzekł kum, — powiadają: gdy piwo na kadzi, pić nie zawadzi.
— Aj, aj, to wielka prawda! — zawołał Icek. — Dajcie no, panie szynkarzu, całą kwartę, ja jestem bardzo słaby, potrzebuję nabrać siły.
— Za dużo stawiasz, mój żydku, — rzekł sołtys — po co się tyle szkodować...
— Aj, aj, wy sobie myślicie, żeście spotkali jakiego kapcana. Wam się zdaje, że taki mały żydek, coście go na drodze złapali, to nie ma za co ugościć porządną kompanię? Fe, a wiecie wy, że ja potrafię jeszcze dwie takie kwarty postawić jak zechcę?
— Dlaczego nie!
— A przez co ten trzeci gospodarz nie pije? — zapytał Icek.
— Ja jestem odprzysięgnięty, — odrzekł chłop, — gorzałki do gęby nie biorę.
— No, to czem ja was ugoszczę?
— Nie potrzeba niczem, niech sobie sołtys ze swym kumem piją, a ja pójdę do siostry. Mam siostrę w tej wsi, zobaczę też, co tam u niej słychać.
— No jak sobie chcecie, — odrzekł Icek, kontent, że się już pozbył jednego stróża — idźcie do siostry, tylko nie bałamućcie długo, bo skoro mamy iść do wójta, to idźmy. Zważcie też na mnie, że ja chcę zdążyć do domu na szabas. Powiedzcie, czy w Cherlakowie będę mógł dostać furmankę.
— Oj, oj, dlaczego nie? U nas gospodarze mają precz po parę koni i to nie ladajakich, pojedziecie jak pan.
— Dobrze, ja najmę, ja doskonale zapłacę... nie będę pieniędzy żałował. Pijcie, panie sołtysie!
Chłop łyknął raz, drugi i trzeci, zaczął gawędzić z kumem i rozmarzał się coraz bardziej.
— Słuchajcie no, panie sołtysie — rzekł Icek, — wy pewnie nabożny człowiek jesteście?...
Sołtys, którego gorzałka dobrze już rozmarzyła, otworzył oczy szeroko i zaczął głosem przerywanym i niepewnym:
— Każdy człowiek Pana Boga chwali... i każdy grzesznik jest... jako że nie bez co innego... jeno bez grzechy. Po sprawiedliwości tak ci powiadam, mój żydku.
— Nu, ja widzę, że wy sprawiedliwy i nabożny człowiek, to wy mnie nie będziecie bronili, żebym odmówił pacierz... tu w drugiej izbie. Drzwi otwarte, możecie na mnie patrzeć. Ja poproszę szynkarza Mośka, on mi pożyczy swojej płachty i wszystkiego co jest potrzebne. Ja się trochę pomodlę... to nie zabawi długo, wy tymczasem będziecie sobie pili.
— Ma się rozumieć, każdy wedle swego zakonu... ja nie bronię. Zatrudnienia wielkiego w domu dziś nie mam, a czy przyjdziemy do gminy zaraz czy za godzinę, to dla mnie jedno. Sołtys sobie jestem i gospodarz duży... mogę tak, a jak zechcę mogę inaczej. Idź się żydku modlić, pacierz swój żydowski według starego zakonu sobie zmów... ja ci nie przeszkodzę.
Icek nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Wybiegł do drugiej izby, zamienił parę słów z szynkarzem i po chwili sołtys widział przez otwarte drzwi nabożnego żydka, jak odwrócony ku oknu kiwał się i kłaniał, odziany w białą płachtę, z szerokimi ciemnymi szlakami.
Sołtys z kumem popijał, gwarzył, ale obudwom języki obracały się coraz ciężej; nareszcie obadwaj chłopi, rozmarzeni wódką, wsparłszy głowy na rękach, usnęli i spali z godzinę.
Przebudził ich turkot bryczki, zajeżdżającej przed karczmę. Sołtys już oprzytomniał. Spojrzał do koła i obaczył w sąsiedniej izbie kiwającego się przy oknie żyda, odzianego w białą płachtę.
— No — rzekł, — namodliłeś się już... czas w drogę!
Żyd wcale się nie odzywał.
— Żydku! hej żydku! — zawołał sołtys.
Modlący się nie zmienił pozycyi.
Chłop wstał z ławy i ciężkim krokiem szedł do stancyi.
— No — zawołał, — dość już, w drogę!
Żyd obrócił się z oburzeniem.
— Dlaczego wy mnie przeszkadzacie? Kto mi zabroni modlić się w moim domu? Co wy macie do mnie za prawo?!
Modlący się żyd był to szynkarz Mosiek. Sołtys odskoczył od niego.
— Dyć ja nie was szukam — rzekł, — jeno tamtego żyda, cośmy go tu przyprowadzili.
Szynkarz powoli zdejmował z siebie białą płachtę.
— To go sobie szukajcie — rzekł z oburzeniem. — Z wami przyszedł, z wami miał kompanię. Kazał wódki dać... nie zapłacił. Ja was stąd nie wypuszczę, zapłaćcie mi wpierw za wódkę!
— My?!
— Co mnie do tego? kto pił, niech płaci... takie prawo jest. Wy myślicie, że ja was się boję? Ja was się wcale nie boję! Ja jestem tutejszy, ja was znam. Wielkie mecye... sołtys... aj, aj, wielka osoba! Może komu pokazać, że na dachu jest komin, a pod podłogą piwnica! Nie widział kto taką osobliwość!
— Ale gdzie tamten żyd?
— Albo ja wiem?... czy ja jestem stróż, żebym go pilnował?... Ja nie jestem stróż, ja nie jestem sołtys.
— Powiedz żydzie gdzie jest?...
— Ja wam powiem. On jest tam gdzie jest, a tymczasem tu go niema. Ja go wcale nie znam, ja nie widziałem którędy on przyszedł i nie potrzebuję wiedzieć którędy poszedł. Ja nie wiem, czy tu jaki żyd dziś był, nawet mnie się zdaje, że dziś żadnego żyda nie było. Wy głupstwo powiadacie... dziś piątek jest, jaki żyd jeździ po drogach w piątek? On potrzebuje iść do łaźni, on potrzebuje iść do bóżnicy. Wyście się napili, moi ludzie, wam się zdaje, że tu jakiś żyd był, a tu wcale żadnego żyda nie było.
— Jakże nie było, kiedy był... toć sami rozmawialiście z nim!
— Ja rozmawiałem? co ja rozmawiałem? trzy słowa, a choćbym i rozmawiał, to co? Czy ja mogę wiedzieć, że to był żyd, że to był prawdziwy żyd?
— A toć w kapocie!
— Pfe! Wypluńcie wy takie słowo. Kapota nie jest żyd. Może to był jaki zły... jaki... no, taki co wy wiecie, a ja rozumiem, taki, co nie trzeba jego imienia powiedzieć. Pfe! powiadacie, że on tu był... i mnie się też zdaje że był... powiadacie, że drzwiami wszedł?
— Juści że drzwiami.
— Ha! a którędy on wyszedł? Okna zamknięte, drugie drzwi zamknięte, a przy kominie stoi moja żona. No, zgadnijcie którędy wyszedł? Zgadnijcie kiedyście tacy mądrzy! Wy powiadacie, że to był żyd!... żydzi drzwiami chodzą. Nie wspominajcie o takim paskudniku i lepiej zapłaćcie za wódkę, coście wypili, a wypiliście dość... starczyłoby na sześciu, a was było tylko dwóch.
Chłopi zaczęli się certować i sprzeczać z szynkarzem, który nie ustępował i koniecznie domagał się zapłaty.
Tymczasem Icek przemykał się za wsią przez ogrody. Kontent z wolności, swobodny, myślał tylko o tem, jakby najprędzej wydostać się po za obręb wsi. Wiedział, że Mosiek zatrzyma chłopów w karczmie, jak będzie mógł najdłużej; wiedział, że w razie, gdy zechcą gonić, wskaże im wprost przeciwną stronę, czuł się więc prawie już bezpiecznym i swobodnym. Przemykał się przez ogrody, pomiędzy konopiami i wysokiemi tyczkami grochu — i już był blizkim gościńca. O wiorstę drogi była wioska, w której miał zamiar nająć konie. Spojrzał na słońce, jeszcze był czas.
Tymczasem ten chłop, który się wódki wyprzysiągł, był u swojej siostry. Gawędził o tem i o owem, a potem udał się ze szwagrem obejrzeć łąkę. Ponieważ szwagier miał wypędzać konie na pastwisko, więc zamiast iść pieszo, pojechali konno. Właśnie Icek wydobył się z konopi na łąkę i zaczął biedz przyśpieszonym krokiem, gdy owi dwaj jezdni ukazali się z przeciwnej strony. Nie bardzo ich się przeląkł, sądził bowiem, że obaj są chłopi miejscowi, nie wiedzący o zabitym koniu, sołtysie i całej przygodzie. Pomimo tego postanowił uniknąć spotkania. Na co się wdawać z takimi chamami w dyskurs, myślał sobie Icek, tem bardziej, że tyle jest do zrobienia jeszcze... a czas uchodzi. Podwinąwszy poły kapoty, pędził jak strzała ku łące.
Chłopi jechali powoli, trącając szkapy piętami, i gawędzili o tem, że urodzaj bardzo wielki będzie i że na jesieni bydło pewnikiem stanieje. Pędzący jak szaleniec Icek zwrócił ich uwagę.
— Ciekawość, mój Marcinie — rzekł jeden, — za czem ten żydzisko tak goni?
