Przejdź do zawartości

500 milionów Begumy/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł 500 milionów Begumy
Data wyd. 1909
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Les Cinq cents millions de la Bégum
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.

Rozmowa wystrzałami.

Młodzi ludzie nie spodziewali się wcale podobnego pytania. Więcej może ździwiło ich ono, niż wystrzał pistoletu, gdyby go byli usłyszeli.
Ze wszystkich przypuszczeń, jakie Marceli robił co do tego miasta, pogrążonego w letargu, jedno tylko nie przyszło mu do głowy, by żyjąca istota spytała go, po co tu przyszedł? Jego wdarcie się tutaj godziwe prawie, jeżeliby przypuścić, że Stahlstadt zupełnie był pusty, w innej zupełnie przedstawiało się postaci, jeżeli miasto posiadało jeszcze mieszkańców. To co w pierwszym razie zdawało się być tylko rodzajem archeologicznej ciekawości, w drugim stawało się zbrojną napaścią i gwałtem.
Wszystkie te myśli nasunęły się Marcelemu z taką siłą, że na razie nie mógł przemówić słowa.
Wer da? — powtórzył głos z pewną niecierpliwością.
Niecierpliwość była dosyć naturalną. Przezwyciężyć tyle rozmaitych przeszkód, stojących na drodze do tych drzwi, wdzierać się na mury, wysadzać w powietrze budynki i potem wszystkiem nie módz odpowiedzieć na proste pytanie: Kto tam? było to w istocie dosyć dziwne.
Marceli natychmiast pojął, w jak fałszywem znajduje się położeniu, i zaraz odpowiedział po niemiecku:
— Przyjaciel czy nieprzyjaciel, jak chcesz. Chcę pomówić z Herr Schultz’em.
Zaledwie wyrzekł te słowa, wykrzyknik zadziwienia dał się słyszeć przez drzwi uchylone:
— Ach!
Tu Marceli ujrzał przez otwór kawałek czerwonych faworytów, najeżony wąs, ogłupiałe oko; poznał je natychmiast. Wszystko to należało do Sigimera, dawnego strażnika jego.
— Johann Schwartz! — zawołał olbrzym ze zdumieniem, połączonem z radością, Johann Schwartz!
Niespodziany powrót więźnia zdawał się go na tyleż dziwić, na ile zapewne dziwiło tajemnicze zniknięcie jego.
— Czy mogę pomówić z Herr Schultz’em? — powtórzył Marceli, nie mogąc się doczekać innej jak ten wykrzyknik odpowiedzi.
Sigimer potrząsł głową.
— Niema rozkazu! — rzekł. — Wejść tu nie wolno bez rozkazu!
— Czy możesz przynajmniej zawiadomić Herr Schultze’a, że jestem tutaj i chcę z nim pomówić?
— Herr Schultze tutaj nie! Herr Schultze odjechać! — odrzekł olbrzym z odcieniem smutku.
— Ale gdzież jest? Kiedy wróci?
— Nie wiedzieć? Rozkaz nie zmienić! Nikogo wejść bez rozkazu!
Marceli nic więcej nie mógł wydobyć z Sigimera, który na wszystkie pytania jego ze zwierzęcym uporem, odpowiadał temi przerywanemi słowami. Oktawiusz zniecierpliwił się nareszcie:
— Na co prosić o pozwolenie wejścia? — rzekł, daleko prościej wziąć je gwałtem!
I pchnął drzwi, próbując wysadzić je. Ale łańcuch stawił opór; z większą niż Oktawiusza siłą przyciśnięto drzwi z drugiej strony i zamknięto je, zasuwając rygle.
— Musi ich być kilku za tą deską! — zawołał Oktawiusz, upokorzony trochę tym rezultatem.
Przyłożył oko do dziury zrobionej świdrem i wydał okrzyk zdziwienia:
— Jest tam drugi olbrzym!
— Arminius? — odpowiedział Marceli.
I z kolei popatrzał przez otwór.
— Tak! to Arminius, kolega Sigimera!
Nagle głos, który zdawał się spadać z nieba, odezwał się po nad głową Marcelego.
Wer da? — pytał.
Był to Arminius.
Głowa olbrzyma wystawała ponad murem, na który dostał się zapewne za pomocą drabiny.
— No! Arminius , widzisz przecie kto — odpowiedział Marceli. Otworzysz, czy nie?
