Adama Polanowskiego Dworzanina Króla JMci Jana III. notatki/Tom II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Adama Polanowskiego Dworzanina Króla JMci Jana III. notatki
Tom II
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1888
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



Sejm się rozpoczynał przy najlepszych nadziejach może dla tego że choć król miał już wiadomość o spisku Morsztyna, — wszakże pono nie domyślał się, nie posądzał nawet osób, które do niego wchodziły.
Listy, które ja przejąłem nie starczyły na obwinianie go — i, choć dowodziły konszachtów — nie wypowiadały całéj tajemnicy, ale po téj nitce można było dojść do kłębka, i w istocie pochwytano ważniejsze jeszcze.
Sobieski oprócz Podskarbiego, Vitrego i Duverne, nie domyślał się żadnego wspólnika — nie posądzał ani mógł podejrzewać Jabłonowskiego, który zawsze mu najserdeczniejszym był przyjacielem. Tymczasem okazało się późniéj że świeżo mianowany Hetmanem Jabłonowski, łudzony koroną, — neutralnie się zachowywał, ale o spisku bodaj był uwiadomionym, że Sapiechowie, których król łaskami obsypał, zdradzali go, że w partij własnéj swéj miał gotowych nieprzyjaciół — gdyby się udało tylko zachwiać powagą króla i zyskać przeciwko niemu większość.
Niechcę sięgać myślą daléj, — ale za Jabłonowskim innych wielu się dorozumiewano. Morsztyn był tak swego pewny, — jakby już z tronu króla obalił.
W istocie jak niegdyś król Michał, tak teraz Jan otoczony był zdrajcami i wrogami. Wielką jego sławę jako wodza i pogromcy turków, — jako Hetmana dotąd niezwyciężonego usiłowano równoważyć rycerską sławę Jabłonowskiego, a o królu głoszono że ociężał, że na konia nie mógł siąść, że na żadną wyprawę nie podobna mu się było wybierać. Na pozór można było nawet sądzić iż w tem się coś prawdy mieściło, bo na konia gdy siadał, musiano mu stołeczek podstawiać, ale gdy był na siodle, po dziesięć godzin wytrzymywał nie skarżąc się.
Sama zaś myśl walki przeciwko poganom w obronie krzyża świętego, tak go ożywiała, poruszała, sił mu przyczyniała, że się stawał młodszym na jéj wspomnienie.
Nigdym jednak smutniejszym go nie widywał, jak w chwili przedsejmowéj — bolało go zawczasu że przyjdzie sromotne odsłaniać zdrady...
Królowa też, choć pono była uwiadomioną w części o intrygach francuzów, nie wiem czy je wszystkie znała... Jabłonowski któremu wierzyła, musiał ją uspokajać i nie dawać jéj zajrzeć w to głębiéj.
Jak dawniéj francuzcy panowie Forbin i inni gośćmi byli najczęstszemi u króla, towarzyszami jego codziennymi, tak teraz nuncjusz papiezki, poseł austryjacki codzień przychodzili, przysyłali listy, nalegali na króla i królowę.
Sobieski szedł, o ilem ja widział i czuł, z pobudek chrześcijańskich, w obronie wiary — a rachował, jak sam powiadał że pod Wiedniem dobywał Kamieńca, królowéj zaś szło o arcyksiężniczkę dla Jakubka i o koronę dziedziczną.
Marszałkiem sejmowym wybrano Leszczyńskiego i dosyć spokojnie poczęły się obrady, a natychmiast wprowadzono posłów od Papieża i Cesarza w sprawie przymierza i pomocy Leopoldowi.
Na to czekali spiskowi, aby wybuchnąć — z całą gwałtownością długo poskramianéj namiętności. Argumenta ich były na nieszczęście te, któremi się u nas pokolenia karmiły — nienawiść i obawa rakuzkiego domu. Cesarz, poczęto wołać, nie pomagał nam gdy nas turcy czekali, za cóż my mamy w pomoc mu przychodzić? My sobie z turkami poradziemy, a że oni się nad Dunajem usadowią — co nam to szkodzi? Naszemi wrogami nie są turcy, ale Brandeburgi i Rakuszanie. Oni to już zdawna czyhają na to, aby rzeczpospolitą rozerwać i podzielić pomiędzy siebie.
Drudzy śmieli otwarcie wyrzucać Sobieskiemu że z Austrją się łączył aby sobie zapewnił dziedzictwo tronu, to jest zagubę wszystkich swobód rzeczpospolitéj!
Nie dosyć iż na Sejmie krzyczano, ale tysiącami rozsypywano po polsku i po łacinie piśmidła najgwałtowniejsze przeciwko królowi.
Morsztyn widocznie prowadził cały ten zastęp krzykaczy i pismaków..
Zaczęła partja francuzka tak brać górę w Sejmie, a z każdym dniem się bardziéj uzuchwalać, iż nie pozostawało królowi, mimo wstrętu jaki miał do wystąpienia jawnego z oskarżeniem, które wiele osób dotknąć mogło — tylko publicznie obwiniać Morsztyna i pozwać go przed sąd świata.
Pochwycone przezemnie i w Berlinie listy, starczyły jako dowody zdrady — wprawdzie znaczniejsza ich część była cyframi pisana, ale toż samo świadczyło iż się taić musiał, a za tem nic dobrego nie zamierzał.
Listy te mając w ręku, król zwołał radę panów Senatorów i kładnąc je przed niemi, domagał się sądu i kary...
Dowody były tak jawne i przekonywające iż tłumaczyć się stawało niepodobieństwem... Powołany przed Senatorów Morsztyn, stawił się zuchwale — przeczył ażeby działał na szkodę rzeczpospolitéj, klucza cyfry nie chciał dać... wywijał się... Niepomogło to, pozwano go przed sąd... W jednéj chwili listy te, które oprócz Podskarbiego mnóstwo osób kompromitowały — wywołały zmianę całkowitą w usposobieniach — ci co się dali uwieść Morsztynowi, wyparli się go, potępili, odstąpili.
Złość i gniew zwróciły się potem przeciwko Vitremu posłowi francuzkiemu, który się w ulicy pokazywać nie śmiał.
Król na winnych i wspólników Morsztyna musiał patrzeć przez szpary, i nie pociągać ich z nim razem. Morsztyn został z francuzami sam i potępiony...
Rozeszły się wiadomości, o spisku na życie króla — szlachta, wszyscy wielbiciele wojownika i bohatera podnieśli się w jego obronie za nim — gotowi iść gdzie wskaże!
Nie wszystko wyszło na jaw co naówczas skutecznie tak przechyliło szalę na stronę króla — alem ja słuchał i patrzał, i mogę sumiennie powiedzieć że w tem nie tyle było polityki co uczciwego oburzenia przeciw pokątnéj, tajemnéj zdradzie, którą każdy u nas uczciwy człek miał w ohydzie... ani nuncjusz ani poseł cesarski nie zrobili tyle co rozchodzące się wieści że francuzi struć lub z tronu króla zrzucić chcieli, że mu gotowano już napój jakiś... że nasadzano zabojców.
Przywiązanie do wiary świętéj katolickiéj działało też na umysły i serca, tak samo na króla jak na pospolitą rzeszę...
Jednego więc dnia całe to rusztowanie francuzkie tak mozolnie wznoszone — runęło, gdy Morsztyna Lubomirski musiał pod straż wziąć, a Podskarbi spokorniawszy, na zwłokę tylko rachując, o sześć miesięcy prosił, aby dowody niewinności swéj zebrać... Domagano się cyfry od niego, ale tę podskarbina, dowiedziawszy się o losie męża, zdarła i spaliła. Musiano więc słać do Francji domagając się jéj.
Francuzi Duwerne i Vitry, oba dotąd najpewniejsi zwycięztwa — choć wiedzieli że im się nic nie stanie — choć Duwerne opierał się rozkazowi wyjazdu i dumnie odpowiadał — musieli się przekonać, że sprawę na łeb przegrali.
Vitry, który dumą i szorstkością wszystkich przeciwko sobie zraził, nadrabiał swą ambasadorską powagą, ale i ta niepomogła...
Młody Tyszkiewicz mu pokazał, że się go tu nie bano, ani pana jego, Vitry stał w klasztorze u Bernadynów, strzelano do jego okien i do ludzi; on sam musiał z eskortą w ulicy się pokazywać tylko, a wkrótce i widać go nie było.
W Senacie wołano że ambasadorów stałych w Polsce nieznano i domagano się aby jechał precz, a inny z posłów krzyknął.
— Po turecku z nim się obejść, z tym przyjacielem turków, czterysta kijów w podeszwy... Co on nam tu się będzie rządzić?
Sejm tak nastrojony wszystko przyjął, czego król żądał — potwierdzono przymierze z Cesarzem... — wionął duch rycerski i serca rozgrzał. Napróżno po staremu probowano w ostatnim momencie Sejm zerwać — przyjaciele króla, a najwięcéj ci może co wczoraj sekretnie Morsztynowi pomagali, dziś się oczyścić i zasłużyć pragnąc pilnowali — niedopuszczono aby wszystko marnie spełzło...
Vitremu nie pozostawało jak fałszywemi doniesieniami łudząc króla i uniewinniając siebie, pożegnać Polskę i powracać do Francji ze wstydem...
Myliłby się wszakże ktoby sądził, że po pozbyciu się Vitrego i Duwernego, nikt już nie pozostał z tych co knowali i psowali — cała sieć jak była rozciągnięta pozostała, tylko mniéj widoczna, bo jéj głowy nie stało... I w Gdańsku i w Warszawie i w Krakowie i na samym dworze i w garderobie królowéj przechowywali się słudzy wierni Ludwika XIV.
Od téj chwili nie było już wątpliwości iż polski sukurs pójdzie w pomoc Cesarzowi, natychmiast zaczęto naprzód na żołd rakuzki zaciągać korpus, którym miał Lubomirski dowodzić, wyszły uniwersały do kozaków, do Litwy, do wojska aby pogotowiu było i ściągało się — ale to wszystko było niczem...
Trudno mi może będzie tak to wyrazić jakem ja widział gdy się działo — i tym co podówczas nie żyli a nie czuli co my — nie do wiary się wyda o co głównie Pallaviciniemu i posłowi Leopolda chodziło.
Imie Sobieskiego jako statecznego turków pogromcy było tak głośne w Europie, wiedziano że on jeden znał tak ich taktykę, sposób wojowania, język, jak nikt drugi, że u tatarów i turków samo to imię budziło trwogę paniczną... W Europie miał dobrą sławę wodza — niepozorny książe Lotaryngski, ten sam co się z wdową po Michale ożenił, i tego generalissimusem Cesarz miał nad swojemi wojskami i sprzymierzeńcami uczynić — ale Lotaryngski u turków nic nie ważył — bo go nie znali, a króla polskiego znali zdawna i wiedzieli że gdzie się on pokazał tam oni pierzchać musieli.
Sobieski osobą swoją starczył za dziesięć tysięcy ludzi. Szło więc głównie o to ażeby już znużonego, podstarzałego króla skłonić, wymodlić u niego w imie krzyża świętego, wiary katolickiéj, aby on swą osobą szedł na wojnę. Nie mała to była rzecz, bo ociężały, nie bardzo zdrów — o sławę swą dbający król, ważył życie, spokój i imie dla — wyratowania Cesarza...
Królowi pod niczyje, nawet pod Cesarskie rozkazy iść nie przystało, godności swéj strzedz był powinien — wstrzymywało więc to, a wreszcie i wzgląd na wiek i na siły...
Naostatek inna była rzecz wojsko posłać, a inna samemu ciągnąć, co się bez ogromnych wydatków i kosztów obejść nie mogło...
Ci co do króla przywiązani byli — obawiali się, niedopuszczali — protestowali... mało kto go podbudzał. Sławy nowéj i tak wielkiéj jaką w istocie zyskał, niespodziewano się dorobku — ofiara była wielka.. dla kogo! dla Cesarza którego niewdzięczności król z góry był pewien, znając dumę rakuzką...
Królowa też po ostatnim Sejmie, do żywota małżonka i długiego panowania jego przywiązując wagę wielką — ulękła się. Obudziła się w niéj niby jakaś opóźniona czułość dla męża, bo w sprawie z Ludwikiem XIV przekonała się iż opieki by nad sobą spodziewać się nie mogła od Francji w chwili, w któréj by jéj zapotrzebowała. Króla mógł nuncjusz sprawę krzyża i wiary zyskać, królowa nie miała tego ducha ofiary jaki go ożywiał. Tą trzeba było zdobywać interesem, obietnicami arcyksiężniczki dla Jakubka, Mołdawji i Wołoszczyzny i t. p.
Sobieskiego toż samo co Warneńczyka niegdyś — poruszało i unosiło — imie zbawcy Chrześcijaństwa, obrońcy krzyża..
Myśmy na niego w ciągu téj wojny patrzyli i możemy powiedzieć, że tu wyprawa była ciągłą modlitwą. Ledwie zdobyto gdzie zamek, pierwszą było rzeczą mszę świętą odprawić w meczecie — księżyce pozrzucać a postawiać krzyże... Jeżeli pamiętał o Kamieńcu i o odzyskaniu tego co turcy i kozacy oderwali — to dopiero naostatku, kościół i krzyż szedł przodem... A nie można znowu powiedzieć aby takim nabożnisiem był, co modlitwą do niebios szturmuje, i nieustannie się popisuje z pobożnością. Modlił się gorąco a krótko, mszy słuchał nieraz na kolanach, ale tuż koń stał osiodłany...
Gdy się w nim duch rozgrzał — zdawało się, że żywcem do niebios będzie porwany — ale ten duch zstępował na niego z góry, on się nigdy z nim przed ludźmi nie chwalił...
Lubił modlitwę tajemną i na osobności...
Można powiedzieć, że od téj chwili gdy sejm się rozszedł, aż prawie do wystąpienia naszego w pole, do wyjazdu z Krakowa — jeszcze ciągle niedowierzano, a ciągle nad tem pracowano aby go pozyskać.
Obiecał już — wieść poszła, że sam z wojskiem idzie tak wielkiemu szczęściu wierzyć nie chciano.
Nuncjusz drżał do ostatniego momentu aby co nie przeszkodziło... Myśmy się na wozy pakowali — a w poselstwie rakuskim i w nuncjacie nie zupełnie ufano aby król słowa dotrzymał.
Nie dziw też, bo Jan więcéj stawił na kartę niż mógł zyskać, koronę miał, sławę miał — nie potrzebował się niczego dobijać a wiele mógł utracić. Turków zemstę ściągał na siebie, — życie postradać mógł, i bohatera imie.
Tak samo jak cesarscy do ostatka nie dowierzali ażali pójdzie, tak też turcy nie wierzyli aby szedł rakuszanom w pomoc. Nie śniło się im to. Przypuszczali iż wojsko pośle i zaciągi w polsce da robić cesarzowi, ale żeby sam w pomoc osobą swą spieszył — z tego się śmieli. Stał już na Kalembergu, gdy jeszcze wątpili aby tu miał być...
Nie potrafię ja tego opowiedzieć z jakiem uniżeniem się nuncjusz i poseł modlili a prosili go o tę pomoc... Powiadano, że klękali przed nim... Na obietnicach téż najpiękniejszych nie zbywało, lecz muszę to poświadczyć za panem moim, iż ani się niemi uwodził, ani wierzył w nie.
Sam nieraz słyszałem gdy Matczyńskiemu powiedział.
— Wszystko to vox, vox, pretereaque nihil. Jestem tego tak pewnym, jakbym rad zbawienia pewnym być, że mi się najczarniejszą niewdzięcznością wypłacą — że żadnego słowa i pisma nie strzymają — ale ja nie dla nich idę ale dla krzyża Chrystusowego.
Królowę pod te czasy mało widywać miałem zręczność, i w miejscu mi też król nie dał siedzieć.
Było poufnych do załatwiania spraw bardzo wiele, a raz się przekonawszy iż służyłem sumiennie, usługi swéj nie przeceniałem, niedomagałem się jak inni, nieustannych datków, król mną się rad wyręczał, posyłał — i ledwiem z konia zsiadł, już prosił abym jechał w innéj sprawie...
Musiałem się też wyprosić na parę tygodni do matki na wesele siostry, którą za Podhorodeńskiego wydawała, zamożnego ziemianina.
Chciano mnie jako dworzanina królewskiego mieć dla splendoru, a dawano mi tam tytuł skarbnika, choć urzędownie nim nie byłem, a moich funkcji przy królu określić trudno.
Począwszy od pisania do przyjmowania czasem gości — spadały na mnie onera różne.
Te szczególne łaski jakie miałem u niego, — a przytem okoliczność, iż mnie rosnącego i bogacącego się nie widziano.. — obudzały zazdrość i podejrzenia. Królowa mnie nie cierpiała, bo probowała pozyskać, a jam się grzecznie wyśliznął. Domyślano się że muszę ogromne summy po cichu za moją służbę pobierać... Tymczasem, Bogiem a prawdą, jam się nie dopominał, król obiecywał tylko, ale w istocie wcalem się nie bogacił.
W tych utrapieniach moich, bo inaczéj nazwać niemogę służby téj — myślałem, iż się choć tego dorobię, że się z miłości głupiéj otrząsnę, ale Szaniawski słuszność miał, że nie będę póty od niéj wolnym, aż się w innéj pokocham.
Tymczasem ta kobieta, która się niezmierną zręcznością a padaniem przed królową, trzymała przy dworze, choć jéj ani Letreu, ani panna Baisson ani Beaulien, ani Federba nie lubiły tak bardzo — umiała ze mną taką rolę odgrywać, żem się jéj litował i — po troszę był pomocnym.
Mniejsza z tém że mi kiedy nie kiedy wyciągnęła trochę grosza, bo była chciwą bardzo — ale bywało przyjdę do niéj wiedząc co jest warta.. godzinę posiedzę, posłucham, tak mnie uwikła, iż ją i niewinną gotowem sądzić i niewiedzieć jakie dla niéj ofiary ponieść.
Chciała widocznie owdowiawszy gdym coraz u króla w większych był łaskach — przyprowadzić mnie do tego a żebym się z nią ożenił. Zabiegała wszelkiemi sposobami, znając słabość moją, — pan Bóg mnie strzegł żem się nie dał wziąć w bardzo pospolite sidła.. Gdybym nie nawykł szanować kobiet, a szczególniéj takiéj z którąbym żenić się miał — korzystał z zaprosin a zapomniał się — byłaby mnie z pomocą królowéj zmusić mogła do ożenienia.
Alem ją szanował i na dobre mi to wyszło.
Byłbym uległ jéj może, gdyby cokolwiek baczniejszą była i na mnie jednym się ograniczyła — ale razem dwu czy trzech miała zawsze napatrzonych — a, choć ona mnie ślepym sądziła — nie byłem nim...
Trudno opowiedzieć a niewarto może wszystkich téj kobiety sztuk i wykrętów wyliczać. Z każdym była inaczéj, razem dwu i trzech o jednéj godzinie zwodziła, jak czysty kameleon tak się mieniła, że wesołość, płacz, gniew, smutek, wszystko razem nic ją, nie kosztowały...
Nikt nigdy słowa prawdy z ust jéj nie posłyszał — ale gdy chciała oszukać, najostrożniejszego swoją minką uwiodła.
Właśnie jakoś pod ten czas, pamiętam, żartując tak ze mną i baraszkując, powiedziała mi te słowa.
— W. mość mi się bronisz, bronisz i sądzisz, że gdybym ja chciała, to bym go nie wzięła? Musiałbyś się ożenić ze mną. Ale na to czas... Jak zechcę — poprowadzisz mnie do ołtarza!!
Mnie się aż gorąco zrobiło — szepnąłem — Quod Deus avertat.
Na weselu siostry mieliśmy gości tyle iż ich nietylko dwór, lamus, śpichrze, ale część stodoły dla nich opróżniona nie mieściły. Matka i ja staraliśmy się aby gody były sute... Miała siostra wyprawę zawczasu przygotowaną i kosztowną i piękną i dostatnią, — wino nawet na wesele przeznaczone od lat kilkunastu było w piwnicy, na niczem nie zbywało... Za bratem tylko Michałem tęskniliśmy, bo ten nie mógł przybyć, gdyż go do Brumbergi wyprawiono do misyi.
Podhorodeńskich w tych stronach rodzina stara można, skoligacona z najważniejszemi domami, a wszystko to na weselu być musiało, naszych też i matki krewnych zjechała się moc wielka... Wesele trwało tydzień jak obszył, a po niem jeszcze kilka dni było zmniejszonych gości, zawsze osób kilkanaście...
Wśród mnóstwa panien, między któremi i bardzo urodziwych nie brakło, miałem co wybierać — alem tu dopiero postrzegł, że sobie smak popsułem. Wydały mi się jakoś prostaczkowate, i po francuzkach nie okrzesane.. Za radą Szaniawskiego idąc, chciałem się w któréj zakochać a po wojnie, jakby Bóg dał powrócić — ożenić i osiąść na wsi.
Przysiadałem się z kolei do wszystkich, poczynałem rozmowy — ale — nie szło...
Nie one były winny tylko ja, com sobie na złéj strawie podniebienie zepsuł..
Matka mnie z oka nie spuszczała — i wzdychała widząc tak obojętnym.
Mnie też w głowie naówczas amory nie były, bo wiedziałem co czeka, że król pewnie się da nakłonić, — pójdzie na odsiecz Wiedniowi, a ja z nim. Niemogłem tak dobrego i łaskawego pana opuścić w konjunkturze owéj, gdym mu właśnie mógł być potrzebnym, chociażby dla pilnowania żeby materaca, torebki z owocami i butelki z winem wozić za nim nie zapomniano... Spieszno mi było do niego, nimby królestwo wybrali się do Krakowa.
Zaraz więc po weselu, piękny podarek siostrze złożywszy, obdarzywszy też szwagra, pożegnawszy starych domu przyjaciół, puściłem się ku Żółkwi i Jaworowa, nie wiedząc kędy króla szukać, bo wiadomości po kraju, nawet osób królewskich się tyczące, bardzo się powoli rozchodziły, a często i zawodne bywały.
Królestwo znalazłem na wyjezdnem do Krakowa, bo Pani też odprowadzała męża, ze szczególną dla niego okazując się czułością, jakiéj oddawna nie doznawał z jéj strony. Mogła też ona być szczerą, bo uchowaj Boże czego — nie miała dość przyjaciół, aby na nich dla siebie i dzieci rachować mogła. Jeden tylko Jabłonowski, teraz Hetman wielki koronny, zawsze jéj pozostawał wiernym.
Króla, nad wszelkie spodziewanie, zastałem wesołym, wielce tą wyprawą przejętym, po całych dniach na mapach, które mu zewsząd przywożono, śledzącym ruchy wojsk, położenie Wiednia, przejście Dunaju itp.
Powszechnie to znanem było, iż nikt o obrotach turków, o ich zamiarach i planach nie był lepiéj zawiadomionym nad króla naszego.
Zda się to fabułą gdy powiem, że nawet w Radzie najwyższéj ich, w Dywanie miał zawsze swoich, opłacanych dobrze donosicieli. Tatarowie też, niektóre zwłaszcza Ordy, potajemnie były w stosunkach z Sobieskim i rozkazy jego spełniały. — Przyczyniało się do utrzymania tego porozumienia, iż król po turecku i po tatarsku dobrze mówił, języki te rozumiał, z niewolników pobranych zawsze miał w Jaworowie, potem w Wilanowie ludzi dużo przy robotach w ogrodach, budynkach, z niemi konwersował i niekiedy ich obdarzonych wypuszczał z rozmaitemi do ord poleceniami. — Napatrzywszy się jego potęgi i bogactw w Polsce, ci niewolnicy roznosili potem po Ordach sławę króla i dobroć jego sławili...
Bardzo często się trafiało iż który z Carzyków, chcąc się mu zasłużyć, gońca — więźnia jakiego chrześcijanina do króla wyprawiał z oznajmieniem dokąd, którędy i kiedy się iść gotowali.
Sobieski więc pewnie lepiéj był oświadomionym i teraz co turcy przedsiębrać mieli i pierwszy dał znać do Wiednia, że Kara Mustafa szedł na stolicę. W początku rzuciło to popłoch, zaczęto się przygotowywać do obrony, myślano przedmieścia palić, potem ochłonąwszy niemcy powiedzieli sobie, iż to bajką jest i próżnym postrachem. Zdawało się im, że Turek ważyć by się nie śmiał na Cesarską stolicę. Wszystko więc pozostało do ostatniéj chwili prawie zaniedbanem, patrzano tylko na Węgry, sądząc że tam się wojna ograniczy.
Dopiero gdy już cała owa nawała niewiernych, nie wojsko można było powiedzieć, ale jakby naród ogromny spadł na kraje rakuskie, a Węgrowie wszyscy woleli Tureckiemi być hołdownikami niż w rakuskiéj trwać niewoli — w ostatniéj godzinie, Cesarz po nocy z rodziną swą uchodzić musiał salwując się z Wiednia, bo nieufał aby się tu mógł utrzymać.
Po niewczasie przekonano się że Sobieskiego informacje nie zawodziły, i tém mocniéj pomocy jego się domagano.
Książe Karol Lotaryngski był też wodzem i żołnierzem dzielnym, czego dał dowody — ale co innego było walczyć z europejskiem wojskiem a inna z ordami tatarów i turków, których on ani obyczaju ni języka, ni sposobu wojowania świadomym niebył...
Urok też imienia króla, siejącego trwogę między poganami tak był wielki, co się późniéj okazało, iż twierdze silne, które niemcy oblegali i próżno do poddania się wzywali — na imie Sobieskiego natychmiast białe wywieszały chorągwie.
Przyczem należy i to zapisać, iż król nawet z pogany w niewoli dosyć ludzko się obchodzić kazał. Bardzo wielu używano do lekkich robót, do dozoru dworów i zamków, a ci co wały sypali, kopali i t. p. mieli żywność zdrową i taką do jakiéj byli przywykli.
Król, gdym się mu stawił po powrocie, okazał mi twarz bardzo wesołą i widocznie rad był.
— A toś mi zuch, — rzekł kręcąc mnie za ucho, jak był przywykł pod dobry humor — lubię to że i w małéj rzeczy słowa dotrzymujesz... No!! gotuj że się do drogi... Niewiem czy w sakwie co będzie, ale sakwy ci zdać muszę... a od siebie cię nie puszczę. Pilnuj mi się tylko od kul, bo jesteś potrzebny.
N. Panie odparłem przypominając strzałę tatarską pod Żurawnem, mam takie szczęście że gdzie kule albo strzały latają — nigdy mnie nie miną...
— Pilnuj że się abyś zawsze Dumoulin’a pod bokiem miał — dodał król, ten cię zaraz obandażuje...
Rzadkom króla mocniejszym, ale też mocniéj zajętym widywał jak o te czasy. Słał listy i uniwersały na wszystkie strony, kozaków chcąc swoich mieć koniecznie, a ci w porę nie nadciągnęli, potem Litwę, która się haniebnie spóźniła i przyszła jak łyżka po obiedzie.
Całemi dniami z Dupontem z innemi inżenjerami siadywał nad planami, utyskując że dobrych map i kart nie było nigdzie, choć je zewsząd sprowadzać kazał i przepłacał.
O wszystkiem musiał sam pamiętać, aż do kopij dla pancernych i kopijników, na których w istocie późniéj zbywało, tak że je po drodze jeszcze strugano i wozy całe siły ich pełne za nami.
Widząc króla tak przejętym i troszczącym się drudzy też dla przypodobania mu się, pilnowali wyboru, ale pomimo to szło nie sporo, i co król przewidywał, wiele potem rzeczy zabrakło, z któremi już nadążyć nie mogli ci co się spóźniali.
Byli też tacy w wojsku samem, jak nasz powinowaty Polanowski Stolnik koronny, żołnierz doskonały mąż ducha rycerskiego, wielce przez króla ceniony, chociaż hypokondryk, który całą tę wyprawę naganiał, i przepowiedział jéj najgorsze następstwa. Sam słyszałem go narzekającego że król na zgubę swą idzie i kwiat rycerstwa prowadzi, bo inna rzecz na swoich śmieciach, we własnym kraju nieprzyjaciela ścigać, a inna w nieznanych okolicach, nie mając zapewnionéj żywności, ludność też obcą i niechętną, walczyć i z nieprzyjacielem i ze sprzymierzeńcem i z elementami nawet, których się nie wie siły i skutków.
Jakoż późniéj, już z drogi się Polanowski zrażony cofnął i do domu powrócił, zobaczywszy że króla nic od téj imprezy odciągnąć nie mogło. Przewidywał on też łatwo, iż niewdzięcznością Cesarz się wypłaci, bo mu wstyd będzie zawdzięczać ocalenie obcemu panu...
Królowa niemal codzień była inaczéj usposobioną. Raz chciała korzystać z okoliczności tych, dla rodziny i syna — to się obawiała o męża i o Fanfenka, który już wówczas nie był jéj najulubieńszym. Jakoż można było przewidywać że nie ulegnie matce do zbytku i zechce mieć wolę swoją.
Jakub kilkunastoletni, z zapałem młodzieńczym napierał się na tę wyprawę, ale ci co go lepiéj znali, powiadali że nie dla ducha rycerskiego tak się wyrywał za ojcem, ale przez prostą dziecinną ciekawość i w téj nadziei że swobody mieć musi więcéj, ludzi się napatrzy i rozerwie.
Ojcu zaś ta ochota Jakuba bardzo się podobała i nie był od tego aby przy jego boku w pierwsze pole wyszedł. Było toż komu go strzedz, bo brat królowéj kawaler de Maligny, jechał też z nami i miał regiment... a był, jak już mówiłem, rycerz bardzo odważny i wielkiego serca.
W Krakowie co żyło a szczególniéj duchowieństwo króla i królowę przyjmowało z wielkim zapałem...
Szliśmy jako na krucjatę...
Modlono się na intencję naszą po wszystkich kościołach, starzy pobożni świętobliwi kapłani, błogosławili i prorokowali.
A muszę tu zapisać że wszystkie znaki i proroctwa zgodnie nam wielkie zwycięztwa wróżyły.
Opowiadano co chwila o jakiemś nowem zjawisku na niebie, głosach po kościołach, znakach które się około króla ukazywały.
Otaczały go tłumy, kościoły były pełne... król z królową codzień prawie w innym nabożeństwa i suplikacij słuchał.
Do Krakowa już gdyśmy się wybierali, a codzień coś się spóźniało i na coś oczekiwać było potrzeba — poczęli posłańcy od księcia Lotaryngskiego i od Lubomirskiego, który z kilku tysiącami przy nim był, nadchodzić, nagląc a błagając aby król pośpieszał, gdyż miasto wielce zagrożone było, ściśnięte a lada chwilę obawiano się wyłomu i wtargnięcia...
Król odbierając te wiadomości, musiał w końcu wyrzec się opóźnionych i z tem co miał ciągnąć. Wprawdzie przewidywano że Lotaryngski i oblężeni może trochę grozę swego położenia zwiększali, aby Sobieskiego przybycie przyśpieszyć — ale w saméj istocie czasu do stracenia nie było. Z całych też Niemiec dopiero teraz się jakie takie posiłki pod komendą Lotaryngskiego ściągły, z Saksonij, Bawarij, Wirtemberga i t. p. Jako i my uroczyście z Krakowa się ruszyli za pułkami, które w części nas uprzedziły, pisać nie będę, zapisali to inni w ówczesnych diarjuszach.
Królowa, jakom mówił dla męża i syna czułość okazując bardzo wielką, a niepokój o losy ich — postanowiła odprowadziwszy do Tarnowskich gór, wrócić do Krakowa i tam przez cały czas wyprawy pozostać, aby mieć częstsze i pewniejsze wiadomości.
W Tarnowskich górach, jużeśmy po pierwszéj próbie mieli doświadczenie czem to będzie dalszy pochód w kraju obcym i nieznanym, z ludźmi do takich wypraw nie nawykłemi. Ja co miałem sobie dozór zwierzony nad częścią wozów i osobistych króla sprzętów, oręża, szat, — nie mogłem sobie rady dać. Jak mi się nasi woźnice zaczęli żegnać w Krakowie, a potem opóźniać w drodze, koła i osie łamać, pakunki ginąć, myślałem że głowę stracę, nim ład i porządek zaprowadzę.
Lecz, mniejsza o to... de minimis nie było się tu co troszczyć... Patrzyłem na króla, królowę, familją, przyjaciół i domowników. Uroczyste to były godziny, szczególniéj dla naszego pana, który w istocie wyglądał jako wysłaniec Boży, jako rycerz chrześciański, obrońca chrześciaństwa.
Zdał się to czuć taką miał powagę wielką i majestat na obliczu, tak każde jego słowo tchnęło jakiemś namaszczeniem.
W ludziach widać było pewną trwogę, królowa, Boże mi przepuść, nie z miłości dla małżonka, ale z obawy o los własny, drżała i płakała bez przerwy prawie. Z otaczających króla znaczniejsza część, jak stolnik Polanowski miała strach w sercu i mało ufności w sukcess.. W królu widziałem jedną tylko troskę aby nic nie zabrakło co mieć potrzebował, zresztą szedł z taką w Bogu ufnością — tak pewien siebie — iż drugim dodawał otuchy.
Gdyby też on o najmniejszéj rzeczy niepamiętał, jak to wyżéj pisałem o włóczniach — niewiem ktoby tem rozporządził — bo w pochodzie, mimo Stanowniczych, pomimo że przodem oznajmywano o nas, kwatery wyznaczono, żywność otrzymano, mało gdzie się znalazło wszystko na czas i poddostatkiem. Król przysposabiając się do konia, z którego późniéj prawie nie zsiadał, prawie ciągle konno jechał, a dla tuszy i wagi ciągle mu je zmieniać było trzeba.
Po pożegnaniu z królową, która mdlała — chociaż ręczyć nie mogę czy dla oczów ludzkich, czy że istotnie mdłości doznawała — król jechał pomodliwszy się, cale ożywiony i wielkiego nie okazując smutku.
A żem wyżéj wyraził powątpiewanie o mdłościach królowéj, dodać muszę, że post festum ktoś z przyjaciół N. Pani puścił świat jakoby o przyczynę łez na odjezdnem i przy pożegnaniu z Jakubkiem spytana odpowiedzieć miała. Płaczę nad tem że drogi mój syn za młody jest aby mógł iść walczyć wraz z ojcem.
Otóż téj spartańskiéj odpowiedzi królowéj nikt na ówczas ani słyszał, ni o niéj wiedział, dopiero po powrocie i tryumfach zapisano ją, w diarjusze... Wcale ona do Marji Kaźmiry nie przystaje... i bardzo wątpię aby coś podobnego pomyślała przy rozstaniu... Drugiego też syna już na ówczas przekładała nad Jakuba, choć ja, niedowiarek, nawet w macierzyńską miłość tego wyschłego i wystygłego serca nie wierzę...
Z Tarnowskich gór wyruszywszy (22 Sierpnia) — ciągnęliśmy do Gliwic na Szlązku, gdzie dla nas w klasztorze oo. Reformatów kwatery były wyznaczone i opatrzone.
Przez cały ten dzień napędzali nas opóźnieni, do których i brat królowéj Maligny należał. Dla tego król troskliwy, namiot kazał pozostawić.
Listy też, które w Krakowie króla nie zastały już, na drodze odebrał.
Z tych dowiedział się o tem, z czego się głośno naśmiewał iż ów szalony a zuchwały Duwerne, któremu oświadczono aby się sobie precz wynosił, w początku bardzo hardo się stawił, potem składał się tem że nie francuzkim był posłańcem, ale księcia Transylwanji, upierał się w Gdańsku pozostać — a w końcu musiał zabierać się do odwrotu...
Cyfer zaś Morsztynowskich, o które we Francji król upominał, pod różnemi pozorami, wydawać nie chciano.
Była to, jak się późniéj okazało, ukartowana rzecz, aby Morsztyn wprzódy z aresztu marszałkowskiego zbiegł i salwował się z życiem...
Gdybyśmy byli wnosili z tego jak nas po drodze i w Glinianach witano, przyjmowano, zabiegano, — można się było spodziewać, że nas na rękach nosić będą.
Duchowieństwo wszędzie niemal wołało — Ave Salvator! — niewielkich panów, komisarzy, różnego tytułu cesarskich urzędników po drodze zabiegała moc nieskończona aż do uprzykrzenia...
Królowi dziczyzny, zwierzyny, bażantów, prowiantu osobliwego naskładano więcéj niż go można było zużyć. Do Tarnowskich gór król kazał kresy rozstawić z trabantów, dla korespondencji, chociaż ona późniéj najniepoczciwiéj przychodziła.
Z Gliwic król nie chcąc się wlec z ciężkiem wojskiem, które wolniéj musiało się posuwać, oddzielił się we dwadzieścia kilka lekkich chorągwi z kilkuset dragonami, i szliśmy na Opawę do Ołomuńca naprzód.
Tam hrabia Schafgotsch wysłany przez cesarza miał czekać na naszego pana...
Początki naszego ciągnienia, nie mogę inaczéj powiedzieć, bardzo się przyjemnie zwiastowały, — gorąco chociaż znaczne do wytrzymania było, pogoda piękna, kraj się nam wydał wesół, żyzny, obfity, ludność przyjazna i uprzejma.
W Raciborzu którędy do Opawy wyciągnęli graf jakiś przyjmował pana naszego, ale kosztem cesarza, chociaż u siebie.. Sama pani z licznem gronem dam zabawiała też króla, który w karty z niemi grać musiał, nim do stołu podano. Na podziw wszyscy pełni byli wdzięczności i poszanowania, a nawet lud witał błogosławiąc posiłki... przyjmowano nas obficie ugaszczając i jak niemożna lepiéj.
Króla tu już słyszałem mówiącego, że musi pospieszyć, bo się lęka aby turcy nie odstąpili od Wiednia i zwycieztwa nam spodziewanego z rąk nie wydarli. Koniecznie przed początkiem Septembris chciał stanąć pod Wiedniem...
Pochód ten gdyby już zwycięzki wesoły był i wszystko szło jak z płatka.
W Raciborzu nakarmiono nas i napojono obficie, potem pod Opawą, znowu panie różne niemkinie, choć król w stodole się prostéj zatrzymał, przyszły mu się przypatrywać i dziękować... Opawę bardzo piękne miasteczko tylkośmy przejechali nie zatrzymując się w niem.