— To prawda, spytajmy go.
Ruszyli galopem. Icek, usłyszawszy tentent, jeszcze biegu przyśpieszył, co tem bardziej zaintrygowało chłopów. Ma się rozumieć, że pomimo szybkiego biegu, pieszo przed konnymi uciec nie mógł. Tentent wciąż się przybliżał. Icek czuł już gorący oddech szkap.
— Żydku, przed kim uciekasz? — pytał chłop.
— Ja wcale nie uciekam, ja gonię!
— Kogo?
— Aj, moi kochani, kupiłem gęś i ona mi uciekła. Dyabeł nie gęś... zaczęła gęgać, frunęła na drugą stronę drogi. Nie przeszkadzajcie mi, niech ją złapię!
— Marcinie! — zawołał ten chłop, co był z eskorty Icka, — to nasz aresztant, on uciekł! Pomóżcie mi go przytrzymać. Stój, no kochaneczku!
Chłop przechylił się z konia i pochwycił Icka za ramię.
— Takiś to... myślałeś, że ja cię nie poznam! ale nie, braciszku. Bierzcie no go, Marcinie, to morderca!
— Idźcie wy sobie do dyabła, moi ludzie — wołał, szamocąc się Icek, — co wy macie do mnie? Coście za jedni? Mnie sołtys puścił... pozwolił mi iść, gdzie ja chcę; on przekonał się, że ja jestem sprawiedliwy człowiek. Puśćcie mnie, dajcie mi iść gdzie potrzeba... nie przyczepiajcie się do mnie.
— Puścił cię sołtys?
— Puścił... słowo daję... żeby moje wrogi tak byli z nieszczęścia wypuszczone, jak on mnie wypuścił. Niech ja tak nie żyję, niech ja dzieci nie mam... jak on mnie nie wypuścił.
— Może to być prawda — rzekł chłop, — ale zawdy trzeba się sołtysa zapytać. Dla mnie wszystko jedno, czy ty w kozie siedzisz, czy gęsi łapiesz, ale skoro cię prowadziłem...
— Mój gospodarzu, ja was proszę, wy nie róbcie co nie potrzeba, puśćcie mnie spokojnie; niech ja sobie idę!
— Ja też puszczę, aby tylko sołtys powiedział że puścić, to puszczę.
— Słuchajcie, ja nie mam czasu... ja wam dam pół rubla... tylko nie zastępujcie mi drogi. Dam wam pięć złotych! wreszcie niech was dyabli wezmą, całego rubla dam!
— Głupiś ty... chodź do wsi i skutek.
Icek rozmyślał, jakim sposobem odczepić się od chłopa, gdy naraz ujrzał straszny widok. Sołtys ze swoim kumem i jeszcze kilku ludzi biegło na łąkę.
— Trzymajcie go, łapcie! — wołali z daleka.
Jasnem już było dla Icka, że interes przepadł... że nie wywinie się z rąk nieokrzesanych ludzi, którzy przyczepili się do niego jak najniesłuszniej i bez żadnego powodu. Wiedział że jest niewinny, że nie zastrzelił konia, nie utopił pana Macieja, że przeciwnie chciałby go odnaleźć co prędzej, a winowajcę wyśledzić. Sumienie pod tym względem miał czyste jak szkło, ale gadajże z chłopem. Sołtys ze swoim kumem dopadł do niego zadyszany, zaczerwieniony, zły jak wilk. Od razu chwycił go za kołnierz i zawołał:
— Jesteś zbrodniarzu! już teraz nie ujdziesz... już teraz wiadomo, że to twoja sprawka. Niewinny nie ucieka, nie wykręca się jak piskorz, nie boi się sprawiedliwości. Pójdziesz w kajdany, morderco!
— Dobrze żem postronka nie porznął — odezwał się kum sołtysa, dobywając z kieszeni sznur, od którego Icek jeszcze miał ślady na rękach.
Biedny Adjutant przysięgał, płakał, błagał; zresztą zrobił co mógł najgłupszego, zaczął się bronić. Ogarnął go szał rozpaczy... wił się jak wąż, szarpał, nogami wierzgał, zębami gryzł... rzucał się całem ciałem. Co za nierozsądna i nierówna walka! Dwanaście chłopskich pięści, twardych jak młoty, narobionych, żylastych, przeciwko jego dwom bezsilnym rękom. Rozciągnęli go na ziemi, skrępowali, związali jak cielę, przeznaczone na rzeź... zanieśli do wsi na rękach. Tam dostali wóz, zwyczajny chłopski wóz, w gnojownicach, bez garści słomy, rzucili Icka na niego, jak worek zboża lub kamień i pojechali, tryumfując, że schwycili wielkiego rozbójnika, mordercę... nowożytnego Madeja!
Icek jęczał, płakał, miotał przekleństwa, szalał. Zapienił się, zapłakał. W przystępie rozpaczy targał swoje więzy, jak biedna mucha targa sieć pajęczą, w którą wpadła niebacznie... aż wreszcie zmęczony, wyczerpany z sił, zamilkł... i oddał się smutnym myślom.
Trzeba mieć szczęście doprawdy. Interesował się losem pana, szukał go... i został posądzony o zbrodnię. Już się wyplątał, już był wolny, już miał otwartą drogę przed sobą i wpadł w grube łapy tych niedźwiedzi! Myślał, że wieczorem, ubrany w atłasową kapotę i czapkę futrzaną, zasiądzie do wieczerzy, że będzie jadł szczupaka i chałę; tymczasem niewiadomo w jakiem miejscu zasiądzie i niewiadomo co będzie jadł, może wcale nic. Bronił się jak lew i został związany jak baran, kąsał jak tygrys, a jest jak kot w worku; wykręcał się chłopom jak wąż mądry, a siedzi w pułapce jak najmarniejsza mysz. Trzeba mieć szczęście! W tej chwili Ruchla przyrządza rybę dla Icka, jak zwyczajnie żona dla męża... może piecze ciasto, może gotuje kawałek mięsa i myśli, że Icek to będzie jadł z wielkim smakiem...
Już jest blizko południe, wóz toczy się po wyboistej drodze, trzęsie okropnie, wszystkie kości od takiej jazdy bolą, a powróz wpija się w ręce, kaleczy je. Według chłopskiego pojęcia, im większa zbrodnia, tem przestępca silniej powinien być skrępowany, a Icek w oczach chłopów był zbrodniarzem strasznym, tem straszniejszym, że niewiadomo co właściwie popełnił, tem straszniejszym, że nie dał się brać, że uciekał podstępnie, że ujęty tak rozpaczliwie się bronił, jakby nie o utratę chwilowej wolności, ale o życie chodziło. Icek rozpamiętywał historyę tego fatalnego dnia i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że popełnił cały szereg niedorzeczności. Przeklinał swoją gadatliwość niepotrzebną, swój upór i ucieczkę i zastanawiał się nad tem, dokąd one go zaprowadzą.
Nie w dobre miejsce.
Chłopi poturbowanego i zbolałego dowieźli do Cherlakowa do gminy, a ponieważ wójt pod ten czas nie był obecny, więc zamknęli Icka do kozy. Nie rozkosz siedzieć w dusznej i ciasnej izdebce, w której oprócz garści słomy nic do wygody niema.
Przez zakratowane okienko widział Icek, jak się słońce ku zachodowi zniżało, jak zaszło, jak później gwiazdy się pokazały na niebie, zwiastując szabas... ładny szabas!
Icek powinien był zaśpiewać: „Witaj śliczna oblubienico“ i zasiąść do stołu zastawionego obficie, do uczty.
Miła uczta w cherlakowskiej kozie na słomie, w ciemności zupełnej, o głodzie! Dobrze, że choć trochę wody dali.
Wójtowi nie pilno było wracać, a Ickowi każda chwila wydawała się rokiem. Ciemność była coraz większa, a gwiazdy jaśniejsze. Icek pomodlił się, usiadł na garści słomy i znów wstał i prosił Boga, żeby prędzej dzień nastał. Słyszał szczekanie psów we wsi, słyszał pianie koguta, aż wreszcie sen go ukołysał, ten największy dobroczyńca strapionych i prześladowanych.
Gdy się obudził, słońce oświetlało już jego więzienie.
W zakratowanem okienku pod łagodnym podmuchem wiatru drżała misternie spleciona sieć pajęcza. Szarpała się w niej rozpaczliwie mucha, nie mogąc porwać krępujących ją nici, a od ramy okiennej, nie śpiesząc, powoli zbliżał się do niej gruby, pękaty pająk, zaopatrzony zapewne w nową, jeszcze mocniejszą przędzę.
Co ta mucha zawiniła? akurat tyle co Icek... a co pająk robi? to samo co sołtys: wiąże ją. Ładny interes!
Już słońce wysoko było na niebie, kiedy zaprowadzono Icka do kancelaryi. Na szczęście wójt miał więcej cierpliwości niż chłopi, wysłuchał, wybadał, kazał sobie objaśnić każdy szczegół i po długim namyśle postanowił powrócić Ickowi wolność.
— Niewielki to zysk, wielmożny panie wójcie, — rzekł kłaniając się Icek.
— Dlaczego?
— Co za różnica, zamiast siedzieć w kozie, będę siedział do wieczora przy kozie. Gdzie pójdę? Szabas dziś.
Na to już wójt nie miał lekarstwa. Kazał tylko dać zgłodniałemu i zbiedzonemu żydowi parę szklanek gorącej herbaty, które ten z wielkim smakiem wypił. Nigdy mu się jeszcze herbata tak dobrą nie wydała.