Nie dokończył tych słów, kiedy lufa fuzyi pokazała się na szczycie muru, i kula gwizdnęła koło kapelusza Oktawiusza.
— Kiedy tak, to masz odpowiedź na to! — zawołał Marceli, i podłożywszy kiszkę dynamitu pod drzwi, rozsadził je z trzaskiem.
Marceli i Oktawiusz z karabinem w ręku i nożem w zębach rzucili się przez zrobiony wyłom do parku.
Koło ściany muru, porysowanego wybuchem, stała jeszcze drabina, a u stóp jej widać było ślady krwi. Ale nikt nie bronił już przejścia; olbrzymów nie było.
Przed dwoma napastnikami rozwijała się wspaniała roślinność ogrodów. Oktawiusz był zachwycony.
— Przepyszne!.. — mówił. — Ale baczność!.. Rozsypmy się jak tyraliery!.. Ci zjadacze kapusty mogli się pochować za krzakami!
Oktawiusz i Marceli rozdzielili się i, idąc każdy osobno bokiem drogi, która otwierała się przed nimi, posuwali się z ostrożnością, od drzewa do drzewa, od przeszkody do przeszkody, podług zasad najpierwotniejszej strategii osobistej.
Ostrożność ta bardzo się przydała. Nie uszli stu kroków nawet, kiedy drugi wystrzał dał się słyszeć. Kula zerwała korę z drzewa, które Marceli zaledwie co opuścił.
— Bez głupstw!.. Na ziemię! — rzekł Oktawiusz półgłosem.
I łącząc przykład z przepisem, na kolanach i łokciach podpełzł do ciernistego krzaku, rosnącego koło placu, na środku którego wznosiła się wieża Byka. Trzeci wystrzał skierowany był przeciw Marcelemu, który nie dosyć prędko poszedł za radą przyjaciela, i zaledwie miał czas ukryć się za pniem palmy, kiedy padł strzał czwarty.
— Szczęście, że bydlęta te strzelają jak rekruci! — zawołał Oktawiusz do towarzysza, od którego dzieliło go ze trzydzieści kroków.
— Cyt! — odpowiedział Marceli ustami i oczami. — Czy widzisz dym, który wychodzi z tego okna, na dole?... Tam się zaczaili zbóje!.. Ale ja z nimi zagram po mojemu!
W mgnieniu oka Marceli urznął u krzaka tyczkę stosownej długości; potem zdjąwszy swój kaftan zarzucił go na kij, na wierzchołek kija wsadził kapelusz i tak sporządziwszy niezłego manekina, ustawił go na swojem miejscu, by kapelusz i rękawy widoczne były i, przypełzszy do Oktawiusza, szepnął mu na ucho:
— Zabaw ich tutaj, strzelając do okna, raz z twego miejsca, drugi raz z mego! Ja zajdę ich z tyłu!
I pozostawiwszy Oktawiusza strzelającego, ostrożnie wśliznął się w gąszcz drzew, okalających plac.
Minął kwadrans, w ciągu którego ze dwadzieścia kul przesłano sobie wzajemnie bez żadnego rezultatu.
Kaftan Marcelego był literalnie podziurawiony kulami; ale osoba jego nic na tem nie ucierpiała. Karabin Oktawiusza potrzaskał na drobne kawałki żaluzye dolnego piętra.
Nagle, ogień ustał, i Oktawiusz usłyszał wyraźnie przytłumiony krzyk:
— Do mnie!.. Trzymam go!..
W jednej chwili Oktawiusz wyskoczył ze schronienia swego, przeleciał plac, rzucił się do okna gmachu i wpadł do salonu.
Na dywanie Marceli i Sigimer trzymając się w objęciach jak dwa węże, walczyli z sobą na śmierć. Zaskoczony przez nieprzyjaciela, który niespodzianie otworzył drzwi, olbrzym nie mógł użyć broni swej. Ale herkulesowa siła jego czyniła zeń strasznego przeciwnika jeszcze, który chociaż obalony na ziemię, nie tracił jednak nadziei zwycięstwa. Marceli, ze swej strony, okazywał siłę i giętkość niezwykłą.
Walka musiałaby się skończyć śmiercią jednego z walczących, gdyby przybycie Oktawiusza nie sprowadziło mniej tragicznych następstw. Sigimer, pochwycony za ręce i rozbrojony, został związany tak, że nie mógł się poruszyć.
— A drugi? — zapytał Oktawiusz.