Drugiego dnia z noclegu o dobrą milę za miastem, bardzo pięknym krajem ujechawszy godzin parę, poczęły się góry morawskie.
Niemogę inaczéj powiedzieć tylko że dla oczów naszych, do podobnych widoków nie nawykłych, droga w górach powabną była, ale dla koni i wozów, żal mi Boże, — bo skały, kamień, i przez strumienie powyrywane doły bardzo ją utrudniały, tak że późną nocą ledwieśmy się do noclegu naznaczonego dobili, konie znużywszy, a i około wozów szkoda téż była, bo wiele ich nie wytrzymało...
Tu już nas ów obiecany cesarski Schafgotsch oczekiwał. Nie wiem jak się tam z królem JMością rozmówił i czy z niego rad był, alem to postrzegł, że król się zmarszczył, — zdumniał i odprawił go wcale nie uprzejmie, tak że domyśleć się było można iż poseł ów w czemś uchybić musiał i naukę dostał. Był to początek tych nieprzyjemności, które nam duma i dziwne wyobrażenia cesarskiéj rady gotowały w przyszłości.
Ale Sobieski wszystko to przeczuwał, i jak należało, dawał odprawę.
Odjechał graf ów dosyć nosa opuściwszy, bo co chciał nauki dawać, sam pono dobrą dostał.
Słyszałem jak się król i zżymał i oburzał na to...
Nazajutrz, ciągle pospieszając, przyszło nam jeszcze niemal do południa przez te góry ciągnąć, a daléj ku Ołomuńcowi — równina się piękna roztoczyła przed nami.
Król się okrutnie męczył, bo go po drodze witano uroczyście, więc też dla mów i przyjęć musiał się odziewać paradnie, konia mieniać, występować — ale za to nasłuchał się salwatorów — i pochwał a błogosławieństw do syta.
Toż samo czekało nas w Ołomuńcu od Jezuitów i duchowieństwa. Król aby uniknąć fatygi, jaką mu to sprawiało, domagał się aby za miastem naznaczono kwatery, tymczasem nieposłuchano go i dano ją w kamienicy pośród miasta, z izbami pustemi, ogromnemi, gdzie wszyscy na kupie być musieli.
Zapisuję to dla tego, ażebym okazał jak nas witano, jak nas czczono, a jak się to potem wszystko szpetnie odmieniło. Strach jeszcze naówczas wielką tę miłość rodził...
Król niezmiernie pragnął pospieszyć, bo miał wiadomość od księcia Lotaryngskiego, że ten się już z nieprzyjacielem ścierał, a obawiał się aby mu przeciwko jego planom nie uczyniono co i nie popsuto co zamierzał...
Niemogliśmy się skarżyć na brak języka od wojsk Cesarskich, bo tego ciągle po dwa razy na dzień dostawaliśmy, co w królu niepokój budziło, tak że naglił co żywiéj się chcąc dobić do Dunaju...
Ciągnęliśmy więc z pośpiechem wielkim, a znużenie to przy gorącu, król na podziw dobrze i zdrowo wytrzymywał, tylko na królewicza niewczas ten, a zmiana życia tak podziałała, że mu twarz, usta i policzki szpetnie opryszczyła, ale Dumoulin powiadał że to ze krwi i bardzo dobrze jest,..
Po drodze ciągłe powitania, różnych książąt i panów, jakiéjś księżnéj Lichtenstejnowéj, która, powiadano, była przy królowéj Eleonorze i królowi znajomą.
Mszy Świętéj, w sam dzień ścięcia św. Jana, król i my słuchaliśmy w Brunie albo raczéj Brnie, bardzo pięknéj mieścinie, nad którem panuje mocny zamek na wysokiéj górze, a dokoła kraj jak Ukraina żyzny i zamożny... Przyjmowali nas uroczyście księża Franciszkanie, a tłok ludu ciekawego był wielki i dla odpustu i dla nas.
Myśmy z rozkoszą się przypatrywali tutejszéj zamożności a szczęśliwości ludu, który oprócz wszelakiego zboża, winnic ma i owoców najpiękniejszych podostatkiem. Chłopskie chaty, którychby na nie jeden nasz dworek szlachecki nie pomieniali. Obiadem nas w Brnie ze dworem razem królewskim przyjmował graf Kołowrat, którego nasi Kołowrotem przezywali — bo ten rządzi prowincją.. król z przyjęcia i jedzenia był dosyć rad...
Król tu listy odebrał od Lotaryngskiego na imie Boże, na wszystko zaklinające aby pośpieszał, bo Starenberg — a jego pismo też było przyłączone, pisał, że długo się już trzymać nie może nieprzyjaciel w jednym z nami siedzi rawelinie, idzie ziemią podkopem pod Beluard zwany Cesarskim, tak że ci co kontr-miny kopią, czują go naprzeciwko siebie...
Ponotowałem naówczas te doniesienia — że się posiłków od Elektorów co chwila spodziewano, oprócz brandeburgskiego, że turcy mosty pozwalane przy Wiedniu na nowo odbudowywali i szańce koło nich sypali.
Król już spokojniejszym był, bom go słyszał mówiącego do Wojewody Wołyńskiego.
— Da Bóg jutro posłyszymy działa Wiedeńskie i napijemy się wody z Dunaju.
Teraz się już tem kłopotał że o kozakach, których chciał mieć przeciwko Tatarom nic nie było słychać, i Litwa niewiedzieć co z sobą poczynała.
Król jéj już nie potrzebował i życzył aby na Węgry poszła dla dywersji.
Takeśmy się dobili do Heiligenbron, niedaleko od Tulmu, gdzie most budować kazano. Król ztąd w kilkanaście koni jeździł pod Nikielsburg, bo go chciał oglądać sam, nie spuszczając się na cudze oczy. Wydziwić się obcy niemogą, a i my też jak król czynny, rzeźwy, niezmordowany i na małem poprzestający.
Ja co go w pospolitem życiu, przy wszystkich wygodach widywać nawykłem często ociężałego i uskarżającego się na różne dolegliwości, tu go poznać nie mogłem. Duchem się dźwigał ale mocą cudowną. Nie dosypiał, nie dojadał, znużył się, a rzeźwy tak był, że Jakubek z nim nie wytrwał, choć starał się go naśladować.
Ale w Jakubku krew jakaś inna, charakter wcale odmienny — rzekłbym że z matki coś wziął, a cudzoziemcem pachnie. Zarzucić mu nie można, iż rycersko się stara okazywać, lecz z kanclerzem Maligny, albo z Dupontem miléj mu niż z polską drużyną i tam go serce ciągnie.
Szlachcica w nim już polskiego ani szukać, ni znaleźć.
Ale wracam do tego co nas spotykało, a naprzód do onego księcia Lotaryngskiego, o którym żeśmy się niezmiernie wiele nasłuchali z dawna, jako o wodzu znakomitym, wszyscy, nie wyjmując króla, byli go nad miarę ciekawi.
Ten królowi w kilkanaście koni zabiegł drogę, cum debita reverentia, bo szło o to wielce jak się postawi i czy zechce obok króla być niezależnym Generalissimusem, lub podda się komendzie pana naszego. Otóż miał ten rozum, iż nie pretendował zostać swobodnym, ale po dobréj woli ofiarował się słuchać, boć gdyby dwu rozkazywało, gorzéj jakby żadnego nie było.
Po naszym panu jak się nam ów wódz wydał niepoczesnym i z figury i z ubioru — wypowiedzieć trudno. Średniego wzrostu, postawa pospolita i niczem się nie odznaczająca, choć pewien wigor w niéj czuć. Twarz też opalona, czerwonawa, nos jak u papugi i oczy tylko żywe a rozumne. Chociaż do króla jechał — wcale się na ubranie nie wysadził, suknię miał szaraczkową z trochą galonów i guzików pozłocistych, kapelusz bez piór, buty żółte, ale zbrukane i mocno wytarte.
Słyszałem jednak gdy się król potem odzywał o nim z wielkiemi pochwałami i bardzo go wysoko szacując z téj prostoty i skromności a rozumu bystrego i znajomości sztuki wojennéj.
I tom słyszał, gdy król w rozmowie z nim rzekł śmiejąc się.
— Nie mamy się co tych turków i tego czarnego Musztafy obawiać, bo nieprzyjaciel który nam bez przeszkody daje most na Dunaju budować, i albo nie wie o nim lub nie dba — zaprawdę nie jest strasznym.
Król jego i innych gości przybywających na których nam nie zbywało, przyjmował, jak na obóz, wśród wojny, bardzo honeste i pańsko, bo ani jadła, ani wina nie brakło i — choć nie pito ale wszyscy sobie podweselili, nie wyjmując Lotaryngskiego, który zrazu wino lekkie pił z wodą, ale potem dał się i na węgierskie nakłonić.
Król bardzo rad był, bo się wszyscy oświadczyli iż w najmniejszéj rzeczy słuchać go będą i ordynansom jego podlegać. Szło mu po trosze o godność — ale pewnie więcéj o sukces, który zależał na tem ażeby jedna myśl i ręka kierowała wszystkiem.
Z obejścia się z panem naszym, z poszanowania dla niego, z radości jaka się na ich twarzy malowała, gdy się przypatrywali wojsku naszemu, znać było jak nas tu potrzebowali że nie darmo króla wszędzie jako wybawiciela witano.
Nam zdawało się dotąd wszystko sprzyjać, mosty te o które królowi tak chodziło, aby je bez przeszkody mógł wystawić, już na ukończeniu, wojska wyglądały, mimo strudzenia bardzo okazale, z wyjątkiem kilku pułków piechoty, odartych. Jednego dnia na niebie obserwowaliśmy przez kilka minut osobliwą tęczę i jasny pas niby jakiś znak, albo jakby olbrzymią literę, któréj nie było tylko nam komu wytłumaczyć, ale wyglądała ona nie jako groźba, miotła lub rózga, ale jasno i śmiejąco się — co daj panie Boży wszechmogący! wołaliśmy.
Król ciągle dobréj myśli, ale troskliwy, wszędzie zaglądał, o żołnierzy, o konie się kłopotał, rad był nakarmić, napoić a sam mało co jadł i to najwięcéj owoców.
(Z mojego pisania widzicie iż stare konotatki wciągam tu, bom w Krakowie umyślnie sobie papier oprawić kazał dla regestrów i rachunków, przy czem się to i owo notowało).
O książęciu Lotaryngskim, któregośmy też wszyscy ciekawi byli, król ciągle, pomimo jego wytartych butów i „niecnotliwéj peruki” wyrażał się z wielkim szacunkiem. Zaraz po odjeździe, mówił Matczyńskiemu przy mnie:
— Zda się być poczciwy człowiek, i wojnę rozumie bardzo dobrze, a do niéj się aplikuje. Owo zgoła takim go znam, że się z moją fantazją bardzo łacno zgodzi i godzien większéj daleko fortuny.
Ze Stetelsdorfu, o ćwierć mili od mostu, dla przeprawy wojsk z wielkim pośpiechem zbudowanego, bez żadnéj przeszkody ze strony nieprzyjaciela, król z powodu że sekretarz Talenti niedyspozyt był, mnie list do królowéj dyktować raczył w części, a w części sam go pisał. Z tego sobie praeter propter przypominam, że się tłumaczył iż nawet na korespondencję czasu nie ma, gdyż konferencje ustawiczne z ks. Lotaryngskim, i innemi, ordynanse, komplementa, witania po miastach, nie tylko siła pisać, ale ani jeść ani spać w porę iść nie dawały.
Nieprzyjaciel był już o cztery mile od nas, a tu przy każdem spotkaniu ceremonjały, kto gdzie ma stać, kto z tyłu, kto na przodzie, po lewéj lub prawéj ręce. Królowa się widać troskać musiała jak tam Majestat królewski wśród okazałości cesarskich prezentować się będzie, na co król odpowiadał, z prawdą zgodnie, że z powierzchowności sądząc za krezusów polaków mieć mogą, bo barwy na paikach, na paziach, na lokajach bardzo piękne, konie bogato poubierane, pokoje obite, królewski i ks. Jakuba złocistemi oponami antykamera brokatelą. U nich zaś (u niemców) ani centka srebra na koniach, suknie proste, wpół z niemiecka, na wpół z węgierska, — wozy proste, pazia ani lokaja żadnego nie widać.
Książe Elektor Saski, który wczoraj też przybył, w prostéj czerwonéj sukni, szarfą karmazynową z franzlą prostą przepasany, wzrostu średniego, twarzy dosyć dobréj, broda staroniemieckim obyczajem, na pozór dosyć simplex, a, co najdziwniejsza, żadnym językiem oprócz niemieckiego nie mówiący, tym zaś także nie wiele i nie bystro... Za to do napoju i kubka bardzo pilny...
I ten także pod ordynans króla się stawił... a pomimo iż sam tak niepoczesno wyglądał, znaleźliśmy piechotę jego, którą król oglądał, w bardzo pięknym porządku, czysto odzianą i dobrze uzbrojoną.
Obawiał się dotąd król JMść, aby go pod Wiedniem z akcją nie uprzedzono i nie nadwerężono planów jego, ale tu się mógł z rozmów przekonać, iż nietylko się o to lękać nie potrzebował, ale opieszałych i ociągających się napędzać było potrzeba.
Rzecz oczewista że niebardzo pewni siebie, gdy do ostatecznéj rozprawy, która o losie miasta i kraju rozstrzygać miała — przychodziło — wahać się musieli.
Z królewicza Jakuba, któremu towarzyszów stałych król dotąd nie wyznaczył mając trudność w wyborze ich — dosyć kontent dotąd był, jako też z hrab. Maligny, którzy oba nieodstępnie mu towarzyszyli.
Przy królu sypiali, oprócz nas, na zawołanie będąc Podskarbi nadworny Modrzejowski i Starosta Łucki Miączyński. — Jeszcze tu zapisać i powtarzać muszę wielką admirację moją dla pana naszego, bom go nigdy tak pracowitym nie widział, tak niezmordowanym — a o jadle, o śnie, o spoczynku zapominającym. Mil dziesięć do mostów i nazad na rozstawnych koniach zrobić jednego dnia, bez odetchnienia prawie — to dla niego nic...
Ale Dumoulin i Janusz powiadają, że już z tuszy cokolwiek spadł, prorokując że schudnąć musi, co mu na korzyść wyjdzie. Na twarzy rumiano wygląda, choć policzki nieco opadły...
Do mostu pod Tulnem zbliżając się, osobliwego posła Papiezkiego spotkaliśmy, którego król i wszyscy z nadzwyczajnym respektem przyjmowali, chociaż, Boże odpuść, nie wyglądał lepiéj od naszych kwestarzów, albo raczéj grubszą jeszcze suknią odziany — nogi bose, habit na gołem ciele...
Jest to wielkiéj świątobliwości zakonnik kapucyn, Ojciec Marek, którego wszędzie za niemal już błogosławionego za żywota ludzie mają, dar mu proroczy przyznają i do rąk się cisną...
Opisać go chyba niepotrafię, ale takim sobie wyobrażam onego Śgo Kapistrana, o którym w żywotach czytałem. Postawa dosyć piękna, ale kości na nim i skóra ogorzała, świecąca jak pargamin... oczy pałające ogniem jakimś, szczególniéj gdy się modli, zdaje się naszego świata niewidzieć wcale... Odzież na nim gruba, sznurem prostym przepasana, nogi w trepkach — ręce tylko z twarzą nie pasują, bo białe i piękne, choć wychudłe.
Królowie i książęta dla niego, jakby ich nieznał, ani potrzebował wiedzieć czem są, bo dla wszystkich i dla najmizerniejszego pacholika jednakim jest. Do króla JMci snadź osobne polecenia miał od Ojca Św. bo sam go szukał, a przy powitaniu ze łzami niemal błogosławił, poczem na osobności z nim więcéj pół godziny strawił. Słyszałem jak potem król hrabiemu Maligny rozpowiadał iż O. Marek Cesarza wprzódy widział i napominał go, ukazując za co P. Bóg te kraje tak surowo karze. Przy czem upewnił że Cesarz się nie zbliży do wojsk, bo mu on to nietylko odradzał, ale wzbronił.
Król rad temu był, gdyż go sobie nie życzył, a pono i sam Cesarz ochoty wielkiéj nieokazywał w tę matnią wpaść, bo wojska się ruszały w góry, wąwozy i lasy ku Wiedniowi, gdzie Tatarowie łacno z tyłu niepokoić mogli...
Nabożeństwo które odprawiał Ojciec Marek do żadnego zwykłego podobnem nie było... król i starszyzna z rąk pobożnego kapłana komunję świętą przyjmowali, przy czem głośno pytał czy mają w Bogu ufność, i za sobą po razy kilka powtarzać kazał — Jezus, Marja...
Otucha wielka z tym świętobliwym mężem wstąpiła we wszystkich, jakby go tu P. Bóg nam zesłał w tym momencie — gdy męztwa dodać było potrzeba.
Przeprawa przez mosty, które nareście gotowe stanęły, dosyć kłopotliwa była, bo ciągle tu i owdzie się coś psuło, a deszcz i ślizgawica wozom nie na pożytek. Za Dunajem kraj, mówiono, wygłodzony i opustoszały, gdyż Tatarowie tu stali przez niedziel kilka, a po nich jak po szarańczy niczem się już nie pożywi.
Drogi przez góry, wąwozy i gęstwinę leśną trudne i niepewne, przewodników tak jak niedostać, a karty i mapy okazywały się, na co król bardzo utyskiwał — albo fałszywe lub niewystarczające.
Przodem miały iść piechoty i dla jazdy drogi trzebić — rozszerzać i wyrąbywać. Największa męka z wozami była, których porzucić niepodobna — a ciągnąć je z sobą niewymownie trudno przychodziło szczególniéj dla koni i paszy — bo tu trawy ani na lekarstwo. Nie były też budowane na takie bezdroża kamieniste, przez jakie się z ciężarem wlec musieliśmy.
Dotąd król ze wszystkich rad, na nikogo się nie skarżył, książę Lotaryngski i Saski oba go słuchali, ordynanse przyjmowali i do nich się rekomendowali, oprócz nich książąt Rzeszy niemieckiéj na łeb na szyję zbiegało się mnóstwo, którzy opóźniwszy się, a zasłyszawszy o królu, pospieszali dniem i nocą. Słyszeliśmy o Bawarskim, dwu Neuburgskich, Hanowerskim, Anhalt i innych — których imion nie pochwytałem. Oprócz tego ochotnika niby krzyżowców, różnych narodowości, chciwych boju pod takim wodzem, kawalerów siła było... którzy po różnych oddziałach się rozmieszczali.
Książe Saski z wielkiem podziwieniem kawalera Maligny, ciągle w swéj czerwonéj przepłowiałéj sukni, obok naszego pana objeżdżał wojska, niby ze dworu jego ktoś, niepodobny wcale do panującego.
Na koniu u rzędzika srebra ledwo dojrzeć było, paziów ani lokajów przy nim żadnych, namieciska z prostego cwilichu.. Asystencja przy nim sami oficerowie, brzuchatych dosyć i twarze tęgo rumiane.
Języka prawie codzień dostawaliśmy, który na jedno się wszystek godził, że w obozie tureckim o przybywaniu króla naszego nie wiedziano, albo raczéj wierzyć na żaden sposób nie chciano. Podjazdy nasze powracające powiadały, że dział strzelania pod murami srogiego nie słychać, z muszkietów tylko ognia dają, i pono miny kopią — a Czarny Mustafa nie rad miasta szturmem brać dla łupu, bo grabieży przy zdobyciu gwałtownem nie uniknąć, a jemu się chce owe skarby niezmierne, jakich się w Wiedniu spodziewa — samemu zagarnąć. Ztąd ta jego powolność i zwłoki, czemu król rad był, bo się niczego więcéj nie obawiał nad to, jak żeby bez nas się obeszli i nas kto nie uprzedził.
Widziemy teraz że strach ten był płonny, bo gdyby nie odsiecz, Wiedeń by się poddać musiał.
Tak dalece w króla tu nie wierzono i nie spodziewano się go, że poseł od Tekelego, który do Lotaryngskiego przybył, ofiarując pośrednictwo jego dla uzyskania armistycjum — zobaczywszy naszego pana, języka w gębie zapomniał.
Niewiem czym o tem pisał że Tekeli dla króla względy miał wielkie, bo się go obawiał — i posłusznym być musiał. Przez tego więc posła, Talentemu król kazał cyframi napomnienie Tekelemu wysłać, aby pamiętał do czego się zobowiązał, chceli być cały...
Im bliżéj Wiednia, tém goręcéj nam wszystkim było, — cóż o nas mówić, gdy i król ani wygód już ani opatrzenia potrzebnego niemiał.
Często dobréj wody mu dostać nie można było, a za całą strawę kawałek chleba starczyć musiał ale król to tak wesoło Panu Bogu ofiarował, jakby we wszystko opływał.
Ledwie oczy otworzył a przeżegnał się, już pytał o nowiny, o języku, posyłał — wyprawiał. Największy niepokój gdy długo od królowéj nie otrzymujemy wiadomości, a te bardzo nie regularnie przychodziły, chociaż środki obmyślane były — aby na posłańcach, trebantach, kursorach i różnych kresach nie zbywało.
Na posiłki, na kozaków Mężyńskiego, który z niemi we Lwowie dopiero stał, wcale król nie rachował, bo nam o liczbę nie szło już, ale o dzielność żołnierza...
Opowiedzieć trudno jakiemi to drogami, z jakiem utrapieniem i znużeniem dla koni, które prawie gałęźmi samemi żywić przychodziło — daleko późniéj niż król pragnął na Kalenberg już pod Wiedeń dostaliśmy się. W drodze cudem prawdziwym prawieśmy żadnéj przeszkody ze strony nieprzyjaciela nie mieli, raz dla tego że się wojsk w tych górach i lasach nie spodziewał, powtóre że w króla do ostatka nie wierzył.
Złączył się z nami Elektor Bawarski, młody jeszcze, z twarzy niczego, nieszpetny, prezencja lepsza niż Saskiego i około niego też czyściéj a wytworniéj, konie piękne, ale dworu żadnego tak jak niewidać było. Ten z królewiczem Jakubem się zapoznawszy, poufale do niego przystał i w komitywie najlepszéj, czemu nasz pan rad, przyjmował go wielce życzliwie.
Obaj Elektorowie — którzy się zrazu trochę opodal od króla trzymali, teraz gdy już nieprzyjaciel blizko był — stawili się po kilka razy na dzień, parol odbierali, dopytywali sami o rozkazy, akomodowali się chętnie.
Król wczoraj mówił z widoczną radością.
— Kapitan najprostszy niemógłby być posłuszniejszym od nich i dla tego możemy, przy łasce Bożéj, spodziewać się dobrego końca... lubo nie bez mozołu, bo inaczéj i gorzéj rzeczy tu stoją aniżeli nas informowano.
Com wyżéj pisał o przeprawach górami do Kalenbergu, ani dać może wyobrażenia o tem co wojsko i my ucierpieliśmy. Miejscami nie iść — nie jechać — ale się wprost trzeba było drapać na strome wyniosłości bez drogi wszelkiéj, a wymyte deszczami wąwozy przepaścisto przebywając, często kozom nóg zazdrościliśmy — bo nasze do takich przepraw nie były stworzone.
Wszakże z pomocą Bożą jakoś, bez wielkich strat i szwanków dobiliśmy się już tu — gdzie po nad tureckim obozem niewidzialni stanęliśmy. Narady ciągłe trwały dniem i nocą, gdzie kogo postawić.
Król wszystkie wozy swoje — które prowianty — sprzęty, namioty lepsze i łopaty wiozły, musiał oprócz niezbędnych kilku — pozostawić za sobą nad Dunajem w miejscu — jak się zdawało dosyć bezpiecznem. Patrzyłem na to z podziwieniem i admiracją jak się bez wszystkiego obchodził wesoło, na nic nie utyskując. Kazałem za nim wozić na siodle materacyk lekki — aby potrzebując spocząć, na gołéj ziemi nie legał — ale rzadko na niego czekał.
Turecka nieopatrzność czy z woli Bożéj zaślepienie dla nas niepojęte były. Nasza dragonja i kozacy podkradali się pod nich — bydło im zabierali — ludzi chwytali, wszystko to było na rachunek inny, a o nas jakby nie wiedzieli.
Przez parę dni byliśmy z królem bez wojska, które nadążyć nie mogło z takim pośpiechem — a król pozycją chciał oglądać.
Tu dopiero okazała się decepcja wielka — straszna, która w początku naszego pana do rozpaczy prawie przywiodła — bo na wszystkich kartach i planach stało iż wszedłszy na Kalenberg ztąd już pod miasto żadnéj trudności ani zawady nie napotkamy. Tymczasem zamiast winnic — jakiemi góra mierna okrytą być miała — gdyśmy stanęli na wyżynie ujrzeliśmy u stóp naszych obóz turecki ogromny — rozłożony jak miasto nieprzejrzane, daléj Wiedeń nim opasany jak na dłoni i po za nim przestrzeń na mil kilkanaście, ale w prawo, cośmy się pola spodziewali, las gęsty, przepaście i straszliwa stroma wyniosłość.
Książe Lotaryngski pytany przyznał to iż się na mapach zawiódł, królowi zaś teraz przyszło zmienić plan i zamiast uderzenia nagłego i prędkiego powoli się skradać, podchodzić, naciskać.
Szczęściem turcy, jak to już widać, obozu nie okopali, stał otworem — ani go podobieństwem było obwarować, taką rozciągłość miał wielką. Komendant Wiedeński Starenberg już o przybyciu odsieczy zawiadomiony — racami nas wypuszczonemi nocą pozdrowił.
Wojsko nasze stało w szerz dobre pół mili zalegając w górach i lasach, na prawem skrzydle — król na samym skraju nocował przy piechotach — zkąd obóz caluteczki turków widać było, a w nocy huk dział ustawiczny oka zmrużyć nie dawał.
Bóg wiedział co nas tu czekało, ale że na to patrzeć — nie każdemu się w życiu dostało i że rozkosz to wielka widzieć ten kraj, gród, te namioty jako grzyby, te ogniste nocą po niebiosach wstęgi, te dymy kłębiące się nad wieżami i całe niezmierzone owo spectaculum, gdyby sen wielkie i dziwne — to pewna. Panu Bogu dziękowałem że mi się to dostało, trudu nie lutując jaki poniosłem. Oczy się nie napatrzyły, uszy nasłuchać nie mogły, bo i one miały co chwytać.
Gdy wiatr, którego my tu na górach mamy podostatkiem mieliśmy, — wionął na nas, a przyniósł razem huk tych dział — odgłos daleki dzwonów, ryk wielbłądów, rżenie koni, mruczenie obozowe, chrzęst — brzęk — aż mrowie przechodziło po człowieku.
Żadna by muzyka tak do głębin duszy nie przemawiała. Trwoga ogarniała jakaś i podziw. A rodziło się pytanie co Bóg z nami uczynić zechce — bo tu już żaden rozum ludzki nic nie mógł obrachować.
Jeżeli się nie mylę, król nasz na tatarów wezyrskich coś rachować musiał, bo się o nich ustawicznie dopytywał i posyłał swoich aby się o nich dowiadywali, kędy są — ale dotąd ich nie napytaliśmy.
Chodząc po obozie przez te dwa dni — gdzie znajomych miałem wielu, tyle o nim powiedzieć mogę, żem nigdy wojska nie widział więcéj łaknącego boju i pewniejszego siebie, jako to nasi byli.
W królu niezmierną ufność mieli wszyscy, o Hetmanach mowy nie było. On tu najwyższym wodzem i cudzoziemcy też — owi Elektorowie — książęta — Lotaryngski i inni na niego patrzyli.
Codziennie prawie widując go mogłem poświadczyć że dotąd nietylko się królowi nigdy kontr nie stawił nikt — ale w każdéj rzeczy o zdanie jego pytano i za nim szli — uznawszy to iż turków lepiéj znał i więcéj praktykował niż oni wszyscy.
Śmiejąc się pokazywał nasz pan bliznę pod Beresteczkiem otrzymanéj rany — mówiąc iż tędy mu do głowy znajomość strategij pogańskiéj weszła.
Gdy języka przyprowadzano — a tłumacza naszego nie było pod ręką, podziw zawsze wielki, że się król ofiarował z tatarami rozmawiać i expedite konwersował... W jeńcach też — gdy o królu się dowiadywali zaraz widać było jak tracili odwagę i pokornieli.
O ile z góry widzieć się dawało i rozeznać ów czarny Mustafa wcale się po pańsku rozgospodarował pod murami Wiednia — a same namioty jego i haremu służby — rzezańców — janczarów przy osobie zostających jak miasto wielkie wyglądały. Pomiędzy temi szkarłatnemi i złocistemi namioty z księżycami na wierzchach, na których blachy świeciły zieloności nasadzono, fontanny biły. Zdaje się że i sam Sułtan — gdyby szedł na wojnę z większymby się splendorem wybrać nie mógł — wielkiego zaś wojskowego ruchu w obozie nie widać było, tylko u samych baszt i murów — pod które się podkopywali i wyłomy robili. Opieszale jakoś szturmowali, a nie równo — i chwilę spoczynku a modlitwy ich bardzo widoczne były.
Z miasta zaś ogień chociaż nie przestawał — ale mało się zdał skutecznym. Nocami z wież race ogniste puszczał Starenberg które pewnie książę Lotaryngski i król rozumieli co odznaczać miały, bo różne były i nierówno wytryskiwały, w przestankach, po kilka.
O tem też wiedzieliśmy że Janczara przebrany polak z Wiednia do obozów naszych i z powrotem do niego został wyprawiony. Słyszałem jak król powiadał że Starenberg nagli bardzo, ale pospieszyć nie podobna, taki nam zawód góra uczyniła...
Jesień nam już się wielce czuć dawała.
Tu zapisać muszę pana naszego mądre znalezienie się przy wojsk przeglądzie, które okazywał książętom Lotaryńgskiemu i Saskiemu. Byłem przy tem gdy Hetman przyjechał, zafrasowany, iż część piechoty tak była odarta i nędznie przyodziana, że ją chyba z tyłu postawić należało, aby się przed obcemi nie wstydzić, za nią.
— Zwłaszcza — dodał — po saskiéj piechocie, która barwę ma jak z igły, i ślicznie się prezentuje, ani jéj pokazać możemy.
Król ramionami ruszył.
— Uchowaj Boże — zawołał... — nie kryjcie mi tego regimentu, owszem, występujcie śmiało, ja to wytłumaczę Lotaryńgskiemu jak należy...
Przyszła koléj na tę piechotę nieszczęśliwą, w któréj na ludziach do radnych nie zbywało, ale odzież była w łachmanach niemal...
Król zobaczywszy ich odezwał się na głos.
— Upraszam was, panowie, abyście szczególną zwrócili uwagę na tych mężnych moich wojaków. Przed każdą wyprawą mają zwyczaj brać jak najgorszą odzież, poprzysięgając że się zdartą z nieprzyjaciela wszyscy przystroją. A nigdy jeszcze niepowrócili bez najwykwintniejszych sukni. I teraz ręczę za nich, że będą wyglądali jak pułk Janczarów Wezyra.
Lotaryńgski i Saski z wielką tedy ciekawością przypatrywali się obdartusom i potem sobie o nich rozpowiadali — król śmiał się.
Tatarowie, których myśmy się dopytać nie mogli, błądzili kędyś zdaleka i gdy im o królu pobrane ciury nasze rozpowiadali — szydzili z nich. Wiedzieli tylko o Lubomirskim — a w samego pana wcale do ostatka nie wierzyli.
Z drugiéj strony, będąc ciągle przy królu, który przy mnie, wcale się niewystrzegając mówił o wszystkiem, mogę to poświadczyć, że w chwili gdy uderzenie na obóz Kara-Mustafy postanowione zostało, a król ręką własną napisał rozkład dla wojsk — wcale się nie spodziewał nikt, ani on sam, ażeby się mogło wszystko rozstrzygnąć jednem uderzeniem.
Rachowano na to, że się początek uczyni, z gór w dolinę wojska przeniosą i obóz turecki powoli otaczać będą i zdobywać.
Niecierpliwość była wielka, aby dla spóźnionéj roku pory, nie zwłóczyć — i na dwunasty Septembris wszystko się gotowało. Umysły były wielce poruszone. Co Bóg da? Każdy zbroję sposobił, włócznie dobierał — wszelki oręż rozpatrywał.. Na królu nie widziałem i na ówczas najmniejszéj trwogi, ale troskliwość nieustanną, aby jego rozkazy były spełnione, to też i mnie i innych ciągle rozsyłał z napomnieniami, gdzie kto ma stać, — kogo słuchać i t. p.
W nocy jeżeli usnął to chyba mało bardzo, modlił się chodząc. Późno już swoich tatarów, co mu służyli wołać do siebie kazał i tych, snadź na zwiady posyłał.
O piątéj z rana działa się dały słyszeć od strony zamku na Kalenbergu, gdzie stali Sasi, którzy ogień rozpoczęli, a zarazem i tureckie działa strzelać poczęły na mury miasta..
Król już ubrany wyszedł z namiotu, wszyscyśmy byli na nogach...
Wojsko się rozstawiało wedle dyspozycyi królewskéj. Na prawem naszem skrzydle stał Hetman Jabłonowski i nasza husarja z nim — wprost prawie naprzeciw środka obozu tureckiego. Na lewem, które aż do Dunaju dochodziło piechota Cesarza i Sasi. Dowodzili tu najsławniejsi niemieccy pułkowodzcy i książęta...
Sam Elektor saski jeden oddział prowadził. Żołnierza ich król chwalił, piechotę szczególniéj — doskonale wyćwiczoną i zahartowaną. Lubomirski z zaciągiem polskim zastępował tu jazdę niemiecką. Całe to skrzydło prowadził książe Lotaryńgski.
W środku stało Cesarskie też wojsko i Bawarczycy, pod dowództwem książąt niemieckich, których ja niezliczę...
Było ich bardzo dosyć, bo się zbiegli zewsząd i w stosunku więcéj prawie do komenderowania stanęło, niż do szeregów. Oprócz Cesarza, który się nie pokazał, cała rzesza jego była reprezentowaną, ale Kapucyn mówił, że on tu cale był niepotrzebnym.
Miejsce jego właśnie zajmował nasz król, przy którym i prawego skrzydła i całéj armji było dowództwo.
Ogień, który już o piątéj zrana się rozpoczął od Sasów, — pochodził ztąd iż z wieczora król dysponował, aby pod klasztorem Kamedułów, na skraju lasu wysypano baterje i ustawiono działa, przeciwko środkowi obozu wymierzone, — wedle porady Kątskiego. Nocą więc co prędzéj kopano i działa wciągnięte, które przededniem postrzegli Spahowie i rzucili się, aby zburzyć baterje, tak że tu się walka rozpoczęła naprzód, gdzie zaraz mężny książe Croy został raniony, a książe Maksymiljan zabity.
Gorący tu już wrzał bój — na skrzydle, gdzie nasz Lubomirski bardzo się odznaczył dzielnie — król posyłał do swoich i sam jeździł opatrywać, gdy się ustawiali. O godzinie ośméj może... nadbiegł konno z pospiechem wielkim Lotaryngski po rozkazy i dla narady, w chwili gdy Ojciec Marek w małéj kapliczce mszę świętą miał rozpocząć.
— Poczynajmy od Boga — rzekł Sobieski do przybywającego, po mszy siadam na koń i już nie spocznę, aż się walka wywiąże.
W tem król kołpak mi rzucił swój — i wszedł do zakrystyi — chciał sam służyć do mszy świętéj... Wszyscy co tam byli zdumieni spoglądali, a mnie się łzy w oczach zwisły... Kapucyn wychodził ze mszą, tak cały w Bogu zatopiony, iż może nie widział, ani kto przed nim szedł, ani kto mu do Confiteor odpowiadał.
Ja niemogłem oczów od naszego pana odwrócić. Przez całą prawie mszę świętą z podniesionemi do góry rękami i oczyma modlił się tak gorąco, że mu w oczach łzy stały. Cały pewnie żywot od pierwszéj młodości przechodził mu przez myśl w tym momencie uroczystym, gdy się przed Bogiem tak maleńkim czynił...
I król i Lotaryngski i kilku ze starszyzny, z rąk świętobliwego Kapucyna przyjmowali Komunją świętą.
Zdaleka dochodzący huk dział, tentent jazdy ściągającéj się, chrzęst oręża i zbroi towarzyszyły temu obrzędowi.
Serce się ściskało pomyśliwszy iż jakby na śmierć się dysponowali...
Mówią, czegom ja nie słyszał, że O. Marek, sam o tem niewiedząc, gdy się odwrócił na — Ite missa est, zamiast tych wyrazów miał wróżyć zwycięztwo, ale król o tem nie wspominał.
Ledwie od ołtarza, potrzeba było na koń, tylko że w progu kaplicy podano wina kubek i kawałek chleba królowi i księciu, ale czasu brakło nawet na zakąskę...
Nasza Ussarja już się miała rozpocząć spuszczać w dół po spadzistéj górze, co przychodziło z niezmierną trudnością dla nierównego gruntu, kamieni, rowów, wyrw i dziur... w które konie zapadały. Porządek wstrzymać było niezmiernie trudno, tak że coraz to który z tych pięciu szeregów musiał stawać i czekać, aż opóźnieni podążyli i linja się wyrównała. Pospieszyć nie było sposobu, boby wszystko na łeb spadło bezładnie. Tymczasem Cesarscy już się w dolinie potykali i szło mi dobrze, bo winnice i pasieki dosyć obronie sprzyjały. Około godziny dziesiątéj pułki Lesle, ranny książe Croy, książe Saski posunęli się już, opanowawszy wąwozy — a nasza Usarja jeszcze się dopiero spuszczała z gór, tak że król Jan posłał żądając aby na nią poczekano mało, dopókiby z tych przepaści się nie wydobyła. Dopiero o jedenastéj godzinie jazdy nasze przezwyciężywszy wszystkie przeszkody, w szeregach zwartych stanęły — Cesarscy ich witali okrzykami.
Musieliśmy choć chwilę przystanąć aby koniom dać wytchnąć i ludziom, choć chleba kawałkiem się posilić. Król z Lotaryngskim i kilku książętami pod drzewem przypadł nieco, rozkazując podać jedzenie, które jako tako przygotowane było..