Ledwie słońce zaszło, postarał się o konie. Wsiadł na chłopski wózek i para małych, ale żwawych mierzynków pociągnęła go raźno, parskając. W owej karczmie, z której tak fatalnie uciekał, zatrzymał się na popas i po długim przymusowym poście nasycił głód, dokuczający mu okropnie.
Pożywiwszy się, nie marnował czasu, nie gawędził z Mośkiem, lecz śpieszył co prędzej do Walentówki. Do domu nie wstępował. Dość użył rozmaitych przykrych przygód w ciągu doby, żeby się miał jeszcze na awantury z żoną narażać. Przecież on swoją żonę dobrze znał, wiedział, że była o niego niespokojna, że się martwiła i że przeto na nim, jako przedmiocie tego niepokoju i zmartwienia, musi się zemścić. Wolał ją więc zostawić w dalszej niepewności, aniżeli narażać swe pejsy na pewne niebezpieczeństwo...
Do Walentówki przybył wczesnym rankiem. Wieść o wypadku wyprzedziła go, Icek poznał to od razu, nie potrzebował się pytać. Ludzie gromadzili się koło zabudowań, rozmawiali. Gdy ujrzeli Icka, rzucili się do niego z pytaniami.
Pokazało się, że wiedzą tyle co Icek.
Od ciotki pana Macieja był posłaniec konny z zapytaniem co się stało, kilku sąsiadów przybyło w tym samym celu. Postanowiono robić energiczne poszukiwania. Ciotka pana Macieja dała do dyspozycyi Adjutanta parę doskonałych koni i bryczkę, sześćdziesiąt rubli na koszta i zaklęła go na wszystko, aby nie szczędził fatygi ani pieniędzy, żeby nie ustawał w poszukiwaniach, dopóki na jakiś pewny ślad nie natrafi.
Icek przyrzekł, że to uczyni i zaraz był gotów do drogi.
Teraz już nie bał się ani sołtysa ani chłopów, nie miał kłopotu o furmankę, jechał wygodnie, śmiało jak pan.
Najpierw wpadł do miasta, kazał wracać do domu fornalowi czekającemu w zajeździe i przepytał się między żydkami, czy co nie słyszeli o wypadku.
Pokazało się, że wszyscy słyszeli, ale każdy inaczej. Jedni mówili, że znaczny i bogaty obywatel utopił się wraz z stangretem i końmi; inni mówili, że popełniono morderstwo, żeby konie i powóz zagrabić, a byli i tacy, co mówili, że stangret zabił pana przez zemstę, a dla zatarcia śladów zbrodni utopił go, sam zaś wierzchem na koniu uciekł i już go podobno złapali.
Icek skombinował, że z tego materyału ciężko będzie jaki słuszny wniosek wyprowadzić. Pojechał więc na miejsce wypadku. Akurat trafił się człowiek, który widział, jak zarzucano sieci w rzekę, ale nie znaleziono nic. Woda mogłaby unieść trupy ludzi, a nawet i koni, bo była dość bystra i głęboka, ale powóz leżałby na dnie, a konie byłyby w zaprzęgu, przyczepione więc do powozu i połączone z sobą. Przypuszczenie o utonięciu upadało.
Icek zaczął bacznie oglądać miejsce, na którem znaleziono koło i zabitego konia.
Na trawie były jakieś ślady, ale zatarte zostały i zadeptane przez ciekawych, którzy się nad brzegiem gromadzili.
Icek przysiadł na ziemi, przypatrywał się, badał, ale go to do żadnego rezultatu nie doprowadziło.
Wsiadł na bryczkę i pojechał ku miastu.
Jakiś instynkt kazał mu się udać boczną drogą, która od gościńca na lewo prowadziła.
Ujechawszy parę wiorst drogi, spotkał chłopa. Zatrzymał go i wdał się w gawędę.
— Wy tutejszy, gospodarzu? — zapytał.
— A ot z tej wioski, co hen widać.
— Czy wyście nie widzieli co dziwnego we czwartek po południu, może koło godziny trzeciej, może koło czwartej? Nie widzieliście nic?
— Widziałem i nie tylko ja, ale i inni ludzie. Był u nas we wsi Niemiec z katarynką. Tak ci wygrywał aż dudniło.
— Aj! co wy powiadacie! Ja szukam jednego pana, co zginął. On tędy musiał jechać powozem.
— Może karemi końmi?
— Tak, tak, właśnie karemi, wielkie, ładne konie.
— Juści, że ładne, to ładne! Koń w konia duże pieniądze wart.
— A ile było tych koni?
— Cztery.
— Przypomnijcie no sobie, czyście aby dobrze porachowali.
— A toć nie jestem ślepy... dwie pary koni było, jedna przy dyszlu, druga w lejcu.
— Jakże cztery konie, kiedy jeden zastrzelony?
— Musi wy, mój żydku, jakoś nie dobrze w głowie macie. Konie szły jak woda, a wy mówicie o zastrzelonym.
— Kiedy ja go na własne oczy widziałem.
Chłop ramionami ruszył i odszedł, lecz Icek, zeskoczywszy z bryczki, pogonił za nim.
— O co się gniewacie? mój człowieku... ja was chcę jeszcze o coś zapytać. Nie darmo... dam wam na wódkę. Powiedzcie mi tylko, czy ten powóz, coście widzieli, miał wszystkie cztery koła, czy tylko trzy?
— Idźżeż ty sobie do licha! Czyś sam głupi, czy kogo głupim chcesz robić?
— Co wam to szkodzi, że ja gadam jak głupi? Gadajcie wy jak mądrzy... macie tu dziesiątkę na wódkę... ile było kół? trzy czy cztery?
— Cztery.
— To nie ten. Jeszcze jedno słowo. Jak wyglądał stangret?
— Duży chłop, trochę szpakowaty, z wąsami.
— Wielkie wąsy miał?
— Porządne wąsiska, jak miotły.
— A jak ubrany był?
— Jak stangret... miał liberyę niebieską, guzy srebrne, a na głowie czapkę skórzaną, z okutym daszkiem.
— Na moje sumienie, to ten sam! — za wołał Icek z radością, — a kto siedział w powozie?
— Nie wiem tego, bo buda była zasłonięta.
Icek wsiadł na bryczkę.
— No mamy już coś! — zawołał do stangreta z tryumfem — pan się znajdzie... ha! ha! czegoby Icek nie znalazł? Jedźmy prędzej, a we wsi stańcie koło karczmy, przepytamy się znowu... tam na pewno coś wiedzą.
Wiedzieli bardzo mało. Jeden tylko dziad żebrak, który odpoczywał pod karczmą, zeznał, że, o ile mu się zdaje, to we czwartek spotkał powóz i kare konie.
— A ile było koni?
— Trzy.
— Pomyślcie no, dziadku, przypomnijcie sobie; opowiedzcie mi, jak ten powóz wyglądał. To nie będzie darmo, ja was wynagrodzę za fatygę.
— Ha, toć sobie przypomnę. Koni było trzy, kare konie, spasione, duże, a powóz pański, jeno, widzi mi się, jakby popsuty, bo się jednym bokiem po ziemi wlókł.
— To ten sam! a buda, kto siedział w budzie?
— Tylko stangreta widziałem, buda była zamknięta.
— A jaki to był stangret?
— Wspaniały, mój żydku, wspaniały; guzy u kapoty miał jak talary, sama kapota z niebieskiego sukna, czapka skórzana, i na gębie miniasty... wąsiska podkręcone... widać znacznego pana stangret.
Icek dał dziadowi cztery grosze; chłop poprzednio dostał dziesięć, więc było razem za czternaście groszy informacyi. Niedrogo i dobrze, ale żeby wypadło jeszcze taniej, znów zadał dziadowi pytanie:
— W którem miejscu na tej drodze wyście widzieli ten powóz?
— Na tej drodze? Wcale nie na tej... ja go gdzieindziej widziałem, na gościńcu. Szedłem we czwartek z miasta, a on się wlókł do miasta. Przystanąłem, myślałem, że mi co do garści wsadzi, zdjąłem czapkę... ale inszy pan to i na dziada nie spojrzy! Splunąłem, zaśpiewałem pieśń o łazarzu i bogaczu i poszedłem w swoją drogę.
Icek spostrzegł, że się cieszył przedwcześnie, i że informacye, jakie zebrał, nie były warte czternastu groszy. Gładził bródkę, kombinował. Dostrzegał jakąś niedokładność. Dajmy na to, myślał, że tamten chłop mówił nieprawdę, że nie widział czterech koni, tylko trzy; przypuściwszy, że tak jest, należałoby wierzyć dziadowi. Chłop widział konie na tej drodze, dziad na tamtej — i to może być, choć jest dziwne — ale jakim sposobem i chłop i dziad, ten tu, a tamten tam, ten przy czterech koniach, a tamten przy trzech, mogli jednocześnie widzieć jednego i tego samego stangreta?
Jest w tem coś, jest zagadka, której rozwiązania Icek na razie znaleźć nie może. Kto wie, czy w tę sprawę nie wdał się dyabeł, on bowiem ma różne swoje, często wcale nieprzewidziane koncepta.