Marceli wskazał na sofę w końcu pokoju, gdzie Arminius leżał cały zakrwawiony.
— Czy kula trafiła go? — spytał Oktawiusz.
— Tak — odrzekł Marceli.
I zbliżył się do Arminiusa.
— Nie żyje! — rzekł.
— Na honor, dostało się łotrowi to tylko, na co zasłużył! — zawołał Oktawiusz.
— Otóż jesteśmy panami twierdzy! — odrzekł Marceli. — Przystąpimy teraz do starannej rewizyi. Najprzód gabinet Herr Schultze’a!
Młodzi ludzie wyszli z salonu, w którym odbyła się ostatnia scena oblężenia, i udali się szeregiem pokojów, prowadzących do przybytku Stalowego króla.
Oktawiusz zachwycał się przepychem, który widział dokoła.
Marceli uśmiechał się, patrząc na niego, i otwierał drzwi jedne po drugich, aż do salonu zielono-złotego.
Spodziewał się wprawdzie, że znajdzie w nim coś nowego, ale nie wyobrażał sobie nic podobnego jak to, co miał w tej chwili przed oczami swojemi. Możnaby pomyśleć, że centralne biuro poczt w Nowym - Yorku albo w Paryżu nagle rozbite zostało i bezładnie przeniesione do salonu tego. Listy i pakiety opieczętowane leżały wszędzie; na biurze, na meblach, na dywanie. Nogi grzęzły w tej zaspie. Cała korespondencya finansowa, przemysłowa i osobista Herr Schultze’a, codziennie wyjmowana z zewnętrznej puszki parku i znoszona przez Arminiusa i Sigimera, znajdowała się w gabinecie.
Ile zapytań, ile cierpień, niespokojnego wyczekiwania, trosk, łez, zamykało się w tych niemych kopertach pod adresem Herr Schultze’a. Ile tam było milionów, w papierach, czekach, mandatach, skryptach różnego rodzaju!.. Wszystko to spało tam, unieruchomione nieobecnością jedynej ręki, która miała prawo rozedrzeć koperty tak wątłe a jednak nienaruszalne.
— Teraz rzekł Marceli — trzeba odnaleźć skryte drzwi laboratoryum!
I zaczął wyjmować wszystkie książki z biblioteki. Napróżno. Nie mógł znaleźć ukrytego przejścia, którem szedł kiedyś w towarzystwie Herr Schultze’a. Nadaremnie wstrząsał wszystkie ścianki szafy po kolei, wreszcie wziąwszy pręt z komina, powysadzał je jedną po drugiej! Napróżno pukał w mur, szukając po za nim próżni! Widocznie Herr Schultze, zaniepokojony tem, że nie on sam tylko posiadał tajemnicę ukrytych drzwi laboratoryum, zniósł je zupełnie.
Ale naturalnie, musiał zrobić inne na ich miejsce.
— Gdzie?.. — pytał siebie Marceli. — Nie gdzie indziej jak tutaj, bo Arminius i Sigimer tu znosili Iisty! W tej zatem sali Herr Schultze po moim wyjeździe przesiadywał jak dawniej! Znam dobrze jego zwyczaje i wiem, że kazawszy zamurować jedno przejście, chciał mieć pod ręką inne, nieznane ciekawym!.. Może pod dywanem znajduje się spust?
Dywan był równo i gładko rozciągnięty. Nie zważając na to, powyjmowano gwoździe i podniesiono go. Na posadzce, pomimo najściślejszego badania, nie znaleziono nic podejrzanego.
— Któż ci mówi, że drzwi znajdują się w tym pokoju — spytał Oktawiusz.
— Moralnie przekonany jestem o tem! — odpowiedział Marceli.
— A zatem pozostaje nam jeszcze zrobić poszukiwania na suficie — rzekł Oktawiusz, stając na krześle.
Miał zamiar dostać się do pająka i stamtąd kolbą fuzyi zbadać środkową rozetę.
Ale zaledwie uczepił się złoconego kandelabra, kiedy ten, z wielkiem podziwieniem jego, zaczął opuszczać się na dół pod naciskiem ręki. W suficie ukazał się otwór, przez który lekka stalowa drabinka automatycznie osunęła się aż do samej posadzki.
Było to jak gdyby zaproszenie do wejścia.

— Chodźmy! Jesteśmy u celu! — rzekł spokojnie Marceli i wskoczył na drabinkę, a za nim przyjaciel jego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.