Tymczasem koło południa gorąco okrutne się zrobiło, — a we zbroi, w kaftanach, można sobie wystawić co się z ludźmi działo, z których każdy jeszcze oręża ciężar dźwigał na sobie. Ledwie przekąsiwszy król na konia siadł, ale już z paradą, z buńczukiem przed sobą, ze złotą tarczą który giermek wiózł za nim i począł z Lotaryngskim wojsko objeżdżać, do niemców po niemiecku, do innych po francuzku, po włosku przemawiając i zagrzewając do boju do wiary świętéj.
Turcy też mieli dosyć frysztu aby się przeciwko nam ustawić i przysposobić do walki, do któréj jednak pono zrazu wielkiéj wagi nie przywiązywali. Można powiedzieć że jeszcze o téj godzinie końca nikt ani przewidywał, ani się domyślał.
Dopieroż bój się krwawy zajął — wśród takiego przepaścistego stoku, około Neudorfu, że jazda z trudnością się przeciwko turkom utrzymać mogła. Nasza ussarja rzucała się impetem wielkim i rozbijała turków, ale się potem ani obrócić, ani chyżo ruszyć nie mogła, bo to żołnierz był jak młot ciężki, wszystko rozbijający, ale mu się podnieść łatwo nie było. W pierwszem tem starciu młodziuchny, mężny a ognisty kasztelanic Potocki, ukochany ojcu, tak się narażał że padł zabity, również jak Aswerus pułkownik dzielny. Ussarja nasza o włos nie została rozbitą, gdyby jéj Bawarczycy w pomoc nie nadbiegli.
Król przerażony z drugim szeregiem jazdy, sam na czele, animując swoich rzucił się na turków i — to cały sukcess dnia tego rozstrzygnęło — bo turcy nacisku wytrzymać nie mogli.
Turcy w początku dnia wiele nie przypuszczali, snadź tak jak i my, żeby do stanowczéj przyjść mogło batalij, dopiero może około południa spostrzegli że siły większe niż rozumieli wyciągnęły przeciwko nim, a tatarzy Kar. Mustafie oznajmili pono pierwsi z trwogą iż król polski którego imie ich napełniało trwogą, sukursem tym dowodził, i że już nie z Lotaryngskim samym i kilku tysiącami Lubomirskiego do czynienia mieli, ale z wojskiem licznem, które się cudem przez góry zarosłe i przepaście przedarłszy zjawiło tam, gdzie go się wcale nie spodziewano. Dopiero i Kara Mustafa i Ibrachim i posiłki Wołoskie wyciągnęły na przeciwko, a tatarowie, jak późniéj powiadano, wcale nie ochotnie się stawili, gotowi raczéj ratować siebie niż Wezyra...
Gdy nasza druga linja z królem złamała turków, już się nie zatrzymali aż u przekopu obóz ich opasającego, gdzie chorągiew wielka Mahometa i Kara Mustafa się ukazała.
Tu dopiero bój ostateczny się rozpoczął, ale Jabłonowskiemu na prawem skrzydle powiodło się rozpędzić tatarów już wylękłych, z lewéj dzielnie naciskał Lotaryngski, w pośrodku zaś król sam z wyborem rycerstwa naciskał i łamał janczarów Kara Mustafy...
Jeszcze około godziny piątéj z południa los był nie rozstrzygnięty i król myślał na pobojowisku się utrzymując do jutra odłożyć ostateczną rozprawę. Wezyr zaś tak snadź był spokojnym o siebie, iż namiot swój przenośny, szkarłatny rozbić kazał i z synami w nim odpoczywał.
W tem król objeżdżając szeregi i rozpatrując się w położeniu — jakby tknięty jakimś rozkazem z góry, dał znak do boju.
— Wszystko się dziś musi rozstrzygnąć, zawołał — jutro będzie zapóźno... Kątskiemu kazano działa ustawić, do których z początku brakło pono ładunków tak że król po pięćdziesiąt talarów za każdy strzał ofiarował, a francuz jeden peruką i chustką działo przybił. Opanowano wzgórze po nad obozem Kara Mustafy, przybyły ładunki, ogień się rozpoczął srogi, a nasza Ussarja szła jak szalona na nieprzyjaciela...
Król stał na wzgórzu z królewiczem i pierwszy postrzegł że szeregi tureckie wygięły się, zerwały i cofać poczęły...
Pobiegł z rozkazem ktoś od króla aby Lotaryngski na środek natarł co prędzéj, sam on zaś na prost ku czerwonemu namiotowi wezyrskiemu się rzucił. Matczyński który przy buńczuku i skrzydle niósł tarczę za królem, ledwie za nim mógł podążyć, tak pędził z szablą podniesioną na oślep... widząc już zwycięztwo przed sobą i wołał tylko głośno.
— Non nobis, non nobis! sed nomini Tuo da gloriam!
Usarzom w tem ostatniem starciu wszystkim prawie włócznie się skruszyły...
Już co się naówczas działo, tego żadne pióro nie opisze, duch jakiś wstąpił we wszystkich niezwyciężonéj potęgi, któréjby się i dwakroć większa siła oprzeć nie mogła... Siał trwogę przed sobą...
Przed chwilą jeszcze spokojny i pyszny ów Wezyr, który się bezpiecznym mniemał, postrzegł że zgubionym był... Popłoch niewysłowiony, rozszerzył się między turkami, którzy rzucając oręże, jak szaleni zbiegać zaczęli na wszystkie strony, potraciwszy głowy...
Można śmiało powiedzieć że tu już żaden wódz, ani rozum, ani umiejętność wojenna w téj chwili nic nie mogły — ale pan Bóg gnał te rzesze jedne naprzód drugie jakby rózgą chłoszcząc do odwrotu...
Gdy się raz zamięszanie wzięło — a prąd cały ku wezyrskim namiotom popłynął — walka była rozstrzygnięta. Jak wicher piaski tak strach rozpędzał te tłumy, rażone gdyby gromem.
Ussarja nasza pierwsza klinem się wparła pomiędzy turków i na dwoje ich przekroiła. Zginęli naówczas paszowie Alepu i Sylistryjski, a czterech innych na prawem skrzydle padło naprzeciw Jabłonowskiego.
Powiadano późniéj że Wezyr do wielkiego namiotu uciekłszy — nie wiedząc co począć, płakał... Selim Geraj Han krymski był przy nim jeszcze. — Ratuj! wołał Wezyr zaklinając — król polski jest z niemi, przeciwko niemu my nie możemy nic, siebie musiemy ocalić!!.
Chodziły pogłoski jakoby ta zdrada złotem była okupioną zawczasu, czemu nie wierzę, bo na tatarów król złota nie potrzebował — słowa jego dosyć było.
Z tego co się człowiek późniéj nasłuchał i napatrzył, księgi by całe o tym jednym dniu spisywać można, ale i tak wszystkiego razem cośmy czuli i widzieli naówczas zebrać niepodobna.
O godzinie szóstéj, król pierwszy do namiotów Wezyrskich się dostał, pomimo że janczarowie jeszcze ognia przeciwko niemu dawali i natychmiast straże postawić kazał — aby się nikt nie ważył nic tknąć i żadnego łupu brać obiecując nazajutrz wojsku ukontentowanie.
Sam los tak dał i postanowił iż królowi naszemu dostały się niezmierne bogactwa po Kara-Mustafie, który tu z przepychem i okazałością monarchy — ze skarbami niezliczonemi rozposażył się zawczasu jak zwyciężca. Było to razem i szczęście wielkie i wielkie nieszczęście dla nas, jak niżéj powiem.
O sobie, jakom ten pamiętny dzień życia mojego spędził, nie godzi mi się prawie wspominać. Byłem właśnie jako ziarno piasku wśród téj burzy. Od początku dnia — wedle przykazu króla, starałem się trzymać około niego w pobliżu, — niosąc kubek, flaszkę z wodą i z winem, chleba kawałek i wędliny. Ale wszystkiego tego aż do nocy nikt nie tknął, a mnie choć zrazu od skwaru wargi się spaliły, anim pomyślał o napoju. Podążałem też za królem o ile mi koń i miejsce pozwalało — ale razy kilka się zdarzyło żem w tyle pozostać musiał, a doganiać nie było łatwo — oczyma szukałem ciągle skrzydła orlego i buńczuków a i te za proporcami ussarzów nie zawsze dostrzedz było można. Zbłądziłem też nieraz i ledwiem potem się mógł zorjentować.
Dopierom w dolinie króla dognał — ale gdy już znowu konia dosiadł.
Gdyśmy przekop przebywali niecnota janczar, niewiedzieć zkąd kulą mnie poczęstował, aby się sprawdziło że nigdym całym wyjść nie mógł.
Oprócz mnie z orszaku nikt raniony nie był — a kula snadź umyślnie dla mnie przeznaczona — tu nagnała, siły już nie mając — bo mi kaftan tylko na ręku zdrapała i skóry trochę zniosła, utkwiwszy w rękawie, tak żem ją potem wyjąwszy mógł zachować na pamiątkę dnia tego.
Rana była śmiechu warta tylko, ano bez krwi się nie obeszło.
Miałem króla na oku od tego momentu — gdy przekop przebywszy do namiotów zdążał, znużony wielce zdyszany, za synem się tylko oglądający — ale takiego oblicza jasnego a majestatycznego jakem u niego rzadko widział.
Usta mu się ciągle poruszały jakby modlitwą. O zwycięztwo nie było już co pytać — bośmy w obozie nieprzyjacielskim byli — więc tylko o swoich, których nie widział około siebie ciągle się dowiadywał, o kawalera Maligny, o Hetmanów, o swoich ulubionych. Matczyński go przez cały czas na krok nie odstępował.
Królewicz też można mu oddać tę sprawiedliwość w ogniu się okazał bardzo statecznym. Na ojca patrzał i skinienia jego słuchał.
Ledwie się przy namiotach zatrzymaliśmy — gdy z różnych stron nadbiegać zaczęli dowódzcy, winszując, okrzykując. Saski Elektor się rzucił w ramiona królowi, niemal ze łzami. W téj pierwszéj chwili czuli to i rozumieli wszyscy ile Sobieskiemu i nam byli winni, ale się to prędko odmieniło potem.
Tu zaraz u namiotów królowi niewolnik Wezyra, konia jego przyprowadził i złote strzemię ofiarował, które królowéj posłał z pierwszym listem i wiadomością o zwycięztwie...
Książe Lotaryngski podstąpił pod mury miasta dla oczyszczenia ich z pozostałych po przekopach i murach Janczarów, — niektórzy w pogoń się puścili, ale turcy uchodzili tak spiesznie, że ich napędzić było trudno. Wszystko jak wymiótł znikło z tego olbrzymiego obozu, który na poły poobalanemi namiotami z pozabijanemi końmi i wielbłądami, z mnóztwem najrozmaitszego łupu pozostał w naszych rękach. Zakazano było wprawdzie łupieży wszelkiéj, ale kto po nocy mógł upilnować...
Muszę tu wspomnieć tylko o samych namiotach Wezyrskich, które się królowi dostały, że to było jakby miasto wśród obozu, dla rozkosznego żywota zbudowane..., z takiem bezpieczeństwem jakby się tu niczego nie mógł obawiać Wezyr.
Ogrody, fontanny, łaźnie, altany, kioski, ścieżki powyściełane suknem i namioty z najdroższych materyi złotem bramowane, wewnątrz niezmierna moc sprzętu najwytworniejszego, kufry, sepety, siodła, kobierce, szaty w ilości niedowiary ogromnéj. Niechciało się prawie oczom wierzyć temu przepychowi z jakim poganin szedł pewien panowania, jakby je już posiadł.
Tymczasem jedna godzina wszystko w proch i ruinę obróciła.
Król mógł tegoż dnia jeszcze ujechać do miasta dla spoczynku, lecz nie chciał, i noc spędził na pobojowisku pod drzewem, a że jeść nie było co, a dzień cały głodem marliśmy, wcale tego nie czując, Starenberg przysłał cokolwiek żywności...
Tu niżeli daléj powiem co się z nami działo, muszę opisać jaki zwrót natychmiast prawie, po otrzymanem zwycięstwie nastąpił, który już nazajutrz się czuć dawał.
Po pierwszym wybuchu radości tym, gdy królowi mało nóg nie całowali okrzykując go — ochłonąwszy powoli, i żołnierze i wodzowie, spostrzegli, że znaczniejsza część sławy i korzyści z téj wiktoryi im wydartą została. Nad królem błyszczał wieniec zwycięztwa, w jego rekach była wielka chorągiew Mahometa, skarby Wezyra, namioty jego łup najznaczniejszy, słowem oni wszyscy schodzili na posiłkujących, on na głównego wodza i zwyciężcę...
Ztąd zazdrość zaraz, a nawet w tych co najlepiéj wiedzieli co byli winni królowi, który osobą swą i rozumem wszystkiem kierował i prowadził.
Więc i niechęć, więc ztąd łacne potwarze.
Powtóre, główny łup, który sobie może znaczniejszym wyobrażano niż był, — a był w istocie nie małym, opanowała nasza usarja dla króla i ten do niego należał niewątpliwie. Choć z niego późniéj szczodrą dłonią król wszystkim wiele rozdawał, mówiono o skrzyniach złota, o klejnotach nieocenionych, które sobie przywłaszczył.
Król na prawdę sam, chociaż wiele dostał, ale że wszystkiemi dzielić się musiał, a wiele mu też z rąk wychwycono, tak że nie było ciury, któryby się nie pożywił i następnych dni żołnierze sprzedawali za bezcen najdroższe sprzęty i kosztowności.
Z tych co przy królu byli nikt z próżnemi rękami nie wyszedł.
Prawda że w namiotach wszystkich było co brać i czem się dzielić, tyle tam nagromadziło się skarbów.
Łupieży też z krajów zwojowanych siła się znalazło. Samych szabel, siodeł, rzędów, czubów w kamienie drogie przyozdobionych, po kilkadziesiąt królowi zostały, obdzieliwszy towarzyszów... O złotéj monecie, któréj było podostatkiem, nie umiem rachunku zdać, bo tą Matczyński się zajmował...
Innym posiłkującym dostały się pośledniejsze części obozu, w którym było też co brać, ale daleko mniéj niż u Wezyra. Ztąd nieukontentowania wiele i na króla jako na przywłaszczyciela patrzano, oskarżając go o chciwość, a nas polaków o łupieztwo, choć nie wzięliśmy tylko to cośmy krwią naszą zdobyli. I to była cała nasza mizerna zapłata za wszystkie poniesione ofiary, bo największą niewdzięcznością królowi i nam późniéj odsłużono.
Przewidywał on to zawcześnie i ciągle w podróży aż do spotkania się z Ks. Lotaryngskim powtarzał, że od Cesarza się nic oprócz niewdzięczności nie spodziewa.
Cesarz tem zwycięztwem ocalony, sam bezczynny, musiał się czuć upokorzonym, a przez to stał się pyszniejszym jeszcze. Snadź miał się za ono jakieś Bożyszcze, którego wszyscy bronić i osłaniać byli obowiązani, a on im nie winien nic.
Na tym materacyku ubogim, pod drzewem spoczywając przez noc król pewnie miał na myśli, co go nazajutrz w ocalonym Wiedniu czekało... i potem jeszcze...
Widziałem go uspokojonym, modlącym się, ale znużonym wielce, bo to był dzień, dla nie młodego już a ociężałego duchem i ciałem ledwie do przetrwania.
Od rannéj mszy Ojca Marka, aż do szóstéj wieczorem, duch nie spoczywał na chwilę — ważyło się kilkakroć zwycięztwo, szło koniecznie o rzucenie popłochu, o złamanie...
Potem gdy raz pierzchać poczęli — zmiótł ich strach, tak że śladu nie pozostało...
Chociaż król około namiotów Wezyra straże postawić kazał, aby z nich nic nierozrywano, nazajutrz i dni późniejszych się okazało, że mnóstwo najcenniejszych klejnotów pochwytały ciury i przepadło a zmarnowało się téj zdobyczy bardzo wiele.
Ale że prosty lud szacunku tych rzeczy nie znał, panowie nazajutrz i dni następnych kupowali za kilka talarów co warte było tysiące dukatów.
Warto zapisania że gdy turcy już zwyciężonymi się widzieli, wszystko co mogli niszczyli, aby się nie dostało w ręce zwycięzców. Kobiet nawet niewolnic, których uprowadzić nie mogli, pozabijanych leżało wiele.
Król bardzo żałował ściętego strusia i różnych zwierząt, które Wezyr dla rozrywki miał przy sobie, — bo i te poginęły lub odleciały...
Z łupów bogatych, chorągwi, namiotów niemcom się nic nie dostało, bo wojsko ich nie zdobyło żadnéj obozu części... Pan Bóg nam i królowi poszczęścił, lecz też nieprzyjaciół przymnożył.
Noc tę po bitwie jak król spędził, — choć przy nim byłem razem z Matczyńskim i kilku innemi, nie wiem, alem głos jego coraz słyszał, czy przez sen, czy że się przechadzał często... Miał pewnie o czem myśleć teraz, — bo nieuniknione było spotkanie z Cesarzem, a z tym, choć go ocalił król, przewidywać było można trudności ceremonjału przyjęcia i kwasy.
Zaraz z wieczora zapowiedział pan sekretarzowi włoskiemu, Talenti, iż będzie miał to szczęście i nazajutrz Ojcu Świętemu powiezie złożyć u stóp Jego wielką chorągiew Mahometa. Włoch mało nie oszalał z radości, boć to dla niego cześć wielka i wiekuista chluba...
Wszystko to tu smakować nie mogło, Sobieski Ojcu Ś. oznajmywał o zwycięztwie, łup główny on składał — Sobieski „króla chrześciańskiego“ (!), francuza zawiadamiał o wiktorji, — on tu stał na pierwszéj linji, gdy Cesarz co się salwował ucieczką, bardzo mizernie wyglądał. Jakże tu było takiego Salwatora kochać.
A i to wielka prawda, że dosyć jest komu dobrodziejstwo wyświadczyć, aby go sobie uczynić nieprzyjacielem. Takie są serca ludzkie...
Lecz rzućmy na to zasłonę.
Nazajutrz rano tchnąć nie było czasu — a co za widok tego pobojowiska, ruin, trupów, — opuszczonych namiotów... tego język ludzki niewypowie. Od rana listów i posłańców musiał król wyprawiać na wszystkie strony. Obiad miał dawać nam Starenberg w Wiedniu, gdzie tylko w kościele Te Deum odśpiewać było i dłużéj nie gościć.
Ponieważ żadne jeszcze wrota nie były wolne dla wjazdu, musieliśmy wyłomem, uliczką ciasną przeniknąć do tego miasta — któreśmy ocalili. Lud by był krzyczał i cisnął się do zbawcy swego, ale Cesarscy pono zakazywali wszelkich tych oznak zachowując je dla Cesarza, więc tylko gdzieniegdzie się głosy wyrywały jak kradzione.
Król naprzód do kościoła Augustjanów po drodze wstąpił i tak mu pilno było Bogu dziękować — że gdy duchowieństwo się nie mające rozkazów, nie kwapiło do Te Deum, sam kląkłszy u W. Ołtarza począł hymn ambrozjański. Dopiero późniéj uroczyściéj powtórzono go u ś. Szczepana — gdzie król krzyżem leżąc słuchał.
Tu go ksiądz powitał owemi słowy które, się tak do niego dobrze zastosować dawały:
Fuit homo missus a Deo — cui nomen erat Johannes.
Niemcy extra chłodno swojego zbawcę przyjmowali, choć Starenberg sam się przyznawał że dłużéj pięciu dni nie byłby się mógł utrzymać, a myśmy widzieli co się w mieście działo — i jak mury od kul były pogruchotane, a lochy od min popsute.
Król J. Mość bardzo się tém cieszył, że chorągiew młodszego syna jego Aleksandra, którego podówczas Minionkiem (Mignon) zwano, (niemiał nad lat osiem) Wezyra złamała — o czem królowéj doniósł — wiedząc że Aleksandra nad inne dzieci przenosiła.
Co się jednak z tego narodzić miało, ani on, ani nikt nie przewidywał.
Na to potrzeba było przewrotności i śmiałości królowéj, aby skorzystać z wiadomości przeciwko Jakubowi, starszemu i Aleksandrowi nie zasłużoną sławę robić po świecie. Król sam życzył sobie aby z listów które do królowéj pisał gazetki układano, a te się po całéj rozchodziły w Europie. Otóż w tych które z Krakowa do gazet hollenderskich i francuzkich wyprawiano, wszystko co czynił książe Jakub, przypisywano Aleksandrowi i on jeden obok ojca występował. Działo się to w ten sposób że królowéj J. Mości trudno było obwinić, ale sądzę że Pac to rozumiał i tyle tylko że swego Fanfanika wychwalał coraz więcéj. Zkąd i dla czego poczęła się królowéj matki już naówczas niechęć przeciw najstarszemu synowi, niesposób odkryć ale ona potem rosła i wzmagała się, chociaż Fanfanik się akomodował, listy pisywał i niczem przeciw niéj nie wykroczył.
Zaraz po owem przyjęciu kusem w Wiedniu przez Starenberga, chłód jaki nam okazywano wzmógł się — ale też i inni książęta, którzy posiłki dostarczyli odciągali zniechęceni. Jeden z pierwszych odszedł książę Saski — Lauenburgski — król gdy go przysłał żegnać, sowicie obdarzył, — dając dwa konie w bardzo bogatych rzędach, dwie tureckie chorągwie czterech więźniów, dwie śliczne misy farfurowe i bogatą zasłonę. Także ze zdobyczy Jenerałowi Goltzowi szablę we złoto oprawną, oficerowi konia i t. p.
Król życzył sobie co najrychléj ciągnąć daléj za uchodzącym nieprzyjacielem, ale że oznajmiono o rychłem przybyciu Cesarza, z którym się wypadało widzieć, musiał się nieco zatrzymać.
Nie było to bardzo przyjemnem, bo na pobojowisku trupa ludzkiego i koni a wielbłądów tyle leżało iż nieznośny fetur tchnąć nie dawał. Nie sposób było wszystko to uprzątnąć i zasypać.
Czekaliśmy tedy, czekali na onego przyobiecanego nam Cesarza, aż wreszcie król, już i tak zniechęcony bo nam najmniejszéj rzeczy nie ułatwiono, a starano się dziwną okazywać niechęć, podkanclerzego pozostawił z jedną chorągwią dla Cesarza, a sam odstąpił z pod murów i byliśmy już we dwie mile, gdy Gałecki o północy nas nagnał od Grafa Szafgotscha, z naleganiem usilnem, aby król sam z Cesarzem J. Mością rozmówić się raczył, a nie przez podkanclerzego i t. d.
Nadbiegł i sam Szafgotsch z tłumaczeniem, zakłopotany jakiś, niewyrażając się jasno o co chodziło — ale dając poznać z siebie iż coś im dolegało z czem się nie umieli jasno wygadać.
Król nasz w całéj téj imprezie okazał się tak wyniosłym umysłem wyższy nad Cesarskie sługi i ceremonij mistrzów, ba i nad samego Leopolda — że z dumą na niego spoglądaliśmy.
Szafgotschowi wręcz rzekł.
— Mówcie jasno, o co wam tam chodzi, pewnie o jakąś ceremonją dworską — kędy i jak się spotykać mamy, stać i kłaniać.
Tedy Graf przyznał się, iż Cesarz boleje nad tem wielce — że królowi prawéj ręki dać nie może, gdyż Elektorowie Rzeczy i t. d.
Śmiał się pan nasz.
— Ani prawéj ani lewej nie potrzebuję, odparł chłodno. Gdy się Cesarz zbliży do wojsk moich, z któremi ja ciągnąć będę, wyjadę naprzeciw niego i pozdrowię go kilku słowy, — na tem koniec będzie, bo mi pilno za nieprzyjacielem.
Patrzyliśmy na to spotkanie. Król świetnym pocztem, w gronie Senatorów, z Hetmanami, z całą pompą wystąpił. Cesarz się ukazał w towarzystwie Elektora Bawarskiego — z orszakiem nie zbyt licznym. Przed nim kilku szło trębaczów i lokajów, około niego ministrowie, kawalerowie dworscy, urzędnicy — daléj drabanci. Leopold ze smutną i pochmurną twarzą, jakby wzięty w niewolę niemal prezentował się, nie śmiejąc oczów podnieść. Koń pod nim piękny gniady, hiszpański. On sam ubrany w suknię niemiecką bogato szytą, kapelusz ze spinką i piórami białemi i ceglastemi.
Podjechał nasz pan, ręką tylko do kołpaka sięgnąwszy i wesoło pozdrowił Cesarza — krótkim komplementem łacińskim — na co cicho i jąkając się Cesarz coś w tymże języku mu odpowiedział grzecznie.
Natychmiast potem na dany znak podstąpił królewicz Jakób, którego ojciec pierwszego przedstawił Cesarzowi, ale ten ani oczów nie podniósł, ani ręki do kapelusza nie ściągnął, a król widziałem jak z aprehensyi zbladł i już byłem pewnym — że się to spotkanie w polu nie przeciągnie. Jakoż po przedstawieniu pp. Senatorów i Hetmanów, na których Cesarz ani spojrzał — pan nasz kilka słów głośno przemówiwszy zlekka mu się skłonił z dumą i powagą wielką i jechał precz.
A że Cesarz sobie wojsko nasze widzieć życzył — okazanie go pozostawił Wojewodzie Ruskiemu. Oburzenie za znalezienie się to Cesarza w wojsku było ogromne i powszechne.
Ze strony niemców zaś, gdy zobaczyli iż Cesarz sobie z tych objantów wcale nic nie czynił i tak się z niemi obchodził, jakby im nic winien nie był — postępowanie się zmieniło zupełnie. Znać już nas nie chcieli.
Gdy potem z oburzeniem się wyrażał za tę niewdzięczność nawet wierny Cesarski sługa Wojewoda Bełzki (Wiśniowiecki) słyszałem jak król się odezwał.
— Ale za cóż miał Cesarz dziękować? przecież on wiedzieć musi, że ja tu nic dla niego ale dla krzyża Chrystusowego i zagrożonego chrześciaństwa przybyłem — więc nie czuł się w obowiązku...
Nadludzkiéj czasem potrzeba było cierpliwości, aby znieść co oni z nami czynili. W niczem najmniejszéj pomocy, ani prowjantów, ani dla chorych pomieszczenia, którzy na gnojach pod gołem niebem, po lada jakichś szopach jęczeć musieli. Jednego mizernego stołka nie mógł się król doprosić, aby tych biedaków za sobą do Preszburka wodą przeprowadzić, bo tu ich na łasce niemców nie było sposobu pozostawić. Dopraszano się dla kilku naszych paniąt znaczniejszych, poległych w bitwie, grobów w kościołach, i tego odmówiono.
Co gorzéj, dragony i lancknechty ich gdziekolwiek naszych spotkali w małéj liczbie, bili, kaleczyli i zdzierali i skargi skutku nie odnosiły. Wszystko czynili jakby się nas pozbyć chcieli teraz, a król pomimo ze zwycięztwa korzystać postanowił i z pola schodzić nie myślał choć Hetmanowie nasi radziby temu byli.
Ostygł też teraz i Lotaryngski, laurów postradawszy przez nas i obojętnie bardzo przyjmował nalegania króla aby dla koni paszę obmyślił, bo z głodu wszystkie wyzdychać mogą.
Posłany od króla do Wiednia kapitan, tyle tylko że się tam wymówek i przekąsów nasłuchał, za wymagania nasze... król do najwyższego stopnia niewdzięcznością oburzony, panu Bogu to ofiarując mitygować się musiał, i pisał tylko do królowéj, aby wszystkim zawiadomiła nuncjusza... Słyszałem go utyskającego wielce na to że sam został pozostawiony i narażony na zgubę, gdy z aljantów jedni natychmiast do domów powrócili zniechęceni, drudzy się wcale nie spieszyli.
Nie było co stać dłużéj pod Wiedniem, gdzie się już odgrażano, że do nas strzelać będą, aby odegnać. Lotaryngski na nic radzić, w niczem pomocą być nie chciał. W nas krew kipiała... — a król powtarzał tylko jam to wszystko przewidywał i gdyby nie ojciec Św. i nie naleganie jego, nigdy bym się nie naraził na to.
Tu też jedni duchowni, Ojciec Marek pobożny i kilku księży usiłowali coś pomódz i za nami przemówić, ale to spełzło na małem lub niczem.
Król do gazet nawet swego żalu słusznego, w téj mierze jak czuł nie kazał posyłać — dyktował tylko, „że komisarze Cesarscy bardzo wojska zawiedli w prowjantach, na które Ojciec Św. tak wielkie summy ordynował, że mostu dotąd nie masz, że wojsko cierpi srodze, że Cesarscy stoją jeszcze pod Wiedniem, Sasi poszli do domów, a król wprzodzie za nieprzyjacielem, kawalerją go swoją ścigając i — gdyby nie wielkie spustoszenie kraju, które pośpieszyć nie dozwala, noga by jego nie uszła.”
Z wojska też naszego siła zaczęła się napierać do domów, a żołnierza prostego i bez abszytu odchodzić. Ci co się pod Wiedniem pochwyconemi zdobyczami obłowili, umykali z niemi w obawie aby jéj nie odebrano...
Zaraz mało co od Wiednia odszedłszy mieliśmy tego dowód co u turków imie króla naszego znaczyło... Natrafiliśmy bowiem na zameczek, w którym przedtem lwy trzymano, ale z niego strzelanie się słyszeć dawało. Posłał król się dowiadywać co by to znaczyło i okazało się że tam kilkudziesięciu janczarów się zamknęło, broniąc się wściekle a niechcąc poddawać. Posłał zaraz król dając im znać o sobie i na jego imie niezwłocznie się poddali — gdzie sucharów moc znaczną znaleziono.
Ciągnęliśmy daléj tak ku Presburgowi sami i choć po zwycięztwie wielkiem, które nas sławą okryło, ale z jakim humorem i zgryzotą w sercu — trudno wysłowić. Nie każdy tę niewdzięczność mógł tak znieść po chrześciańsku, z pogodą i rezygnacją, jako król nasz prawy rycerz Chrystusowy. Było się czem pocieszać, ale było czem i trapić. Szczęściem, gdy już o konie strach był największy, cokolwiek paszy dla nich na Dunaju się znalazło... W samą tedy porę z Wiednia ktoś przybieżał od koniuszego Cesarskiego, przymawiając się aby ze zdobytych koni parę król Cesarzowi ofiarował, za co on też się chce odwdzięczyć. Na co ramionami ruszył pan i rzekł, co słyszałem.
— Na to zeszło że cośmy tu obdarzeni być mieli za nasze trudy, od nas się darów domagają, — ale tak lepiéj.
Z naszych panów w Wiedniu się nieco przyzostało, z czego król nie był bardzo rad. Wojewoda Wołyński dla niedomagania, Podstoli koronny Grodzieński Chorąży koronny Lotaryński i pomniejszych wielu, ale ci za nami nadążyć mieli.
W ciągu tych wszystkich dni i przez miłość dla pana i przez ludzką ciekawość miałem w niego wlepione oczy, chcąc myśli odgadnąć.
Sądzę też iż nieraz mi się to udawało, bom nawykł był dłuższym przy nim pobytem wyraz oblicza — ze stanem duszy porównywać.
Po zwycięztwie stał się mogę powiedzieć pobożniejszym jeszcze i z tego co mówił znać było iż wierzył w swe posłanie na pogrom nieprzyjaciela krzyża świętego. Wszystko do Boga odnosił, ale przeto się wcale nie zaniedbywał aby po ludzku przewidzieć potrzeby wojsk i zaspokoić je. Na opatrzność się zbytnio nie spuszczał.
Po wyjściu z Wiednia, nieprzyjaciela ani znaku już ani innego śladu oprócz trupa i padliny na drogach... a zniszczenia i ruiny okrutnéj. Ci niemcy, którzy nam przybywającym na sukurs z takiemi komplementami zabiegali drogę, uniżali się, salwatorami czcili — teraz się stali nieprzyjaciołmi. W znacznéj części do tego się przyczyniała nędzna owa chciwość ludzka, bo wiadomem było że myśmy co najprzedniejsze namioty i skarby owe Wezyrskie opanowali, a choć król z nich szczodrą ręką obdarzał wszystkich, domyślano się olbrzymich łupów, mówiono o korcami mierzonych perłach i klejnotach i t. p. Pierwsze też europejskie gazety jakie się zjawiły, króla polskiego stawiły na czele, jemu wszystko niemal przyznawały co i Lotaryngskiego i innych srodze bolało. O Cesarzu niema co i mówić, bo temu łaskę czyniono milcząc o nim...
Pochód nasz dalszy ku Dunajowi i mostom któreśmy sobie budować musieli, osobliwy był. Znalezliśmy się sami, bez wieści o innych sprzymierzonych, pozostawieni własnemu przemysłowi — niewiedząc nawet co niemcy zamyślali czynić daléj, i jak z wiktoryi korzystać. Posyłał król kilkakroć, ale znajdował taką niechęć, chłód i widoczną ochotę pozbycia się, że w końcu niemal sam tylko na siebie rachować już musiał.
Myślą króla było dwie lub trzy twierdze jeszcze zdobywszy, zawrócić do domu. Łupów w nich, krom prochów i kul spodziewać się nie mogliśmy, ale król mówił o tem iżby kilka zbezczeszczonych kościołów, obróconych na meczety, chciał przywrócić służbie Bożéj — i niemal dla tego jedynie szedł daléj. To wiadomem było powszechnie iż na wieży Św. Szczepana w Wiedniu, z pierwszego oblężenia jego, był z tureckiego przymusu zatknięty księżyc, na którym chociaż krzyż postawiono, pozostał pamiątką upokorzenia.
Król się teraz domagał, aby zaraz księżyc zdjęto, bo już dawne traktaty nie obowiązywały. Chciał to mieć na pociechę swą iż oczyścił dom Boży od pamiątki sromotnéj. Przyrzekł zaraz Starenberg na wieżę posłać i księżyc zrzucić, ale potem pono umyślnie wlókł, aby się to po woli króla polskiego nie stało — tak też wszędzie pierwszą myślą było jego księżyce rugować, a na ich miejsce krzyże wznosić — jako się niżéj powie.
Dosyć późno już w pochodzie ku Dunajowi, gdy król na nich się nie oglądał tak bardzo, pomiarkowali się niemcy przecież i dali o sobie znać. — Cesarzowi posłał król na żądanie parę pięknych koni, które sam wybierał, ale nie gołych, z siedzeniami bardzo bogatemi, lub rubinami i szmaragdami wysadzonemi. Na jednym z nich rzędzik diamentowy.
Cesarz też pomiarkowawszy się, albo i zasłyszawszy że się na despekt uczyniony królewiczowi Jakóbowi skarżono — przysłał mu przez dworzanina swego szpadę diamentami sadzoną, dosyć piękną...
Po posłańcach, którzy od księcia Lotaryngskiego, od Cesarza i od innych książąt przecież zaczęli przybywać, jakby sobie dopiero o nas przypominali teraz — sam Generalissimus się obiecywał wkrótce. W tych dniach tak znowu nas posłami i gońcami, przez których odpisywać było potrzeba, trapiono, iż król nawet książki w rękę wziąć nie miał czasu, co jego najmilszą było rozrywką. Mieliśmy ich podostatkiem i ja też pamiętałem o tem aby zawsze przy łóżku miał tę, którą rozpoczął, ale tknąć jéj nie było czasu nigdy... Obcy i swoi pokoju nie dawali, bo po zabitych wakanse się okazały i o te zaraz nacisk był utrapiony.
Już nad Dunajem król listy z Krakowa otrzymał, które go wielce uradowały... Z nich dowiedzieliśmy się iż pierwszą wiadomość o walnem zwycięztwie królowa odebrała w kościele na modlitwie i o mało nie omdlała z początku z trwogi, co jéj przyniesiono, potem z radości wielkiéj.
I strzemię też owo Wezyrskie, które jéj na znak przyniesiono, natychmiast u krzyża przed którym klęczała, zawiesić kazała.
Z Wiednia przez duchownych miał król wiadomość, iż świątobliwy Ojciec Marek d’Avinno z Wiednia do Lincu, a ztamtąd zaraz miał do Włoch powracać i że głośno a srodze bolał nad grzechami téj stolicy wiedeńskiéj i Cesarskiego dworu, na pychę, niesprawiedliwość i rozpustę, któréj Cesarz hamować nie chciał czy nie umiał...
Naszych biedaków chorych przecież na wyproszonych i zapłaconych szkutach Dunajem tu za nami przywieziono, około których Ks. Hacki, Peccorini i co było doktorów i felczerów pilno chodzili. Chorych w obozie nie zliczyć było, mało kto dla złéj wody i strawy nielepszéj wolny był od biegunki. Z rannych dużo umierało codzień. Teraz dopiero straty nasze bardzo znaczne i z kwiatu rycerstwa obliczać poczęliśmy. Nie było chorągwi pod którą by nie brakło kilku albo i kilkunastu.
Tu dopiero gdy niemieccy książęta przybywać zaczęli okazało się, że nie jeden król nasz srogą niewdzięcznością się czuł pokrzywdzonym, lekko to znosząc, bo powtarzał ciągle iż czynił dla Krzyża Chrystusowego i wiary nie dla Cesarza tę wyprawę...
Najwięcéj bolał książe Saski, który z posiłkami precz szedł, — czując że mu się niesprawiedliwość działa wielka, gdy go ukłonem zbyto, Starenbergowi zaś Feldmarszałkowstwo, Złote Runo, sto tysięcy talarów dano...
Oprócz Saskiego, oburzonego wielce i niemogącego się ukoić, Caprara i Lesle, którzy najczynniéj i byli, narzekali i odzywali się nawet tak butnie, że sam słyszałem mówiących: — Pocoście go przyszli ratować, niechby był przepadł — i ta jego pycha z korzeniem wyginęła...
Niektórzy jednak wlekli się za nami, i znowu pod rozkazy króla się zaciągali, jako książe Bawarski.
Lotaryngski, gdy nadążył za nami, znowu u nas był gościem codziennym, ale na nim wcale też nieznać było żadnéj łaski Cesarskiéj, ani wielkiego ukontentowania... Człowiek też skromny i cichy się wydawał.