Mniejsza jednak o niego. Icek, jak powiedzieliśmy wyżej, nie był bardzo uczonym, ani też biegłym w kabale, nie znał potężnych zaklęć, więc nie myślał wszczynać walki z duchami; zastanawiał się tylko, za którym ekwipażem gonić: czy ciągnionym przez trzy, czy przez cztery konie? czy drogą wskazaną przez chłopa, czy tą, o której mówił dziad? Trudna sprawa. Zdał się na losy i postanowił gonić czwórkę. Widziano ją w jednej, drugiej i trzeciej wsi; w czwartej ślad się urywał, ale za to widziano tam stangreta w niebieskiej liberyi i z dużymi wąsami, który prowadził trzy piękne kare konie bez powozu. Na jednym jechał wierzchem, dwa drugie biegły obok. Sądząc z opowiadania, jak stangret wyglądał, Icek przyszedł do wniosku, że to był Wojciech. W następnej wsi znowuż widziano stangreta, powożącego czwórką karych koni. Kogo wiózł, niewiadomo, gdyż deszcz padał i buda była zakryta. O milę drogi dalej, w miasteczku, w którem Icek miał wielu krewnych, nie widziano ani karych koni ani powozów, ani stangretów w niebieskiej liberyi; ponieważ więc nie było kogo gonić, Icek postanowił odpocząć.
Należało mu się to, gdyż miał spracowaną głowę i roztrzęsione kości.
Ulokowawszy konie w zajeździe, Adjutant udał się do swego ciotecznego brata Wulfa, który miał sklepik w rynku, i tam odbył z kilkoma żydkami naradę, co czynić dalej? Ułożono plan, a tymczasem dla uspokojenia ciotki pana Macieja miał Icek napisać list z doniesieniem o dotychczasowym przebiegu poszukiwań.
Było to zadanie niełatwe. Wprawdzie Icek pisać umiał i miał się nawet za dość biegłego w tej sztuce, zwłaszcza gdy szło o wypisanie rachunku, ale list to zupełnie co innego.
Kupił za grosz papieru, kopertę pocztową i przy blasku świeczki łojowej, utkwionej w wielkim mosiężnym lichtarzu, wykaligrafował jak mógł następujące orędzie: „Doniesiam jaśnie wielmożnej pani co jestem w drodze i co ciągle pana gonię wydawałem już dużo pieniędzy na kosztów i to co jaśnie pani dała wcale nie wystarczy będę musiał dokładać ze swoich a jak zabraknie to dopożyczę tym czasem zrobiłem już bardzo dużo znalazłem więcej niż sam chciałem znalazłem powozów dwa karych koni siedem prócz tego co zastrzelony i Wojciechów stangretów dwa — pana to mi jeszcze brakuje ale kiedym już tyle znalazł to spodziewam się że i jego znajdę bo od tego nie chwaląc się mam kawałek głowy z przeproszeniem i uszanowaniem. Icek Pistolet.“
Zaadresował i osobiście odniósł list na pocztę.
Na radzie postanowiono, żeby gonić dalej za czwórką i powozem. Chociaż ślad zginął, nic łatwiejszego jak go odnaleźć, trzeba tylko posłać kilku żydków do okolicznych wiosek, a dowiedzą się, przez którą powóz przejechał i w jaką się stronę skierował... Zabawi to niedługo, najwyżej dzień, może półtora, ale będzie dokładnie i dobrze, a przytem kilku młodych żydków, nie mających żadnego specyalnego zatrudnienia, zarobi po rubelku.
Tak się stało.
Żydkowie rozbiegli się na różne strony, a Icek dość przyjemnie czas przepędzał... był w bóżnicy, był w łaźni, która mu po tylu przejściach znakomicie na zdrowie zrobiła; rozprawiał o bardzo wielkich interesach, odpoczywał i zawarł maleńką spółkę handlową z Wulfem, w którą włożył połowę pieniędzy, jakie dostał na koszta podróży i poszukiwań.
Nazajutrz była już stanowcza wiadomość, w którą stronę powóz odjechał.
Icek znów puścił się w drogę. Ujechał kilkanaście mil, ciągle śladem karych koni; ani przypuszczał, że znajdzie się w innej gubernii i zaczęła go zdejmować trwoga; dokąd nareszcie zajedzie? A jeżeli te konie pójdą za granicę, do innych krajów; czy i on za nimi ma gonić? Wszystko ma swój kres, nawet poświęcenie...
Zatopiony w smutnych myślach, niepewny gdzie go dzień jutrzejszy zastanie, Icek kiwał się na bryczce aż usnął. Śniło mu się, że jest w jakimś nieznanym kraju, bardzo bogatym, że prowadzi wielkie interesa handlowe, że ma składy drzewa nad ogromną rzeką, że chodzi w atłasowym żupanie, pali fajkę i wydaje dyspozycye tuzinowi pisarzy, ajentów, faktorów i posługaczy. Jest bogacz, jego żona nosi aksamity, ma brylantowe kolczyki... dzieci mają zapewnione posagi... śliczny sen...
Naraz ktoś go szarpnął gwałtownie za ramię i krzyknął:
— Icek! Icek!
Przebudzony nagle, spojrzał wystraszonemi oczami.
— Co to jest?
— Icek! — krzyczał powożący Grzegorz, wskazując biczem dróżkę, co od gościńca, po którym jechali, prowadziła w ukos na prawo — patrzaj-no hen... widzisz kare konie?
Icek podniósł się w bryczce.
— Dalibóg prawda, na moje sumienie... kare!
— To nasze konie, z Walentówki.
— Co wy gadacie, Grzegorzu?
— W pieklebym je poznał!
— Jakto nasze? Kiedy naszych było cztery, a ja tu widzę tylko dwa!
— Patrzajże uważnie... patrz... o! pan sam powozi!
— Jaki pan?
— Nasz pan! Pan Maciej z Walentówki... przecie nie jestem ślepy... widzę jak na dłoni.
— Ja nie widzę — odrzekł Icek, przysłaniając oczy ręką, — to jest ja widzę jakiegoś pana, ale czy to nasz, czy nie nasz, wcale nie wiem...
— Nasz!
— Może i nasz... tymczasem ja widzę koło niego jeszcze jakąś osobę.
— I ja widzę, to jest pani.
— Jakto pani? Skąd on panią dostał? Czekaj-no, ja widzę jeszcze trzecią osobę. Ile ich się napakowało na taką maleńką bryczkę!
— Alboż to bryczka? to hamerykan albo pająk.
— Za co on ma być pająk?
— Nie zna się Icek, to jest taki leciuchny powozik. Sami państwo powożą, a stangret siedzi z tyłu.
— A może ten stangret jest Wojciech?
— Zdaje mi się, że Wojciech; tak dobrze nie widzę, żebym miał poznać akuratnie czy to on, czy nie on, ale zdaje mi się że on. Konie nasze i pan nasz, zapewne i stangret też nasz.
— Może powiecie, że i ta pani też nasza!
— Czy nasza, czy nie, nie wiem, ale widzę, że pani. Co będziemy robili?
— Skoro powiadacie, że nasz pan, to trzeba gonić, trzeba koniecznie gonić, przecież po to jedziemy tyle mil drogi, po to ponieśliśmy tak wielkie koszta. Gonić, gonić, póki jest przed oczami, bo skoro zginie nam z oczów, to gdzie będziemy go szukać?
Stangret zaciął konie i puścił je wyciągniętym galopem, ale trudna była sprawa doścignąć kare bieguny. Icek podnosił się na siedzeniu i krzyczał:
— Prędzej, prędzej, niech on nam już nie ucieknie! Już mam dosyć tego gonienia po świecie. Poganiajcie konie, ja was bardzo proszę!
Przejechali boczną dróżką, aby zyskać na czasie. Tymczasem kare konie poszły w las, skręciły w bok i wszelki ich ślad zaginął.
Icek rwał sobie włosy z rozpaczy.
— Uciekł — mówił, — przepadł! tyle drogi zmarnowanej, gdzie ja jego mam teraz szukać? Dość już najeździłem się, dość miałem kłopotów, kosztów... dość straciłem zdrowia. Chłopi mnie wiązali, siedziałem w kozie jak zbrodniarz, cierpiałem głód... dlaczego? Jeżeli panu podoba się uciekać na koniec świata i jechać z jakąś panią, to niech on sobie jeździ, wolna jego wola... ale niech napisze wpierw list, że się nie utopił, że go nie zabili, że żyje i że Icek nie ma potrzeby tłuc swoich kości po drogach. Czy to porządni panowie tak robią?
Stangret nie słuchał tej jeremiady, lecz znaglał konie do biegu.
— Nu, — mówił Icek — czemu tak pędzicie? co z tego będzie? Znów dwadzieścia mil gonić? Mało wam było w jedną stronę, chcecie jeszcze koniecznie w drugą.
— Nie gadajcie no, pan daleko nie odjedzie.
— Skąd wy możecie wiedzieć, że on daleko nie odjedzie?
— Właśnie że wiem — odrzekł, śmiejąc się chłop.
— Ale skąd?
— Oh! też Icek ma głowę! Pan jedzie hamerykanem, a takim podróży nikt nie odbywa daleko, tylko na spacer się nim jeździ. Znać niedaleko pan stąd mieszka.
— On przecie w Walentówce mieszka.
— Wiem, ale tymczasowo snać gdzieindziej.
— Może w gościnie jest?
— I ja tak powiadam; daleko odjechać nie mógł, znajdziemy go w poblizkości.
— Ciekawość doprawdy, co on tu może robić?
— Robi, co mu się podoba, zwyczajnie jak pan... alboż mu kto zabroni? Chce być w domu, jest w domu, a wola jego gdzieindziej... jest gdzieindziej. Ekonom nad nim nie stoi.
