Ad astra/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski
Tytuł Ad astra
Podtytuł Dwugłos
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
Krasowce.

Co robiłam o tym smutnym, jesiennym już zachodzie słońca? Pragnę opowiedzieć, i waham się, i nie śmiem dotknąć słowem tego, przed czem myśl zatrzymuje się zdumiona. A jednak taka zapanowała nade mną potrzeba otworzenia duszy i tak zimną, twardą jest obręczą ten mus wiecznego milczenia, że... opowiem.
Nie zawsze tylko pociąg do przyrody i potrzeba użycia przyjemności jedynej, która mi jest dostępną, wyprowadzają mię w świat zjawisk dziwnych i dzikich; ale niekiedy czynią to również przyczyny zupełnie powszednie. Z przyczyn zupełnie powszednich znalazłam się przed paru dniami nad brzegiem Wielkiego Nikaru. Są tam w pobliżu jakieś drzewa do mnie należące, które w celach gospodarskich oglądał uczony technik, umyślnie dlatego sprowadzony z daleka; jest w straży leśnej chory ojciec strażnika, który pragnął wyrazić przede mną jakąś ostatnią swą prośbę czy wolę, i jest dziewczyna młoda, którą pora mi już wziąć do Krasowieckiej szkoły szycia i haftów. Słowem, dzień cały spędziłam na rozmowach z uczonym technikiem i wśród budniczej rodziny leśnego stróża, aż droga powrotna przywiodła mię w miejsce mało mi dotąd znane, a o którem tobie, przyjacielu, nigdy jeszcze nie mówiłam.
Czy znasz dnie takie, w których człowiek, ciężko o najdroższe własności swe zatroszczony, musi samego siebie od siebie odepchnąć, a troszczyć się o innych? Takim właśnie dzień ów był dla mnie; czułam się zmęczoną zadawanym sobie przymusem, zapragnęłam wolności i przywołania z powrotem ku sobie samej siebie. Oprócz tego, niewiele dotąd miejsce to znałam, a w miarę zbliżania się ku niemu, uczuwałam jakby dech pustyni i spostrzegałam wśród drzew, które rzedniały, zaglądające do lasu jakieś wielkie, srebrne oczy. Wiatry też przelatywały coraz silniejsze, niosąc w wilgoci woń rozmarynu i niewyraźny zapach żelaza; cisza pogłębiała się ubytkiem istot żyjących, aż nakoniec odsłonił się przede mną obszar niezmierny równiny gładkiej, pustej, rozpostartej pod kopułą nieba taflą rdzawej zieleni, zarzuconą plamami połyskującego szkliwia i zgaszonych tęcz.
Zatrzymałam Avisa i gdy wśród pni sosnowych rzadkich, suchych, ubogich, na sprężystem podścielisku opadłych igieł stanął spokojnie, odeszłam ku spostrzeżonemu zdala siedzeniu.
Była to kłoda sosnowa, leżąca tu snadź od niezmiernie dawna, bo pluszową powłoką szczelnie obrósł ją seledynowy mech i gęstem zagajeniem puściła się z niej młoda roślinność. Z mchowego pluszu wyrastały sośninki już wysmukłe, równe im wzrostem paprocie i na wysokich łodygach kołyszące się w wietrze śnieżne spiree. A nad tem wszystkiem stało kilka wysokich brzóz.
Gdy wśród olbrzymich paproci i kołyszących się spirei usiadłam na tej leśnej kanapie, objęły mnie zewsząd gałęzie brzóz; więc plecami opierać się mogłam o te liściaste poręcze, a pod stopami miałam rozmarynowy kobierzec. Tak umieszczona puściłam wzrok po tęsknej, niezmiernej równinie.
Jest to jakby szeroka pierś Puszczy, z której wytryskują wszystkie zraszające ją biegi wód, u początków swych tworząc rozlewy rozmaitych wielkości i kształtów. Na powierzchnię tych szklistych tafli występują z ziemi rudy żelazne w postaci zgaszonych tęcz i możnaby myśleć, że ktoś zdjął z nieba świetny łuk nadziei, zgasił go, podarł na szmaty i szmaty te rozrzucił po szklistych wodach. Wszystkie barwy tęczowe w nich są, ale niema ani iskry blasku.