Z tych dni pochodu naszego ile pamięcią zasięgnąć mogę, jeszcze to zapisuję, iż król się ze znużenia czuł niedyspozyt i życzył sobie gdzieś do miasta zajechawszy lekarstwa zażyć z rady Peccoriniego, ale i na to czasu nie było. Lekarstw zaś by nie zbrakło, bo między innym łupem, dostała się królowi wezyrska apteka osobliwa, z balsamami i ingredjencjami najrzadszemi i najkosztowniejszemi.
Co daléj ku Preszburgowi tyleśmy mieli pociechy, że dla koni pasza była lepsza i dostatniejsza, tak że wychudłe szkapy cokolwiek do siebie przychodzić zaczęły, gdyśmy już trwożyli się, że nam bodaj pieszo powracać przyjdzie. Za to między choremi na tą biegunkę okrutną śmiertelność sroga panowała. Chorych pomiędzy starszyzną nie zliczyć było, Wojewodowie krakowski, lubelski, Kasztelan sandomirski obłożnie, wołyński też bez nadziei prawie. Podczaszy lubelski Gałęzowski zmarł, Kizynk z rany tu skończył życie. Trafiało się tak, że niebyło komu dowództwa zdać i porządku utrzymać.
Król dzięki Bogu, choć innego owocu niemając, dereń dojrzały i berberys przegryzał, trzymał się zdrów dosyć, i jeździł Jaworyn twierdzę oglądać. Lekarstwo jednak z rady doktora zażył. Mnie do pana Wojewody Kochowskiego do Preszburga posyłał, zkąd wróciłem przerażony, bo jednym szpitalem zdało mi się miasto, tylu tam naszych leżało i codzień zmierało.
Skarżył się pan Wojewoda iż z tego aprehensją miał wielką, patrząc jak do koła nieustannie ludzie marli. Płaciliśmy za sukurs Cesarzowi dany drogo bardzo, bo nam młodzieży najznaczniejszéj siła się nie doliczyć potem przyszło.
Od turków tyleśmy wiadomości mieli iż Wezyr na paszów swych niepowodzenie składając, kilku ich udusić kazał.
Z książąt niemieckich, o ilem mógł zauważyć, Bawarski z nami w najlepszéj komitywie był, dla króla, z należytą rewerencją, z królewiczem serdecznie... Chwalono go też z siły i zręczności we wszelkich ćwiczeniach, na koniach oklep jeździł, pływał jak ryba, dziarski i wesół... Królewicz i król obdarzyli go szczodrze z łupów...
Zapisać to też należy iż król nad Tekelim i węgrami okazywał miłosierdzie wielkie i chciał ich ratować o tyle o ile się to z interesem wiary świętéj i chrześciaństwa dało pogodzić. Zapowiedziane były posły do króla od Tekelego, który jak przyrzekł tak wszelkiéj zaczepki względem nas i na szkodę rzeczpospolitéj dotąd unikał.
Wojska nasze jak wyszły z pod Wiednia pierwsze, choć je choroba dziesiątkowała, tak i teraz przodem stały przed wszystkiemi. Lotaryngski za nami dopiero — Niemcy z któremi się wciąż stykaliśmy, najbardziéj pono boleli nie nad tem żeśmy im laury z pod nosa wzięli, ale że królowi się dostały w spadku po Wezyrze jakieś bajeczne miljony. Słyszałem sam gdy król któremuś z nich się spowiadał otwarcie z tego, co dostał, nie licząc iż rozdał zaraz część znaczną, a ja też poświadczyć mogę najlepiéj, bo kosztowności te były pod dozorem moim. Na regestrze u mnie pięć naszyjników, pas diamentowy, dwa zegarki diamentami sadzone, pięć nożów bogato oprawnych i kamieniami przyozdobionych, pięć sahajdaków ekstra kosztownych, bo lśniących od rubinów, szmaragdów i pereł, sobolów i futer soroków kilkadziesiąt, najpiękniejszych w świecie. Do tego doliczywszy siodła i rzędy, szkatułki złote, bagatelek różnych pięknéj roboty dosyć — będzie po wszystkiem — koni niewiem wiele, ale z tych się już rozeszło na podarki bodaj połowa.
Chodziła po obozie pogłoska że Miączyński w pierwszych dniach po ciurach i czeladzi nabywając, czy też namiot taki szczęśliwy natrafiwszy, bardzo się zapomógł w kosztowności wielkiéj ceny. Wiem że go król o to pytał przez ciekawość, chcąc oglądać, lecz nie mieszkając już wszystko było przy dozorze pewnych ludzi na Wołyń wyprawione. Miączyński zaś tylko do jednego pasa diamentowego się przyznawał, który u chłopaka miał kupić za parę talarów.
Pieniędzy gotowych, owego skarbu, o którym wiele prawiono, nikt na oczy nie widział. Ten albo w pierwszéj chwili rozerwali ci co do niego dopadli, albo wszyscy ludzie zabrali, ale myśmy go nie dostali, ani nawet ów locus ubi Troja fuit oglądać się nam dał...
Twierdze przez turków dotąd trzymane królowi animuszu wielkiego dodały, tak że i niewdzięczności i zawodów doznanych zapomniał, cały gorączką tą przejęty, jakby je najrychléj szedł zdobywać. Siedem mil ztąd do Jaworzyna pojechał go oglądać zawczasu, nie lutując fatygi — taki w niego młody duch znowu wstąpił. Nieznużony, niezmordowany, nieustannie czynny, że człowiek patrząc na niego wistocie sobie przypomina co słyszał o tych specjalnych gratiae status, które Bóg ludziom powołanym zsyła. Wierzę w to iż mu łaskę swą szczególną znał na tę wyprawę, bo pospolitą ludzką siłą, w jego wieku na to starczyć — niemożliwą było rzeczą.
Król ztąd do Krakowa niektóre zdobyte osobliwości przez niejakiego Zdżańskiego wyprawił, przyczem i więźniów tureckich kilku, którzy potem handlem się zabawiali. Dla królowéj, dla księżnéj siostry, ojca Markiza i córeczki Teresy, (Pupusieńki) rozmaitych szkatułeczek, kobierców, zasłonek, materij poszło dosyć co lepszych, przy tem namioty bardzo piękne, chociaż cokolwiek podczosowane... które w Żółkwi złożone zostały.
Niewiem czy królowa to dobrze przyjęła, iż o Miniunku jéj ulubionym, wcale zapomniał, którego gdym się ośmielił mu przypominać, nic mi nie odpowiedział.
Choroby ciągle nie ustawały, ale też i leki się do śmiertelności przyczyniały, bo gdzie się Peccoriniego i naszych felczerów doczekać nie mogli, lada żydów wzywali na radę, a ci, jako ks. Przeborowskiemu opium i inne venena zadawali, tak że od nich pomarli.
Co do dalszego pochodu z Niemcami spór był, bo ci chcieli wprost iść na Budę — i żałowali, że króla posłuchali, król zaś także w tą stronę dążył, ale po téj stronie Dunaju i rad był po drodze zamki zdobywać, co za rzecz łatwą uważał. My tylko jedni z Tekelim i ks. Siedmiogrodzkim mieliśmy porozumienie. Ostatni po niewoli szedł z turkami, ale go Wezyr puścić od siebie nie chciał.
To też konotować się godzi iż w listach królowa zbytnią troskliwość okazywała o łupy i mężowi o nie pokoju nie dawała, że mu je prawie z rąk wyrwano, tak że się tłumaczyć i uniewinniać musiał. Mało jéj było odniesionego zwycięztwa i tych kosztowności, których się nam przecież dostało dosyć. Nie było sposobu po opanowaniu namiotów, tak te ostawić wartą ażeby się tam czeladź i ciury nie wdarły, a nawet gdzie straże stały, namioty z tyłu rzezano i wyciągano z nich co lepszego...
Inni nasi mądrale jako Gałecki, co się do klejnotów nie dobrali, jak ów kozaczek kuchcik Chorążego, woły skupując, porzucaną miedź zbierając, a potem spieniężywszy, do znacznego przyszli zarobku.
Ja się niczem pochwalić nie mogłem, krom drobiazgów, które od żołnierzy kupowałem, bo mi się nie zdało za łupem uganiać, król sam też cokolwiek podarował, widząc że nie mam ani czasu ni ochoty do łupieży. Ci którzy do łatwego zarobku mieli zdolność, a nie zapominali korzystać z okoliczności — przysporzyli sobie mienia, choć wielu je potem po drodze potraciło...
Niech Bóg strzeże abym nawet nieprzyjaciela miał lekko posądzać i obwiniać — ani z siebie to biorę co muszę zapisać z powodu dalszego pochodu naszego, gdzie jedna łaska Boża nas uratowała, a król istnym cudem śmierci uszedł, jako zaraz powiem.
To rzecz pewna że Niemcy się ociągali o kilka mil za nami pozostając w tyle, chociaż ks. Lotaryngski wiedział dobrze iż turków mamy przed sobą siłę przemagającą.
Gdyśmy z obozowiska nad Dunajem w pobliżu Ostrzygonia czyli Granu ruszać się mieli w pochód, król przewidując starcie z turkami, posłał księdza Zebrzydowskiego do Lotaryngu aby z jazdą za nim pośpieszał. Straży zaś przykazał, aby idąc przodem, czółna na Dunaju dla kozaków zabierała i żeby na niego o milę od mostu czekała, a miała się na baczności.. Postanowiono było jeżeliby z miasteczka około mostu, Parkanami zwanego mieli na drugą stronę do Ostrzygonia uciekać i most za sobą zabierać, ażeby i Parkany zająć zaraz, jeżeliby zaś tu wojsko się jak ukazało i bronić chciało — stanąć od niego w mili i czekać na Cesarską piechotę i na działa, które za nami jeszcze dobrze pozostały.
Tymczasem straż nie pytając i nie dawszy królowi znać, dotarła aż do mostu, gdzie wojsko tureckie zastała, które właśnie w nocy przeszło przez Dunaj. Zwycięztwem uzuchwaleni nasi, nie czekając i nie oglądając się na nic poczęli się z niemi ucierać.
Nadjechał na to Wojewoda Ruski, który w niedostatku piechoty dragonom kazał zsiąść z koni, nie prezumując z jaką siłą mieć będzie do czynienia, gdy z zarośli i chrustów coraz większe kupy turków wysuwać się poczęły. Cofać się było zapóźno, boby i dragoni i reszta na zgubę pewną wystawioną została. Widząc się w bardzo niebezpiecznem położeniu, Wojewoda posłańca za posłańcem począł wyprawiać do króla, prosząc o posiłki i ratunek...
Ale nie powiedziano wcale że wojsko tureckie było bardzo znaczne, — więc my z królem bez piechoty, bez dział, można powiedzieć z gołemi rękami szliśmy dragonom w pomoc, którzy już odcięci byli i odbieżano ich...
Król nie miał jeszcze nieprzyjaciela przewagi najmniejszego przeczucia, uszykowano pułki, aż tu, nie daléj nad sto kroków przed nami wystąpili turcy, zastęp srogi.
W pułkach naszych więcéj pięciu tysięcy ludzi nie było, gdyż straty wielkie ponieśliśmy przez choroby, a wiele się z tyłu pozostało przy zdobyczach, stadach bydła, wozach, i t. p.
Król wprawdzie się zasępił okiem rzuciwszy przed się, ale nie stracił ducha, i tyle tylko że nas jednego po drugim w czwał wyprawiał po Lotaryngskiego i piechoty, a swoim kazał stać nie ruszając się.
Sam osobiście mało kogo przy sobie mając, objeżdżał pan szeregi i rozporządzał je starając się miejsca zająć dosyć, aby siła się większa wydawała — ale wojsko było pomięszane i ludzi mało. Na prawem skrzydle postawił król Wojewodę ruskiego, krakowskiego na lewem, wpośrodku P. Marcina Zamojskiego, lubelskiego.
Mnie już wówczas przy królu nie było, bom z rozkazu jego biegł po piechotę na złamanie karku, gdyż mi sam powiedział — konia nie żałuj, ale mi naoczny świadek JMPan Czerkas późniéj to opowiadał. Jeszcze do bitwy nie przyszło gdy nadbiegł zafrasowany okrutnie Wojewoda ruski do króla, zaklinając go aby zawczasu uchodził, gdyż w wojsku zauważył konfuzją wielką i opór przeciwko rozkazom. Dragonja z koni zsiadać nie chciała, kilka chorągwi dysponowanych aby szły stanowiska wyznaczone zająć, nie ruszały się z miejsca, wołając że je na rzeź dawano.
Królowi jednak, raz tu przyszedłszy, nie zdało się cofać i okazywać obawę, któraby wojsku resztę odwagi odjęła. Pozostał więc w miejscu, mając przy sobie generała Dynewalda od Cesarskich wojsk przybyłego dla obserwacij nieprzyjaciela.
Dynewald też zmiarkował ogromną przewagę turków i od siebie ludzi do Lotaryngskiego posyłał, dopraszając się posiłku jazdy niezwłocznie.
Niech że Bóg sądzi czy Lotaryngski mógł a niechciał pośpieszyć, albo li też nagłości się nie domyślał. Słyszałem potem dowodzących, iż posiłek spóźniono w téj nadziei, aby nas zostawionych samym sobie z tą garścią, konfuzja spotkała...
Turcy zaś nie czekając, gdy nas obliczyli, rzucili się na prawe skrzydło Wojewody Ruskiego i odparli je...
Powtórnie potem nacisnęli je, nie mogło się utrzymać. Za trzecim razem gdy śmielsi coraz, przyskoczyli turcy, okrążyli prawe skrzydło, tył mu zabrali, objęli i zmięszali, tak że uchodzić zaczął kto mógł i popłoch się wziął wielki, król w téj chwili bezpieczniejszym się sądząc wśród Ussarji, a uchodzić nie myśląc, ruszył z niemi przeciwko tym turkom, którzy tył Wdzie ruskiemu zajęli i byłby go skutecznie poparł ale w tejże chwili za przykładem prawego skrzydła, środek a w końcu i lewe skrzydło zmięszane z pola uchodzić zaczęło. Turcy wsiedli zaraz na nich ze wściekłością straszną, goniąc ogromnemi massami, więcéj niż pół mili uciekających, aż prawie ku piechocie naszéj i ku wojsku Cesarskiemu, które spokojnie sobie stało...
Królowi też nie pozostało nic tylko na konia zdać życie swe i uchodzić z innemi, — ale naprzód jeszcze Jakuba królewicza wyprawił przykazując co najrychléj biedz i unosić życie. O siebie się nie troszczył, ale o syna mdlał niemal z niepokoju wielkiego.
Przy królu naówczas byli koniuszy koronny, starosta Łucki Piekarski, Ustrzycki i litwin Czerkas, rajtar jakiś z chorągwi Usarskiéj króla, wszystkiego ośmiu z nim...
Co się wówczas dziać poczęło — tego i ci co byli przy królu opisać nie zdołali, bo ścisnąwszy się około pana tak że mu zbrojami boki obijali, spychając jedni drugich, padając, odcinając, gonili na oślep przed się, już śmierć widząc przed sobą.
Wojewoda Pomorski, który cokolwiek w tyle pozostał, już osaczony przez turków zginął; a najdzielniejszego rycerstwa bardzo wielu. A że król potrafił się salwować, można to było za pewny cud łaski Bożéj uważać, bo ci co przy nim byli już się za zgubionych mieli... W szalonéj téj jeździe co chwila rowy przeskakiwać, trupy, bębny, zbroje na pobojowisku porozrzucane omijać lub gnieść, od czego się konie płoszyły... Pod Starostą Sandomirskim, który za królem pędził osobno dwa razy koń padł, ale go uratowano, tylko sekretarza włocha, który przy nim był, utracił. — Marszałek nadworny był naówczas przy wojsku Cesarskiem i uszedł wcale nawet widowiska tego. Tymczasem Lotaryngski niemal to przed oczyma mając nie ruszał się pod pozorem iż drugie jego skrzydło nie nadciągnęło, lubo miał czasu i miejsca dość aby królowi towarzyszyć.
W pierwszym momencie gdym nazad powrócił a w obozie zastał popłoch nieopisany, o małom nie padł trupem, gdyż głoszono że król zabit, że królewicza wzięto, a nasi wodzowie polegli wszyscy. Wojewoda ruski, Wojewoda lubelski już na pobojowisku trupa szukali... gdyż król, dzięki téj garści co go między siebie wzięła — uszedł cało... ale ręce i boki karwaszami i blachami mając tak poobijane, że je natychmiast opatrywać i okładać musieliśmy.
Do tego jeszcze niepewność o syna, o którym nie zaraz miał wiadomość, iż mu się nic nie stało, o mało go nie ubiła...
A co się w jego sercu dziać musiało czując że go na sztych umyślnie prawie dano!!.
Gdym przybył potem gdzie na materacu król dysząc okrutnie spoczywał, słyszałem narzekającego, ale nie na własną dolę, tylko że przez to nieprzyjacielowi zuchwalstwa przybyć musiało, że teraz i Wezyra się spodziewać było można.
Napróżno go Wojewoda ruski z innemi — mitygować chcieli — aby daléj nie ciągnąć, nie narażając się, wojsko schorzałe mając, dość uczyniwszy już, zawrócił do domu. O tem on ani chciał słyszeć bez odwetu — ani sobie dał mówić, zaraz nazajutrz się wybierając, byle piechoty i działa nadeszły, — szturmować Parkany i most.
— To co nas spotkało — mówił — przyjmijmy za sprawiedliwą karę Bożą, za rabunki kościołów zdzierstwa, wszeteczeństwa, jakie wojsko popełniało. Widziałem ja co się działo, bolałem i groziłem że precz odjadę, przy takiem wojsku nad którem wisi kara Boża trwać niemogąc.
Późniéj też król dowódzcom wyrzucał że wojsko się rozleżało, ćwiczeń zapominało, oficerowie niedbali byli i niepilni, żołnierz rozpuszczony. W dragonij, jak się ukazało, wielu lontów zapalonych brakło — i marnie przepadli.
Lecz wszystko to po niewczasie przychodziło. Niemcy, choć się może w duchu cieszyli że my też za nasze zuchwalstwo ukarani zostaliśmy, wielką niby komonizerację ukazywali — a zdumieli się mocno — gdy król oświadczył — że nie wziąwszy odwetu — spokoju mieć nie będzie.
Po tym pogromie i stratach — wszyscy prawie otaczający go, przeciwili się nowéj imprezie, prosili, po nogach go niemal całowali, ukazując że zdrajcom niemcom służyć daléj krwią naszą nie godziło się. Na co on ciągle odpowiadał jedno.
— Czci mojéj i wojska naszego wetować muszę. Odstąpiemy ich — ale wczorajsze nieszczęście Bóg da zwycięztwem sobie wynagrodzić musiemy. Tem męztwem król drugich też powoli natchnął — bo widząc go tak uporczywie stojącym przy tem, ducha też nabrali.
Działo się to dnia ósmego Octobris, a przy pomocy Bożéj, trzeciego dnia potem król mógł zawołać.
— Po wczorajszem zwycięztwie jakby mi lat dwadzieścia nazad wróciło!
Zwycięztwo zaś to nikomu innemu nie należało tylko naszemu panu, bo po owéj nieszczęśliwéj porażce pod Parkanami, jednym głosem wołali wszyscy. Wracajmy! dosyć już nas dla nich naginęło.
Król dla saméj czci rycerstwa polskiego na powrót zgodzić się nie mógł i z szybkością nadzwyczajną się zaraz do walki nowéj sposobił, wydając tejże nocy rozkazy, chociaż tak był potłuczony że ciało miał jak najczarniejsze sukno od sińców, na co wcale nie zważał, ani się zdawał czuć. Na radzie wojennéj, gdy wszyscy głosowali, aby do domu odciągnąć, słyszałem go gdy leżący wołał:
— Wojsko wczoraj podrwiło — ale się jutro poprawi, to nie nowina. — Niemcy wcale nie są strwożeni, a my byśmy mieli ducha stracić.
Co o fortunie mówicie? zdepcę ją jako małpę, a Boga przebłagawszy, zobaczycie jutro odmianę.
Przyznać trzeba że i wymowne kazanie ks. Skopowskiego przyczyniło się do odżywienia wojska i dodania im ufności w Bogu.
Nie było też sposobu uniknąć bitwy, bo Turcy znowu uzuchwaleni nadciągali wyzywając. Kara-Mustafa starając się korzystać z małego zwycięztwa, natychmiast całą siłą, obu brzegami Dunaju ruszył sam i węgrom z Tekelim iść kazał, o tatarach niezapominając.
W dolinie pod Parkanami roiło się turkami, którzy z gór od Budy i przez most pod Ostrzygonią napływali z pośpiechem. — Przez całą noc słychać ich było, a że w wojsku tureckiem wieść chodziła iż król polski padł zabity, wielce ich to animowało. Innych wodzów mało co sobie ważyli.
Jak się późniéj okazało ustawili się poganie — pewni prawie zwycięztwa opierając prawem skrzydłem o wąwozy — z których lada godzina węgrów się w pomoc spodziewali. Z téj strony dowodził nowy Pasza Budy, na miejsce Ibrahima mianowany, Czarny Mahomet, Sylistryjski stał wpośrodku, w lewo pasza Karamunij-Ali.
Z naszéj strony razem pono liczono do czterdziestu tysięcy, dobrego żołnierza, ale już wielce znużonego.
Przededniem na godzinę, mimo sińców, które winem z rozmarynem pookładano, już pan nasz na koniu był i wojsko w trzy rzędy ustawiał, mięszając pułki niemieckie z naszemi. Dopiero o dziewiątéj, gdy już dzień był wielki ruszyło się wszystko wolnym krokiem przeciwko turkom. Król stanął u prawego skrzydła — które miał rzucić na Parkany. Lotaryngski był w pośrodku z Badeńskim i innemi, lewym skrzydłem dowodził Hetman Jabłonowski.
Z téj strony naprzód naskoczyli turcy chcąc Hetmana opasać i odciąć. Impet był straszny — ale nasze linje wytrzymały nie dając się złamać.
Za powtórnym napadem Lotaryngski ruszył się z piechotą i złamał ich linję bardzo szczęśliwie. Zaczęło się szczęście ku nam przechylać i Kara-Mahomet raniony był a Karamański ranny padł w ręce usarij naszéj. — Sylistryjski się zapędziwszy we czterdzieści koni, znalazł się otoczony jazdą niemiecką. — Bronili się wściekle i niepoddali aż Jabłonowskiemu.
Król tymczasem, choć z Ostrzygonia strzelano nań szedł na Parkany, osłoniony wzgórkami, tak że bezpiecznie przyszedł pod same mury.
Turcy postrzegłszy go tu, spłoszyli się niezmiernie i rzucili uchodząc na most do twierdzy prowadzący. Wojska nasze wielkim kołem objąwszy ich ku Dunajowi przyparło i już zwycięztwo było pewne, a król twierdzę zdobył łatwo.
Znowu tedy polacy w łaskach, a nasz pan bohaterem..
Tekelego, jak król przewidywał zawczasu nie było w bitwie, tylko pono dwu od niego posłańców, którzy na pogrom patrzyli, tatarów też na lekarstwo chyba, kilkuset — do których król miał posłać z komplementem więźnia, dziękując Hanowi iż na przymierza z nami pamięta.
I to wzmiankować muszę, iż jak pod Wiedniem O. Marek widział nad królem unoszącą się białą gołębicę, tak przed tą klęską czwartkową pies nam czarny ustawicznie zachodził drogę, orzeł czarny się spuszczał nad nami, a teraz gołębia król sam widział przed sobą.
Królewicz Jakub, który się szczęśliwie i z pogromu wydobył, bez żadnego szwanku i tu, choć do niego strzelano okrutnie z Ostrzygonia — wyszedł cało.
Już tedy po odwrocie tak szczęśliwym, iż król sobie to zwycięztwo wyżéj cenił niż pod Wiedniem odniesione, po tylu stratach, po tak srogiem wojska zdziesiątkowaniu — śmiało mogliśmy niemców porzucić.
Ale — jak to zaraz przepowiedział Hetman Jabłonowski — który naturę królewską znał dobrze — zachciało się mu Ostrzygonia dobywać, choć Wezyr z Budy kilku tysiącami załogę jego wzmocnił. Nie zrażało to że coraz ostrzejsza pora, wielkie znużenie i jadło nie zdrowe, chorób przymnażały. U nas nawet kilku z czeladzi nie wytrzymało, Kełmuczek i Dąbrowski, paź króla którego on lubił — na wozach niemal poumierali. Chorych było bez liku, pogrzeby codzień, towarzyszów, pachołków, czeladzi — padała liczba u nas daleko większa niż u niemców, którzy na pozór wątlejsi byli.
Po zwycięztwie szemrać poczęto, a nieszczęśliwe wakanse po zabitych i upomarłych, wielu dysgustów przyczyna, król wrzekomo tak czynił jakby niewidział i niesłyszał — choć o wszystkiem był uwiadomiony. Referendarz koronny, który po zabitym Denhoffie Województwa Pomorskiego się dopominał miał się odezwać publicznie na głos w majdanie.
Ja wezmę moją chorągiew i pójdę do domu, — bo ten most przez Dunaj budują nie dla czego innego, tylko żeby nas poprowadzić pod Budę i tam pogubić wszystkich. — Marszałek litewski Radziwiłł napierał się Regimentu po Wojewodzie — a nieotrzymawszy go też malkontentem został.
Król mimo uszów to puszczał i śmiał się z tych co do czarnych pieców i złego piwska chcieliby pośpieszyć — ale to darmo — one piwo i pod piwek swój milszy niż tu pałace i tokajskie wino.
Ja co zblizka patrzyłem na niego słuchałem — i mimo własnéj woli musiałem wiedzieć o wszystkiem co go dotykało mocy duszy jego wyadmirować się nie mogłem. Tu mało kto z niego kontent był, każdy więcéj wymagał — niż mu dać można było, kwasy i wyrzuty, z niemcami — choćby najlepiéj był — dowierzać im nie mógł — bo się przekonał jak byli przewrotni, a szli za fortuną, naostatek o czem tylko my wiedzieć mogliśmy, królowéj listy zamiast pociechy przynosiły najczęściéj wymówki, narzekania, wyrzuty i najdziwaczniejsze wymagania. Radaby króla odciągnęła już była do Polski i żałowała że więcéj jeszcze zdobyczy i jeńców nie przynosił z sobą.
I tych Baszów, których pobrał Jabłonowski, a od nich się wielkiego okupu spodziewał, królowa żałowała, choć się temu dostali, który w sercu jéj — Boże odpuść, na równi z królem był ulokowany.
Gdy listy od Astrei przychodziły, chwytał je chciwie król, a ręce mu do nich drżały. Czasem przy nich szarfa jakaś lub węzeł przyszedł, to się tem bzdurstwem nacieszyć nie mógł — a no gdy czytać począł, chmurzył się, rzucał, powracał do pisma — i znowu je odpychał i po kilkakroć do ręki brał... a nieraz mu aż pot na czoło występował. Królowa z Krakowa by rada i wakansami rozporządzać i wszystkiem rządzić, a rozkazy wydawać.
Nic pomyśli jéj nie było, zazdrości też dla Minionka, tych laurów, które tu Fanfanik zdobywał — choć w istocie nie narażał się zbytecznie, bo go pilnowano niezmiernie, a król o jego bezpieczeństwo daleko dbał więcéj niż o własne.
Śmiałym był, temu zaprzeczyć niemożna, ale ze wsząd wyszedł cało, nawet mu się bardzo zmęczyć nie dawano, co za dziw że się niczego nie obawiał, gdy drudzy trwożyli się za niego.
W popłochu tym pierwszym pod Parkanami, gdy król do obozu szczęśliwie, ale cały potłuczony wrócił, gdy się na razie o Fanfaniku nie mógł dowiedzieć, mało że zmysłów nie stracił.
Jemu samemu ten ruch, to życie niewygód pełne, dziwnie na zdrowie służyły, czemu się Peccorini i Dumulin wydziwić nie mogli. Nie dojadł, nie dospał, woda częstokroć do picia taka bywała, że domaby się nią człowiek umywać nie chciał.. — fatyga nieustanna, a na tuszy stracił, co ja na pasach widzę i na rapciach, bo wszystko trzeba było ściągać... ale rzeźwiejszy jest niż w domu, i niemal odmłodzony.
Ks. Skopowski powiadał: — Duch go trzyma... gdyby nawet nie jadł nic, wytrwał by, taki ogień ma wewnętrzny w sobie... Święta prawda.
Pod Ostrzygoniem, nie zważając na mruczenia most budować rozkazawszy, do dwudziestego Octobris mieliśmy ukończonym. Jak tylko to nieprzyjaciel postrzegł, zwąchał o co chodzi — przedmieścia, część miasta, zamek jeden na górze Ś. Tomasza podpalono i zniszczono, gdyż się bronić do upadłego zamierzali — król zaś dowodził, iż do zdobywania zamków zawsze miał szczególne szczęście i że tu też rychło w miejscu księżyca na kościele starym krzyż zatknie.
Most zaledwie ustawiwszy, gdyśmy się przeprawiać poczęli, turcy o tem zasłyszawszy ku Belgradowi się udali, węgrów i wołochów rozpuściwszy... — a tak Węgierska ziemia, która od kilkuset lat w ręku ich była, przez naszego Pana oswobodzoną została...
Zamek Ostrzygonski, który przy pomocy Bożéj na pewno zdobyć się spodziewaliśmy bez mała przez półtora wieku w ich rękach pozostawał.
Ażeby serce anielskie bohatera naszego jak należy ocenić, trzeba było widzieć i słyszeć jak się troszczył i za krzywdy biednemu ludowi wyrządzone ujmował. Słyszałem go powtarzającego wszystkim: — A, dla Boga, za cóż niewinni chłopkowie cierpieć mają? Ja nawet wziętych na wojnie węgierskich żołnierzy nazad odsyłam, wyjmując im to z głowy, że my tu nie chrześcian ani kalwinów wojować przyszli, ale tylko samych pogan! Ten naród ustawicznie ręce wznosi do Pana Boga za nami, nam się w protekcję oddaje, w nas pokłada nadzieje a ich za to ścinać, tych którzy nas żywią i daléj żywić będą!! Pod miastami tureckiemi harcować, nie ubogich ziemnych robaków zatracać!!
Po wzięciu Ostrzygonia, gdzie król bardzo pragnął krzyż zatknąć znowu — chciał nazad przejść Dunaj, i daléj nieco pociągnąwszy ku Pesztowi wrzekomo, ztamtąd dopiero ku granicom polskim zawrócić, dla rozłożenia wojsk na zimowe leże.
Królowa zaś jak i większa część tych którzy przy królu byli, nalegali na niego aby do Polski wracał, a listy które z Krakowa przychodziły, rozpaczliwe i niespokojne, nieustannie się tego domagały.
Jakkolwiek zawsze jejmości ulegał, tym razem jednak od imprezy raz powziętéj nie odstąpił dla tych listów i szedł daléj jako zamierzył...
Królowéj zaś odpisywał: „Wierzę że tam ich siła pisze i pisali ażebym nazad powracał, ale to są ci, którzy tego życzą i życzyli, nie dla mnie, ale dla siebie! Ja zdrowie, życie i szczęście moje, oddałem raz w ręce Boskie i chwale jego świętéj, ani go też hazarduję więcéj nad to, co poczciwemu należy, i temu na którego akcje cały patrzy świat. Miłe mi życie dla usługi Boskiéj, chrześciaństwa i ojczyzny, miłe dla WMości, dzieci, krewnych i przyjaciół moich, ależ i honor na który się cały wiek robiło, powinien być miły: a to oboje, przy łasce i protekcji Bożéj, pogodzą się“.
Własne to są jego słowa.
Im bardziéj napierano na to aby przed zimą wojsko z Węgier wyciągało, tém król więcéj obstawał przy tem, ażeby oswobodziwszy Węgry, w nich zimować...
W Ostrzygoniu była załoga, do pięciu tysięcy turków, król obległ zamek sam, bez pomocy żadnéj, krom małego oddziału brandeburgskiego, — w deszcz, zimno, w brak paszy dla koni, z wojskiem znużonem i chorobami wycieńczonem — a przecież czwartego dnia po osaczeniu zamek się poddał — na imie króla... Radość była niezmierna i tryumf wielki.
Ostrzygonska ta twierdza broniła się zrazu bardzo dobrze przez te dni kilka, chociaż nam wielkiéj szkody nie czyniąc. Z naszéj strony rzucane bomby i granaty dokuczały im wielce, mury psowając i ludzi zabijając.
Patrzyliśmy z pociechą wielką na wyciągających precz pogan pod wodzą dwóch paszów Alepu i Nikopolis — którzy na Wezyra, że ich opuścił, narzekali, srom ponosząc jakiego nie doznali nigdy...
Myśmy zaraz potem weszli na zamek, który stoi na górze dosyć wyniosłéj, całéj z marmuru czerwonego, z którego rozpadlin źródła wody ciepłéj się sączą wszędzie... i żaby w nich na Symona Judę tak skrzeczą jak u nas w Maju...
Jam niezrównanéj doznał serca pociechy na pana patrząc, gdy po raz pierwszy wchodził do kaplicy marmurowéj, niegdy chrześcijańskiéj, potem na meczet obróconéj, teraz orężem jego służbie i chwale prawdziwego Boga przywróconéj po stu czterdziestu leciech. Trzeba go było widzieć jak się temu cieszył, więcéj niż wszelkim tryumfom i zdobyczom..., gdy w dzień ŚŚ. Apostołów zagrzmiało tu Te Deum nasze!!
Kaplica marmurowa cała, jeszcze dawnych ołtarzów a nawet wizerunku Matki Boskiéj ślady zachowała, ale twarz była popsowana i umyślnie zniszczona...
Po zdobyciu Zamku, gdy już i pora spóźniona nie dozwalała daléj nieprzyjaciela ścigać, i uchodził tak że go napędzić było trudno, — wojska nasze się od Cesarskich oddzieliły — dla łatwiejszego sustentowania.
My, wedle postanowienia króla, który map i kart nie rzucając, ciągle się w nich rozpatrywał, szliśmy daléj mimo twierdzy tureckiéj Szecina, potem mimo Files, na Koszyce i Eperies. Ale wprzódy koniom i ludziom okrutnie znużonym spocząć potrzeba było, a i pory znośniejszéj może spodziewaliśmy się doczekać, bo plucha, śniegi, wicher, zimno nie do zniesienia dokuczały.
Wszyscy tu tego się lękali że król twierdze jeszcze przez załogi tureckie zajęte pomijając, nie wytrzyma, a jak zawsze do brania ich miał wielkie szczęście i tu go zechce probować. Słyszałem mruczących i narzekających na to niesłychane pragnienie bohaterstwa, o którem my najlepiéj wiedzieliśmy, że ono było raczéj gorliwością o wiarę świętą... i chrześciaństwo...
Wysłał król do Krakowa do królowéj z listami płochego francuza Deleraka, którego zaraz na drodze turcy ujęli i w niewolę uprowadzili, o czem dano znać. Król w kłopocie niemałym, bo francuza pono za wielkiego jakiegoś i znacznego mieli człeka, okupu się za niego domagając takiego, że, mimo najlepszéj chęci, dać go niepodobna było, bo francuz z kośćmi i mięsem niewart był połowy tego co zań pretendowano.
Nie omyliłem się wcale w domysłach moich, słysząc żeśmy twierdze przez turków zajęte pomijać mieli. Gdyśmy się ku Szecinowi zbliżyli, zauważyłem niepokój w Panu wielki. Nie chciał na żaden sposób za sobą zostawić nieprzyjaciela w gnieździe. Zwołano radę, która jednozgodnie głosowała aby twierdzy nie zaczepiać.
Pomimo to wysłał król syna z Wojewodą lubelskim, z Dynewaldem, generałem Cesarskim i Truksem dowódzcą brandeburgskiego posiłku dla rekognoskowania, którzy powrócili opowiadając że zamek się im nie zdawał bardzo mocnym i trudnym do opanowania.
Stanęliśmy w wigilją S. Marcina pod miastem w okrutną szarugę, ale twierdza się królowi wydała mocniejszą niż opowiadano...
Palissady dokoła były podwójne, przekopy, mury, wieże, położenie na pagórku, załoga powiększona świeżo posiłkiem Janczarów. Zobaczywszy to nasi dowódzcy umysł króla znający, narzekać poczęli... a Pan nasz uśmiechając się powtarzał i przypominał że ma do twierdz szczęście i że mu się one poddają łatwo.
Zaledwieśmy stanęli gdy z zamku strzelać na nas poczęto i żołnierza nam zabito, a zabierając się do obrony przedmieścia turcy zapalili, król natychmiast, tylko co przybyłych kozaków wyprawił aby przedmieść palić nie dawali. Cudem jakimś, bo kozacy się nam nie spisywali — tym razem wpadli z impetem takim, że nie tylko przedmieścia wzięli, ale pierwszą palisadę i bramę opanowali... i chorągwie z krzyżem, na niéj zatknęli. Dodało to animuszu nadciągającéj piechocie i działom, tak że palisady wszystkie opanowano przed nocą.
Nie trwał ogień z naszéj strony nad godzin trzy, gdy chorągiew białą na zamku wywiesili, właśnie w tym momencie, gdy u nas w obozie lamentować poczęto iż tu król wojsko daremnie na kule wystawia.
Zaprzestano strzelania i zamek się poddał na łaskę i niełaskę królowi. Słyszałem jak ich padających do nóg i o żywot proszących, uspokoił temi słowy:
— Nie bójcie się, nie spadnie wam włos z głowy. Nie jesteśmy pyszni w szczęściu, bo wszystko Bogu przyznawamy!
W istocie osobliwemu szczęściu królewskiemu przypisać potrzeba, iż turków trwogą nawiedził, bo się mogli kilka tygodni wyśmienicie bronić, żywności i prochów mając podostatkiem.
— Na Św. Marcin w obu Meczetach chwałę Bożą śpiewać będziemy! powtarzał król z niewymowną radością. Ztąd już mamy na Eperiesz ciągnąć nie spotykając i nie biorąc zamków, — bo nasi wodzowie stęsknieni do domów i spoczynku, słuchać nie chcą o żadnéj imprezie, on jeden, pan ten nasz do ostatka chwałę Bożą ma na myśli.