— Wiecie wy co, wy mówicie prawdę. Ja teraz miarkuję, że to prawda. Teraz możemy powiedzieć, żeśmy go złapali. Niechnoby kto inny potrafił taką sztukę. Do takiego interesu potrzebna jest głowa... prawda? co wy o tem powiadacie?
— Ja powiadam, że najlepsza głowa nie poradziłaby nic bez dobrych koni.
— Jak wam się zdaje, gdzie pan mógł podziać drugą parę koni? co on z nią zrobił?
— Albo ja wiem... może sprzedał.
— Niechby i sprzedał, dla mnie to wszystko wraz, tylko dlaczego bez mojej wiedzy to zrobił... dlaczego mi przepadło faktorne? Ja wam powiadam, że od panów to zawsze taka nagroda! Ja jemu tyle interesów załatwiam, ja jego szukam, kiedy on zginął, a za to co mam? Faktorne od głupiej pary koni, i to mi przepada. Aj, moi kochani, gdzie sprawiedliwość jest? Wy wiecie, co ja w tym czasie przecierpiałem, co ja miałem nieprzyjemności, kosztu, ambarasu... Czy to się opłaci?
Chciał Icek mówić dalej, ale stangret mu przerwał:
— O, o... Icku! znów ten sam hamerykan... wyjeżdża z lasu...
— Prawda... popędzajcie konie... on nam już nie ucieknie!
Ścigani jechali brzegiem lasu, potem przez gościniec, wysadzany lipami, dalej groblą nad ogromnym stawem i zniknęli wśród drzew jakiegoś wielkiego ogrodu, czy parku.
Icek podążał za nimi. Widoczne było, że poza drzewami kryje się dwór, a może nawet pałac, bo wszystko miało bardzo pańską minę. Wysokie sztachety, brama między dwoma murowanymi słupami, żwirowana aleja, a dalej, przed samym domem, trawnik, obwiedziony barjerką.
Trawnik ten rozciągał się przed wielkim, białym, murowanym dworem, ozdobionym gankiem, wspartym na ośmiu kolumnach, i wieżyczką. Okna w tym domu były nie jak zwykłe okna wiejskie, ale duże, o ogromnych szybach, przysłonięte do połowy drewnianemi żaluzyami.
— Ny, ny — mówił Icek do stangreta, — to jakaś hrabska siedziba jest, albo ja wiem?... Nie podjeżdżajcie wy pod ganek, bo nas mogą wyrzucić.
Stangret obraził się.
— Nas? — rzekł — albo i nie nas. Ja, stangret, skoro siedzę na koźle, mogę i przed największy dwór zajechać. Icka mogą wyrzucić, bo Icek we drzwi się pcha; mnie nie, bo ja przed gankiem stoję.
— Et, głupstwo powiadacie. Ja tu widzę wielkie państwo, mnie nie politycznie jest z hukiem przed sam ganek jechać. Przystańcie no, ja piechotą pójdę, rozpytam się; niech wiem, gdzie myśmy wleźli... w jaki interes jesteśmy wpakowani?
To rzekłszy, Icek zszedł z bryczki i powoli, oglądając się, czy zły pies z pod jakiego krzaka nie wyskoczy, poszedł na zwiady. Skombinował zaraz, że, oprócz głównego wejścia, muszą być jakieś drzwi do kuchni, czy do kredensu. Takiemi najlepiej chodzić. Icka dziadek, bardzo mądry człowiek, mawiał, że największe interesa, krociowe interesa, robili żydki, wchodząc kuchennemi drzwiami. Mając na myśli tę sentencyę, skradał się Icek bokiem, szukając drzwi owych, nachylał się, podglądał.
Nagle silna ręka pochwyciła go za kołnierz. Spojrzał przerażony i przekonał się, że go trzyma silny jakiś drab w liberyi.
— Co tu chcesz?
— Panie... proszę pana — tłómaczył się żydek, — niech mnie pan puści; ja przyjechałem z bardzo dalekiego kraju, ja się nazywam Icek...
— To mi jest wszystko jedno... Pytam, czego chcesz? Przyszedłeś kąty przepatrywać, żeby co ukraść, albo też złodziei naprowadzić.
Zdawało się Ickowi, że w jednem oknie dostrzegł pana Macieja; to mu dodało odwagi. Wyrwał się więc z rąk galonowanego draba i zawołał wyniośle:
— Mój kochaneczku... ja ciebie proszę, ty trzymaj ręce przy sobie; ja tu nie przyszedłem piechotą, ale przyjechałem bryczką z dalekich stron; ja szukam mego pana, co zginął... i ja wiem, że on tu jest. Zamiast pokazywać mi fanaberye, ty mnie lepiej zaprowadź do pana, albo daj panu znać, że ja przyjechałem. Jeżeli nie wierzysz mnie, to pytaj tego stangreta, co mnie przywiózł, albo naszego stangreta, co tu u was jest.
— Jakiego stangreta?
— Nu, naszego stangreta, Wojciecha... Ja myślę na moje pomiarkowanie, że ten nasz Wojciech wypił już z wami niejeden półkwaterek, bo on w domu też taką sztukę potrafi...
Lokaj został tymi argumentami przekonany.
— Chodźże, — rzekł, — zaprowadzę cię do oficyny, tam są pokoje gościnne i mieszkanie pana, którego szukasz. Stangret niech odjedzie do stajni.
— Tak trzeba było gadać od razu... zamiast psuć mi kołnierz i posądzać o złodziejstwo.
— Jakże mam panu oznajmić?
— Co to oznajmić? na co oznajmić? pan mnie i tak dobrze zna. Proszę tylko powiedzieć trzy słowa: jest Icek Pistolet.
— Jak?
— „Jest Icek Pistolet.“ Jak pan to usłyszy, to do góry podskoczy. Proszę jeszcze dodać jedno słowo: że mnie przysłała pana ciotka, że ona jest bardzo zmartwiona, że ja pisałem do niej list, że ja nie wiem, czy ona ten list odebrała, że jeżeli nie odebrała, to się martwi, a jeżeli odebrała, to się też martwi, bo w tym liście ja nie pisałem, gdzie się pan znajduje, a dlatego nie pisałem, żem sam nie wiedział; i jeszcze jedno słowo: że ja cierpiałem, że mnie trzymali w kozie, że miałem zepsuty szabas... że mi chłopi mało rąk nie powykręcali. Lokaj ręką machnął:
— Ja tam tego nie spamiętam; powiedzcie sami. Icek Strzelający? zwyczajny Icek... Pistolet.
Lokaj odszedł. Icek pogonił za nim.
— Czekajcie no, czekajcie, jeszcze jedna mała kwestya.
— No, co?
— Nasz pan tu przyjechał karymi końmi?
— Karymi.
— A ile ich jest?
— Cztery.
— No, to dlaczego ja goniłem siedem koni?
Lokaj ramionami wzruszył i poszedł do dworu, wskazawszy Ickowi drzwi oficyny.
Niezadługo na ganku ukazał się pan Maciej.
— Icek! — zawołał z daleka — a ty tu co robisz?
— Nu... ja przyjechałem dowiedzieć się, co wielmożny pan robi? Ja nie szczędziłem zdrowia i kosztu... Tam w domu strach wielki; mówili, że pana, broń Boże, zbójcy zabili, że się wielkie nieszczęście stało, że... albo ja wiem, co? Pani ciotka zachorowała z wielkiego zmartwienia... kary koń leżał nad wodą zastrzelony... koło od powozu było złamane... mnie zabrali do Cherlakowa do kozy. Świat się kończy, na moje sumienie, świat się kończy! Czy to się godzi tak dokazywać?
Pan Maciej zawołał Icka do pokoju i wysłuchał długiej relacyi o przygodach, jakie biedny adjutant przeszedł, o wszystkich przykrościach, jakich doznał, o niepokoju i trwodze, które na długi czas podkopały mu zdrowie, a może nawet, niech Pan Bóg broni, podkopały mu życie. Pan Maciej przerywał te relacye wybuchami śmiechu, był albowiem w usposobieniu niezwykle wesołem. Twarz jego promieniała radością; mogło się zdawać, że co najmniej o dziesięć lat odmłodniał.
— Wszystko bajki, — rzekł Icek, — mniejsza o moje cierpienie, skoro wielmożnego pana widzę w dobrem zdrowiu.
— O, nic mi się nie stało, jestem zdrów, jak jeszcze nigdy nie byłem.
— Chwalić Boga. Wielmożna pani ciocia dopiero się ucieszy. Aj, co ona się napłakała, co się napłakała... co ja się napłakałem! Pan myśli, że nie? ja miałem sądny dzień!
— Wiem, że mi jesteś życzliwy, — rzekł pan Maciej, i wydobywszy z pugilaresa banknot dwudziesto-pięciorublowy, dodał: — masz to ode mnie za fatygę.
Icek odskoczył z oburzeniem.
— Pfe! — rzekł — wielmożny panie, ja tego wziąć nie mogę, ja nie cierpiałem dla pana za pieniądze, tylko z dobrego serca...
— Ale cóż znów za ceremonie!... bierz, kiedy ci daję.
— Wielmożny panie, żeby to nie było dwadzieścia pięć rubli, ale drabiniasta fura rubli... to jabym też nie wziął... Ja mam taki swój honor... żadnej nagrody nie potrzebuję... tylko mi pan powróci koszta.
— A ileż te koszta wynoszą?
Icek wydobył z kieszeni jakieś papierki i szepcząc, liczył.
— Nie wiele — rzekł, — całej parady dwadzieścia dziewięć rubli.
Pan Maciej jeszcze pięć rubli dorzucił.