Tu plamą, tam smugą, owdzie kroplą zaledwie, leżą na wodach matowe i ciężkie w miarę oddalenia rozdrabniając się i znikając u brzegów horyzontu. Bo aż do brzegów horyzontu ściele się ta równina z rojem szklistych oczu i tęczowych źrenic; zręby jej ze zrębami jego tworzą jedną oddal, a kresy, jak kresy morza, przepadają niewidzialne. I jest ona, ta równina, sama jedna pod kopułą nieba, pusta i głucha. Tylko skłon kopuły plamią tu i owdzie nieruchome wyspy jodłowe, czarną farbą malując na nim budynki z zębatych pił. Od dawna już posępne jodły zniknęły z puszczy, zamordowane przez wrogie im siły natury, lecz na Wielkim Nikarze przetrwały, wznosząc gdzieniegdzie dla wiatrów tej pustyni milczące i ciemne pustelnie. Oprócz wiatrów nikt w nich nie mieszka i chyba zabłąkany ptak jaki strwożonym trzepotem skrzydeł przerwie niekiedy głuchą niemotę tych twierdz, obwarowanych grzęzkimi początkami rzecznych biegów. W gorących miesiącach lata i tu, jak wszędzie, wre i kipi życie roślinne i zwierzęce, ale teraz pozostały już tylko przy życiu lasy łóz, które z powiewami wiatru falują jak kłosy na łanie, i wojska trzcin, dumnie wyprostowane w rycerskich kołpakach z czarnego aksamitu. Są też zarośle oczeretów, tych fletni o wydrążonem wnętrzu, w które niekiedy gwiżdżą swawolne wiatry, i gdy pogwizdy te, jak długie szpilki przerżnąwszy powietrze, milkną, żaden już inny głos nie wpada w otchłań ciszy.
Jest to otchłań ciszy. Oprócz łoz falujących w milczeniu i milczących hufców trzcin, nic tu nie żyje. Umarłe szmaty tęcz ciężko leżą na martwych wodach, jodłowe wyspy wydają się domami umarłych. Podchodzące ku progom tego zaklętego państwa, sosny stają się smutnemi, ubogiemi i schną; a tylko bukiet brzóz, wznoszący się nade mną, stoi w świeżości kor białych i w ruchliwem ożywieniu powiewnych swych liści.
Na dnie otchłani, nalanej głuchą niemotą, podniosłam twarz i zapuściłam spojrzenie w ruchliwe głębie brzozowych wierzchołków, na których każdym liściu leżała iskra i migotała przy każdem poruszeniu się liścia; więc był to na błękicie nieba srebrny deszczyk, zawieszony w powietrzu, drobny deszczyk iskier, lekko szumiący.
Jak opowiedzieć to, co wtedy stało się ze mną?
Nie chcę myśleć, aby wyznanie moje mogło ci na usta wywołać uśmiech ironiczny. Zbyt głęboko zapuściłeś wzrok w tajnie natury, abyś dla różnych momentów psychiki ludzkiej nie znajdował wytłómaczeń umiejętnych, lub pobłażliwych przynajmniej. Ja ich nie szukam, bo leżą one poza granicami mojej wiedzy.
Niekiedy, bardzo rzadko, lecz bardzo wyraźnie, uczuwam w sobie dwoistość istoty i świadomość moja rozłamuje się pomiędzy tem, czem jestem codziennie, widzialnie, i czemś drugiem, czego nazwy ani natury nie znam, ale co w chwilach takich odzywa się pod warstwami wrażeń, doświadczeń i myśli, i jest chyba czemś od nich odrębnem. To coś w widzialnej powłoce ciała, imię moje noszącej, wydaje mi się bezimienną i skrytą mną samą. I wówczas nawiedza mnie myśl, że gdyby ta powłoka skruszyła się na szczątki, opadłaby tylko jak rozdarta suknia z tej drugiej mnie, która pozostałaby całą i żywą, jak ja całą i żywą zostaję po zrzuceniu z siebie odzieży dziennej. Uczucie to, którego tajemniczych głębi żadne słowo nie może przeświecić aż do dna, bywa przecież tak jasne, że pokąd trwa, daje mi niemal dotyk dwoistości pierwiastków, spojonych we mnie w zależność taką, w jakiej względem siebie zostają muszla i perła. Gdy atak wód wzburzonych rozkrusza muszlę, perła nienaruszona kąpać się nie przestaje w bezkresności oceanu... tylko życie jej musi być inne.