Ztąd, dzięki Bogu i pochód, mimo zburzony Filek, szedł nam snadniéj, gdyż niebo się wypogodziło i mrozy brać zaczęły takie w Listopadzie, jakie u nas około Trzech Króli zwykle przychodzą dopiero. Ale gruda lepsza niż błoto i mróz niżeli plucha...
Król na mapy i opisy krajów narzekał, że w nich nigdzie prawdy nie znalezie. Zapewniano nas iż tu gór wcale nie ma, tymczasem od Dunaju do granic naszych, nic, tylko same góry spotykaliśmy i gęste lasy...
W ciągu pochodu tego, król ciągle od Tekelego listy miewał i wiadomości, a ile nam te stosunki z nim czasu wyprawy pomocnemi były — wyrazić trudno.
Szliśmy tak ciągle, acz nie mogąc wedle myśli naszych panów pośpieszyć ku Koszycom. Król na to najbardziéj utyskiwał że nieregularnie wiadomości odbierał od Jejmości, a z Krakowa się żalono na toż samo i na fałszywe a skąpe nowiny, które cudzoziemskie gazety przynosiły. Myśmy też z okazów nie mieli zręczności w świat o sobie rozsyłać wieści, ani je ze świata odbierać. Doszło nas parę artykulików w Rzymie umyślnie fundowanego pisma, które miało specjalnie o wojskach i wojnie krzyżowéj przeciwko pogaństwu zawiadamiać. Drukował je niejaki Krakus, — o którym czy by włochem był, — lub jakiéj innéj narodowości — niewiem.
Daléj ku Koszycom wojsku się gorzéj działo, bośmy wszędzie miasta i zamki przez Tekelego poobsadzane i pozamykane znajdowali na drodze... Koszyce kilka tysięcy ludzi na obronę miały... Tekeli, który się dotąd akomodował i króla szanował, chociaż mu on wszelkie bezpieczeństwo zapewnił, sam z żoną uszedł do turków do Debreczyna, a wojsku pozostałemu wydał rozkazy aby się z nami po nieprzyjacielsku obchodziło. Myśmy tu spodziewając się być spokojni, natrafili na wrogów, tak że od Satmar począwszy ciągle zewsząd napastowali nas i strzelali.
Z Koszyc na nas uczynili wycieczkę... W Preczowie z działa ubito starego i dzielnego żołnierza P. Modrzewskiego Wojskiego Halickiego... Głód, chłód, chorobska we znaki nam się dały haniebnie, a to był właśnie kraj na zimowe leże naznaczony, gdzieśmy się odpoczywać spodziewali.
Preszów pominąć musieliśmy nie kusząc się o zdobycie jego, aby prędzéj wyciągnąć z tego utrapionego kraju. Tymczasem się nadspodzianie poszczęściło w Sybinie. Starosta Łucki spotkawszy jazdę węgierską, trochę ją przekrzesał, a w sam dzień Niepokalanego Poczęcia, gdyśmy z królem nadeszli, i artylerja litewska do miasta ognia dała kilkadziesiąt strzałów, miasto się poddało na łaskę i niełaskę.
My ztąd wprost do Lubowli ciągnęliśmy, gdzie pono królowa miała się z nami spotkać — i czas jakiś zażyć spoczynku, bo król wiele miał do opatrzenia i zabezpieczenia...
Tandem meta laborum nadeszła — i król już na dwoje mogę powiedzieć był rozdarty. Z jednéj strony z Węgrami coś postanowić było potrzeba i od Tekelego czekać wiadomości, z drugiéj już myśl cała i namiętność do królowéj ciągnęła, która też niespokojna wielce, aby co rychléj panowanie odzyskać pośpieszyć była gotową naprzeciw nas choćby na Sącz — gdy król JMość na Czorsztyn i Nowy-Targ, chociaż dalszą nieco radził.
Mnie z Lubowli król z wozami do Czorsztyna wysłał, zkąd część powierzonych rzeczy miałem nie czekając odprowadzić do Krakowa.
Tak tedy, po niemal cztero miesięcznéj służbie, która mi się tem opłaciła, żem na moje oczy oglądał, o czem drudzy ze słuchów, pojęcia mieć nie mogli nawet — powróciłem w Grudniu do Krakowa, pozwolenie mając królewskie, abym na Gody dobiegł do matki, czego mi się żywnie pragnęło.
W Krakowie już nie pierwszy stanąłem, bo mnie tu dezerterów i powracających z dozwoleniem i bez wiadomości królewskiéj — poprzedziło bardzo wielu — nie oblegano mnie więc tak dalece — a jam ciekawszy był tego co tu zastanę, niż ci co mnie tu witali, tego com z sobą przynosił. Od Ostrzygonia bowiem, jeżeli nie wcześniéj, bardzo wielu samopas się do granicy przedzierało, a im bliżéj Lubowli byliśmy, tem uchodzących liczba się pomnażała.
Szaniawskiego mojego, który volens nolens, musiał pozostać tu, znalazłem wielce radosnego że mnie żywym widział, bo mu różnie donoszono... Oprócz niego, Kraków był pełen starych znajomych i nowych z wyprawy téj, a tum się mógł przekonać dopiero, co to się z prawdą w ludzkich ustach dzieje i jak te same rzeczy, na które wiele oczów patrzy, każdemu się mogą wydawać inaczéj. Cóżto mi się nasłuchać przyszło o tych bitwach i pochodach, przy których byłem, które oczyma memi oglądałem!! A i o królu samym i o wodzach naszych co tu opowiadano, uszy więdły. Jam z sobą wiózł największe uwielbienie dla pana, u którego boku ciągle będąc, słuchając go — nigdym tak wielkim nie widział, tu zaś inwidja, ślepota i łatwowierność w innem go świetle stawiły... Niemal na każdym kroku rozprawiać się przyszło z niechętnemi.
Zwłaszcza w tych rodzinach, które potraciły swoich w potyczkach, przeciwko ambicji królewskiéj, któréj on wszystko sakryfikował sarkano... Drudzy niepomierną pożądliwością łupów tłumaczyli iż zamiast wprost z pod Wiednia zawrócić do Polski, niewdzięczności doświadczywszy — szliśmy daléj tak się narażając jako pierwszego dnia pod Parkanami.
Na samym wstępie Szaniawski mi oznajmił że i Boncourową w Krakowie znajdę, abym się lepiéj nie nastręczał jéj, bo na łup pewnie z pod Wiednia czyhać będzie i obedrze mnie bez litości. A jam wistocie tego łupu tyle tylko miał com go kupił po ciurach, bo sam nie tknąłem nic... Ledwie tyle się znalazło w sakwach co na obdzielenie rodziny i przyjaciół bardzo skromne starczyło.
Szaniawskiemu dostał się pas nie szpetny w Parkanach nabyty — i tym się kontentować musiał. Ja dla siebie jedną szablę pięknie oprawną zachowałem.
A że mi moja Felisia w istocie trochę z serca wywietrzała, niebardzom jéj szukał, mając zamiar koniom wypocząwszy i ludziom, natychmiast się puścić w drogę tak abym najpóźniéj na złamanie opłatka do stóp dobrodziejki mógł pośpieszyć. Aż tu jednego ranka, gdym do P. Marji na ranną mszę się wybrał, spotykam w rynku podle kamienicy, w któréj część dworu królowéj pozostała, wystrojoną jak lalkę... Boncourową.
Osłupiałem widząc ją, bo com sobie w myśli wystawiał postarzałą i zwiędłą, znalazłem tak świeżą, rumianą, odmłodzoną — jakby się w cudownéj wodzie owéj, o któréj baśnie powiadają, skąpała. Podeszła sama ku mnie sznurując pyszczek.
— A cóż to stary przyjaciel nie łaskaw? odezwała się. Czekałam go napróżno, zasłyszawszy o nim. Waćpanowie coście pogan gromili, tak jesteście tem zwycięztwem dumni, że już na nas patrzeć nie chcecie.
I, nie dając mi odpowiedzi, dodała.
— Musiałeś i wmość przy królu będąc, jak pan Miączyński i inni pięknych rzeczy dostać w namiocie Wezyra. U nas tu tylko o tem prawią żeście perły korcami mierzyli...
Rozśmiałem się.
— O drugich niewiem nic — rzekłem — a o sobie powiedźieć mogę, iż z wyprawy na turka, powracam jak turecki święty. Gdy drudzy o sobie myśleli, jam myślał o panu...
— Oh! oh! — przerwała... Któżby to temu wierzył..
Wchodziliśmy do kościoła — chociaż z próżnemi rękami i bez gościńca — dodała, będziesz mi wmość miłym gościem, proszę mnie nawiedzić.
Takeśmy się rozstali. Musiałem za tem powróciwszy do gospody pomyśleć o tem co jéj zaniosę. Nie miałem w czem wybierać. Oprócz tego co dla matki i siostry przeznaczone było, miałem tylko piękną zasłonkę szytą złotem, jakich się tam w obozie siła znajdowała — musiałem ją, w sepecik turecki wysadzony mosiądzem misternie zamknąwszy, zanieść jejmości.
Chciałem mało co pozdrowiwszy ją tylko i podarek złożywszy, ujść precz, ale Syrena ta swoim głosikiem srebrnym jak mię zaczęła wabić, a wesoło zabawiać i uśmiechać się i w oczy nieustannie patrzeć — zupełniem znowu osłabł i do dawnéj passyi powrócił.
Trzymała mnie do późna u siebie, ale szczęściem nowy jakiś jéj amant nadszedł, który mnie z posterunku niebezpiecznego zluzował.
Boże uchowaj dać się raz niewieście ująć za serce! Wiedziałem że ona sobie z mojéj miłości igraszkę czyni — że nic potem była, bo Szaniawski różnych historyi nowych dosyć mi nakładał w ucho — niepomogło nic — oszołomiła mnie znowu — żem wyszedł jak pijany zgoła..
Ale żem już do podróży wszystko rozporządził, wymogłem to na sobie iż nazajutrz, mimo pokusy wielkiéj wyjechałem szczęśliwie do domu.
Dopiero w podróży gdy mnie zdrowsze ogarniało powietrze, a od wsi naszéj wionęły wspomnienia — trochę ostygłem i przyszedłem do zmysłów.
Pani matce, gdybym był chciał dać o sobie znać naprzód nie mogłem, ani się mnie mogła spodziewać.
W drodze się tak dziwnie złożyło że po grudzie śpiesząc i w nocy zarywając, ledwie na samą wigilję rano w Łucku stanąłem. Tu już taka mnie ogarnęła niecierpliwość wielka iż ludzi i konie popodbijane zostawiwszy, do mojego wozu żydowskie nająłem i nie spoczywając prawie, wyruszyłem do domu.
Nie było jeszcze owéj gwiazdy na niebie która u nas znakiem jest podawania wieczerzy w ten dzień, gdy wóz mój przed ganek się zatoczył, a jam z niego wyskoczywszy, wszedł jak szalony prosto pani matce pod nogi...
Znalazłem tu, jakom przeczuwał, nie tylko siostrę z mężem, ale nawet brata Michała...
A! niewysławionéj że to radości była chwila, gdym ich głosy usłyszał, gdym macierzyński uścisk uczuł — i znalazł się w tem gnieździe, w którym by człek choć mu złote pałace stawiono — nigdy nie rad mieniać na nie.
Matka właśnie opłatki trzymała w ręku... i rozpłakawszy się z pierwszym mną się pocałowała...
Mówili o mnie właśnie gdym nadjechał, sądząc z tego co słyszeli, żem z królem jeszcze albo w Lubowli lub zaledwie na drodze do Krakowa.
Oprócz rodziny, starszego brata, szwagra mojego znalazłem u nas w gościnie... Siedliśmy zaraz do stołu — a jak mi tu wszystko smakowało — jeden Bóg wie. Zdało mi się żem z temi potrawami szczęśliwe lata młodości na nowo spożywał.
Posypały się pytania — słowo w słowo tu znalazłem co w Krakowie pełno fałszów i baśni o nas — a prawdy mało. Pisane gazetki — które tu z rąk do rąk przechodziły, zawierały ekscerpta z listów królewskich do niepoznania poprzekręcane — a razem inne wiadomości z różnych źródeł, które się z sobą sprzeczały.
Musiałem im opowiadać o panu, widząc że i tu go sobie inaczéj cale wystawiano niż był. Nikt w nim owego bohatera chrześcijańskiego nie widział — jakim on nam się ukazywał od wstąpienia na ziemię, którą miał oswobodzić — od mszy téj do któréj służył w dzień zwycięztwa na Kalenbergu.
Brata Michała znowum znalazł zmienionym i postarzałym — ale równie jak pierwszym razem w stanie swym szczęśliwym i nie pragnącym nic nadto co osiągnął. Powagi wielkiéj nabrał, a pobożnością nas budował.
Z tych wigilij godów — które mi Pan Bóg dał przeżyć na świecie i pożywać z rodziną, niewiem czy która nad tę uroczystszą mi się wydawała.
Gdyśmy wstali od stołu — poszedłem moje sakwy podróżne rozwiązać, aby gościniec dobyć. Dla matki miałem bardzo piękny różaniec z drogich kamieni w złoto oprawnych, bo to wiedzieć potrzeba iż turcy się też modlą na paciorkach i siedząc je ciągle w rękach przebierają. — Trzeba tylko było aby ten pogański różaniec O. Michał poświęcił.
Szwagrowi nóż pięknie oprawny przywiozłem — ale że się ostrza żelaznego nie godzi ofiarować — dla jakiegoś przesądu — grosz mi musiał za niego zapłacić. Najgorsza była sprawa z bratem szwagra — któregom się zastać niespodziewał i musiałem go kontentować jednym pistoletem bez pary, który wprawdzie bardzo był pięknie kością słoniową i turkusikami oprawny — ale mu odpowiedniego do olstry brakło. Przyjął go sercem wdzięcznem. Siostrze się dostała spinka najkosztowniejsza ze szmaragdem.




Do tego terminu te moje notatki doprowadziwszy, gdy mi je daléj przychodzi ciągnąć, serce się ściska.
Na własny mój los, chociażby on mógł był się złożyć inaczéj a lepiéj, narzekać nie będę, — ale nad ukochanego pana mojego ciężkiemi żywota kolejami komentować by przystało i niemal przeznaczeniu wyrzuty czynić — gdyby wszystko nie przychodziło z ręki i sądu Bożego. Bohater i mąż który tyle się chrześcijaństwu zasłużył — cierpiał tak wiele — nietylko że we własnéj ojczyźnie był zapartym, znieważonym — prześladowanym — ale umierając pociechy téj niemiał, aby potomstwu lepsze widoki przyszłości zostawić.
Od téj daty niemal wiedeńskiéj wyprawy i powrotu z niéj — rozpoczynają się niesnaski, spiski nowe, zabiegi dworów cudzoziemskich i knowania najlepszych przyjaciół Sobieskiego, przeciwko niemu, przeciw wszystkiemu cokolwiek zamierzał bój i walka.
Wszystkiemu zaś temu pobudką jedyną, podporą i podnietą — królowa, która za żywota już zapierała się tego swojego dobroczyńcy, gotowa była go porzucić, własne dziecko pierworodnego Jakuba prześladowała, wszystkie plany i myśli męża krzyżując, a nienawiść ściągając na niego.
Spisać wszystko to co na nieszczęśliwym panu przez te lata — aż do zgonu brzemieniem ciężyło, — siły niemal i rezygnacyi braknie.
Europa cała czcią go wielką wynagradzała, imie sławiła, nieprzyjaciele poganie korzyli się przed nim i drżeli na wspomnienie Jana, a we własnym domu, ci których on wyniósł, obdarzył, obsypał spiskowali — przeciwko niemu.
Krok w krok iść za tem co się od owego roku 1684 aż do zgonu króla działo, nad siłę moją, a i pióro by nie podołało. Sądzę że jeden tylko Biskup Załuski — który świadomość miał wszystkich czynów i pobudek, przed którym się król zwierzał z tego co myślał i czynił — mógł by był z tych smutnych dziejów zdać sprawę, a i ten nawet wielu rzeczy się tylko domniemywać musiał — bo król przez srom i litość nad rodziną — pokrywał często co go bolało.
Lekko dziś nieraz ludzie męczennikami się zowią i przyznają sobie to wielkie imie, które nosić godzien jest tylko ten co cierpiąc się nie skarżył — Bogu ból swój ofiarował i na rusztowaniu się uśmiechał. Otóż takim prawym męczennikiem z pogodą na czole był ten pan nasz przez wszystkie lata aż do końca. Nie skarżył się nigdy.
Raz tylko do ostateczności przywiedziony koronę chciał złożyć — bo już mu sił do dźwigania brakło — i dopiero naówczas postrzeżono co on znaczył i wiele ważył.
Francuzkie intrygi, Cesarskie zabiegi przy niewdzięczności oburzającéj — matki przeciw własnemu dziecku podstępne knowania — niepokój wewnętrzny aż do wojny domowéj posunięty — wszystko to spadło na niego a wszystkiemu winna była królowa. Ciężar jej grzechów on musiał na sobie dźwigać.
Nie patrzyłem na to gdy król naostatek się z żoną połączywszy, do Krakowa ściągnął na samą tę wigilję godów, bo ja też matce mojéj do nóg upadłem. Witano go tam pod bramami tryumfalnemi z radością wielką — powracał bohaterem nie już naszym — ale całego chrześcijaństwa — a na imie polskie blask jego imienia spadał. Dawna sława rycerska, któréj pozbyliśmy za Jana Kaźmierza i Michała, wracała nam.
Nawet we Francij, — w pierwszéj chwili wszystko brzmiało uwielbieniem bohatera, budząc tem większą ku niemu niechęć Ludwika XIV.
Przyznawano wielką zasługę Papieżowi, który do wojny zagrzewał, posiłkował pieniędzmi — lecz sam Innocenty XI, posyłając Sobieskiemu miecz poświęcony — przyczem się złota Róża dostała królowéj — okazywał komu przypisywał pogrom, który złamał potęgę pogan i tamę dalszemu ich posuwaniu się i zdobyczom położył.
Za pozwoleniem króla, o które mi się Szaniawski przez p. Matczyńskiego postarał, przedłużyłem pobyt mój na wsi, z wielkiem matki ukontentowaniem, która by mnie była chętnie zatrzymała przy sobie, nalegając na to ażebym się żenił. Lecz wcale gustu do stanu tego nie miałem.
Przez cały ten czas przeciągniętego pobytu w Połonce, albom się z gospodarstwem obeznawał, lub końmi zajmował, które lubiłem bardzo, albom po sąsiadach jeździł, którzy mnie serdecznie zapraszali i ugaszczali, tak że często na jeden dzień wyjechawszy, — całą niedzielę wyrwać się nie mogłem. Matka już późniéj nauczyła się, wspomagając mnie, — posyłać od siebie z żądaniem pilnem powrotu do domu i to mnie wyzwalało.
Czas ten mile spędziwszy między swojemi — odetchnąwszy, pokrzepiony, dopiero w lecie roku tego — gdy mi Szaniawski doniósł że król sam miał wyruszyć ku Kamieńcowi — zerwałem się z téj kopni, spiesząc — do pana, aby mu służyć znowu.
Znalazłem Jana otoczonego świetnym dworem posłów, książąt, kawalerów różnych racyi, którzy się wpraszali aby pod nim mogli uczyć się rycerskiego rzemiosła. Nie potrafię tego opisać co to była za świetność, przepych i życie w Jaworowie, pod któremi na czas kryły się potajemne knowania Cesarskich przyjaciół i króla francuzkiego agentów. Zatruło mi to życie, żem zaraz w początku namacał przewagę królowéj we wszystkiem, która już nietylko polityką się zajmowała — ale na wojnę pretendowała towarzyszyć Panu i zdobywaniu zamków asystować, aby też na osobę swą zwrócić świata chrześcijańskiego oczy. Przyczem i Aleksandra miała na względzie — aby dzieciak był wspominany zarazem — gdy o Jakubie umyślnie unikano wzmianki.
Już tedy od téj chwili poczęła się rodzić waśń pomiędzy braćmi, antagonizm — niechęć, która potem rodzinę pozbawiła spadku zasługi ojcowskiéj.
Wyprawa nasza tym razem, z muzyką, z namiotami, kredensami, dworem licznym, całym szeregiem karet i kolebek raczéj spacerem i przejażdżką niż wojennem wystąpieniem nazwać się mogła. Dopiero tam gdzie się poczęło niebezpieczeństwo — cofnęła się królowa — ojciec jéj i cały ten niepotrzebny nam ciężar ciekawych próżniaków.
Często — gdy królowi na zwiady i po język ludzi brakło, ręce wszystkie zajęte były ustawianiem namiotów dla dworu, markiza, grafów, ambasadorów i nakrywaniem stołów, które musiały tak wyglądać po królewsku jakby w ogrodzie Jaworowskim.
Naprzeciwko Kamieńca silnie się okopawszy i nieprzyjacielowi dokuczywszy, ale nie mogąc go do poddania się przymusić, król pociągnął nad Dniestr pragnąc spotkania i bitwy — ale Hetman się sprzeciwił; i powróciliśmy do Żółkwi pod jarzmo ukochanéj Marysieńki.
Król jako mógł ukrywał nieukontentowanie swe, ale za to jéjmość otoczona szczególniéj świetnym dworem francuzów, którzy jéj nadskakiwali — tryumfowała:
Wśród téj sławy jaką zdobył, niebyło nieszczęśliwszego człowieka nad niego — gdyż jéjmość władzę swą nad nim despotycznie wywierała... Ustępował dla spokoju — a każde takie ustępstwo moc Marji Kazimiry powiększało...
Zastęp zazdrosnych i niechętnych powiększał się codzień, — a w szeregach ich i Sapiehowie i Jabłonowski się znajdował. Głośno powstawać na to zaczęto że król wszystko poświęcał nadziei ufundowania dynastyi i tronu dziedzicznego z pomocą Austrji... Francuzi tem zrażali do króla... Zarzucano mu, że Kamieńca nie odzyskał dotąd, w ostatku że sobie przyznawał wszystko, gdy Hetmanowie i wojsko krew przelewało nadaremnie...
Na następny Sejm, który się burzliwym zapowiadał — i ja też towarzyszyłem królowi do Warszawy, po to tylko abym się gryzł, zżymał i na zuchwałych nadaremnie narzekał...
Patrząc na to co się działo w Warszawie, na zuchwalstwo Paców, na niewdzięczność Sapiehów, na niepokój, który niedawał tchnąć królowi — można się było zarzec Elekcji Piasta na zawsze. Ci co przeżyli dwa panowania Michała i Jana, słusznie ekskluzji się domagać na przyszłość postanawiali. Wszyscy ci panowie senatorowie sądzili się królowi równemi, poszanować go nie chcieli, a niczem ich przejednać nie było można...
Widząc to iż mu jego sławy i laurów zazdroszczono, król dobrowolnie ustąpił dowództwa Jabłonowskiemu — pozostając przy swych ogrodach i książkach — ale Hetmanowi się nie powiodło, ludzi nie mógł ściągnąć, do Kamieńca nie przystąpił nawet i impreza spełzła na niczem.
Oczewista rzecz, że choć król stał na uboczu i czynnym nie był, Jabłonowski jemu przypisywał to, iż się bezsilnym okazał.
Gniewy tedy i zniechęcenie wzajemne.
Królowa tymczasem z francuzami rozpoczęła układy i króla z sobą ciągnęła. Bethune, ona, Wielopolski, którego do Paryża posłano, pracowali nad przejednaniem z Francją. Popłoch padł na niewdzięcznych rakuszan, którzy w niczem Sobieskiemu słowa dotrzymać nie chcieli.
Tego to czasu zjawił się przypadkiem, jakoby w przejeździe do Moskwy, O. Vota zakonu Jezusowego, który sobie króla serce, zaufanie i miłość pozyskał... Rozpoczęło się to od owych rozmów wieczornych, które król lubił i tak ich potrzebował że do nich w niedostatku innych, nawet swego Janasza, Arona i lada kogo przypuszczał. O. Vota, trzeba mu to przyznać, jakby stworzonym był dla króla. Uczony czyli przynajmniéj obeznany ze wszystkiem, encyldopedyją był chodzącą. Być może, jakem słyszał twierdzących, że głęboko żadnego przedmiotu nie badał, ale nie było kwestji, któraby go nieprzygotowanym znalazła. Bawił więc i zajmował króla, bo mu na każde pytanie mógł dać odpowiedź, a przytem oszczędzał go, podnosił rozum i naukę, przypochlebić się umiał.
Od pierwszego wystąpienia O. Voty na dworze można było przewidzieć i przepowiedzieć, że on tu stanie się niezbędnym...
Nieraz podedrzwiamiśmy się przysłuchiwali tym rozmowom wieczornym, które się czasem i do północy przeciągały. O. Votę było podziwiać w istocie; z taką łatwością i pewnością na wszelkie pytanie umiał znaleść odpowiedź, tak grzecznie, łagodnie, rozumnie dotykał każdego przedmiotu.
Przytem niezmordowany był, a gdy zamieszkał na dłużéj, zblizka się przypatrując jego sposobowi życia, musieliśmy i my go podziwiać.
Nie miał żadnéj słabostki, ani jadło, ani napój, ani błyskotka go żadna nie nęciła, a w towarzystwie najdostojniejszych osób obracał się z taką swobodą, jakby był między swojemi. Jako kapłan, pobożny a nie świętoszek, tolerujący wiele, a nie wychodzący z granic — słowem jednym był w istocie stworzonym aby się stać ulubieńcem i powiernikiem znużonego i utrapionego pana, jakim król był naówczas, gdy się on zjawił.
Wpływu i przewagi jakie późniéj pozyskał, nie chwaląc się niemi — nie zdobył odrazu, ale od pierwszego spotkania się zjednał sobie aplauz nietylko pański, ale niemal wszystkich u dworu. Umiał się bowiem tak obchodzić z każdym iż go za serce chwytał. Szczerym był, czy tylko tak wielki kunszt posiadał ujmowania sobie, Bóg wie jeden — lecz czarodziejem go nazwać było można.
Przy tem wszystkiem zazdrości nawet nie obudzał, bo nikt się z nim na równi postawić nie mógł.
Gdy się późniéj okazało, że pan nasz raz wraz go potrzebował, rady zasięgał, objaśnienia od niego żądał — a O. Vota już go nie odstępował, bywało iż w antykamerze lub w gabinecie, nierozbierając się legał na ławie albo na sofie i chustką sobie twarz przykrywszy drzemał tak, aby być na każde zawołanie.
Żelazna była albo raczéj gibka jak stal natura, któréj nic zmódz nie mogło.
Rozumie się że, jak tylko postrzeżono co się święci, każdy sobie usiłował O. Votę pozyskać, ale i tego się domyśleć było łatwo, że Cesarzowi i rakuzkiemu dworowi całkiem był oddany, tak że niektórzy posądzali, iż go tu umyślnie wybranego przysłano, aby czujnie stał na straży interesów cesarskich.
Rzecz oczywista że królowa, która o wszystkich co mogli na męża wywierać wpływ, była zazdrosną — lubić go nie mogła i chętnieby się pozbyła — lecz Vota i ją sobie ująć potrafił, jak się zdaje, obietnicami że dynastyczne jéj żądania z pomocą Cesarza tylko mogą się spełnić.
Króla zaś wodza chrześciańskiego sławą go ujmując, stawiać na czele przyszłéj ligi przeciwko turkom, która ich z Europy wygnać miała, było najpewniejszym sposobem — zjednać sobie. Francuzi nic nie mieli czemby te łudzące pokusy równoważyć mogli.
Takeśmy doszli do 1686 roku — w którym króla ociężałego, znużonego, jeszcze raz w pole osobą swą ciągnąć na czele wojsk zmuszono.
Niżeli to nastąpiło, zabawiał się pan nasz łowami, nad które może wspanialszych i kosztowniejszych niemiał żaden z panujących.
Służyli mu do tego jeńcy tureccy pobrani na wojnach, z których wybierano co najzdolniejszych i najzręczniejszych, i było ich dwie kompanje janczarów, zupełnie na wzór tureckich odzianych i uzbrojonych. Dowódzcy polscy komenderowali niemi po turecku, bo i sam król i wielu naszych dobrze tym językiem posługiwać się umiało. Dobór janczarów był taki, iż na nich rachować mógł król jak na najwierniejsze sługi, ale też im się dobrze działo... Gdy z wojskiem szli janczarowie nasi, obowiązkiem ich było przy taborze iść, namioty rozbijać, zwijać i za stanowniczemi przygotowywać każdą naszą stację — aby król przybywając znajdował wszystko w porządku.
Czasu pokoju janczarowie ci do łowów używani byli. W wigilję ich wyprawiano z sieciami na wozach i ze psy, — a każdy z janczarów uzbrojony był w siekierę i strzelbę. Łowczy im wskazywał knieję którą zająć mieli — a tę natychmiast do koła sieciami opasywano, pozostawując jedno wyjście, naprzeciw niego zaś stawali psiarze z ogary i psami.
Za przybyciem swem król mieścił się u tych wrót, towarzysze jego rozstawiali się w półkole na wyznaczonych stanowiskach, niewiele osób przy nim pozostawując... Puszczano potem psy, które zwierza naganiały. Od sieci odpędzali go janczarowie krzykiem i biciem w drzewa... Na każdego zwierza psy były wyznaczone osobne. Król nietylko ten rodzaj łowów, ale i już zarzucony z ptakami, białozorami, sokoły, bardzo lubił i nie wzdragał się ani niedźwiedzi, ani dzików, które często oszczepami i nożami musiano dobijać, gdy zbyt nam psów nakaleczyły.
Po sejmie się zaraz rozpoczęły przygotowania do wyprawy, szczególniéj na Litwie — którą sprowadzić było potrzeba z oddalonych leży zimowych. Tymczasem się król zabawiał w Wilanowie, około którego takie miał staranie i tak sobie z téj rezydencij wiele obiecywał, że i Żółkiew i Jaworów zaniedbane nieco zostały, drzewa, krzewy, kwiaty najrzadsze zwożono teraz do Wilanowa, a król sam własnoręcznie rad sadził szczepił i zasiewał.
Ale już w końcu Maja, potrzeba było zaniechać ogrodnictwa i do obozu się udać, w którym król sam wszystkie pułki oglądał z wielką pociechą, gdyż chorągwie były okryte, a rycerstwo bardzo piękne. Działa też i artylerja nigdy nie były tak liczne i dobrze uposażone, dzięki Kątskiemu i francuzom przy nim będącym. Zaswatał się nam też na tę wyprawę ochotnik markiz de Courtanvaut z bardzo wykwintnym dworem, który tu na niego czekał, bo wprzódy brat jego w Polsce przebywał.
Trzech oficerów francuzkich mu towarzyszyło, o których dla tego wzmiankuję że jeden z nich Danville, wdowie Boncourowéj wpadł w oko i ona mu wzajemnie — co mnie od zalecania się oswobodziło — bom nigdy z nikim w zawody się nie puszczał na tem polu.
Znajdą się którzy lepiéj odemnie tę wyprawę opiszą, ja powiem tylko żeśmy ciągnęli nad Dniestr i ku Bukowinie. Wojsko rzekę przebywało pod Żórawnem i Haliczem; poczem weszliśmy Pokuciem ku Bukowinie.
Nieprzyjaciel się nie okazywał aż do granicy Mołdawskiéj i przebycia tych lasów, które się w historyi naszéj takiemi pogromami zapisały. Gdyśmy w pola nareście się wydobyli, zastaliśmy pustynię przed sobą a miasta po drodze noszące ślady wojny i okrutnéj ruiny. Na polach zajałowiałych zboże padaliczne gdzieniegdzie dziko porastało. Oprócz Jass, żywéj duszy nigdzieśmy w pochodzie nie spotkali.
Król po opuszczonych zamkach, małe pozostawiał załogi, na rzekach mosty kazał budować, w przewidywaniu odwrotu. Na drzewie nie zbywało i łatwo przychodziło je klecić z kłód obalonych. Rzeki też nie były na teraz do przebycia trudne, bo z nich, dla długiéj nie do uwierzenia posuchy, zostały tylko suche po większéj części łożyska. Powiadano że od lat trzech kropla deszczu tu nie spadła — wszystko też na popiół było wysuszone, a pomimo to rosami żywione trawy — szczególniéj na nizinach w pas człowiekowi sięgały.
Tylko uchowaj Boże ognia paliły się jak hubka, bo spodem poschłych badylów leżało grubo.
Jeszcześmy z Bukowiny nie wyszli, gdy do króla przybył z oświadczeniem gotowości poddania się Hospodara, powinowaty jego, zapraszając do Jass, aby zapobiedz zbieganiu się mieszkańców. Jednakże wielkim jego obietnicom wierności i poddaństwa wiary nie bardzo dawano, po tylokrotnych zdradach. Na dni trzy od Jass, posłano przodem osiem tysięcy ludzi aby je zajęły, ale Hospodara — który się tak serdecznie oświadczał — ani rodziny jego już nie zastaliśmy. Wszystko to pierzchnęło, skarby swe zabierając z sobą.
Położenie Jass bardzo piękne, miasto zbudowane porządnie, cerkwie jak zamki obronne, ogrody — winnice do koła, — wszystkim po przebyciu lasów i pustkowi rajem się wydały.
Zamek pryncypalny na wzgórzu, mury bardzo stare i nieforemne ale bardzo mocne. Znaleźliśmy w nim sale i komnaty mozaikami i złoceniami przyozdobione bogato, jakich się nigdy tu spodziewać nie było można.
Lud też dorodny, silny, piękny, mężczyźni rycersko wyglądający, mowa do włoskiéj podobna. Wojsku naszemu król jaknajsurowsze wydał rozkazy aby nikomu najmniejszéj krzywdy czynić się nie ważono, tak samo jak wprzód w Węgrzech, dbając o to ażeby spokojni ludzie — pracowici nie cierpieli niewinnie z powodu wojny. Serce jego zawsze o tem pamiętało.
Myśmy z obozem królewskim o mil sześć od Jass się rozłożyli i król to poselstwo mieszkańców z duchowieństwem i biskupem przyjmował.
Nie chciał król bliżéj podchodzić, aby wojsko mieszkańcom mimowoli ciężarem się nie stało, bo utrzymać ciurów szczególniéj zawsze trudno. Na prośby jednak Biskupa i starszyzny, którzy do stolicy zapukali bardzo uprzejmie, nie więcéj jak w kilkaset koni pojechał.
Życzyli sobie aby im dał znać gdy przybyć ma — aby go przyjęli uroczyście, ale król tego nie chciał i ruszyliśmy niespodzianie, a Prut przebywszy u ujścia do Bachlui, pięknemi łąkami dostaliśmy się do Jass na zamek wprost.
W mieście ledwie się spostrzegli że przybywamy, biskup, duchowieństwo, mnichów moc zebrała się na powitanie, — król bardzo łaskawie z niemi rozmawiał i obiad zjadłszy siadł na koń objeżdżając cerkwie, miasto, rynki. Położenie mu się bardzo podobało, bo w istocie piękne jest i wesołe. Ogrody i winnice do koła.
Po powrocie do obozu wysłał król dla załogi półtora tysiąca piechoty i osiemset koni, a resztę cofnął nazad.
Zamiarem było Sobieskiego Wołoszczyznę zająć całą, postępując aż do Dunaju, i osadzając załogi po opuszczonych zamkach i miastach, — a bodaj i zimę tu z wojskiem przepędzić.
Król przez swoich tatarów i turków, których miał przy sobie, a ci się do niego jak do ojca przywiązywali, miał zawsze najlepsze wiadomości z Konstantynopola i teraz wiedział że turcy naprzeciw niego gotowali się we czterdzieści tysięcy więcéj wysłać nie mogąc bo zewsząd byli oskoczeni. Do nich mieli się przyłączyć Tatarowie Pogajscy i z Budziaku. Spodziewał się król jedną bitwą szczęśliwą rzucić popłoch na ordy i przepędzić je precz z Bessarabij i sąsiednich krajów.
Pochód nasz się przeciągnął z tego powodu że krom Prutu wody nie było nigdzie i dla niéj musieliśmy się ciągle trzymać po nad brzegami.
Z obozu na téj równinie Cesarskiéj, gdzie król opłakiwał zgon dziada swojego i nabożeństwo za jego duszę odprawiać kazał, wojsko szło daléj do Falesi, mało nie dwie niedziele jakom powiedział, dla wody. Zapewniano króla że zamek znajdzie opuszczony jako inne — ale nie w gorszym stanie od nich — tymczasem na miejscu się okazało, że tylko gruzy z niego obalone na kupy pozostały. Ani jednego budynku — ani jednéj ściany całéj nie znaleźliśmy, oprócz kościoła. Ale gdyby nawet i w lepszym stanie zamek się okazał na nic by się nie zdał, jak twierdzili inżynierowie — bo dokoła był opasany wzgórzami nad nim panującemi, tak że jak w kotlinę do niego było można strzelać.
Posucha — znużenie wojska, kraj pustynny, — skłoniły króla daléj już nie idąc zawrócić, odkładając na rok przyszły dokończenie. Załogi tylko po zamkach miały się wzmocnić. W Gałaczu most wystawiono i przeprawiliśmy się za Prut, gdzie paszy i lasu było poddostatkiem.
Czwartego dnia po rozpoczęciu odwrotu od Falesi, pokazali się nam po raz pierwszy tatarowie, i tu dopiero się rozpoczęła taka heca, na którą patrzeć było a dziwować się tylko, a kto tam był nigdy jéj nie zapomni. Szli naprzód tatarowie po jednéj stronie rzeki, my z drugiéj, krok w krok za nami, ale prawie nas nie śmiejąc zaczepiać, tylko hałaśliwemi krzyki i wrzaski. Potem przeprawili się na naszą stronę, trzymając zdaleka.
Między naszem kozactwem a ciurami i niemi poczęła się nieustanna szermierka. Nieupłynęło godzin kilka żebyśmy języka nie dostawali.
Zasadzano się w wąwozach po nad rzeką na Tatarów, po zaroślach, po dołach i chwytano ich ciągle.
Tatarowie żeby nam utrudnić pochód, zapalali suche trawy, które płonęły jak słoma. Wiatr niósł zwęglone badyle, popioły, czarny proch, a że żołnierz był dla okrutnego gorąca ciągle w potach, a sadze te na nas osiadały, wyglądali wszyscy jak murzyni. Króla nie było można poznać, ale śmiał się spluwając. Co było robić, królewicz Jakub — który nam towarzyszył wraz z garstką francuzów i kozakami puszczał się bardzo zuchwale na tatarów — tak że pokilkakroć był w srogiem niebezpieczeństwie, ale mężnie sobie poczynał.
Daléj już i tureckie wojsko i obozy z działami wystąpiły, ale ciągle się trzymali po drugiéj stronie rzeki, do któréj dostać się dla napojenia koni było trudno bez strzelania i krwi przelewu. W pustyni téj którąśmy przebywali krom ogórków i kawonów żadnego posiłku nie mieliśmy, ale z tych tylko biegunka i śmiertelność rosła.
Pomimo trudności pochodu i ciągłéj czujności dniem i nocą, pożarów tych, skwaru okrutnego — niebezpieczeństwa, wojsko było takim duchem ożywione iż niemal za zabawkę sobie poczytywano te harce z turkami, w których kozacy się szczególniéj odznaczali. W stepach tych ciągle ogromne mogiły odwieczne, groby jakieś spotykaliśmy, z których wierzchołka można było cokolwiek daléj okiem sięgnąć...
Ledwieśmy którą z tych mogił opatrzywszy odeszli, tatarzy za nami idący natychmiast na nią się wdrapywali.
Młodzież z tego korzystała aby im sztukę spłatać i zakopywała bomby z długim lontem tlącym się, pokryte darniną. Tatarowie się zbiegali na wierzchołek mogiły i w powietrze ich wysadzało. Tak samo zdechłe konie, na które łakomi byli nasi im faszerowali bombami — i ginęło ich tak różnemi sposobami, w zasadzkach bardzo wielu...
Król się z syna cieszył iż śmiało i ochotnie codzień dokazywał tak że niewolnika mu przyprowadzał — ale obawiając się o niego straż mu dodawać musiał, bo był kilka razy tak osaczonym iż ledwie go odbito...
Z tatarami tysiącznemi sposoby igraszki sobie krwawe czyniono, na mogiłach, na ścierwie końskiem, na starych połamanych wozach, które gratami napełniano... chciwi tak byli lada mizernéj zdobyczy, że się ciągle na to brać dawali.
Dziś mi już spamiętać trudno wszystkich tych utarczek, które dzień w dzień po sobie następowały i, co prawda, nie dawały nam spoczynku. Strat z naszéj strony nie było znacznych, ale wojsko i przodem i czuwaniem wielce było zmordowane. Parę razy turcy nam zaskoczywszy drogę z działami na zakrętach rzeki niby do boju wyzywali, ale nasze działa bardzo prędko ich zmuszały poprzestać ognia i ustępować. Nasza lekka jazda też kilkakrotnie się przedostała na tamtą stronę i wpadła po nocy na ich obozowiska, znaczną rzeź w nich sprawując i popłoch roznosząc — ale z tego wszystkiego skutku nie było żadnego ani korzyści.
Król fatygi niezmierne téj wyprawy znosił tak szczęśliwie że podziw było na niego patrzeć. We wszystkich tych niewygodach, trosce o wojsko, głodzie i skwarze, nigdym go takim nie widział jak nieraz w Żółkwi lub Jaworowie, gdy mu jejmość, siejąca niezgody, kłótliwa, gniewna życie zatruwała.
Takeśmy znowu przyciągnęli na owe pamiętne pola pod Cecorą i tu postanowiono tegoroczną wyprawę dokończyć, wzmacniając tylko załogę w Jassach piechotą, działami, kulami i prochem.
Królewicz Jakub, kilku francuzów i ja z niemi dojechaliśmy do monumentu i pyramidy wzniesionéj na pamiątkę poległego tu z synem Żółkiewskiego, gdzie dotąd zachowany napis łaciński czytaliśmy.
Wszędzie po drodze w zamkach król załogi poumieszczał, mury naprawiać i okopy sypać nowe nakazał. Można więc było pocieszać się tem że choć żadnego zręczniejszego nie odniósł zwycięztwa, przecież opustoszały kawał kraju na nowo do życia przywrócił i handlowi który tą drogą iść był zwykł dawniéj, na nowo ją otworzył i zabezpieczył...
Rozpisałem się nieco o tem na com patrzył, mogę powiedzieć z królewskiego namiotu, z którego mi się cała ta wyprawa nie tak skwapliwą wydawała jak ją późniéj z innych ust opisywaną słyszałem. Trudno dziś wszystko zapamiętać. Nie jeden raz sprzeciwiano się królowi, do odwrotu naglono, narzekano, wojsko się skarżyło, przecież strat nie mieliśmy znacznych, a król sądził że zajęciem Wołoszczyzny cel na teraz osiągnął.
Ja ze dworem naszym i panem do Żółkwi powróciłem, gdzie nieraz służba cięższą mi była niż w polu... W Żółkwi mieliśmy wypoczywać, ale nas tu już poselstwo moskiewskie oczekiwało, zjazd Senatorów i szlachty ogromny i powszednie nasze kłopoty, od których król nigdy wolnym nie był.
Trzeba na to było patrzeć a słuchać. Zabiegano o każdy wakans tak zawczasu, że jeszcze nie ostygł, albo i nie umarł ten co urząd albo Starostwo trzymał, a już dziesięciu się ze swemi zasługami dla ojczyzny, królowi naprzykrzało. Łapano go w ogrodzie, na polowaniu, w stajni, wkradano się do antykamery, przekupywano ludzi, zyskiwano O. Votę, Junosza, Betsala, Arona, Wardeńskiego. Król w końcu znużony ulegał.
Ledwie słowo dał, gdy królowa wpadała z zawiadomieniem że ona już komu innemu wakans przyrzekła. Więc wojna, rzucanie drzwiami, krzyki, mdłości, wymówki, symulowana choroba, króla ani na oczy.
Sobieski zaś gdy raz komu słowo dał, święte u niego było. Więc co jego proszono, on się wypraszać musiał a zaklinać aby go dla miłości Bożéj zwolniono, bo mu marnie ginąć przyjdzie.
Matczyński, O. Vota, albo kto z bliższych musiał w sukurs przychodzić, aby inaczéj uspokoić petenta a króla wyswobodzić z męczarni.
Trafiało się to nie raz w miesiące, ale niemal każdego dnia. Królowa od wakansów brała jawnie pieniądze, czasem je i dla króla warowała.
Całą pociechą było staremu, gdy wieczorem, dzień ciężki przebolawszy, na rozmowę około siebie zgromadził duchownych i światłych ludzi, najczęściéj cudzoziemców. Tu rozprawiając o nieśmiertelności duszy, o końcu człowieka, o religji, obyczajach, o nowych wynalazkach, których był nadzwyczaj ciekawym i chciwym — zapomniał co przecierpiał, aby nazajutrz znowu pod toż samo jarzmo powrócić.
Chociaż ciągle mając go na oczach, nam domownikom mniéj się może dawało czuć powolne starzenie się i ociężałość — wszelako i my nawet widzieliśmy go coraz częściéj cierpiącym.
Troska o rodzinę, niesnaski z żoną, polityczne zabiegi, które nieustannie go otaczały w ostatku gotująca się walka między synami, którą królowa podsycała swą niechęcią dla Jakuba a pieszczotami Aleksandra i Konstantego — nawet tak świętéj cierpliwości człowieka w końcu złamać musiały, tracił wiarę w ludzi i ochotę do życia, czuł że swéj woli nie mogąc mieć teraz, po zgonie spełnienia jéj spodziewać się nie może...
Bolał więc i drętwiał tak w oczach naszych powoli.
Bywało też żem sypiając z Morawcem obok niego, pierwszego przechodzącego widział gdy się obudził. Nogi mu już często brzęknąć poczynały, owa blizna jeszcze pod Beresteczkiem otrzymanéj rany przypominała się, gdziekolwiek dawniéj stłuczenia miał na ciele teraz się odzywały łamaniem w kościach. Naprzód więc z francuzem sługą razem i felczerem musiał mieć do czynienia. Potem dopiero z odzieżą myśmy przystępowali. Naówczas często rozmowami nas zabawiał i wypytywał. Pomnę raz w Żółkwi, sam byłem przy nim, bo Morawca do ogrodu posłał po owoce.
— Cóż ty, stary — zapytał mnie śmiejąc się — nie myślisz się żenić! a jużby ci czas.
— Ochoty nie mam, rzekłem.
— O! o! tak rozumny jesteś? odparł, a też Boncourowa?
— Właśnie mi ta do małżeństwa dysgust taki sprawia — mówiłem śmiało. Piękność jéj po dziś dzień mnie czaruje, ale co potem, kiedy serca niema — a płocha nad wyraz..
— Ale nie wszystkie się w nią wdały — rzekł król mógłbyś sobie znaleść inną.
— N. panie, odezwałem się śmiało — do innéj serca niemam, a ta którą wybrałem serca nie warta. Nie pozostaje mi więc ino.
— Cóż! chcesz kapucynem zostać? — rozśmiał się. Wiesz że dla tych moich najulubieńszych dzieci Św. Franciszka budują klasztor w Warszawie. Chcesz tam być pierwszym brodatym mnichem polskim?... hę?
— N. Panie — na zakonnika ja się też nie czuję powołanym. Brata już mam u OO. Jezuitów...
— Wiem.
— Dosyć będzie jednego — dodałem...
— Wielki rozum masz — rzekł po namyśle Sobieski, ale przecież końca nie widzę. Starym kawalerem zostać nie dobra rzecz. Wprawdzie Polanowscy przez to nie wygasną, bo was dosyć jest, ale co na starość sam robić będziesz?
— Bóg wie, czy ja jéj dożyję — N. Panie — odrzekłem.
Na tem się skończyło, ale król mnie zawsze potem rozumnym zwał i tłumaczył to wszystkiem tem żem kochając się w płochéj kobiecie, namiętności nie uległ.
— Niewola namiętność — powtarzał — a kto się jéj raz da obuzdać, już go nie puści aż do zgonu.
Mówił to sam o sobie... chociaż, mnie się zdawało że wielka ta miłość dla wszystkich śliczności Marysieńki bardzo już była osłabła — królowa hoża, była jeszcze ale po pięćdziesięciu leciech, przy największem staraniu o zachowanie świeżości i piękności, kosmetykach, smarowaniach, bielidłach i barwiczkach... młodości przywrócić nie było sposobu...
Królowi na Rusi było jakoś najlepiéj i najswobodniéj, czuł się tu w domu, i rad przesiadywał, ale i to go tu trzymało, że z Kamieńca oczów nie spuszczał. Nic już więcéj nie pragnął nad to aby go mógł odzyskać.
Królowa zaś, choć nie z przywiązania ale z interesu rada go była do Warszawy i Wilanowa wyprawić, zapobiegając temu żeby się już na nowe wyprawy nie puszczał. Obawiała się bowiem zgonu jego, wiedząc jakie on mógł i musiał sprowadzić zamięszanie.
Szło jéj o to aby Jakuba jako narodzonego za Marszałkowstwa Sobieskiego od tronu wyłączyć, a Aleksandra w miejsce jego postawić, który był synem królewskim, o czem król słuchać nie chciał. Kochał on wszystkie swe dzieci równo, ale dla Jakuba miał najwięcéj słabości, bo go widział pokrzywdzonym...
Królowa się nie kryła z tem, że go nie cierpiała, a i on też w końcu ostykł dla matki, z Aleksandrem prawie się nie spotykał, tylko gdy musieli oba się stawić na pokojach.
Myśmy wypocząwszy tego roku w Żółkwi, pojechali do Lwowa, gdzie przez kilka tygodni król wypoczywał, ciągle tłumem szlachty i panów otoczony.
Następnego roku, król już sam nie wychodził w pole, wyprawił królewicza Jakuba z Jabłonowskim i Sapiehą, — ale nic nie sprawili, tyle tylko, że turków zaalarmowali. Sejm króla znowu struł, i zszedł na niczem, dzięki francuzkim zabiegom.
Litwa z Polską w czasie tym niemal do wojny przychodziła — tak że dnia nie mieliśmy spokojnego, — królowa, hetman i cała partja francuzka żgała przeciwko nieszczęśliwemu panu, tak że myśmy musieli strzedz aby niepoczciwych paskwilów i wizerunków, w których był na pośmiewisko wystawionym, nie znajdował na wrotach i drzwiach przybitych...
Malowano go bezecnie z ojcem Vota i Jezuitami odprawującym procesją sromotną — a znajdowali się słudzy co po pokojach rzucali te szkarady... Serce boli pisać o tem, a pióro się wzdraga.
Nie jeden raz ale niezliczoną ilość razów znajdowałem go i słuchałem lamentującego przed biskupem Załuskim nad przyszłością Polski.
Mógł sobie wprzódy król pochlebiać, że Jakubowi tron zapewni — ale też we własnéj matce znajdował nieprzyjaciela, a dwór rakuzki też na monarchją dziedziczną w Polsce dozwolić nie chciał...
O sejmach pisać nie chcę i nie mogę, znajdą się ich diarjusze mniéj więcéj wierne, na srom nasz i pohańbienie. Przeciwko intrygom królowéj, rzucającéj się namiętnie na jedną lub drugą stronę, przeciwko fakcjom panów, współzawodnictwom prywaty... bohaterstwo Jana, ani wielki umysł jego, ani serce szlachetne nic nie mogło...
Pod koniec panowania wielki ów gmach staréj rzeczpospolitéj, która się zwycięztwami orężem Jana podniosła i uratować mogła — zaczął grozić ruiną. Prawda, że wpływy obcych mocarstw się do niéj wielce przyczyniły, że na téj naszéj krwawéj szachownicy rakuski dwór i francuzki walczyły z sobą o lepszą, ale bez naszego rozprzężenia, nieładu i prywaty nigdy by do téj ostateczności nie doszło.
Mnie tylko miłość dla króla trzymała przy nim, bo mi tu wszystko srodze zbrzydło.
Wcisnąwszy się do izby sejmowéj nieraz człek niewiedział, czy płakać, czy siekać i rąbać zuchwałych warchołów. W oczy nieszczęśliwemu panu rzucano przezwiska tyrana, despoty, ciemiężyciela, dążącego do zagłady swobód... Wołano aby przestał rządzić, a gdy on sam już gotów był złożyć koronę, niedopuszczano...
Pamiętam tę poruszającą scenę, gdy wytrwawszy obelżywości — nawoływanie, szyderstwa, wstał prawie ze łzami w oczach i przemówił ze łkaniem w głosie.
— Bóg mi poszczęścił w bitwach, mówił — ale ojczyzny ocalić nie zdołam... Pozostaje mi zdać zbawienie jéj nie na los, bom chrześcianin i wierzę w opatrzność Bożą — ale na to co Bóg przeznaczył. Nie wierzę w wieszczby żadne, w wyrocznie i sny prorocze. Wiara mnie uczy, że wyroki Bozkie spełnić się muszą. Potęga i sprawiedliwość tego, który rządzi światem, losy narodów naznacza, tam gdzie za żywota panującego wszystko wolno, gdzie ołtarz przeciw ołtarza stawią ludzie, gdzie cudzych bogów sobie szukają, tam pomsta Najwyższego niedaleka.
Panowie Senatorowie — w obliczu Boga świata, rzeczypospolitéj całéj, świadczą o mojem poszanowaniu swobód naszych, poprzysięgam zachowanie ich takiemi jakiem je miał powierzone.
Nic nie potrafi zachwiać moją wiernością dla tego świętego depozytu, nawet niewdzięczność, ten potwór natury. Gotowem do ostatka życie święcić na ołtarzu religij i rzeczpospolitéj, spodziewając się Bożego miłosierdzia, którego poświęcającym się dla narodu, nigdy łaska pana nie odmawiała...
Dopiero mowa ta poruszyła serca, kardynał Radziejowski przyszedł do tronu, protestując w imie rzeczypospolitéj, że wiary panu swemu dodawać miała... Uniosła się cała izba żałością wielką i wzruszeniem — głosowali jako jeden, ale trwało to właśnie, ile czasu zabrało wyjście z sali... Ci co się w niéj popłakali, śmieli się już wyszedłszy, bo u nas gorączki dostać zawsze równie bywało łatwo jak jéj pozbyć.
Po tym sejmie na następnym zaraz fakcje wystąpiły z taką siłą jak przedtem, królowę mając na czele. Rzecz by się zdawać mogła nie do wiary, gdyby nie była, niestety — aż do zbytku sprawdzoną i jawną. Nie odkrywała się królowa, że swem wspólnictwem w intrygach Jabłonowskiego, Opalińskiego, Lubomirskiego, Rafała Leszczyńskiego, ale król ich się mógł domyślać, albo i zawiadomionym był przez Matczyńskiego i biskupa Załuskiego...
Weszło we zwyczaj króla malować na różny sposób wykrzywiającego, — który choć podpisanym nie był po otyłości, i wąsach każdy go rozpoznał łatwo.
Dawniéj tedy w processyi idącego z O. Votą a teraz z okazij układów z hollendrami, konterfektowano go jako kupca, któremu żydzi pomagali ładować kieszenie.
Niepraktykowane to dotąd u nas zuchwalstwo, poszanowania dla majestatu nie mogło powiększyć — a że uchodziło bezkarnie poczynano sobie z królem jak z bezbronną ofiarą. Biskup Chełmiński Opaliński w oczy królowi rzucił na sądach sejmowych: Bądź sprawiedliwym lub przestań panować. — Nie uszło to wprawdzie całkiem płazem biskupowi, bo się na niego oburzono, i kasztelan Sandomirski zawołał że Polska choruje na gorączkę, a nie będzie zdrową aż jéj krwi upuszczą...
Opaliński uląkłszy się téj pogróżki zemknął. Złapano go, przyprowadzono i na klęczkach musiał króla przepraszać, który wszystko i zawsze przebaczał. Nie było przykładu ażeby na kogokolwiek nastawał, ale tą dobrocią więcéj ośmielał niż rozbrajał.
Matczyński Wojewoda Bełzki, który grozą był przejęty, krzyknął naówczas że wszystkich biskupów warto było do kupy zebrawszy, do Rzymu odprawić... Obrażony Załuski na to:
— Zapominasz, panie Wojewodo że my nim zostaliśmy biskupami, byliśmy szlachtą i zasiadamy tu takiem prawem jako i wy.
Dopiero ich król łagodnie się wdawszy pogodził. Sejm zszedł na kłótniach, bo i o dobra Radziwiłłowskie na Litwie, które konfiskować chciano dla Jakuba królewicza, zatarg był z Sapiehami. Zerwał Sejm jeden, potem drugi warchoł, bo nieprzyjaciele królewscy postanowili go niedopuścić — poszli za nim w pogoń — aż do pałacu Hetmana litewskiego, do którego się schronił napróżno. Ten w oknie lulkę kurząc na zapytanie o zbiega, szydersko im odpowiedział że pan Bóg mu straży nad tym bratem nie powierzył.
Nadeszła noc, tumult w izbie nie słychany, litwin biskupowi po omacku policzek daje, — szable dobywają, — zgroza. Brandeburgski minister z kieszeni list gubi, w którym stoi, że Sapiehowie wzięli sześćdziesiąt tysięcy aby Sejm zerwać — i nic im za to. Powracają bezkarnie do domów zostawując króla i rzeczpospolitą na lodzie.
Do wszystkich tych zgryzot przybyła sprawa Łyszczyńskiego, oskarżonego o to że w Boga nie wierzył, którego na ciężką śmierć osądzono, czego ani Ojciec Św. Innocenty XI nie pochwalił, ani król bez utrapienia i boleści nie mógł przenieść bo się zdawna w Polsce nie trafiło, aby tak okrutnie bezbożnych karano.
Drudzy zaś nawet Łyszczyńskiego niewiernym głosili.
Przywiedziony do ostatka polecił już Sobieski kanclerzowi akt abdykacji przygotować, gdy — królowa przestraszona, nie pewna przyszłości, zapobiegła aby nie przyszedł do skutku.
Ja w tych czasach naprzemiany to przy królu, to w domu przesiadywałem, gdyż matka moja najukochańsza, coraz słabszą się czuła i chociaż gospodarstwa z rąk nie puszczała, już mu nie mogła podołać sama, i zięcia na pomoc wzywała, a do mnie nakazywała abym nadaremnie przy dworze nie wisiał. Król wistocie, chociaż mi się zdawna obiecywał, nic dotąd prawie dać nie mógł, bo wszystkie do rozdania wakanse, bodaj najmniejsze zawczasu królowa przyrzekała — tak że jam zawsze przybywał po harapie.
Król naostatek, mimo francuzkich intryg Jakuba, o którego przyszłość się obawiał, zdołał ożenić po myśli z księżną Neuburgską. Bethune się wściekał, dużo pono pieniędzy wysypał, ale zapobiedz temu nie potrafił.
Wszyscyśmy to naprzód przewidywać mogli iż królowa JMość synowéj swéj pokoju nie da i życie jéj zatruje...
Tak się też stało. Jako Jakuba żona, młoda, piękna i z rodu wysokiego, podobać się nie mogła i musiała być na różne sposoby prześladowaną. Aleksander ledwie dorastający, stawał przy matce przeciwko bratu, a król? Król powoli, nie mogąc niczemu już zapobiedz, w oczach nam drętwiał i stawał się obojętnym na wszystko. Nie poruszały go już ani paskwillusze, ani konterfekty złośliwe ani głosy sejmowe, ani zamkowe waśnie, które zwykle od tego się poczynały, że ktoś ze sług królowéj zadzierał się z naszemi, a od czeladzi szła waśń do góry i kończyła się aż między królową a mężem. Jan nasz dla najukochańszéj Marysieńki w słowach był zawsze dawnym owym Celadonem i Orondatem, ale czasem się to wydawało ironją gorzką, gdy te imiona zapomniane na usta wróciły... Post tot discrimina miłość ta czysto cielesna, musiała ostygnąć... a innéj dla królowéj mieć i zachować nie było można. Jawnem było i dla króla że Marja Kazimira gotową była ślubować Jabłonowskiemu gdyby go na tron wyniesiono... że więcéj się troszczyła o skarby zachowywane częścią w Żółkwi, częścią w Warszawie i Gdańsku, niż o serce mężowskie.
Przychodziło do tego, że gdy nie domagał, przez Załuskiego, przez kogo tylko zdołała, starała się wrzekomo dla spokoju i zgody nakłonić króla aby ostatnią wolę swą spisać kazał. Przy tem spodziewała się natarczywością dla siebie naprzód, potem dla Aleksandra wyrobić znaczniejszą cześć spadku.
Ale tu się okazało, jak temu naszemu panu serce już dla niéj, a nawet dla dzieci krom Jakuba ostygło...
Nalegania więc, napomknienia, rozmaite środki jakich jejmość zażywała, aby króla skłonić do uczynienia testamentu, rozbiły się o tę jego ostygłość, odrętwienie jakieś i obojętność na wszystko.
Bywało tak że gdy Załęski biskup kijowski do niego przychodził, i zawiązywała się między niemi naówczas długa rozmowa, drzwi między sypialnią a gabinetem, w którym zawsze jeden z nas blizko progu siadywał, stały otworem. Łacno więc było słyszeć wszystko co mówili. Dziś mi to powtórzyć trudno, ale sens ogólny tych rozmów przytomnym mi jest, jakbym ich jeszcze słuchał.
Biskup oczewiście jako kapłan duchowny, wszystko tłumaczył i do woli Bożéj odnosił — król też nie inaczéj mniemał, ale wpadał zaraz w ogólne uwagi nad kondycją ludzką, nad niestałością rzeczy ludzkich nad płochością serc i przewrótnością.
Ciężko pod ostatek życia na los swój narzekał, nie zdradzając się z tem co myślał, iż wszystkiego przyczyną była królowa i namiętność jego dla niéj.
— Pan Bóg mi, jak na igraszkę, mawiał do biskupa dał wszystko czego tylko człowiek zapragnąć może, zwycięztwa nad nieprzyjacioły, sławę szeroką u ludzi, koronę na skronie, purpurę na ramiona — bogactwa... a no szczęścia nie zaznałem nigdy.
W każdéj rozkoszy robak siedział, i zatruwał ją.
Ludziom się mogłem wydawać tryumfatorem, gdym najbiedniejszym był w istocie.
Ani to moje męczeństwo się komu na co przydało, ani dzieciom, ani Marysieńce, ani rzeczpospolitéj.
Srogim nie umiałem być, boni tego w naturze nie miał, a dobrociąm sobie nikogo nie pozyskał. Z przyjaciół do ostatka mało mi kto został wiernym. Słowem wszędzie i zawsze doznawałem zawodu.
Czasami śmiejąc się do biskupa kijowskiego upewniał że najwdzięczniejsze bywały mu drzewka które sadził, dające owoce i kwiaty.
— Z nich jednych miałem pociechę — mawiał, ale co potem gdy pomyślę że te sady i ulice, którem ja starannie powysadzał w Olesku, w Żółkwi, w Jaworowie, Wilanowie, gdy ja oczy zamknę, los spotka wszystkich dzieł ludzkich. Podziczeje to, albo kto powycina — za sto lat śladu ich nic będzie...
Biskup Załuski, który króla znał, kochał go i wiedział jak z nim poczynać — bardzo zręcznie do testamentu go nakłaniał — bo widział też iż był potrzebnym, aby zapobiedz nieuchronnym zatargom między rodzeństwem, Jakubem i matką a Aleksandrem... Gdy tylko do tego przychodziło, król ostygał.
— Mój ojcze, powtarzał, jam nigdy za żywota nie potrafił woli mojéj przeprowadzić — i posłuch dla niéj wymódz lub poszanowanie, a wy sądzicie, że mnie z za grobu szanować będą?
I zaraz poczynał o czem innem.
Królowa, gdy Załuski był na rozmowie, podsłuchiwała, zżymała się, ale sama nie śmiała nalegać, bo już nie miała dawnéj władzy nad nim.
W 1691 król na wyprawę idąc, choć mu odradzano, dla ran które się odnawiały i dla tuszy a ciężkości — nie mógł się oprzeć temu aby z sobą na prośby królowéj, nie wziąć Aleksandra. Jakubowi to było solą w oku... Począł krzyczeć i narzekać iż to jest spisek przeciwko niemu, że Aleksandrowi chcą dać pierwszeństwo.
O mało nie przyszło do wielkiego zgorszenia i rozerwania uczesnego... bo Jakub manifest chciał uczynić przeciwko ojcu i bratu, a sam się z Polski wynosić.
Król się znalazł w wielkiem utrapieniu, bo go postępowanie pierworodnego oburzyło, na posponowanie Aleksandra pozwolić nie mógł, widział w tém niesprawiedliwość.
O włos że do zerwania z Jakubem nie przyszło, gdyby w porę go nie upamiętano, iż sam na zgubę idzie.
Musiał ojca na klęczkach przeprosić i obaj bracia poszli razem na wyprawę — która króla goryczą nakarmiła, bo ciągle baczyć musiał, aby się ocierając o siebie, nie wybuchnęli tą nienawiścią jaką mieli ku sobie.
Jakuba zuchwalszego trzeba było ciągle mitygować, bo chodził zwarzony i zły ciągle, gdy Aleksander natomiast serca sobie zyskiwać się starał nadzwyczajną uprzejmością dla rycerstwa, łagodnością i szczodrobliwością. Słyszałem króla mówiącego, że mu ta wojna cięższa była niż z muzułmanami.
Jakuba podszczuwano, a i on też sam gwałtowniejszego był temperamentu i na miłość ojca więcéj liczył, Aleksander zaś zwyciężywszy i ojca i nam wszystkim tak był akomodującym się, iż go choć do rany było przyłożyć.
Była to ostatnia króla wyprawa, co on sam pewnie przewidywał, chociaż nigdy nie mówił o tem. Jabłonowski i Sapieha odtąd hetmanić mieli... Obrzydł świat, ludzie i dwór królowi, a od tumultu uciekał i krył się po ogrodach — szukając samotności. Często na niego Senatorowie napróżno oczekiwali, gdy on z Łukaszem ogrodnikiem, w płóciennym kitlu siedząc na ławie, godzinami się zabawiał rozmową.
Gdym mu nieraz przybiegł dać znać, że któryś z Wojewodów lub Kasztelanów czekał — odpowiadał z przekąsem:
— Zamelduj go do królowéj Jéjmości, albo:
— Powiedz Matczyńskiemu niech go zabawia — ja czasu niemam...
Uśmiechał się złośliwie i ręką dawał znać aby mu nie dokuczano.
Wychodził, prawda, potem do swych gości, z dosyć pogodnem obliczem, ale jak skoro który z nich tknął spraw publicznych, natychmiast rozmowę odwracał — albo o owocach, o ogrodzie lub o czemś powszedniem zagajając, tak że gość raz albo dwa poprobowawszy, musiał zmilczeć i odchodził z niczem.
Królowa natomiast zabawiała się, przyjmowała, otaczała dworem i gośćmi, szczególniéj cudzoziemcami, z wielkim przepychem i okazałością ich przyjmując. Ale najczęściéj się tak składało, że król JMość zdrowiem się od tych uroczystości wymawiał i pozostawał w szczupłem kółku przyjaciół na osobności, lub na chwilkę się ukazawszy, znikał, rozbierał się i wygodnie spoczywał, nie mieszając do towarzystwa.
Ojciec królowéj stary d’Arquien, pycha uosobiona, który we Francji niemogąc grać roli jaką chciał, tu sobie stanowisko przywłaszczał, próżności jego dogadzające — prezydował zwykle na pokojach.
Król go oczywiście szanować musiał, ale rad omijał, bo mu rodzina cała dosyć już dojadła... królowa zaś z jednym tym ojcem była w zgodzie, bo z siostrami i szwagrami często rozbrat bywał i na dworze się nie pokazywali. Łaskę u niéj zdobyć było łatwiéj niż ją utrzymać, gdyż ludźmi pomiatała, służyć sobie kazała, zaprzęgała ich w niewolę taką, że rzadko kto mógł wytrzymać. Na dworze wiekuiście, można powiedzieć, panowała wojna, bo bez niéj zgryźliwa królowa nie mogła wytrzymać.
O sobie pod te czasy niewiele mam do zapisania. Boncourowa która się za mąż napróżno wydać chciała ciągle przy dworze królowéj, jak wiele innych wisiała tam się trzymając że zawsze coś miała do doniesienia a gdy plotki brakło, łacno ją z niczego tworzyła. Polowała na wielu, a powracała do mnie, snadź rachując na pewno, że gdy się nic lepszego nie znajdzie, weźmie kiedy zechce. Na tem się wszelako omyliła. Miałem dla niéj zakamieniałą pasję, ale żenić się nie mogłem. Na wsiby ona nie wyżyła, a jam się nie wyrzekał tego by życie zakończyć starym obyczajem w swem gnieździe. Już mi też powoli starzejącemu wszelka myśl ożenienia odeszła — Boncourowa ciągle goniąc za małżeństwem — w końcu zdesperowawszy postanowiła się rozprawić ze mną stanowczo. Zaprosiła mnie więc raz do siebie na ową kawę, która podówczas po Wiedeńskiéj naszéj wyprawie, w używanie wchodziła, choć nie wszyscy w niéj gustowali.
Byłem dla niéj zawsze grzecznym i nadskakującym, bo to już w obyczaj weszło. Siedliśmy naprzód przeciw sobie baraszkując — aż nagle Boncourowa zagadnęła:
— No — a co, panie Adamie, dosyć już długo konkury wasze trwają, trzeba by im koniec uczynić jakiś. Mnie też za mąż wyjść pora... Myślisz się Wmość żenić ze mną?
Ani postrzał w piersi nie byłby mnie raził mocniéj nad to pytanie... Musiałem milczeć chwilę.
— Piękna pani — rzekłem — gdybym się ja ważył z nią żenić, oddawna bym się z tem oświadczył...
— A więc? — przerwała brwi marszcząc groźno — WPan mi dajesz odkosza...
— Uchowaj Boże — odparłem — bo ja to za żart z jéj strony uważam. Żenić się ja niemogę.
— A to dla czego? — spytała opryskliwie.
— Bom ja wieśniak i prędzéj czy późniéj na wieś mi, do mojéj ubogiéj chaty szlacheckiéj powrócić przyjdzie, a Pani tam wytrwaćby było niepodobieństwem...
— Tak waćpan sądzisz? — odparła szydersko.
— Jestem tego pewnym, — rzekłem — dwojeby nas nieszczęśliwych było; — WPani w tym świecie do którego nie jesteś nawykłą, a ja patrząc na nią i téj nieszczęśliwości czując się przyczyną.
Zagryzła usta i pokręciła główką.
— Jakbyś to Wmość dla mnie niemógł do miasta się przenieść, wioskę zadzierżawić i tu sobie stworzyć świat po naszéj myśli.
— Niemożliwa to jest rzecz — odezwałem się.
Rozmowa na tem się urwała.
Musiała zaraz w żart obrócić swą propozycję — oświadczając że mnie tylko probować chciała. Od tego dnia rozbrat wiekuisty pomiędzy nami się począł i zyskałem w niéj nieprzyjaciółkę skuteczną — zabiegającą na wszelki sposób aby mi zaszkodzić mogła. U królowéj więc naprzód postarała się aby mnie jako jéj nieprzyjaciela — całkiem oddanego królewiczowi Jakubowi odmalować. Zrobiła mnie donosicielem, króla podszczuwającym i wielce szkodliwym interesom jejmości.
Postrzegłem to rychło, bo królowa co była dla mnie obojętną, poczęła się okazywać pogardliwą i widocznie mi niechętną.
Król po kilku dniach, zrana mnie spytał.
— Cóż to waszmość królowéj przewinił i naraził się.
— Jako żywo, N. Panie — nie uchybiłem w niczem, ani to było w myśli mojéj.
— Nie poczuwasz się — ale cóś jest? zapytał. Zrób no rachunek sumienia. Ja ci mówię — musiałeś coś zawinić.
— Bóg widzi że się do tego przyznać nie mogę — odezwałem się, ale originem téj niełaski łatwo się domyślam.
— Cóż to jest? pytał daléj.
— Boncourowa na mnie zagniewana, odparłem — i stara się mi tem dokuczyć.
— Zawsze ta dawna miłość! rozśmiał się król.
— N. Panie — ciągnąłem daléj — cała rzecz w tem iż naostatek sprzykrzyła sobie stan wdowi i chciała się wydać za mnie, a jam podziękował.
— Masz rozum — zamruczał król.
— Prosiłbym tylko N. Pana, dodałem, aby temu co przeciwko mnie będzie donoszonem, nie dawał wiary.
— Bądź spokojny. Znam tę starą intrygantkę.
Na tem się dzięki Bogu, skończyło.
Zaraz potem musiałem pobieżeć do domu — bo mi o ciężkiéj chorobie matki siostra znać dała.
Biegłem ani siebie ani konia nie szczędząc na gwałt — bo miałem aprehensję wielką, czy ją przy życiu zastanę — siostra mi bowiem donosiła iż ostatnie sakramenta z rąk Michała przyjęła.
Z bijącem i ściśnionem sercem, dobiłem się nareszcie do domu, nie śmiejąc pytać gdy mnie w progu siostra spotkała.
— Chwalić Boga odezwała się ściskając mnie — matka żyje jeszcze, a ciągle się o ciebie dopytywała i dopytuje.
Przed chwilą z jéj ust słyszałam iż ciebie tylko co nie widać.
Chodź.
Wprost jak stałem szedłem z nią do matki. Siedziała biedna — wymizerowana i blada w łóżku — ostawiona poduszkami do koła. Zobaczywszy mnie — podniosła ręce drżące i gdym ukląkł przed nią, chwyciła za głowę.
Poczęła płakać z radości wielkiéj, ale mówić już prawie nie mogła, tak była osłabioną. Błogosławiła tylko mnie i nas wszystkich, rozweselona, z twarzą pogodną — żegnając się z nami, zalecając miłość i zgodę.
Była godzina dziesiąta na półzegarzu gdy przyjechałem, a z północy znużona zapragnęła spocząć, oczy zamknęła spokojna i już ich nie otworzyła więcéj. Gdyśmy się zbliżyli nad ranem, znaleźliśmy ją wiecznym snem uśpioną.
Wszystko po niéj w takim było porządku, że ani z pogrzebem, ani ze spuścizną nie mieliśmy najmniejszéj trudności ni wątpliwości. Na śmierć się obyczajem dawnym gotując zawczasu, miała wszystko aż do ubrania przygotowane — światło nawet kupione. Pieniądze dla rozdania ubogim, duchowieństwu, kościołom były popieczętowane i pozapisywane, o czem siostra miała wiadomość, odprowadziliśmy ją do grobu naszego do Łucka.
Ze spadkiem nie było też najmniejszéj trudności między rodzeństwem. Michał się wszystkiego zrzekł na nas, a my z siostrą byliśmy zgodni. Mężowi jéj puściłem Polankę, to sobie warując abym każdego czasu dwór miał dla siebie ekscypowanym, gdyby mi powrócić przyszło.
Miałem bowiem to mocne postanowienie, iż po śmierci króla, ani Jakubowi, ani Aleksandrowi z królową służyć nie będę, a na wieś powrócę.
Pochwalała to siostra z tem tylko, że mi koniecznie żony szukać chciała, — co zbyłem śmiechem, postanowiwszy nie żenić się wcale. Przeciw temu ona protestowała, że to nie może być.
Zabawiwszy w Polance dla spoczynku i ułożenia się ze szwagrem, powróciłem na sejm 1695 roku do Warszawy. Oddalenie się moje nie trwało nad kilka miesięcy, alem pana znalazł — znacznie słabszym i cięższym niżem go odjechał...
Na pokoje do gości prawie nie wychodził pod tym pozorem, że mu nogi brzękły i że często mu się w głowie zawroty trafiały. Wieczorami się wszyscy zbierali do króla na uczone rozmowy, które stanowiły jego jedyną rozrywkę — bo go od świata i jego niesmaków, odrywały.
Najczęściéj się kółko to składało z ojca Voty, z przybyłego z Francji, bardzo przebiegłego i miłego w towarzystwie ks. Polignaca, biskupa Załuskiego, doktora O’Connora, a nawet doktora żyda Jonasza, którego król przypuszczał chętnie.
Żydzi ci Jonasz, Bethsal, Aaron — wogóle u nieprzyjaciół króla byli narzędziem przeciwko niemu. Gdy nie było czem mu dokuczyć, jak to pospolicie mówią niemogąc konia uderzyć, bito po hołoblach, — prześladowano potrzebnych panu i posługujących mu Jonasza, człeka rozumnego i statecznego, Bethsala, który około pieniędzy chodzić umiał, ba nawet Aarona, prostego faktora, którego król tu i owdzie posyłał.
Przyszło do tego, że na żydów wzniecono burzę wielką jakoby oni pośrednikami byli do sprzedaży urzędów i wakansów, za które pieniądze pobierali. Mówiłem o tem już, że za królowéj Maryi Ludwiki, która tę praktykę porękawicznego zastała już w Polsce, za wiedzą króla pobierały się od rozdawnictw podarki, z których nawet tajemnicy nie czyniono, choć to symonja była sromotna. Patrzała się na to młodą będąc królowa Marja Kazimira, a chciwość jéj formalny potem targ ustanowiła za każdy przywiléj i dostojność pobierając dla siebie i dla króla oznaczony podatek. Sami się napraszali ci co otrzymać coś chcieli.
Król czasem dał coś darmo, bo nigdy nie przyjmował nic, ale królowa brała imienia jego nadużywając — naówczas krzyki były, narzekania, wymówki i kłótnie iż często podpisany już przywiléj dla świętego spokoju rezerwować przyszło.
Trwało to przecież pół wieku już i choć sykano nikt się publicznie skarżyć nie śmiał, bo kupujący również winien w takim frymarku jak i sprzedawca... Teraz użyto broni téj przeciw królowi, choć on niewinnym był, bo własny pieniądz, prochy, działa na obronę rzeczypospolitéj bez rachuby wydawał i obwiniano jego zamiast téj, która wszystkiego złego była sprawcą.
Na jednym sejmie, w Grodnie jeżeli się nie mylę Bethsala obwiniono i na śmierć sądzić chciano, pod pozorem świętokradztwa. Zadawano mu, że miał krucyfiks na który przysięgać kazał chrześcianom, a potem go bez poszanowania gdzieś w kąt rzucał — król mu ledwie życie ocalił... Do Jonasza doktora, który Sobieskiemu równie miłym jak potrzebnym był, rzucono się potem, aby królowi przezto dokuczyć — i ten ledwie bezkarnie uszedł prześladowania.
Na Litwie Sapiehowie, których łaska królewska przeciwko Pacom podniosła, rządzili się teraz i dokazywali samowolnie co chcieli. Wywierali oni despotyzm taki, iż się im nic oprzeć nie mogło, a czasu sejmów i w Polsce też réj wodzić usiłowali, mnogich mając przyjaciół i klijentów. Zadarłszy się z biskupem wileńskim Brzostowskim, którego zniszczyli majętności i całą książkę przeciwko niemu wydrukować dali (De Episcopo litigioso) na sejmie 1695 r. Kryszpina siostrzeńca biskupa do laski przypuścić nie chcieli. Zadali mu że szlachcicem nie był popełnili w izbie poselskiéj gwałt na jego osobie, uszło im i to bezkarnie.
Król nie miał władzy żadnéj — a tacy pankowie, wojska na dworze trzymający, otoczeni klijentami — ubogą szlachtą, którą żywili — pozwalali sobie co chcieli — i ani sejmy ani trybunały od ich prepontencij wolne nie były. Najlepsza sprawa przeciwko nim przegraną być musiała — bo szablami pisali sobie dekrety.
W Warszawie naostatek oburzenie było przeciwko Sapiehom takie, a z ich przyczyny i na całą Litwę — że gdy jeden z nich chłopców w palcaty w wojnę się zabawiających zaczepił i pogromił — koronna szlachta rzuciła się na litwinów i byłoby do krwawéj przyszło rzezi w ulicach — gdyby się Sapiehowie nie wynieśli z Warszawy, wraz ze swemi — ale sejm też zerwany został.
Ostatnie te dwa lata, przy ciągłem niezdrowiu królewskiem, niepokoju na dworze dla zatargu z Jakubem zabiegów królowéj aby przed zgonem wszystko opanować — na co już stary zobojętniały pan patrzał zimno, nic poradzić nie mogąc — życie i dla nas przy osobie jego zostających, nie było bardzo słodkiem.
Musieliśmy z kilku wiernemi przyjaciołmi króla na straży stać ażeby mu nieustannie jakąś burdą, skargą i wrzawą nie zakłócano spoczynku.
Widocznem było że się niemal dziecinnie zabawiał fraszkami często — aby daremnie się nie gryźć, na co radzić nie umiał.
Wolał o ogród się troszczyć niż o sejmiki i Sejm, książki sobie kazać czytać i o nich rozprawiać, instrumenty różne nowo wymyślone sprowadzać i z niemi eksperymenta czynić niż de publicis nadaremnie radzić, gdy tu mu nic nie dawano doprowadzić do końca.
Nie jeden raz, gdy z Matczyńskim sam pozostał, a serce mu się zbolałe otworzyło, słyszałem go powtarzającego.
— Co się z tym naszym krajem nieszczęśliwym dziać będzie — gdy ja oczy zamknę — nie śmiem myśleć nawet. Pragnąłbym pewnie tronu dla Jakuba — a życzyć mu go nie śmiem bo zamęczy go nieład jak mnie jak Kaźmirza znękał, a Michała zamordował. Za jego to może dolę, los się pomścił na mnie.
Lecz niechżebym ja cierpiał, ale nie ta nieszczęśliwa Rzeczpospolita.
Dźwignął ją oręż i zwycięztwa — trochę ducha rycerskiego tchnąć się udało w zniewieściałych — cóż potem? Owo rycerstwo się w rokosze obróciło — i w tę anarchję, na którą ani ja, ani żaden z moich nie poradzi.
Jakub też w waśni z matką i Aleksandrem nie utrzyma się pewnie, obu ich wyekskludują, — nie obiorą więcéj Piasta. — Przyjdzie niemiec z rakuskiego ramienia albo li francuz. Oboje licha warte. Gdyby niemiec umiał obuzdać warchołów, ale tego nie dokaże bez gwałtu, a gwałt wojnę domową wywoła. Francuz zaś, kto odgadnie!!.
I wzdychał.
— Wojna z Turkiem, mówił, narzekali na nią że przez nią ja chcę szlachtę wytracić! a ona jedna, gdyby nie konfederacje i związki cokolwiek nas uszlachetniała. Zamiast wojny téj krzyżowéj — wolą się między sobą kąsać i zabijać.
Napastowano króla nieustannie, na wszelkie sposoby o zrobienie testamentu — opierał się do ostatka. — Mówił przed Załuskim biskupem po kilkakroć że się to na nic nie zdało — bo gdy żywego słuchać nie chciano, jak się spodziewać mógł — aby z za grobu słowo jego miało wagę jaką?..
Ale może i nie to jedno skłaniało go do ociągania się. Po myśli królowéj ostatniéj woli uczynić nie chciał — a gdyby testament jéj był nie wsmak, ostatek by mu dni zatruła wymówkami i gniewy, krzykami i narzekaniami.
Tak, w oczekiwaniu ciągłem tego testamentu — nie śmiała go drażnić.
Przychodziła po kilka razy na dzień, wystrojona od swego towarzystwa, woniejąca, niby łagodna i troskliwa o zdrowie, — dopytywała o nie, dawała rady — starała się przypochlebić.
Król zawsze też grzeczny był dla Marysieńki — ale tylko o tyle aby ją ukołysać i nie podrażnić. Miłości tam żadnéj nie było. Wygorzała na popiół.
Uśmiechał się gdy wchodziła — ale swobodniéj oddychał gdy się oddaliła od niego.
Do wszelkich trosk i o Jakuba przyszłość też niemała przybywała. Nie mógł tego nie widzieć że królewicz przyjaciół nie miał, u szlachty miru nie pozyskał. Z twarzy nie miał w sobie nic pociągającego, patrzyła z niéj duma — chociaż niczem jéj osobiście nie mógł usprawiedliwić. Bił się nieraz mężnie — ale wodza z niego się nie spodziewano, nie wsławił się niczem, a takich rycerzy jak on siła mieliśmy w wojsku. Postawa była nie pokaźna, wątła, a strój cudzoziemski i obyczaj francuzki albo raczéj jakiś europejski — choć podówczas już wielu się tak nosiło, nie dawał w nim nawet łatwo, na pierwszy rzut oka poznać polaka. Wyraz oblicza miał zasępiony — ponury, dziki niemal.
Wszystkie potomstwo Sobieskiego, wychowane pod oczyma matki, dumą się odznaczało, na stopniach dworu zrodzonych książąt.
Jakub się spokrewnił z książęty niemieckimi przez małżeństwo swe z ks. Neuburgską, potem na rok coś przed śmiercią króla wydano księżniczkę Teresę za bawarskiego Maksymiljana, młodsi też mogli się spodziewać koligacij nie mniejszych.
Na wiosnę następnego roku, co miał się dźwignąć zimę przebywszy — bo tego doktorowie się wszyscy spodziewali — rachując wedle przysłowia że marzec przeżył, więc siły odzyska — myśmy widzieli go coraz opadającym. Częste miewał głowy zawroty — chodził ciężko i o kiju ledwie się wlókł. Powietrze wiosenne co go miało ożywić, — po przechadzce osłabiało. Czuł się niem jakby upojonym. Doktorowie zapytywani milczeli, a dla nas to miało znaczenie wielkie. Z twarzy ich widać było troskę i niepewność. On przecież wesołym się okazywał i w małem kółku żartował sobie, wcale się nie zdając obawiać śmierci.
Są tacy ludzie, w których życiu ręka opatrzności jest widoczna. Takim był Sobieski przeznaczony na wielkie dzieła a zarazem na utrapienia i upokorzenia; dusza wielka a człowiek słaby, gdy z własną namiętnością miał do czynienia.
Całe to jego życie dziwnie nauczające — a i koniec też jakby umyślnie przygotowany w sam dzień urodzin, którego dnia też na tron był powołany i do drugiego lepszego życia.
Po uroczystych procesjach Bożego Ciała do Wilanowa tłum się gości począł zjeżdżać z powinszowaniem i urodzin i rocznicy. Nie wszystkich do niego dopuszczano — bo go rozmowa i przyjmowanie pustych komplementów męczyło. Czuł się osłabionym, ale umysł miał pogodny i okazywał się wesół.
Dopytywał przybywających z Warszawy ciągle.
— A co tam w mieście? co słychać?
Odpowiadano mu że się wszyscy modlą, panu Bogu dziękując i prosząc go o utrzymanie ukochanego Monarchy w zdrowiu i długiem życiu.
Rozpytywał niektórych o procesje, o celebrujących i t. p. Ksiądz Vota potem mszę świętą w pokoju odprawił, któréj król słuchał z wielkiem skupieniem ducha — skarżąc się tylko że nie mógł komunikować, bo nie był już na czczo.
Chodził po troszę po pokojach — przyjmując przybywających i zabawiając się więcéj słuchaniem rozmów, niż żywym w nich udziałem. Tak cały dzień jakoś szczęśliwie przeszedł, a Janasz i O’Connor obserwowali iż jadł z apetytem.
Wieczorem jak zazwyczaj zeszli się ci, z któremi zabawiać się lubił i około łóżka zasiedli. Tymczasem królowa tłumnie zgromadzonych panów Senatorów przyjmowała wraz z ojcem kardynałem d’Arquien, w paradnych apartamentach — a że im nie żałowano wina, hałaśliwie też dość sprawiali się — tak że do nas vivaty podczas dochodziły, król się uśmiechał, bo oszustwa nie znosił.
Siedzieli przy nim ks. biskup Załuski, ks. Polignac O. Vota i trochę domowników było blizko. Rozmowa się zdawała toczyć obojętnie. Nadeszła królowa dowiedzieć się co się tu działo. Spojrzał na nią jakoś nagle — drgnął i Załuski postrzegł iż się pochylił ku poduszkom.
Nadbiegli doktorowie — ruszony był apopleksją, — mowę postradał. Na krzyk królowéj, który się rozległ po pokojach, Senatorowie od stołu się porwawszy choć niektórzy z nich ledwie się na nogach utrzymać mogli, nadbiegli otaczając łoże. Lament powstał wielki, puszczono krew. Rozeszli się wszyscy. Była nadzieja utrzymania przy życiu — ale trzeba było widzieć ów popłoch jaki się wszczął, owo przerażenie, od którego wielu się otrzeźwiło nagle. Niektórzy natychmiast konie podawać kazali spiesząc do Warszawy — inni pozostali czekając końca.
W tem król tchnął silnie — poruszył się — oczy otworzył — i odezwał się głośno.
Stava bene!
Jakby mu dobrze z tem było iż przytomność postradał.
Nadzieja w nas wstąpiła, ale on snadź czuł że żyć nie może i prosił zaraz o spowiednika. Pozostał z nim zamknięty dosyć długo, bo niemal pół godziny. Zażądał sakramentów i wjatyku.
Królowa biegała poruszona — ręce łamiąc — to się zbliżając do chorego — to odbiegając do okna, to rozsyłając ludzi — to szlochając, to narzekając. Widać było że nie tyle śmierć ta w niéj budziła żalu co obawy o przyszłość.
Po przyjęciu sakramentów, król położył się spokojnie bardzo — ale nie wiele czasu upłynęło, gdy doktór który go za rękę trzymał, puścił ją i powieki zwolna przywarł.
Król nie żył...
Było to mało co po zachodzie słońca, długiego czerwcowego dnia...
Co się potem u nas w Wilanowie działo, jak się zawieruszyło — niepodobna tego opisywać.
Królewicz Jakub udał się był przedtem do Warszawy na Zamek, czy w przewidywaniu zgonu ojca — nieumiem powiedzieć ani twierdzić mogę... Dano mu natychmiast znać konnym posłańcem, ale nie od królowéj matki, tylko ktoś z jego przyjaciół — i to potajemnie...
Słyszałem nieraz z ust samego króla że w chwili urodzin jego, burza straszliwa szalała nad Oleskiem.
Otóż dziwnym trafem, w tę rocznicę, zaledwie król oczy zamknął, nadciągnęła chmura i rozpoczęła się ulewa z gradem i piorunami, z wiatrem takim, że zdawała się chcieć wszystko zburzyć i zniszczyć. W ogrodzie Wilanowskim ze starych topoli kilka z korzeniami wyrwało, dachy pozrywało...
Zwłoki królewskie jeszcze nietknięte leżały na łóżku, gdy nadciągnęła burza i przeraziła wszystkich. Piorun[1] po piorunie waliły w Wisłę i w ogrodzie.
Strach nas jakiś ogarnął, żeśmy poklękali wszyscy modląc się zapłakani.
Królowę kobiety jéj na rękach zaniosły pod kotarę...
Burzy tak gwałtownéj mało kto sobie w życiu przypominał — i nierychło przeciągnęła... Jeszcze się to przyczyniło do zamięszania w pałacu, bo do reszty głowy potracili wszyscy. Ale może najpierwsza się królowa podniosła, do swoich przyjaciół śląc do Warszawy...
Tymczasem gdy królewiczowi dano znać o śmierci ojca, w pierwszéj chwili albo mu źle doradzili, albo sam na tę myśl wpadł żeby na zamku nie dopuścić matki...
Z północy jéj o tem dano znać, iż Jakub od gwardyi odebrał przysięgę wierności, niewiedzieć jakiem prawem, wrota wszystkie pozamykać kazał, silną straż przy nich postawiwszy i nikogo nie dozwalając wpuszczać bez swego zezwolenia...
Dano znać o tem wdowie, która wpadła w gniew wielki, przeciwko wyrodnemu synowi.
Ofiarowali się niektórzy z panów do pośrednictwa pomiędzy matką a synem... i pojechali do Warszawy, ale po kilku godzinach powrócili z niczem.
Jakub ich słuchać nie chciał, upierając się przytem że królowéj niedopuści...
Uchwalono więc aby z ciałem nieboszczyka wraz udała się w uroczystym pochodzie, bo zdawało się niepodobieństwem ażeby syn ojcowskim zwłokom miał wzbronić zamku, duchowieństwu i rodzinie wrota zamykać.
Naprędce tylko obmyte ciało, przyobleczone w szaty jakie się znalazły pod ręką — na wóz żałobny włożono, i pochód się z Wilanowa puścił do miasta. Straszno to powiedzieć, ale doktorowie sami taką zmianę nagłą w twarzy i ciele zmarłego postrzegli, że o truciznie szeptać poczęto...
Ale to wprost była baśń niedorzeczna, bo któż i dla czego mógł mu ją zadać.
Wcale zaś dziwnem nie było, że schorowane stare ciało, przy gorącu wielkiem, bardzo prędko się psuć poczęło.
Lecz do wszystkich nieszczęść jakich ten pan doświadczył i tego było potrzeba aby potwarz taka ze śmiercią jego na świat wyszła. Ludziom zaś łatwowiernym i małego umysłu, milsza taka plotka niedorzeczna niż prawda...
Niepotrzeba było innéj trucizny nad tę jakiéj on codzień zażywał i która mu życie skrócić musiała. Była nią niewdzięczność ludzka, waśń dzieci, zwątpienie o wszystkiem...
Gdyśmy ze zwłokami przybyli do Warszawy, tłumy już zastaliśmy w ulicach, które aż do samego zamku przepełnione były. Stała ta ciżba w smutnem milczeniu, ani się może spodziewając tego widowiska gorszącego jakie jéj królewicz Jakub przygotowywał.
Posłanych przodem dworzan, odprawiono z tem ażeby nadaremnie na Zamek ze zwłokami nie przybywano, gdyż ich straż nie puści.
Gdyśmy o tem się dowiedzieli, duchowieństwo całe oburzyło się strasznie.
Pojechali Biskupi, Załuski pierwszy do królewicza nie z prośbami już, ale z groźbami, iż się dopuszczał wobec całego świata, niesłychanego wykroczenia, ojcu własnemu zamykając drzwi jego zamku, do którego królewicz żadnego prawa nie miał.
Załuski śmielszy wpadł z takim ferworem, iż mu ludzkiem i boskiem prawem zagroził, przepowiadając pomstę niebios za samą myśl tę niegodziwą.
Poczęli też przyjaciele Jakuba reflektować go że się tem światu i rzeczypospolitéj cale niedobrze okazywał i zjednać tem ludzi niemógł, ale ich przeciwko sobie obruszył..
Stały zwłoki jakby litości prosząc u wrót, gdy naostatek otworzono im, zmógłszy Jakuba, i karawan wszedł w podwórze, poczem na ramionach naszych zanieśliśmy ciało do sali, gdzie je w królewskie szaty i insygnja przybrać należało, niżeli na widok wystawione będą i nabożeństwo się rozpocznie.
Korona, berło, jabłko były pod kluczem królowéj. Idzie do niéj Matczyński dopominając się ich...
Pierwsze słowo jéj było:
— Nie dam — nie dam, królewicz Jakub gotów i te klejnoty, kilka kroć sto tysiące wartujące sobie przywłaszczyć, tak jako i cały skarb nieboszczyka pochwycił lub myśli opanować.
Nie dam.
Z królową było gorzéj niż z Jakubem, bo téj ani ów najwierniejszy króla przyjaciel Matczyński wojewoda, ani biskup Załuski, ani ks. Polignac, nie zdołali zmiękczyć...
Matczyński od zmysłów niemal odchodził, ręce łamiąc. Stał u katafalku i płakał... Potem nagle złocisty hełm pochwyciwszy na głowę nieboszczyka włożył...
Otóż jaka była śmierć, ostatnie godziny i początek bezkrólewia po bohaterze.
Czego się już potem spodziewać było można — chyba wojny domowéj, ale nawet z pomocą wszystkich zabiegów królowéj, jéj pieniędzy i zachodów — nie mogła rodzina tak rozdarta, powaśniona... wzbudzić w nikim sympatji ku sobie. Litowało się wielu, nikt nie widział sposobu aby do tronu tego dobili się, do którego królowa i Jakub rościli prawa...
Zrazu to poznać było łatwo, że Piasta ekskluzja spotka, i inaczéj być nie mogło, choć Radziejowski kardynał Sobieskim był oddany. Ani on, ani Załuski, ani poczciwy Matczyński, który wkrótce potem zmarł z żalu, nie zdołali umysłów na stronę rodziny nawrócić. Z wyborem Sobieskich czego innego jak przedłużenia niepokojów domowych spodziewać się niebyło można...
Ja natychmiast po śmierci królewskiéj, zażądałem odprawy i uwolniłem się od służby — chociaż miałem zaległości których na razie uzyskać nie było podobna.
Pozostałem jednak w Warszawie, bo mnie tu sama ciekawość trzymała — a ostatnich czasów kłopoty i nieustanne czuwanie o chorobę mnie przyprawiły taką, że musiałem w gospodzie, którą trudno znaleść było, obledz...
Szaniawski też ani Jakubowi, ani Aleksandrowi się nie dał do służby namówić i dwór pożegnał, jeszcze spełna niewiedząc co z sobą pocznie...
Nie można było przewidzieć w tych początkach, komu tron przeznaczony, aleśmy to tylko czuli że Sobiescy go nie posiądą. Królowéj żaden z nas nie byłby za nic chciał służyć, tak nam ona za żywota pańskiego dokuczyła.
Tuśmy w stolicy byli świadkami tego poruszenia umysłów i powodzi piśmideł, jakie się zaraz z okazji bezkrólewia wylały. Czego niemożna było drukować, to pisano, przepisywano i rozrzucano — hańbiąc i nieszczędząc ani matki ani dzieci.
Królowéj przedewszystkiem już szło nie o tron, ale o spuściznę, którą dla siebie więcéj niż dla potomstwa rewendykowała. Powiadano naówczas, że sześćdziesięcioletnia owdowiałemu kochankowi dawnemu, Hetmanowi się stręczyła, aby z nim podzielić koronę. Lecz Jabłonowski ją już nadto dobrze znał, a głos powszechny go uczył iż z nią i przez nią do niczego by nie doszedł. Patrzał też na los niegdy przyjaciela swego nieboszczyka króla i przekonał się, że korona nie była do zazdrości.
Wojsko się zaraz, pod pozorem zaległych żołdów, skonfederowało, dopominając wypłaty — ale konfederacja ta poddmuchniętą była albo przez rakuzkich lub przez francuzkich intrygantów, którzy się z niéj spodziewali korzystać.
Jeszcześmy byli w Warszawie z Szaniawskim, gdy Jakub, który ciała ojca nie chciał wpuścić do zamku, a późniéj musiał mu wrota otworzyć i ohydę tylko na siebie ściągnął, zmiarkowawszy iż zajście z matką i szczucie przeciwko niéj i Aleksandrowi powszechną zgrozę obudzą, postanowił się z nią przejednać.
My gdyśmy o tem posłyszeli, śmiać się nam chciało, i pamiętam że Szaniawski o trzy garnce węgierskiego chciał iść w zakład iż się nie pogodzą.
Ale do zakładu nie przyszło, bo sam on pomiarkował, że gdyby królowa tylko w tem korzyść dla siebie widziała najmniejszą, gotowa się zgodzić, a nazajutrz pokłócić... Serca w niéj nigdy nie było, pycha rządziła wszystkiem.
Jeszcze teraz, gdy już ze skroni jéj korona ze śmiercią króla spadła, z majestatem swym nosiła się tak samo dumna i otaczała dworem, ceremonją, jakby zawsze królową była.
Ale jak między mężczyznami nie miała przyjaciół krom tych których sobie kupować musiała, a wrogów tysiące liczyła, tak między kobietami, nie wyłączając rodziny własnéj i Sobieskiego żywa dusza jéj nie sprzyjała.
Zapóźno teraz było sobie serca pozyskiwać.
Jakub, gdy mu doradzono, chociażby dla oka ludzkiego tylko, z matką się pojednać, a ta wszelkie pośrednictwo odrzucała i zapowiedziała mu że gdyby się ważył próg jéj przestąpić, każe go służbie precz wypchnąć — namyślał się długo, aż czy to z naprawy czyjéj, czy z własnego planu, postanowił gdziekolwiekbądź jéj drogę zajść, bodaj wychodzącéj z kościoła, paść do nóg publicznie i w ten sposób niejako zmusić do przejednania. Starał się tylko o to, ażeby mieć przy sobie świadków, gdyż na ich przytomność rachował...
Zawiadomiono go, że dnia jednego królowa ma Wizytki odwiedzić i o pewnéj godzinie powracać od nich będzie. Nagotował się więc z przyjaciołmi, których było osób ze dwadzieścia wraz ze służbą, i oczekiwali na przejeżdżającą...
Królowa, któréj towarzyszyła straż tatarska, poznawszy syna i domyślając się o co szło, kazała woźnicy i tatarom aby zawrócili i uchodzili. Jechał przy kolebce starszy podkomorzy jéj Sawicki, któremu też dała rozkaz — aby niedopuszczał spotkania.
Ale panowie Senatorowie towarzyszący Jakubowi zajęli tak ulicę i powóz opasali, że ani ujść ani daléj jechać nie było sposobu. Królowa stukając w szyby wołała ciągle aby jechali, a kroku daléj nie można było przebojem uczynić.
Jakub z konia skoczywszy, prawie się pod koła karety rzucił, nie pomogło to nic. Niechciała słuchać jego, ani żadnego z tych, co w jego imieniu z obu stron się cisnęli, szyby pozamykała, maski, którą miała na twarzy, od opalenia ją nosząc (tak dotąd o cerę była troskliwa) nie zdjęła... — i w najniegrzeczniejszy sposób odprawiła nie już syna, ale najdostojniejszych dygnitarzy, którzy się do zgody przyłożyć chcieli.
Przyjaciele rodziny nieboszczyka króla pomimo tych wybryków królowéj, stali przy niéj długo wiernie, usiłując dopomódz, pogodzić i zburzone ułagodzić umysły. Największe jednak starania biskupa Załuskiego, Kardynała Radziejowskiego, Potockich niepomogły, bo królowa cokolwiek oni uspokoili, postępowaniem swoim gorączkowem burzyła i w niwecz ich zachody obracała.
Mając zdawna wielu na siebie łaskawych, obracałem się ciągle pomiędzy niemi, mało nie codzień widując z Matczyńskim Wojewodą i Załuskim.
Nie spieszyłem do domu, sama ciekawość mnie trzymała w Warszawie, sądziłem że się tu końca téj tragi-komedji doczekam.
Szaniawski mój dał się namówić i wciągnąć do dworu królowéj, która dworzan potrzebowała, a nie łatwo kto do niéj przystał, jeszcze zaś trudniéj się utrzymał — przez niego więc także wiadomości miewałem co się działo.
Na zamku wrzało jak w kotle nieustannie; widocznem było że wdowa korony dla siebie z kimkolwiekbądź więcéj pragnęła niż nawet dla ulubionego Aleksandra.
Stręczyła się więc Polignacowi dla francuzkiego kandydata tak samo jak gotową była austryjackiego przyjąć, gdyby nieżonatym był. Tych co żony mieli samo przez się ekskludowała.
Stara, zwiędła, rozlana, choć zdrowa jeszcze i silna — powabu już dla nikogo mieć niemogła, niegdyś najśliczniejsza Marysieńka. Stroiła się pomimo to młodo, sznurowała usta, przymrużała oczy, — a przy tem brzękała miljonami, o które z Jakubem wojnę prowadzić miała.
Srom było patrzeć na te zabiegi, przez pamięć na tego bohatera, którego imie tak się nikczemnie poniewierało.
Mnie, jakom rzekł, nic tu już po ustąpieniu ze służby nie wiązało, oprócz ciekawości. Do Jakuba się nie mogłem przywiązać, a od Aleksandra odstręczała matka. Trochę znużenia pozbyłem się łatwo wypocząwszy, mogłem więc swobodnie się obracając, być spektatorem tylko, do niczego się już mięszać nie chcąc. Nie suponowałem iż się doczekam tego, że siedzieć będę musiał — poniewoli.
A stało się to z następującej przyczyny.
Miałem sobie przez króla powierzane klucze jego skarbczyka, w którym się część klejnotów, oręża, kosztowności różnych, papierów i pieniędzy przechowywała. Bywało tak że gdym się oddalał na czas jaki, bo mnie posyłał w ważniejszych sprawach, gdy pisać nie chciał, albo pieniądze znaczniejsze przewozić było potrzeba — klucze zdawałem panu a potem je znowu odbierałem.
Między innemi precjozami były u mnie owe sławne garnitury, zdobyte na Kara-Mustafie pod Wiedniem, kosztowne bardzo i piękne. Każdy z nich składał się z bogato sadzonego Sahajdaka czyli, jak u nas pospolicie denominowano, Łubu, z szabli, noża, zegarka i siądzenia na konia.
Jedne były turkusami perskiemi, drugie rubinami malajskiemi, inne perłami urjańskiemi i smaragdami wysadzane. Nie mniejszéj ceny była ich oprawa i robota wielce misterna, a nie w srebro złocone jak pospolicie się trafiało, ale w czyste złoto były osadzane, co łatwo waga poznać dawała. Złożone były w pięknych sepetach, skórami cielęcia morskiego obciągniętych, a tak ochędożnych że je choć w pokojach można było trzymać.
Sama slósarska koło nich robota, godną była oglądania. Czasami król cudzoziemcom i ciekawym gościom pokazywać je kazał, a było na co patrzeć i dziwować się czemu.
Ostatnim razem stały garnitury w Jaworowie, gdy mnie ztamtąd król do Wilanowa posłał. Klucze oddałem jemu samemu do rąk i tylem je już widział. Zdało mi się że one w Jaworowie zostały.
Po zgonie króla ani mi one na myśl przyjść mogły, gdy jednego dnia przysyła do mnie Wojewoda Matczyński, prosząc abym go nawiedził.
Przyszedłem do niego nazajutrz rano..
Znalazłem biednego pana, tak jak był ciągle od śmierci królewskiéj, smutnego, schorzałego. Kaszel go męczył nieustanny i dychawica.
— Mój Polanowski, — odezwał się zobaczywszy mnie i przywitawszy — chciałem się ciebie zapytać — co się stało z temi garniturami, które były pod kluczem u ciebie? Królowa się do mnie odzywa dopominając o nie — i — Panie Boże jéj odpuść, bodaj albo mnie lub Wmości ma w posądzeniu, żeśmy te drogocenne klejnoty przefrymarczyli!! Na waszmości zaś tem cięższe podejrzenie, żeś się zaraz uwolnił ze służby!
Poruszył ramionami, a jam usłyszawszy to, aż do góry poskoczył.
— Na rany pańskie! — krzyknąłem, czerwieniejąc jakby mnie kto krwią oblał — jeszcze mi się to w życiu nie trafiło aby kto śmiał mnie o złodziejstwo posądzać! Stante pede biegnę na Zamek, niech inkwizycją czynią. Mam na to świadków gdym królowi, do Wilanowa jadąc, klucze wszystkie zdał i sepety z niemi, komu je potem zwierzył niewiadomo mi, ale to się łatwo okaże. Ja na mojem poczciwem imieniu nawet cienia takiego posądzenia dopuścić nie mogę...
— Czekaj no, nie strzelaj — odparł śmiejąc się i mitygując Wojewoda — powinno cię to pocieszać, żeś w dobréj kompanji ze mną. Wszyscy przecie wiedzą że Was i mnie o to posądzać, śmieszna rzecz. Królowa nawet sama frymark ten tylko ma na myśli, żeśmy je Jakubowi wydali, a nie sobie przywłaszczyli. Ot co jest!
Musisz przecie domyślać się co się z sepetami stało? Gdzie one są?
— Właśnie że nic o tem nie wiem, bo późniéj o nich mowy nigdy nie było. Król ciągle niedomagał. To wiem, że do Wilanowa jadąc, klucze, jak zawsze, wszystkie oddałem królowi..., a potem ani już skarbczyka, ani garniturów, ani kluczów tych nie oglądałem. Żądam ścisłéj inkwizycji, wyjdzie oliwa na wierzch.
— Daj pokój — odparł Matczyński — samo z siebie wyniknie iż dochodzić będą. Siedź cicho jakbyś niewiedział o niczem. Dosyć wrzawy i zgorszenia bez tego. Być może iż Jakub sobie te sepety przywłaszczył, albo — —
Niedokończył i rzekł:
— Chciałem z ust waszych mieć jak to stoi. Garniturów w Jaworowie już nie ma. Albo je król odesłał do Żółkwi, albo Jakub zagarnął, lub — nie ręczę za królową, choć teraz się o nie upomina aby z siebie to na drugich zwaliła... Zwolna, paulatim, wszystko się wyjaśni. Ani ja, ani wy nie wzięliśmy ich przecie do kieszeni...
— Miałem się już do domu wybierać — odezwałem się, ale teraz krokiem się ztąd nie ruszę, dopóki z garniturami końca nie będzie. Nie mogę dopuścić tego ażeby kto posądzał mnie żem zbiegł ze strachu o inkwizycją, któréj sam pierwszy się dopominam.
Matczyński stał zamyślony pokaszlując.
— Ty wiesz — rzekł potem — iż król mi wszystko zwierzał, największy grzechby był wyspowiadał, gdyby go miał na sumieniu. O tych nieszczęsnych garniturach, któremi się chlubić lubiał, nic mi ostatniemi czasy nie wspominał. O ile przypomnieć mogę, pokazywano je, bodaj pośledni raz Polignacowi gdy przybył, bo ciekaw był wszystko oglądać... Królowa przy tem była i zachwycała się niemi, utrzymując że Sahajdaki do niczego się już nie zdały, że je należało na inne poprzerabiać klejnoty. Król się temu sprzeciwił mocno, chcąc mieć historyczne pamiątki zwycięztwa utrzymane tak jak były... Miały dla niego w tym stanie pretium affectionis. Zamknięto je napowrót do sepetów i na tem się skończyło.
— Bądź co bądź, panie Wojewodo, — odparłem — proszę i suplikuję, aby surową inkwizycją nakazano o te garnitury. Ja się z Warszawy krokiem nie ruszę, aż spokojnym będę, że się one znalazły. Żeby je kto inny, okrom królowéj albo królewicza Jakuba mógł sobie przywłaszczyć i wykraść je, śmieszna pomyśleć nawet.
Kufry były wcale nie małe, na lada wózek ich nawet nie było zabrać, — i stały zawsze pod kluczem, a z twarzy je znali wszyscy.
— Wszystko się tu wyjaśni — czekaj, — rzekł Matczyński — nie gorącuj się tylko i nie mów o tem wcale, bo możesz na siebie gniew ściągnąć. Is fecit cui prodest... Mnie się wszystko zdaje iż królowa dla tego o nie się tak troszczy, że je już musiała sama wziąć. My po nici do kłębka dojdziemy, ale trzeba milczeć, dosyć wstydu i sromoty bez tego... Niech lepiéj przepadają tysiące i krocie, niżby poczciwe imie pana naszego cierpiało na tem. Wiesz Wmość z pisma jako synowie Noego nagość jego i sromotę okrywali.
Nie łatwo mu przyszło mnie zmitygować.
Przypomniałem mu że po obiciu i okuciach sepety były tak znaczne i od innych się odróżniały, że jabym je w piekle poznał... W Wilanowie zaś wszystkie zakamarki zwiedzałem, i wiem że ich tam nie było, na Zamku też pewno niema... Jeżeli w Jaworowie się nie znalazły, a dobrze szukano, należało tam za niemi iść, gdzie reszta skarbu królewskiego złożoną była..
Matczyński mi nie dał dokończyć, ręką zamachnąwszy w powietrzu, i szepnął cicho:
— Nową koronę, berła, jabłko, miecz poświęcany papiezki — królowa trzyma u siebie — sepety u niéj też być muszą, ale się niemi dzielić nie chce... — w tem sekret cały... My tego dojdziemy. Gdyby w istocie zginęły garnitury — byłoby daleko więcéj o nie wrzawy, a tu bardzo cicho się tylko półgębkiem o nich mówi i — sub rosa.
Dobry czas potem jeszcze stękaliśmy z nim razem nad nieszczęśliwem położeniem rodziny ukochanego pana naszego, — który przez nią w grobie nie miał spokoju. Pożegnałem potem Wojewodę, zaprzysięgając mu że się z Warszawy nie ruszę, dopóki sprawa nie wyjaśni się i nie wyklaruje aż do dna. Chciałem się nią sam zaraz zająć, ale mnie Matczyński zaklął ażebym nie poczynał nic, i nikomu nie mówił o tem, a on już wszystko bierze na siebie.
Otóż przez co ja uwiązłem w Warszawie, a że się to dłuższy czas mogło przeciągnąć, mnie zaś izdebka w gospodzie, wśród wrzawy i niepokoju, gdzie coraz nowi ludzie zajeżdżali, a ciągle się trzeba było pilnować, aby uprzęży, okucia a nawet obroków nie odkradano — wcale nie była dogodną; nająłem dworek za krakowską bramą u Glińskich, mały, drewniany ale schludny, przy którym też stajnie były z biedy na dziesięć koni mogące starczyć, masztarnia i wozownia.
Przeniosłem się tam zaraz.
Ale że dworek pustką stał, sprzętu trochę lepszego musiałem sprowadzić z Połonki, reszta się w miejscu dokupiła i tam po niewoli osiadł, z wielkim dysgustem moim — ale, dla poczciwości imienia naszego, tak mi postąpić należało. Com miał zaś rupieci różnych przyzbieranych po troszę, nawzajem do Połonki się odesłało.
Do Matczyńskiego, do którego i tak przywiązany byłem, jaknajczęściéj się dowiadywałem, ale one garnitury teraz jak w wodę wpadły. Powiadał że królowa już o nich ani wspominała.
Tymczasem Sejm Konwokacyjny się otwierał i zaraz w początku, rakuska partja ekskluzję Piasta przeprowadziła.. Cios był wielki, znaczyło to — że Sobiescy musieli się wyrzec nadziei, — synowie ale nie matka! Znalazł się przytem zaraz pogotowiu poseł Horodeński, który huknąwszy veto, narady zerwał, a sam szyję salwując, pod skrzydła związku Baranowskiego drapnął.
Przez to się okazało jak na dłoni, z czyjéj naprawy zerwanie nastąpiło, chociaż i bez tego czuli wszyscy rękę królowéj. Nigdy może tak zapamiętale czynną, rzucającą się, sypiącą pieniędzmi nie była. Na pokojach u niéj od rana do nocy, jak mi Szaniawski powiadał, gdyby w szkole żydowskiéj wrzawa nieustawała...