— No — rzekł, — masz dla okrągłości trzydzieści; zapisz sobie ten dzień, bo to dzień szczęśliwy.
— Na moje sumienie, bardzo szczęśliwy — odezwał się Icek, zgarniając pieniądze, — niech ja zawsze mam taki dzień! Powiadają: kochajmy się, jak bracia, a liczmy się, jak żydzi... ja się z wielmożnym panem za moje koszta, com wydał, policzyłem, jak żyd... a za kochanie wstydziłbym się pieniądze brać. Ja mam taką naturę, wielmożny pan mnie zna.
— Mój Icku, doskonale zrobiłeś, żeś przyjechał. Jutro wyprawiam cię do domu. Weźmiesz list do ciotki i powiesz, że ja za trzy dni wracam. Ten zaś człowiek, który cię przywiózł, zabierze trzy kare konie.
— Trzy kare konie! — zawołał Icek.
— Tak, trzy kare konie!
— Przepraszam wielmożnego pana, niech ja się raz dowiem: ile wielmożny pan na prawdę ma tych karych koni?
— Tu, z sobą, mam siedem.
— I wszystkie są wielmożnego pana?
— Wszystkie.
— No, a ten, zastrzelony nad rzeką?
— Myślę, że go już psy zjadły.
— To wiem, ale czyj on jest?
— Ech, widzisz, skoro go już niema, więc nie może być ani mój, ani czyjkolwiek.
— Jeszcze jedno słówko... tylko jedno słówko... czy obydwa Wojciechy u pana służą?
— Tylko jeden Wojciech.
— Kiedy ja goniłem dwóch, na moje sumienie, dwóch Wojciechów.
Ten sam lokaj, który Icka o złe zamiary posądzał, wszedł do pokoju.
— Panie proszą na herbatę — rzekł.
Pan Maciej w tej chwili odszedł, zostawiwszy Icka w niepewności co do dwoistego Wojciecha. Niepewność nie długo trwała, bo Icek udał się do stajni i Wojciech mu wszelkie wątpliwości wyjaśnił.
W dużym jadalnym pokoju przy stole siedziały dwie panie; jedna miała włosy bielutkie, jak śnieg, — druga czarne, jak noc.
Pierwszą pan Maciej z wielkim szacunkiem pocałował w rękę, drugą powitał serdecznem uściśnieniem dłoni. Znać było, że jest już w tym domu, jak swój, jak blizki bardzo.
Staruszka patrzyła na niego z rozrzewnieniem, a piękna brunetka z czarującym uśmiechem.
— Czekamy od kwadransa, — rzekła młodsza.
— Przepraszam panie, ale poczciwa moja ciotka, zaniepokojona mojem nagłem zniknięciem z domu, kazała mnie szukać i wysłała za mną w pogoń żydka, który po różnych przygodach trafił nareszcie na mój ślad i dotarł aż tu, do Zawalina. Musiałem mu przecież opowiedzieć, co się ze mną dzieje, a jutro wyprawiam go z listem do ciotki i zawiadomieniem, że za trzy dni i ja w drogę wyruszę.
— Już? — zawołały naraz obie panie.
— Muszę.
— A kto będzie z babcią o polityce rozmawiał? kto ze mną będzie jeździł na spacer? — rzekła młoda osoba. — Nie, pan nas nie możesz opuścić.
— A jednak trzeba...
— Ja na to nie pozwolę!
— Tyranizujesz go, Helenko — wtrąciła babcia, — a to nie dobrze, bardzo nie dobrze. Ja radabym, żeby jeszcze nie odjeżdżał, ale skoro powiada, że musi, to niech jedzie. Gospodarstwo zostało bez pana; ludzie robią tam, co sami chcą.
— Babcia to taka materyalistka... przecież nie samym chlebem człowiek żyje.
— Masz racyę, moja śliczna, nie samym chlebem, ale też i nie bez chleba. Za ba i bardzo mam szewca, który nie pilnuje warsztatu; tak samo myślę o gospodarzu, który nie dba o to, czy ludzie robią u niego, czy nie. Maciuś powiada, że musi jechać, więc pojedzie, chociaż byłoby mi bardzo przyjemnie być w jego towarzystwie.
— Ale pan nie długo powróci? — odezwała się młoda osóbka.
— Powrócę, powrócę, jak tylko będę mógł najprędzej.
Należy teraz objaśnić, co się stało i dlaczego Icek nie mógł dojść prawdziwej liczby karych koni, które mu się po drodze plątały.
Pan Maciej, udając się do miasta po sprawunki na ową przez ciotkę organizowaną zabawę, wybrał się powozem i czwórką dzielnych karych koni. Kontent był ze sposobności, że je może rozruszać, bo już stały kilka tygodni, nieużywane wcale.
Wybrał się więc powozem, a że bez broni nigdy nie wyruszał, więc wziął z sobą strzelbę, nabitą grubemi loftkami. Zdarza się nieraz spotkać wilka, źli ludzie także się po ustronnych drogach włóczą, więc zawsze z dubeltówką bezpieczniej; zresztą taki już miał zwyczaj, że broń z sobą woził.
Droga była doskonała, konie wypoczęte biegły parskając, mila zbiegała za milą.
Pan Maciej w powozie się rozparł, cygaro palił, spoglądał na pola, czasem do Wojciecha, stangreta, słowo jakie rzucił, a najwięcej rozmyślał o ciotce i zamachach, jakie ta poczciwa kobieta czyniła na jego wolność. Śmiał się z nich w duchu, bo wiedział, że się nie da. Jeszcze nie spotkał takiej, któraby na nim poważniejsze zrobiła wrażenie, i — jak mu się zdawało — w przyszłości takiej nie spotka. Niech ciotka sidła zastawia, skoro jej to robi przyjemność, niech swata, kiedy tak lubi małżeństwa kojarzyć, i... niech dozna zawodu.
Chce urządzić przyjęcie, zabawę, — owszem, to do niczego nie obowiązuje. Dworek w Walentówce ożywi się trochę, a potem znów zapadnie w zwykłą ciszę i spokój. Gospodarstwo, polowanie, kompanijka męska wypełnią jakoś życie... Po co się krępować, po co zaciągać zobowiązania.
Icek powiada, że żona to kłopot, i ma słuszność; człowiek bez niej sam sobie pan; dobrze mu — sam się cieszy, źle — sam cierpi. Niech się ciotka gniewa, nic nie szkodzi; owszem, na zdrowie jej wyjdzie, jak się poirytuje.
Ani się obejrzał pan Maciej, kiedy mu droga zbiegła; już był tylko o niecałą milkę od miasta. Stangret wstrzymywał konie, bo właśnie miały wchodzić na most, a nie ubliżając naszym inżynierom, bardziej zaś jeszcze entreprenerom, bezpieczniej jest po polskim moście jechać kłusem, aniżeli galopem, — bezpieczniej stępa, niż kłusem, — a najbezpieczniej wcale nie jeździć.
Właśnie Wojciech konie wstrzymywał, pan Maciej cygaro dopalał, gdy nagle gwałtowny tentent i przeraźliwe krzyki kobiet dobiegły jego uszu. Podniósł się w powozie i poza sobą, w odległości stu sążni, ujrzał czwórkę karych koni pędzących w szalonym biegu wprost ku mostowi. Stangret czynił nadludzkie wysiłki, aby rozszalałe zwierzęta utrzymać — oparł się nogami o przód kozła, lejce koło rąk okręcił, położył się prawie nawznak; ale cóż znaczył jego wysiłek... konie pędziły jak wicher, jak burza; jeden lejc zerwał się, konie skręciły z drogi na łąkę, przy tym skręcie powóz uderzył osią o drzewo, zdruzgotane koło spadło...
Konie pędziły wprost na rzekę... z powozu dolatywały rozpaczliwe krzyki kobiet.
Pan Maciej z bronią w ręku wyskoczył z powozu. W jednej chwili zrozumiał niebezpieczeństwo, zmierzył się do lejcowego konia i strzelił. Zwierzę padło o dziesięć kroków od rzeki i ciężarem swoim zatrzymało pozostałe trzy konie; stangret zeskoczył z kozła i pochwycił dyszlowe przy pyskach.
Stało się to w jednem mgnieniu oka...
Pan Maciej, rzuciwszy broń na moście, pobiegł ku powozowi.
Stangret, przerażony, blady jak ściana, bełkotał niezrozumiałe jakieś wyrazy, widać podziękowanie za ocalenie od niechybnej śmierci.
W powozie były dwie kobiety. Starsza zemdlała, młodsza z przerażenia mówić nie mogła.
— Niech się panie uspokoją, — rzekł pan Maciej, — niebezpieczeństwo już minęło.
Młodsza nie mogła nawet zdobyć się na podziękowanie.
— Tu ktoś strzelił? — rzekła.
— Niestety pani, — odpowiedział pan Maciej, — musiałem zabić konia, żeby zapobiedz nieszczęściu. O dziesięć kroków jest bardzo głęboka rzeka. Niech się pani zajmie mamą.
— To babka moja.
— Trzeba ją przedewszystkiem przywrócić do przytomności, a potem przesiądą się panie do mego powozu. Ten jest niezdatny do dalszej drogi, koło ma strzaskane, a zdaje się, że i pudło rozbite.
Odszedł i zaczął wypytywać stangreta o przyczynę wypadku. Pokazało się, że powodem była jakaś baba, pijana prawdopodobnie. Widać drzemała w rowie, a usłyszawszy turkot, zerwała się nagle i narzuciła na ramiona czerwoną chustkę, która była z niej spadła. Ten nagły ruch spłoszył konie, szarpnęły nagle i poniosły.
Pan Maciej kazał zdjąć zaprzęgi z zabitego konia i zalecił stangretowi, żeby boczną drogą zawiózł uszkodzony powóz do miasta, tam go zostawił, a sam z końmi do domu powracał.
Zarazem też zarządził pan Maciej, ażeby rzeczy pań przeniesiono do jego powozu.
Upłynęła dość długa chwila, zanim damy ochłonęły z przerażenia, o tyle przynajmniej, że mogły zdać sobie sprawę z tego, co się stało. Wysiadłszy z powozu i zobaczywszy o dziesięć kroków przed sobą urwisty brzeg i wartko płynącą rzekę, zrozumiały dopiero, jak wielkie groziło im niebezpieczeństwo. Starsza obsypała pana Macieja błogosławieństwami.
— Bóg cię tu zesłał, dobrodzieju — mówiła drżącym głosem, — Bóg cię zesłał na nasz ratunek. Powiedz-że, kto jesteś; niechże wiemy, komu zawdzięczamy...
— Jestem Maciej ***.
— Niepodobna! syn Bonawentury, wnuk Marcina!
— Tak pani.
— A niechże cię uściskam! niechże cię do serca przytulę! toć krewni jesteśmy, nie stryjeczni, ani cioteczni, ale krewni... bo widzisz, — i zaczęła rozpowiadać swoje stosunki rodzinne, z których wynikało, że mąż jej, nieboszczyk, był rzeczywiście skuzynowany w dość dalekim stopniu z ojcem pana Macieja.
— Nie znaliśmy się dotąd — mówiła staruszka, — bo ja nie mieszkałam w tych stronach i dopiero od roku osiadłam w Zawalinie, majątku, który należy do wnuczki mojej, od niedawna, drogą spadku. Niechże cię uściskam, drogi panie Macieju, a oto jest — dodała, wskazując na młodą osobę, — oto jest właśnie moja wnuczka Helenka. Złote dziecko, jedyna moja pociecha na tym świecie...
Pan Maciej uścisnął rączkę złotego dziecka w milczeniu, a babcia mówiła dalej:
— Chyba nas dowieziesz swymi końmi do miasta, kochany kuzynie, a tam albo nam powóz zreparują, albo się kupi jaki koczobryk wygodny, bo to jeszcze kawał drogi do Zawalina, ogromny kawał.
— Konie moje oddaję do zupełnej dyspozycyi pań... Człowiek jest pewny, ręczę za niego, dowiezie do Zawalina bez żadnego wypadku.
— A, takiej ofiary przyjąć nie mogę...
— Dlaczego?
— Nie mogę, nie; chyba, że sam zechcesz nas odwieźć do domu.
— Z największą przyjemnością, — rzekł pan Maciej, któremu Helenka, nie wiedzieć dlaczego, wydała się niezwykle sympatyczną.
— Byłżebyś tak dobry? Ach, trzymam za słowo. Sądzę, że możemy miasto ominąć; zyskamy przez to na czasie.
W owym czasie nawet odleglejsze podróże odbywano końmi, a podczas pogody, gdy błota wyschły i wyboje wyrównały się cokolwiek, podróż taka, zwłaszcza w miłem towarzystwie, była bardzo przyjemna. Pan Maciej miał ciągle sposobność wyświadczania towarzyszkom swym różnych drobnych usług, i z każdą niemal chwilą stawał im się bliższym. Babcia była rozmowna, wnuczka wesoła, pełna wdzięku i prostoty, i ani podobna do tych pretensyonalnych panien, z któremi pana Macieja ciotka swatała.
Droga, aczkolwiek długa, bardzo się jednak krótką panu Maciejowi wydawała; radby, żeby trwała choć z miesiąc, lub z pół roku... W Zawalinie zatrzymano go i podejmowano z całą serdecznością, jako kuzyna i jako zbawcę. Helenka zrobiła na panu Macieju wrażenie — i pomyślał sobie, że gdyby chciała być wzajemną, toby się bez pośrednictwa ciotek obeszło.
Raz, gdy o odjeździe wspomniał, a babcia go zatrzymywała, szepnął nieśmiało, że radby powrócić tu na dłużej. Staruszka uśmiechnęła się i rzekła:
— Nie widzę powodu, dla którego staćby się to nie miało.
— Gdyby i panna Helena była tego samego zdania, jużby mi nic do szczęścia nie brakło.
— Gorączka z ciebie, mój Maciusiu... kubek w kubek, jak twój ojciec, świeć Panie nad jego duszą. Tak obcesowo nie można, pochodź-no jegomość trochę, postaraj się...
Pan Maciej ucałował ręce babci, i już o tem więcej mowy nie było.
Kare konie, jako płochliwe i niebezpieczne, postanowiła staruszka sprzedać na pierwszym lepszym jarmarku; ale pan Maciej szczególnie je sobie upodobał.
— Ja je kupię — rzekł — i nigdy nikomu nie sprzedam; zostaną u mnie i będą mi przypominały dzień, w którym panie poznałem...
— A to je sobie weź — rzekła babcia, — ja ci takich waryatów nie sprzedam.
Certowali się długo, nareszcie stanęło na tem, że pan Maciej kare zabierze, a natomiast przyśle siwe, takie spokojne i wyjeżdżone, że nawet dziecku dadzą się prowadzić.
Kiedy już pan Maciej odjeżdżał, staruszka wzięła go na stronę. Jeszcze dziękowała za ocalenie, jeszcze błogosławiła i rzekła:
— Załatw-że się tam, moje dziecko, z gospodarstwem i wracaj do nas niedługo, a z dobrą myślą; będziesz przyjęty mile. A może i ciocia przyjedzie?...
Helenka pożegnała go uściskiem dłoni i szepnęła:
— Z utęsknieniem czekać będziemy...
Pan Maciej, pełen najmilszych nadziei, opuścił Zawalin.
Icek, który go o parę dni wyprzedził, powrócił w złym humorze. Z rozmowy z Wojciechem, ze służbą w Zawalinie, zmiarkował, że z tego przypadku nad rzeką może się zrobić wesele, i to go niepokojem przejęło.
— Na co temu purycowi żona? — myślał sobie, — na co mu ten ambaras? Ma sam miód, chce dostać chrzanu; ma spokój, szuka wojny. Co mu się przyśniło?... Panna ładna?... wielkie mecye! od tego jest panna, żeby była ładna, a po prawdzie, to ja sam nie wiem, gdzie ta ładność jest? One wszystkie takie... z początku człowiek myśli, że bierze kawałek złota, a potem prędko przekona się, że to zwyczajna miedź... Jemu się zdaje, że to będzie sam cymes, ale jego nieraz zęby zabolą... No, no!... a co ja będę robił? Powiadają, że ta panna dobra jest; znam ja tę damską dobroć, co trzyma wszystkie klucze w garści, a nim jeden grosz wyda, to mu się dziesięć razy przypatrzy! Co komu z tej dobroci? Moja żona też dobra, a co ja od niej mam? Rewizyę po kieszeni! Ona powiada: co twoje, to moje, a co moje, to też moje. Codzień to słyszę, a chyba wtenczas nie słyszę, jak śpię, albo gdy w drodze jestem; a gdy przyjadę do domu, to zaraz robi się śledztwo... Moja żona w tedy nie jest żona, ale cała komisya, tylko jej pisarza brakuje. A dokąd jeździłeś? a coś robił? ileś zarobił? ileś wydał? coś jadł?... coś pił? dlaczegoś zjadł za cztery grosze, kiedy można było zjeść za dwa? dlaczego zarobiłeś trzy, kiedy można było zarobić sześć? Wójt w Cherlakowie nie zawracał mi tak głowy, jak kochana żona w domu mi zawraca. Mój puryc też potrzebuje mieć taki smak! No, no, chce ginąć, niech ginie... ale za co ja mam być na tym interesie stratny? Gdzie sprawiedliwość? Pfe! Czy ja na to tyle lat koło niego chodzę, żeby się ożenił i wszystko popsuł? No, pierwej ja teraz zobaczę swoję ucho, niż od niego korzec pszenicy, albo baryłkę okowity. Ta dobra pani pewnie będzie taka, jak wszystkie dobre panie... jak się bardzo rozchodzi, to każe mi dać... całe dwa garnce kartofli!
Raport, jaki Icek zdał ciotce pana Macieja, trzymany był w minorowym tonie.
— Znalazłem go, proszę jaśnie pani, znalazłem — mówił; — a co mnie to kosztowało!... niech moje wrogi takiego kosztu nigdy nie mają!
— Żyje?!
— Zdaje się, co pan jeszcze żyje, — odpowiedział płaczliwie Icek.
— Jakto? więc chory?
— Nie jest całkiem chory, nie jest zanadto zdrów; tak sobie, trzyma się jednakowo, jak zawsze...
— Bogu dzięki! więc nie utopił się?
— Jeszcze się ze wszystkiem nie utopił.
— Eh, mój Icku, mówisz tak, jak gdybyś był pijany, albo nieprzytomny!
— Powiadam jaśnie pani, że pan utopiony nie jest.
— A cóż znaczy ten zabity koń, złamane koło... czy to był napad zbójecki, czy wypadek?
— Można miarkować i tak i tak. Wypadek był i napad też był, bo w tym interesie były dwie panie i zabrały naszego pana z sobą do Zawalina, kawał drogi stąd.