Dziwny ten stan uświadomiania się, czy objawiania, zamieszkującej mię Psychy, przybywa zazwyczaj po wielkich wysileniach myśli, albo woli, w nieskazitelnych ciszach dni zupełnie samotnych lub nocy bezsennych i posiada trwanie błyskawicy, przerzynającej ciemność. Tym razem trwał dłużej i wyciągnął się wzwyż...
Im dłużej z podniesioną twarzą patrzałam na liście brzóz, które wysoko nade mną migotały w złotym eterze, tem więcej eter ten przemieniał mi się w mgłę świetlistą, która wzrastała, szerzyła się, płynęła w wyż i w niż, aż zasłoniła wszystko i brać poczęła w siebie to coś z naturą niewiadomą, co jest we mnie skrytą i bezimienną mną samą.
Wszystko zniknęło; nie było szkliwia rozrzuconego po bezbrzeżnej pustyni, ani ubogich sosen nad jej brzegami, ani jodłowych pustelni, ani wydętej nad tem wszystkiem kopuły nieba; nic nie było, tylko samo jedno nieskończone morze poświaty blado-złotej, jasne, bezbrzeżne, przeczyste, ciche morze, unoszące mię na łagodnej fali nad ziemię, coraz wyżej.
Utraciłam uczucie związku z ziemią, przenikałam w coraz wyższe strefy bezkresnego oceanu światła i ogarnęło mię zachwycenie, dla którego nadaremnie szukałabym miary w ludzkich uczuciach. To tylko wiem, że nie było bez bólu. Jak smuga krwista ciągnął się ból za mną od ziemi, do Psychy mojej uczepiony, a kiedy spróbowałam odgarnąć go jak resztkę obciążających mię brzemion ziemskich, przemienił mi się w ręku w ogromny brylant łzy. Tę łzę, nie wiem dlaczego, niosłam na rozwartej dłoni i, przyglądając się jej, dostrzegłam, że jak zwierciadło odbija w sobie puszczę, pola, mrowiska ludzkie, chaty budnicze, wszystko kochane, i wszystko cierpiące, o co na ziemskich nizinach serce mi drży...
Nie wiem jak długo trwało to zupełne omdlenie czy uśnięcie zmysłów moich, lecz gdy zmysł wzroku powrócił do rzeczywistości, Wielki Nikar miał już zmienioną nieco postać. W świetle zachodzącego za lasem słońca powietrze napełniło się płowym pyłem, zarumieniły się w oddalach spojone z sobą wargi nieba i ziemi, wiatr ucichł i w pogłębionej otchłani ciszy stanęła zaczarowana nieruchomość.
Wtem, w odległości znacznej, coś pod lasem zamajaczyło żywymi i poruszającymi się kształtami, a gdy stało się wyraźniejszem, rozpoznałam, że są to łosie, które z rozmarynowego pastwiska dążyły na nocne leże. Było ich wiele; wązką drogą, którą ich własne, ciężkie stopy udeptały pośród trzcin i sitowi, szły jeden za drugim, na ogromnych tułowiach niosąc głowy oskrzydlone konchiastymi rogami. Przeciągały w płowym pyle powietrza karawaną leniwą i ciemną, trzciny i sitowia przeświecone płowem światłem sięgały im do kolan i czasem, rozbite ciężkiem ich stąpaniem szkliwia brodów tryskały ku im szerokim piersiom. Tak, rozlewając dech wschodniej pustyni, przeciągały karawaną i jeden po drugim zanurzały się w lesie, a właśnie wtedy, na równinę spływać poczęły z góry dźwięki, podobne do żałosnych i urywanych pobrzękiwań strun. Był to klucz żórawi, który, rzucając za siebie nuty harf eolskich, leciał tak wysoko, że zdawał się ocierać o błękity niebieskiej kopuły. Gdy przeleciał i gdy karawana łosiów do końca zanurzyła się w lesie, Wielki Nikar, spajając w oddalach wargę swą z wargą nieba, stał znowu w płowem powietrzu nieruchomą i martwą taflą rudej zieleni, której szkliste oczy patrzały w niebo źrenicami z pogasłych tęcz.
Takim jest Wielki Nikar i taki moment nad brzegiem jego spędziłam. Było to przed kilku dniami, które upłynęły w zajęciach utrudzających i powszednich. Takiem jest życie. Momenty jego zachwyceń — to krótkie mrugnięcia powieki, a po nich są długie dnie, w których trzeba ziarnka piasku cierpliwie znosić na drobne pagórki i poddawać głowę długim szeregom minut, spadających na nią kroplami ołowiu.