Baranowskiego tego, głowę związku wojskowego znałem dobrze zdawna. Człeczek był mały i nie znaczący, a podjął się tego przewodniczenia w nadziei jurgieltu i krescytywy. Pamiętałem go takim że mi się do kolan kłaniał, gdym go na kieliszek gorzałki z zakąską kiełbasy wędzonéj zapraszał. Spotykałem się i teraz z nim, ale już nosa do góry zadzierał, a drudzy mu się kłaniali, z czego mi się drwić ino chciało.
I ciąglem mu do ucha kładł:
— Ej, ostróżnie, aby cię los Gąsiewskiego nie spotkał!!
Do tego związku Baranowskiego przyłączyli się potem i Litwini z Michałem Ogińskim i Kryszpinami, wiążąc w konfederację przeciwko Sapiehom. Zaczęła się więc wojna, którą królowa opłacać musiała, a Elekcją do roku następnego odłożono.
Tymczasem tak się wszyscy rozpierzchli, tak dziwnie powiązali, że nawet człowiek co, jak ja, wszystkich znał, nie mógł się zorjentować z kim kto i przeciw komu trzymał. Istny chaos.
Szlachta przeciwko Senatorom gardłowała, jak to u nas zdawna bywało we zwyczaju, Litwa się z Koroną waśniła, rakuzka partja z francuzką darła. Przewidzieć było niepodobna na czem się ten zamęt skończy, bo i królowa przechylała się na różne strony.
Rachowała ona w początkach na Hetmana Jabłonowskiego, ale ten zmiarkowawszy że przyjaźń z nią na sławie mu szkodzi i w ohydę podaje, zdezerterował i przeszedł do partyzantów Cesarskich... Radziejowski, Załuski, Służkowie, Leszczyński, Potoccy, dla pamięci nieboszczyka rodzinę jego podtrzymywali. Ale ona sobie sama tak wiele szkodziła, że jéj nikt w świecie uratować nie mógł.
Ani Jakub, tem mniéj królowa serc sobie pozyskać nie zdołali, jeżeli co zrobili to pieniędzmi.
Jakubowi Cesarz szwagier przyrzekał niby to pomoc i protekcję, ale nie szczerze. Dynastji Sobieskich na tronie sobie nie życzył. Aleksandra żywa dusza oprócz matki nie popierała, mało go kto znał, i chociaż nad Jakuba więcéj miał zalet — nie ufano mu dla królowéj, która go prowadziła.
Rada w radę — ks. Polignac jeszcze był w wielkiem zachowaniu, królowa mu ufała, choć ją zdradzał — z jego tedy naprawy nastąpiła zgoda z Jakubem i on wraz z Aleksandrem pojechali do Paryża łaski króla Francuzkiego się dopraszać.
Któż mógł się tego domyślać, iż Marja Kazimira, swoją własną sprawę przez Polignaca popierała u Ludwika, byle francuzki kandydat nieżonaty, ją się obowiązał poślubić. Polignac czynił nadzieję że się to da przeprowadzić.
Ten wyjazd obu królewiczów do Paryża był tak niespodzianą rzeczą, że gdy mi Szaniawski o nim przyniósł wiadomość, myślałem zrazu iż sobie ze mnie czyni igraszkę. Tymczasem prawda była że z miljonami pojechali do Francji. Dzieci własne oszukawszy, poczęła teraz zabiegać, aby Elekt francuzki był nie żonaty...
Do wszystkich poczwarności i sromot które sprawą były téj kobiety, z piekła rodem, tego tylko brakło ażeby dzieci własne dla siebie sakryfikowała..
Miałem to od Szaniawskiego, który nigdy nie kłamał (zwłaszcza przedemną) że po odjeździe synów, wśród licznego zgromadzenia, bo pełno u niéj codzień bywało na pokojach, a wielu sama ciekawość sprowadzała — w głos królowa poczęła mówić przeciwko synom. Ludzie zrazu uszom wierzyć nie chcieli.
Przysięgał Szaniawski że własne jéj powtarzał słowa.
— Prawda żem się polką nie urodziła — mówiła — alem ja od dziecka tu wzrosła i całem sercem polką jestem. Najlepszym tego dowodem że więcéj miłuję tę rzeczpospolitę niż własne moje potomstwo i rodzinę, a powiadam panom otwarcie, — niech Bóg uchowa abyście którego z synów moich za króla wybrać mieli.
Załuski syknął z bólu — podnosząc ręce do góry. — Odwróciła się do niego.
— Lepiéj ja od was znam tę krew moją, — ciągnęła daléj. — Jeżeli którego z nich — zwłaszcza Jakuba wybierzecie, zginie Rzeczpospolita, zgubicie ją.
Załuski przerwał ręce składając.
— Na miłość Bożą, Najjaśniejsza Pani — miéj się Wasza Królewska Mość na baczności. Czyż się to godzi? czy przystało matce tak się oświadczać?.
Niedała mu mówić i przerwała porywczo, na głos, tak że ją wszyscy słyszeli.
— Prawdą jest co mówię — księże biskupie. Otwarcie to oświadczam i nie będę żałować tego com rzekła. Czynię to przez troskliwość o los téj rzeczpospolitéj. Wybierzcie jeżeli chcecie Piasta — lepiéj pierwszego lepszego z pomiędzy was. Macie dosyć zasłużonych.
Stał właśnie przy niéj Wojewoda Kijowski — generał artyllerij Kątzki — któremu król chciał przed śmiercią Hetmańską, konferować buławę, a wszystkim wiadomem było iż królowa do tego nie dopuściła. W tem obróciła się ku niemu — i wskazała go.
— Nie macież, naprzykład, tego dostojnego pana Wojewody Kijowskiego, tylu wsławionego bitwami.
Wojewoda się skrzywił na to, ramionami poruszając.
— O! la Boga — zawołał. — Wasza Królewska Mość nie więcéj temu nad kilka miesięcy, nie uznaliście mnie godnym buławy, a jakżebym teraz nagle berła się miał stać godnym!.
Zarumieniła się nieco Jejmość, ale nigdy jéj na wybiegu nie zbywało, zasypała słowami, zwróciła rozmowę inaczéj, dowodziła zuchwale niedorzeczności — tak że we wszystkich najżyczliwszych nawet wstręt obudziła.
Tym co Jakuba podtrzymywać myśleli, ręce poopadały.
Na Jabłonowskiego nie mogąc rachować, bo ten się całkiem od niéj odstrychnął — oddała się przewrotnemu Polignacowi, który z wielką subtelnością uwodził ją, zręcznie się nią posługiwał, a wcale jéj pomagać nie myślał.
Z tego com sam po ludziach chwytał i co mi Szaniawski przynosił, niewielem się mógł nauczyć — bo on też ostrowidzem nie był, a mnie te frymarki tak obrzydły — żem nie rad się o nich informował.
Siedziałem tymczasem przykuty do Warszawy — gdyż z powodu wyjazdu Jakuba sprawa sepetów z garniturami wyklarowaną być nie mogła.
Jednym razem pod koniec roku, jak z procy wyleciało dotąd nieznane nazwisko francuzkiego kandydata, ks. Ludwika de Conti — siostrzeńca króla Ludwika XIV — sławnego już wodza, ale — żonatego.
Jak tylko się rozgłosiła ta kandydatura, na zamku zawrzało — królowa gdyby szalona, kazała do karety zaprządz i sama poleciała do Polignaca.
Na parę dni przedtem jeszcze dla niego tak serdecznie usposobioną była, że mu własny wizerunek podarowała.
Ten zobaczywszy u niego na ścianie zawieszony, własną ręką go zerwała i zrzuciła na ziemię.
Można tedy miarkować jak się tam francuz miał z pyszna, co mu się dostało i jak się z nim rozeszli.
Musiała tedy królowa potem nawrócić do Jakuba i do jego austryjackich protektorów — ale ci już znać jéj nie chcieli i nic nie mogli uczynić.
Cesarz się tem tłumaczył iż Ojca Świętego słuchać musiał, który na tron polski zalecał i prowadził Elektora Saskiego Augusta, albowiem mu się zobowiązywał wiarę swą luterską odrzucić, katolikiem zostać, a potajemnie przyrzekł starać się o to aby jezuici poddanych też jego nawracali i kościołowi zyskali na nowo.
Wkrótce też potem królowa się tak naprzykrzyła wszystkim w Warszawie, niespokojnem zachowaniem się i intrygami, mnożąc tylko rozterki — że jéj kazano się oddalić na czas Elekcij, tak jak innym kandydatom prawo pobytu czasu sejmu wzbraniało.
Tylko że jéj pozbyć się nie było łatwo, a siłą ją wyrzucić Radziejowski nie mógł, aby na siebie zarzutu niewdzięczności nie ściągnąć. Dopiero więc we trzy miesiące, po objawieniu jéj zapadłego wyroku — wygnania do Gdańska, — zdołano się jéj pozbyć.
Tak to — w oczach naszych spuścizna po wielkim monarsze, w niwecz poszła i zmarniała, w ohydę podaną została przez jedną tę kobietę, która zgubą była za żywota mężowi, a po zgonie jego rodzinę swą własną zagubiła.
Ja — pomimo że w Warszawie już nie było co robić bo o sepetach i garniturach zupełnie zabyto i nikt o nich nie pisnął, a biednemu Matczyńskiemu z żalu po przyjacielu się zmarło wkrótce — pozostałem do Elekcyi — przedłużywszy dzierżawę szwagrowi.
Ciekaw byłem końca, którego nikt nie mógł przewidzieć — Załuski popierał Contiego.
Dla nas też to była rzecz prawie nie do wiary, ażeby Sasa — protegowanego przez rakuski dwór, miano okrzyknąć.
W głowie się nam nie mieściło, ażeby ta nasza rzeczpospolita, co się tak praw tych rakuskich obawiała, a od stu lat przeszło czuwała niedopuszczając wpływu rakuskiego, kolligacij z niemi, miała teraz abdykować wstręt obawę — niechęć i dobrowolnie owo jarzmo dać sobie nałożyć.
Gdy się zjechała szlachta a poczęło na Woli zwykłym obyczajem szumieć, my z Szaniawskim prawieśmy nieschodzili z pola i od szopy.
Z wielkiem zdumieniem przekonaliśmy się że nawet Jakub miał trochę ludzi za sobą, że tu i owdzie się za nim odzywały głosy — ale przewidzieć było można łatwo — że się utrzymać nie potrafi.
Z jednéj strony francuzi sypali pieniędzmi, na gwałt prowadząc ks. de Conti, z drugiéj Przebendowski kasztelan Chełmski, z niejakim Flemingiem — szwagrem swym — sasem talary niemieckie sieli w polu, w nadziei że z nich korona urośnie.
Z niepospolitą chodzili zręcznością, pokątnie, cicho przekupując ludzi obietnicami większemi jeszcze niż pieniędzmi.
Radziejowskiego jednak — Prymasa, którego głos najwięcéj znaczył przy wyborze — nie potrafili sobie zjednać — chociaż Nuncjusz około tego chodził w sekrecie i biskupów kilku pozyskał — a między innemi Dąbskiego Kujawskiego, który się na wszystko gotowym oświadczał — nawet przeciwko Prymasowi Elekta obwołać.
Gdy przyszło do wotów, w początku województwa Krakowskie i wielkopolski część okrzyknęły Jakuba, a reszta zagłuszyła je, wołając Conti.
Z płockiego też trochę głosów miał Jakub za sobą.
Za Sasem dopiero późniéj oświadczać się zaczęto, gdy postrzeżono iż Jakub utrzymać się nie może — a Conti w jego miejscu stanie.
Królowa i ci których miała na rozkazy, woleli kogokolwiek bądź — bodaj Sasa — byle nie zdrajcę francuza.
Potrzebowała się pomścić na Polignacu — bądź co bądź Marja Kazimira.
W ten sposób głosy się pomięszały i Jakub z królową — przeszli na stronę Sasa.
Pierwszego dnia gdyśmy o nim zasłyszeli, ani ja ani Szaniawski, a z nami, sądzę i znaczniejsza część szlachty o królu tym przyszłym, tak dobrze jak nic nie wiedziała. Przebędowski nie miał czasu go zalecić, żadnym też urokiem nie pociągał ku sobie.
Zaczęto oponować głośno naprzód że Luter był — ale O. Jezuici ręczyli za to że rewokował herezję i że do kościoła katolickiego powrócił.
Biskupi też niektórzy świadczyli za tem daléj że rakuskim duchem był nadziany, — przeciwko czemu stawiono tylko iż on się nikomu nie da prowadzić i t. p.
Po nader gorącym dniu 26 Czerwca nocą na 27 wracając z Woli do mnie na przekąskę i wypoczynek z Szaniawskim, zabraliśmy z sobą dworzanina pana Kasztelana Chełmskiego, niejakiego Suskiego, który w polu bardzo za Sasem gardłował, tak że go przezwali Saskim miasto Suskiego. Ten, że Szaniawskiemu jakimś kolligatem był, niewiem która woda po kisielu — pokumaliśmy się z nim i pociągnęli z sobą.
Chcieliśmy się od niego cokolwiek dowiedzieć co zacz był ten, któregośmy — albo i drudzy wybierać mieli. Suski zaś chwalił się że i w Dreznie bywał i na dworze Elektora pił.
Ten zaszedłszy do mnie, gdyśmy wieczerzali i w kubki się trącali do późna w noc — albo lepiéj do rana — naprawić się nie mógł cudowisk o tym kandydacie.
Mnie się, prawdę rzekłszy, ani kandydat — ani ten co go zalecał nie podobał, ale dla miłości Szaniawskiego musiałem mu rad być. Ciekawości się też dogodziło. Byli z nami także Morawiec i Drwęski i kilku jeszcze, których niepamiętam, czas więc zszedł wesoło.
Zaczęto zaraz Saskiego zagadywać o tego kandydata i plótł niestworzone rzeczy!
— Takiegośmy na tronie jeszcze niemieli, mówił — od owego francuzkiego Henryka, który także, jak wiadomo, wesoły był i zabawiać się lubił. August tylko by baraszkował — choć pan poważny gdy chce i pięknéj postaci.
Naprzód jednak to o nim wiedzieć macie — że u nas nawet, gdzie na siłaczach nie zbywa, nikt mu nie sprosta — koniowi albo wołu głowę mieczem odcina jednym zamachem jak pióro osmalił, podkowy w ręku jak liście gniecie. Ostatnim razem gdy do Wiednia jeździł wiózł z sobą ni mniéj ni więcéj tylko panią duszkę urzędową — hrabinę Königsmark, daléj drugą pośledniejszą pannę Klengel, a w samym Wiedniu dobrał sobie jeszcze pannę Althaun. I dopiero mu było bez mała dosyć.
— Nie żonaty więc? zapytałem.
Saski się rozśmiał.
— Ale bo z Waszmości simplex, rzekł, królowie idą wzorem Salomona.
Żonaty i dzieci ma, ale to nie przeszkadza że miłośnic ma zawsze po kilka. Jedna albo dwie mu nie starczą!! U nas tak!!
— Ano — odparłem — jeżeli u was tak, to się nie macie z czem chwalić...
Morawiec dodał:
— W Polsce to nie uchodzi. Pewnośmy też nie święci, ale choć wstyd mamy.
— Et! dajcie tam temu pokój — przerwał Suski. Sas tu inny obyczaj zaprowadzi.. Pan jest gładki i grzeczny gdy chce — ale też gdy się rozsierdzi — mówią że jak dziki zwierz straszny...
Słuchaliśmy sądząc że z nas szydzi i bajki plecie — ale późniéj się okazało że nie kłamał.
— I z tego pochwalić go potrzeba — mówił daléj — że do kielicha chwat a pije jak piasek... U nas, gdzie też za kołnierz nie wylewają, wątpię ażeby go kto przepił. Pije puharami ogromnemi, a potem gotów na Bucefała siąść i w pole gnać, a gdy konia chce osadzić, to go tylko nogami ściśnie... Strzela kulą w lot jaskółki...
— Czy niebędzie tego za wiele? — spytałem śmiejąc się. Rycerz więc jest i pewnie w wojnach bywał, a w nich się już odznaczył??
— Na męztwie mu pono nie zbędzie — rzekł Suski — ale żeby hetmaniąc wielkie szczęście miał, o tem nie słyszałem. Widzicie, że kłamać nie chcę... Z turkami mu się pono nie wiodło.. Co prawda to prawda.. Sasi tłumaczą go że jenerał jakiś rakuzki przez zazdrość go zdradzał, ja przy tem nie byłem i niewiem o niczem..
— No — przerwał Szaniawski — chwała Bogu żeś coś do naganienia znalazł, bom sądził że z nas drwisz takim go czyniąc... Trudno powiedzieć czy on do nas a my do niego przypadniemy... Jakim my się z nim językiem rozmawiać będziemy — to też ciekawa..
O Contim powszechnie głoszą że rycerz jest dzielny..
Suski ręką o stół uderzył.
— Co tu już o Contim mówić, kiedy, czy zechcecie czy nie, Sasa będziecie mieli. Nie weźmiecie go po dobréj woli, narzucą wam... Osiem tysięcy doskonałego żołnierza stoi słyszę pogotowiu na granicy...
Byle Sasa dziesięciu Przebędowskiego przyjaciół okrzyknęło, wejdą natychmiast Sasi, a biskupa mamy w kieszeni takiego co nam Te Deum zaśpiewa. Nim się Conti dowie że go wybrano, nim namyśli, nim wybierze, nim wujaszek pieniędzy da — nim okręta się ściągną, Sas będzie gospodarzył — i francuzi przyjdą po harapie..
— Biskup — przerwałem — żaden się przecie nie waży ogłaszać kiedy Prymas jest, i zdrów a na nikogo nie zdał funkcji. Za to zaś ręczyć można, iż Radziejowski Sasa nie będzie proklamował, tylko Jakuba albo Contiego.
— A ja wam ręczę że się znajdzie biskup co go zastąpi — rzekł Suski. Praktykowana to rzecz czy nie, spraktykuje się teraz. Czyż nie widzicie że rzeczy są ukartowane tak, iż wam go narzucą, a nie macie Zamojskiego coby tego Maksymiljana wziął pod Byczyną, bo Jabłonowski przy jego boku stanie.
Będziemy mieli u Ojca Św. tę zasługę że — od Turków nasz Sobieski Europę salwował, a z Luterstwa August Saksonją obmyje... dwie dobre kreski! Rakuski dom go też poprze, bo go w Wiedniu na rękach noszą.
— Więcéj niż szwagra Jakuba? — zapytałem.
— Co Cesarzowi po takim szwagrze, — wtrącił Suski — który kosztować go może, a nic nie przyniesie? Ojcowie też Jezuici coś znaczą, a oni tego kandydata prowadzą i protegują. Zatem niema nam co się darmo zżymać i rzucać, a warcholić, pójdziemy gdzie nam wskażą, niema rady.
Wszystkim się nam smutno zrobiło, nie żebyśmy tak po Jakubie płakali — ale ten siłacz, z pozwoleniem moczymorda, rozpustnik sławny, o którym sobie rozpowiadano takie rzeczy, jakich by się największym hultajom sromać należało — na nasz tron zdał się nam wcale nie pożądanym.
Nie kryliśmy się z tem że nam ów do smaku nie przypadał, — Suski stronę jego trzymał dowodząc, że gdy Sasi się z nami połączą, łatwo Kamieniec i inne awulsa odzyskamy, wojsko porządne wystawim, przyjdziemy do ładu i do siły...
— A przytem i to nie do pogardzenia, — dodał świstak — że się rzeczpospolita wesoło zabawiać będzie, bo August jedyny jest do urządzania festynów, maszkar, balów, widowisk teatralnych, a myśliwca nad niego niema lepszego i z oszczepem na zwierza idzie jak na igraszkę..
Jak nam potem począł pleść znowu o sztabach żelaznych, które Sas jak wstążki zwijał, o wychylanych puharach, które w ręku dusił, o szaleństwach bezwstydnych z kobietami, o nadzwyczajnéj dworu wspaniałości — o turniejach, festynach, zamiast gustu nam dodać do niego — do reszty go zmierził. Gdzież było porównać tego jakiegoś sztukmistrza i kuglarza do naszego Jana, idącego w imie Boże, pod chorągwią Chrystusową, z modlitwą na ustach, — z jedną tą myślą, aby chłopkowi było lżéj, żeby się sprawiedliwość działa wszystkim — żeby prawo Boże panowało na ziemi!
Drwęski, który pobożny był, rzekł na zakończenie:
— Bóg go chyba za grzechy zsyła na ostatnią zgubę naszą, bo takiego pana widzieć na tronie, to znak srogiego gniewu Pańskiego. Co zostało staréj cnoty przepadnie i pójdziemy w niewolę obcą, jak Skarga i Jan Kazimierz przepowiedzieli... Fiat voluntas tua...
Nazajutrz jechaliśmy na Wolę z innemi patrząc co się tam dziać będzie, ale ani ja, ani Szaniawski, ani Drwęski nie głosowaliśmy za nikim. Za Augustem nie chcieliśmy, grzechem się nam zdało, za Contim głos by nasz przepadł, za Jakubem już nikt się prawie nie odzywał. Świadkami byliśmy gdy się Elekcja na dwoje rozdarła...
Z głosów wnosząc widocznem było że Conti miał znaczną większość za sobą, ale Augustowi wrzask ogromny czynili — wołali, hukali, straszyli — i koniec końcem jedni i drudzy pośpieszyli odśpiewać Te Deum.
W niepewności i zawieszeniu wszystko potem pozostało, — ale jedna rzecz jawną była, iż po Janie żaden z jego synów korony nie odziedziczy. Królowa i Jakub pieniędzy wysypali dosyć na przepadłe imie, Polignac wydał do ostatniego grosza, bo jeszcze na Woli głosy kupowano...
Statyści po Warszawie zaczęli głosić.
— Teraz kto pierwszy do młyna zajedzie ten będzie meł.
Lecz łatwo było przewidzieć, nie będąc prorokiem, że Sas stojący już pogotowiu na granicy, Francuza uprzedzi..., który przez morze tylko mógł się dostać do Polski, a wojska z sobą wiele przyprowadzić nie sposób mu było, ani go tu tak na poczekaniu ściągnąć...
Po Elekcji poszedłem rankiem do ks. biskupa kijowskiego, który zawsze bywał łaskaw na mnie, dowiadując się co o tym ewencie przyjaciele Sobieskich myśleli.
Znalazłem go wielce przygnębionym i smutnym.
— Rzecz ci to jeszcze nie rozstrzygnięta, odezwał się na moje pytanie. Mamy choć słabą nadzieję, że Conti się utrzyma, a ten Herkules Saski, którym nas straszą, ustąpić będzie musiał — Elekcja to osobliwa, bo nietylko większości nie miał, ale zaledwie go część jakaś wywoływała. Radziejowski Prymas znać go nie chce, znaczniejsza część panów Senatorów z nami trzyma, szlachty też dosyć rakuskiego protegowanego nie życzy.
Jeżeli Conti prędko przybędzie, a król francuzki jak się spodziewać należy, wyposaży go dobrze, poprze silnie — może się jeszcze wszystko zmienić na lepsze, choćby Sasa i ogłoszono a bodaj ukoronowano. Elekcja w najmniejszéj rzeczy ważną nie jest — wedle prawa wcale na nic się nie zdała...
My będziemy na Contiego czekali, wyglądając go kędyś u Gdańska!!
Taką nadzieją byli w początkach ożywieni Prymas biskup kijowski, Wojewoda Kątski, wszyscy przyjaciele Sobieskiego, dobrze rzeczpospolitéj życzący — ale wszystko to się w niwecz obróciło.
Elekcja Sasa, okrzyknięcie, koronacja szparka, objęcie rządów wszystko było jakimś kuglarskim sposobem obmyślane, — wykradzione, narzucone. W co się tu wolne głosy narodu obróciły... Nie było prawdy za grosz w niczem — udanie, kłamstwo, zahukanie.. Czego się to było można spodziewać po panowaniu, które się od tego poczynało, że król dla korony wypierał się swojéj wiary, jakąby ona tam była — a drudzy powiadali — wiary nie zmienił, bo zmienić można tylko co się ma, a on żadnéj nie miał nigdy!
Jezuitom w oczy rzucano — apostata jest i bezbożnik! odpowiadali — mniejsza o to syna jego wychowamy tak, że bez nas nie stąpi, żonę mu damy pobożną i w rodzinie wiarę ugruntujemy...
Gdy August przybiegł na wszystko się godząc byle tylko koronę pochwycić, ktoś jego wybór i wstąpienie na tron w paskwiluszu nazwał komedją w pięciu aktach!
Akt pierwszy: Król bez dyplomu elekcyjnego.
Akt drugi. Pogrzeb bez zwłok i trumny. (Sobiescy bowiem ciała króla nie dali.)
Akt trzeci. Sejm bez posłów...
Akt czwarty. Koronacja bez Prymasa.
Akt piąty. Protestacje bez skutku.
Po Elekcji anim miał po co ani chciałem dłużéj w Warszawie siedzieć i patrzeć na smutne te dzieje.
Postanowiłem wracać do domu. Poszliśmy z Szaniawskim pieszo ostatnią odprawić żałobną pielgrzymkę do Wilanowa.
Oba zahartowani, starzy, do łez nie skłonni, chodziliśmy po tym opustoszałym pałacu i ogrodzie, oczy ocierając. Stał przed niemi ten pan nasz uśmiechnięty choć umęczony, z piłką i nożykiem w ręku lubujący się drzewkom swoim. Słyszałem to nieraz z ust jego — toć jedna istota jest co wdzięczną być umie, da mi kwiatek i owoc za moje staranie...
Wszędzie tu po nim pozostały ślady, albo ręki albo myśli jego, ale z nim kończyło się wszystko. Żadne z dzieci jego ducha, serca, rozumu, charakteru nie przejęło. Gdziekolwiek ta kobieta dotknęła czego splugawiła i zniszczyła...
Patrzyliśmy z boleścią na sadzone przez niego drzewka, o które teraz nikt nie dbał. Ogrodnicy szukali służby i rozłazili się. Pałac stał pustkami, książki, które on tak lubił, a miał ich tyle — na kupę pozrzucano — nikt się teraz nie tknął. Gdzie komu z nich książka była w głowie?
Ruina blizka patrzała zewsząd.
Zwłoki jeszcze nie pochowane stały, a po nim już tylko u ludzi wspomnienie zostało i baśnie, jakby go od stu lat pogrzebiono. Córka za niemieckim księciem syn z niemką ożeniony, wdowa ni polka ni francuzka do żadnego się narodu nie przyznająca... Młodsi synowie w perukach.
Gdzież tu było szukać potomstwa po Sobieskim, który do ostatniéj godziny polakiem był, polskim szlachcicem do szpiku kości! — a wszystko to przez jedną kobietę, jedne nieszczęśliwe ożenienie!
Jego ona przerobić nie potrafiła, ale dzieła i myśl bohatera zniszczyła.
Już przed zgonem, gdy z Załuskim o blizkiéj swéj mówił śmierci, widać było iż zrezygnowany na to patrzył, że po sobie nic trwałego nie pozostawi, krom chorągwi Mahometa w Rzymie i imienia obrońcy chrześcijaństwa.
O nic się też dla siebie nie dopominał, a mówiąc o wyprawie Wiedeńskiéj, gdy ową straszną chwilę pod Parkanami przypominał, w któréj cudem z życiem uszedł, dodawał.
— To mi zapłaciło za wszystko żem sześć meczetów tureckich na kościoły obrócił.
Czasu tego pochodu pod Wiedeń, dokąd się czuł głosem Bożym powołany — jeszcze na Jakubie pokładał nadzieje, jeszcze się nim cieszył jak spadkobiercą, ale myśmy widzieli, mówić nie śmiejąc, że młodego pana nic polskiego nic naszego nie pociągało ku sobie. Oddawał co miał najlepszego księciu Bawarskiemu, Waldekowi, innym, z niemi rad przestawał, nadwszystko się pragnąc cudzoziemcom przypodobać — z polakami ani się przyjaźnił, ani przestawał... gminem mu się wydawali.
W królu był szlachcic jeszcze, w nim z francuzki narodzony królewicz — zamiłowanie to w obczyźnie z matki wziął, która polką się być oświadczając, nic nigdy w sobie polskiego nie miała.
Pożegnawszy Wilanów, tak jakbym się z całą młodością moją pożegnał — wybrałem się precz z Warszawy z tem stałem postanowieniem, aby na wsi zamieszkać i Pana Boga chwalić na świat się więcéj nie wydobywając.
O dalszem też życiu mojem mało co mam do zapisania — było to powszednie nasze życie szlacheckie wedle prastaréj modły, bo się po wsiach mało co od wieków zmieniło. Powróciłem spodziewany i oczekiwany do Połonki, dając szwagrowi dotrzymywać dzierżawę jéj, a sam sobie tymczasem dwór po myśli urządzając tak aby i mnie był miły i rodzicielskich pamiątek nie pozbył.
W ciągu tych lat włóczęgi mimo woli nieznacznie uzbierało się rupieci różnych bardzo wiele. Patrząc na to jak drudzy kosztowny oręż, osobliwe uzbrojenia, sprzęt różny nabywali, a kochali się w tem — choć pieniędzy wiele nie miałem do tracenia bo się i przyjaciołom wygadzało i sobie nie było potrzeby żałować — takżem tu i owdzie coś stręczącego się tanio nabył.
A że służba trwała dość długo, naściągało się tego sporo, tak że gdym w ostatku — dwór porzuciwszy, wszystkie moje skrzynie, kufry, sepety i węzełki pościągał z Jaworowa, z Żółkwi, ze Lwowa — zdziwiłem się sam jaka to moc tego się znalazła. Niektórych skrzyń tak się zapomniało, żem sam potem nie wiedział co w nich znajdę.
Prawda że od Wiedeńskiéj potrzeby poczynając, na Węgrzech, potem w Mołdawij, po miastach i obozach ciągle się narzucały różne osobliwości. Z naszych żołnierzy, co który miał to potrzebą przyciśnięty, za lada grosz oddawał. Więc ratując trzeba było brać niepotrzebne rzeczy.
Gdy się raz ludzie dowiedzieli że ja to kupuję co się nikomu na nic nie zdało — nasyłali na mnie z lada łomem. Każdy szedł jak w dym, aż się czasem śmiać chciało.. Ano między temi łupami były i piękne, takie których mi potem możniejsi ludzie zazdrościli. W Warszawie u żyda kupiłem szpalery stare tkane, flamskiéj roboty z historją Dawidową, które gdym potem oczyściwszy je na ścianach u siebie rozwiesił wydziwić się im nie mogli. Te późniéj do kościoła ofiarowałem. Tureckich namiotów cale ochędożnych miałem kilka, broni też, buńczuków, i zbroi zebrało się dosyć. Szyszak jeden srebrny trybowany, złocony, com go w Mołdawji za małe pieniądze kupił, drogo mi płacić chciano, alem frymarczyć nie lubiłem i pozostał u mnie. Złotnicy go na kilkaset złotych cenili. Srebro pono nie wielkiéj było próby, ale robota wyśmienita.
Samych kobierców ważnych perskich i tureckich, niemal cały wóz nabity przyciągnąłem z sobą do Połonki.
Sam jeden, niemając w początku co robić, bo szwagier się sam około roli parał, wziąłem się do porządkowania mojej rezydencji, wedle fantazji a na wzór tego co się po świecie widywało. Ludzie mi to potem bodaj za złe poczytywali, sądząc żem im tem imponować chciałem alem się po prostu durzył tem i nic więcéj.
Siostra mnie zaraz żenić by była chciała, choć szpakowaciałem, i byłaby mi panien urodziwych dosyć napytała, alem żadnéj nieszczęśliwą czynić nie chciał, serca do żadnéj niemając. Kobiety mi też przez królowę i jéj fraucymer obmierzły, bom się takich napatrzył, że wstręt do całego rodzaju niewieściego powziąć od nich było można. Samo wspomnienie Boncourowéj starczyło.
Ta, wielką miała ochotę zrazu pomścić się na mnie, probowała mi na różne sposoby szkodzić, lecz się jéj niepowiodło. Podupadła potem wielce i była jednego razu w takiéj potrzebie, że się do mnie uciekła o ratunek. Przebaczywszy jéj, pomogłem w istocie. Wydała się naostatek za starego francuza kuchmistrza królowéj, bardzo już na małem przestając, gdy wprzódy wysoko patrzyła... Zwał się Petit, tłusty, łysy, brzydki, ale bystry człek, — grosza sporo sobie tłustości szumując przyzbierał. Podobał sobie ją, choć wiedział kogo bierze, i do ołtarza idąc oświadczył, że brykać nie dopuści a twarde mięso zwykł bijać dopóki nie zmięknie.
Żyli potem z sobą podobno w zgodzie i dostatkach, choć drudzy twierdzili, że się jéj po bokach dostawało i bywało różnie. Bóg tam z niemi.
Byłem już na wsi gdy wieść doszła i do nas, że Conti z francuzami na okrętach wojennych przybył do Gdańska. Mówiono o wielu tysiącach rycerstwa..
Wszystko u nas zakipiało po staremu przeciwko rakuzkiemu elektowi i niemcom, — ruszali się panowie niektórzy, niepokoiła szlachta, ale nie było jéj komu prowadzić. Dowiedziałem się, że Wojewoda Kijowski pobiegł do Gdańska. Rozesłał ktoś okólnik aby kto żyw, sub poena Perduelionis przy Contim stawał, a tuż drugie, idem, aby się nikt ruszyć nie ważył.
Przyleciał do mnie Morawiec we trzy konie, namawiając z sobą.
— Jedźmy!
Ochoty niemiałem najmniejszéj, ani ufności, aby co z tego dobrego wyrosnąć mogło, ale jak mnie zaczął molestować, namawiać, prosić, w końcu podedrwiewać żem ja już do niczego zaszkapiał, kazałem ludziom i koniom do podróży się sposobić, kupić nie kupić, potargować można.
Powiedziałem Morawcowi z góry.
— Do niczego ręki nie przyłożę, póki się nie przekonam, że tam siła jest i ład, bo darmo w kraju niepokój szczepić, grzeszna sprawa. Pojedziemy się rozpatrzeć z czem ten Conti przybywa i kto z nim idzie.
Morawiec na upartego mi dowodził — z tego co słyszał że Senatorowie zewsząd z wojskami nadwornemi i nowemi zaciągami pod Gdańsk pospieszali. Szwagier i siostra na żaden sposób puszczać mnie nie chcieli, alem ich uspokoiwszy, wyruszył z Morawcem.
Z kopyta poszło zrazu bardzo ostro a spiesznie, po drodze języka dostając — który tak sprzeczny był, że się z niego nic nauczyć nie mogliśmy.
Co godzina to nowina. Jedni twierdzili, z imprezy téj nie będzie nic — Sasi do kraju weszli, król ukoronowany, panowie akcessa robią ciągle, łączą się z wybranym, Prymas nawet zmiękł. Drudzy mówili — Sasa z ramienia rakuskiego nikt nie chce znać, do Contiego i francuzów garnie się wszystko.
Conti hetman wielki — godzien być Sobieskiego następcą. Słyszeliśmy że już przy nim byli Załuski, Kątski, Leszczyńscy, Potoccy i innych wielu. Przepowiadano że byle się Conti ruszył z pod Gdańska — wymiecie Sasów i śladu po nich nie zostanie. Przypominano Maksymiljana, i t. p.
Wszystko to tak różnie brzmiało — żeśmy musieli dotrzeć aż do miejsca dla sprawdzenia. Mnie też i tego miasta — któregom nie znał, a wiele o nim słyszałem, ciekawość brała.
Jechaliśmy spiesząc — co koni stało. Dziwiło nas tylko iż owych wojsk — o których rozpowiadano — że się zewsząd ściągały, nigdzieśmy po drogach nie spotkali. Szlachty też, ochotnika bardzo mało.
Dociągnęliśmy naostatek do miasta, jak dziś pamiętam rankiem pogodnym. Wrota murowane jak do twierdzy — straż przy nich miejska, cale porządnie uzbrojona. Tuśmy wszakże musieli przystanąć — bo właśnie oddział dragonów wychodził precz.
Patrzę przyglądając się im, i poznaję Żerebskiego starego namiestnika, któregom znał z wojen za króla Jana.
— Czołem, panu Namiestnikowi! zawołałem.
Zdziwiony stary stanął wąsa pokręcając.
— A wy tu co robicie? zapytał.
— Przybywam gdzie i drudzy — rzekłem — nowemu królowi służyć. Pewnie w pole Conti wyciąga?
Żerebski się przeżegnał oglądając.
— A no w czaseście się wybrali odparł, francuz nam komplementów naprawił siła, ale go już niema. Zawinął się, siadł na okręt na którym przybył i żegluje już z powrotem, nas w saku pozostawiwszy!.
Aż po mnie ciarki poszły. W tem stary namiestnik pokłonił mi się i daléj ruszał.
— Jedźcie do miasta — doniesie się resztę.
W mieście zastaliśmy rumor wielki, poruszenie — bieganinę. Zaraz w pierwszym rynku, na dworzanina biskupa Załuskiego natknąłem się.
— Jesteście tu? przywitałem go z radością.
— Jesteśmy — to jest — byliśmy — odparł zagadnięty dziś lub jutro napowrót do Warszawy się wybieramy, niema tu już co robić, Francuz na okręt wsiadł i uszedł.
Spojrzałem na Morawca — a co?.
Jechaliśmy do gospody. Pełne były niemal wszystkie przybyłych na powitanie nowego króla, który gdy się rozpatrzył że gotowéj armij na rozkazy niema, a rozsłuchał o Sasach i o akcesach — wojować mu się odechciało i przeprosiwszy adherentów swych, nazad do Francji nawrócił.
Cóż tu było robić?..
Pieprzu i korzennych przypraw kupiwszy do domu po pięknem mieście i kościołach na zbory poprzerabianych rozglądnąwszy się, koniom wypocząwszy, z drugiemi wraz przy czarnem piwie Gdańskiem na dolę naszą, nabiedowawszy dosyć — musieliśmy do domów nawracać.
Ostatnia to była znaczniejsza podróż moja i pokuszenie się... — Siadłem potem w Połonce, rozpamiętywać praeterita.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; korekta na podstawie wydania z 1913 r.