Icek opowiedział wszystko ze szczegółami i zakończył z głębokiem westchnieniem:
— Na mój rozum, jak ja sobie miarkuję, to się dobrze nie skończy.
— Dlaczego?
— Nu, tam ludzie we dworze powiadają, że nasz pan się z tamtą panienką ożeni!

. . . . . . . . . . . . . . . . .

— Ach, ty urwisie! ty nic dobrego! — mówiła ciotka, witając pana Macieja, — jak mogłeś mnie tak przestraszyć?
— Ciociu kochana, przypadek!
— Żebyś choć zawiadomił, żebyś choć słóweczko napisał; a ja chorowałam z niepokoju, sypiać nie mogłam, rozsyłałam ludzi na wszystkie strony.
— Droga ciociu! doprawdy niewart jestem takiego przywiązania.
— To swoją drogą, ale dlaczego nie napisałeś, nie uspokoiłeś mnie choćby jednem słowem? Czy to tak trudna rzecz?
— Przyznaję się do winy... ale panna Helena...
— Otóż masz! cóż znów za panna Helena? Icek mi tu coś bąkał; ale znając twoje usposobienie, nie przypuszczałam nigdy, żeby jakakolwiek panna...
— Ta, moja ciociu, jest wyjątkowo piękna i dobra.
— W twoich oczach! Wyperswaduj sobie tę przelotną znajomość, bardzo cię proszę. Ja mam dla ciebie partyę doskonałą; lepszej, żebyś w biały dzień z latarnią szukał, nie znajdziesz. Mówiłam ci przecie.
— Niechno mnie kochana cioteczka raczy wysłuchać.
Pan Maciej opowiedział o niespodziewanem spotkaniu i kuzynostwie.
— Więc to Żernicka! Marya! — zawołała ciotka. — Czemużeś mi tego od razu nie powiedział? Ma racyę, jest z nami zkuzynowana. Mój Boże, znałam ją, kiedy jeszcze była panną. Dawne dzieje... musiała się nieboraczka zestarzeć?
— Siwa, jak gołąbek.
— Spodziewam się... starsza ode mnie; a owa Helenka to jej wnuczka, po synu... Znałam i tego syna... pamiętam go wybornie. Bardzobym rada panią Żernicką zobaczyć.
— Ona tego również pragnie, i przyrzekłem jej, że kochaną ciocię do Zawalina przywiozę.
— Proszę! a któż cię upoważnił do takich przyrzeczeń? Wolno ci było obiecywać swoją bytność, ale ja od własnej woli zależę, nie zaś od twojej fantazyi.
— Liczyłem na dobroć cioci, że, jak zawsze, wysłucha mej prośby.
— A czyś ty mnie słuchał kiedy? co? Czy, gdybyś szedł za moją radą, nie byłbyś już od dziesięciu lat żonaty?... Ale zawsze: ciotka swoje, a ty swoje. Podobała ci się swoboda, a właściwie nie swoboda, ale lekkie życie. Oj, Maciusiu, czas się ustatkować, wielki czas!
— To też powziąłem ten zamiar.
— Na seryo?
— Najzupełniej stanowczo, i mam nadzieję, że ciocia mi w tem dopomoże. Im prędzej, tem lepiej. Na co czekać? czas uchodzi.
— No, proszę, jak teraz pięknie mówisz!
— Cioteczko droga... stało się, nawrócony jestem! Pojmuję teraz dokładnie całą doniosłość zbawiennych rad kochanej cioci; rozumiem, że marnowałem życie i młodość, że byłem niczem, zerem, marnym prochem, w porównaniu z tymi zacnymi ludźmi, którzy na barkach swoich dźwigają obowiązki rodzinne!... Wszak prawda? Zdaje się, że kochana ciotunia w ten sposób określała moje dotychczasowe, pełne wszelkich nieprawości, życie?...
— Mój Maciusiu, nie wiem, czy mówisz na seryo, czy na żarty. Pragnę z duszy, żeby to było na seryo... a jeżeli tak jest, biorę cię od dzisiejszego dnia pod opiekę i...
— Owszem, ciociu, zrobię, co tylko ciocia każe, ale pod warunkiem, że za tydzień pojedziemy do Zawalina. Pani Żernickiej przyrzekłem, że ciocię przywiozę, i muszę słowa dotrzymać; nie spodziewam się też, żeby mi ciocia odmówiła tej łaski.
Pani ciocia nic nie odrzekła na to, lecz na drugi dzień przy pomocy kilku dziewcząt służebnych odbyła szczegółową rewizyę kilku szaf i komód; kazała wydobyć z nich wszelkie wspaniałości atłasowe, morowe i jedwabne, potem wezwała z sąsiedniego miasteczka bardzo renomowaną szwaczkę i niezwykle zdolnego krawca, żyda; dyrygowała rozmaitemi przeróbkami i dopasowaniami, wreszcie napełniła dwa kufry bardzo duże, cztery walizki mniejsze, kilka tłomoczków średnich, sześć pudelek i dwa koszyki — i oświadczyła panu Maciejowi, że ostatecznie na bardzo krótki czas do Zawalina wpaść może i że naumyślnie prawie żadnych rzeczy z sobą nie bierze, żeby mieć wymówkę na wypadek, gdyby ją gwałtownie na dłuższy czas zapraszano.
Pan Maciej był uszczęśliwiony; pod owe „żadne rzeczy“ dał wóz drabiniasty, ciotkę ulokował w powozie i pojechał do Zawalina tą samą drogą, na której miał tak niespodziewane i zarazem tak miłe przygody.
W Zawalinie ciotkę i siostrzeńca z otwartemi przyjęto rękami. Starsze panie popłakały się, przypominając sobie dawniejsze czasy, wspólnych znajomych, zabawy... a panna Helena bardzo ciotce do gustu przypadła... Owa wizyta „na krótko“ i „prawie bez rzeczy“ trwała kilka tygodni, i tak się jakoś złożyło, że i babcia i ciocia przyszły do przekonania, iż Helenka stworzona dla pana Macieja, a pan Maciej dla niej, i że wyraźnie są przeznaczeni jedno dla drugiego. Ponieważ panna Helena do pewnego stopnia podzielała to zdanie, a pan Maciej nie myślał długo zwlekać, więc porozumienie się przyszło bardzo łatwo i zaręczyny się odbyły.
Pani ciotka była bardzo szczęśliwa, że nareszcie Maciuś jej wyjdzie na człowieka, że będzie miał swój dom i rodzinę.
— Teraz — mówiła — spokojna już jestem o ciebie. Helenka, chociaż na pozór taka spokojna i łagodna, weźmie cię dobrze w ręce.
— Nie lękam się.
— Bardzo dobrze; owszem, nawet niech ci się zawsze zdaje, że masz swoją wolę, że jesteś panem w domu, że wszystkiem rządzisz; takie wyobrażenie to połowa szczęścia. Ja ci swój majątek zapiszę i dorabiajcie się.
Po ślubie, który się odbył coś w pół roku od daty wypadku nad rzeką, ciotka sprowadziła regenta i zrobiła formalny testament na rzecz swego siostrzeńca. Cieszyła się szczęściem młodej pary i bywała w Walentówce bardzo częstym gościem.
Pan Maciej nosił głowę do góry i istotnie miał to przekonanie, że jest panem w domu; w rzeczywistości zaś wypełniał tylko to, co mu żona kazała.
Najgorzej na tej katastrofie wyszedł Icek. Nie wolno mu było przychodzić tak często, jak dawniej, a gdy się czasem pokazał, to musiał w ganku na żelaznym skrobaczu czyścić obuwie swe z błota.
Kto widział takie grymasy? co komu może szkodzić błoto na Ickowych butach? przecież na jarmarkach ludzie nie po pierzynach depczą, tylko po pięknem błocie, głębokiem, w dobrym gatunku. — I gdyby tylko o skrobanie butów chodziło, to byłyby jeszcze bajki; ale pani oskrobywała Ickowi dochody. Była taką amatorką kluczy, że je ciągle przy sobie trzymała. — Czy to wypada na porządną panią, na taką dziedziczkę? czy to nie jest pfe!?
Z każdym dniem przekonywał się Icek, że to miejsce, w którem można się dorobić majątku, nie nazywa się Walentówka i że sam dziedzic nie jest już taki sam, jak dawniej, ale inny.
— Co na to poradzić?
Icek poradził; porzucił faktorstwo i wziął się do porządnego handlu... założył sklepik z galanteryą. Miał w tym sklepie postronki, bicze, uździenice parciane, trochę smoły, smarowidła do osi; świeczki łojowe też miał, śledzie miał... igły, tasiemki, nici... wszystko, jak być powinno w dużym magazynie.
Interes szedł dobrze, nawet bardzo dobrze; czasem targowało się i dwa i trzy ruble na dzień. Ale cóż, — jeżeli Icek trzymał pieniądze w szufladzie, to żona wybierała je z szuflady, a jeżeli w kieszeni, to z kieszeni. Icek zmiarkował, że taka kombinacya dobra nie jest, i zwinął sklepik. Potem znów trochę faktorował, trochę drobnym handelkiem się trudnił, a z wiekiem ociężał, stracił energię i zupełnie nic nie robił.
Na co? Miał przecie bogatą żonę.
Chodził co rano na rynek, plotek słuchał, czasem wesołe dykteryjki opowiadał, czasem małym wnuczkom litery na książce pokazywał, i tak dzień za dniem mu schodził.
Do Walentówki wcale już nie zaglądał, — nie dlatego, żeby pana Macieja przestał kochać, tylko, że nie miał do niego żadnego interesu.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.