............

Ołowiem ciążą mi na głowie od czasu pewnego myśli, z któremi poradzić sobie nie umiem. Goście nieproszeni! Przyjąć ich do domu ducha swojego nie chcę, a odpędzić nie mogę. Straszydłami są, lecz w straszydłach mieszczą się czasem magnesy.
Dostał mi się w tych dniach do ręki nieznany przedtem utwór obcego poety o Mojżeszu. A że w tej porze życie mi przynosi dziwnie sprzęgane wydarzenia i wpływy, sam uznasz, gdy cię z treścią utworu tego poznajomię.
W noc poprzedzającą obwieszczenie ludowi przykazań Jehowy Mojżesz czuwał przed ogniem, płonącym wysoko i setnymi języki strzelającym ku chmurze, która nizko wisiała nad górą i w której Jahwe przed oczyma śmiertelnych był skryty.
Naraz: «Mojżesz lęku uczuł tchnienie, a kłam, omylność, niepewność i złuda wszech ludzkich pojęć złowrogo przed duszą jego stanęły».
Zadał sobie pytanie: «czy On jest?» i dusza jego «z wyżyn świętych ekstaz, jako głaz ciężki stoczyła się w otchłań, gdzie czyha chmurne, śmiertelne wątpienie. «Cóż, gdyby jednak świat ten był chaosem błędnych, ślepych w boju sił? Cóż, gdyby snem to było gorączkowym, co dotąd mu się zdało objawieniem?»
Zadrżał, że może pustą jest ta chmira, w której — jak wierzył — Jahwe krył się wieczny.
Na tę myśl Mojżeszowi «krew zastygła w żyłach, na głowie włosy zjeżyły się lasem, a z oczu łza wytrysła wielka, że omamieniem chorobliwem mózgu może być Ten...»
Mniejsza o ciąg dalszy, ale początek poematu uczepił się mej wyobraźni i nie mogę przestać go widzieć. Jest to zapewne skutek dziwnej jego zbieżności z treścią tej naszej rozmowy i — z temi kroplami ołowiu, które mi od pewnego czasu na głowę padają.
Moment taki, jak ów Mojżeszowy, straszliwym być musi przecież nie tylko dla wieszczów bożych, lecz i dla tych wszystkich, którzy na poziomach powszednich miłując, pracując, wyrzekając się, poddając głowę kapiącym z życia kroplom ołowiu, za całą nagrodę posiadają wiarę, że są pokornymi robotnikami w winnicy Najwyższej Woli i Mądrości.
Straszliwą przecież musi być łza, padająca na zgliszcza tej wiary... bo bez niej jakiż cel? jakiż sens? Czemu służyć? Do kogo mówić: Tobie to ofiaruję? Po co spalać się w ofierze? Po co być?
Utracić Boga!
Utracić z oczu wszystkiego przyczynę i cel, Pra-myśl, od której idą wszystkie myśli, Pra-dobro, ku któremu zmierzają wszystkie dobra, mądrość arcytwórczą, której my pomocnicy posłuszni, gdy ufni, że wykonywamy Przedziw, Przedoskonałość, Przedzieło... ach i nadewszystko Ojca, który kocha, który kocha niekochanych, do którego serca sieroce, serca beznadziejne, serca żeglarzy i serca rozbitków, serca szermierzy i serca nędzarzy, wołać mogą z ziemi: Ojcze, któryś jest w niebie!
Ale, gdy zastanawiam się nad tym poematem, wybłyskuje we mnie myśl pewna, nie zupełnie jasna i którą przed sobą wyjaśnię może, gdy spróbuję wypowiedzieć ją przed tobą.
Otóż, myślę, że kto wie, czy dreszcz lęku o prawdziwość istnienia Jahwy nie wybiegł, jak mrówki z mrowiska, na ciało synajskiego wieszcza z duszy jego, w tej chwili czemś postronnem przyćmionej? Kto wie, czy w tej chwili nie przelatywał przez to ogromne serce dech zła, rwąc spójnię?... Kto wie, czy utrata wiary nie jest utratą spójni?... Wytrysnął żużel z dna wulkanicznego i spalił nić... zło weszło do serca i opuściło je poczucie Boga...
Czyste serca czują Boga w sobie i nie mogą wątpić.
Wiem, że o tem wszystkiem, ty, przyjacielu, nic mi nie powiesz, lub mówić będziesz z uśmiechem, wiem, że milczenie i uśmiech twój będą mi zarówno gorzkie; jednak mówię, bo wzbiera to we mnie, a powstało — pod twoją dłonią.
Nauczałeś mię raz, abym mówiła do przelatujących ptaków: «dokąd lecicie, mewy?»
O, tak! dokąd lecimy?
Raz, w kraju starożytnych Saksonów, zajaśniał w powietrzu krzyż srebrny i rozległy się tony pobożnych litanii, a wielki kapłan Northumbryjski wszystką szlachtę zgromadził przed króla, aby rzecz swoją o nowej wierze mówiła. Wówczas powstał jeden z dowódzców i rzekł: «Przypomnij sobie, o królu, co bywa niekiedy w dnie zimowe, gdy wraz z hrabiami i thanami swymi zasiadasz u stołu. W sali ogień na kominie płonie, ciepło jest, jasno, a na dworze śnieg i wicher. Wtedy mały wróbel z szybkością strzały przelatuje przez salę. Jednemi drzwiami wleciał, drugiemi wyleciał, w mgnieniu oka zniknął. Z zimy przybył, do zimy powrócił. Tak człowiek przez życie przelatuje pośród dwóch ciemności. Z ciemności przybywa, do ciemności powraca...»
My, wróble maleńkie, skąd i dokąd lecimy? Jeżeli z ciemności jednej nikt nas po nic nie wysyła, a w ciemnościach drugich nikt umęczonych nie przyodziewa w skrzydła nowe — to co? To przeraźliwą i przeklętą jest moc tego głuchego chaosu, która, jak dziecię piłki, wyrzuca nas ze swych bezmyślnych bojów! Po co wyrzuca?
Po co nadewszystko gwiaździarstwo? Niech żyje radość! Niech białe mewy zlatują z «Emporyów» i padają na róże i aksamity życia, choćby za niemi przeciągać miały szlaki żałób i jęków!

............

Widzisz, jakie myśli mię zajmują i, pomimo tego dziwnego nad Nikarem momentu, pierzchać nie chcą: przeciwnie, stają się coraz natrętniejszemi, a moja wola staje się przeciw nim coraz chwiejniejszą.

............

Zaraz, jutro zrana, pokratkuję sobie dzień ołówkiem pracy ciasno, ciasno, aby o tem nie myśleć.

............

Jeżeli możesz, przyślij mi to dzieło swoje, którego widok przywrócił ci spokój. Czytając je, przestawać będę «o śniadych zmierzchach» z myślą twoją i zostanie mi ono po tobie, gdy ty sam przeminiesz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski.