100 powiastek dla dzieci/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Christoph von Schmid
Tytuł 100 powiastek dla dzieci
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1874
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Chęciński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KANONIK KRZYSZTOF SCHMIDT


100


POWIASTEK DLA DZIECI


SPOLSZCZONYCH


PRZEZ


Jana Chęcińskiego.



Wydanie trzecie



Z 8 rycinami.


WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.

1874.



SPIS PRZEDMIOTÓW.



Strona.
Do dziatwy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1
CZĘŚĆ PIERWSZA.
I. Słońce . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3
II. Księżyc . . . . . . . . . . . . . . . . 4
III. Najpiękniejsza gwiazda . . . . . . . . . . 6
IV. Słońce i deszcz . . . . . . . . . . . . . . 8
V. Deszcz . . . . . . . . . . . . . . . . 9
VI. Burza . . . . . . . . . . . . . . . . 11
VII. Tęcza . . . . . . . . . . . . . . . . 13
VIII. Tęczowa blaszka . . . . . . . . . . . . 14
IX. Echo . . . . . . . . . . . . . . . . . 16
X. Źródło . . . . . . . . . . . . . . . . . 18
XI. Cztery żywioły . . . . . . . . . . . . . 19
XII. Chleb . . . . . . . . . . . . . . . . . 22
XIII. Chleb i woda . . . . . . . . . . . . . 24
XIV. Mleko . . . . . . . . . . . . . . . . 25
XV. Zupa . . . . . . . . . . . . . . . . 27
XVI. Gęś w dniu Śgo Marcina . . . . . . . . . . 28
XVII. Troista przyprawa . . . . . . . . . . . . . 30
XVIII. Garnek z miodem . . . . . . . . . . . . 31
XIX. Lekarstwa domowe . . . . . . . . . . . 32
XX. Złoty pieniądz . . . . . . . . . . . . . 34
XXI. Pięciozłotówka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 37
XXII. Pieniądze dobrze użyte . . . . . . . . . . . . . . 39
XXIII. Bogactwa źle użyte . . . . . . . . . . . . . . . . 40
XXIV. Woreczek z pieniędzmi . . . . . . . . . . 42
XV. Brylantowy pierścień . . . . . . . . . . . . . . 44
XXVI. Złota tabakierka . . . . . . . . . . . . . . . . 46
XXVII. Piankowa fajka . . . . . . . . . . . . . . . . 49
XXVIII. Srebrny zegarek . . . . . . . . . . . . . . . . 51
XXIX. Jedwabny sznureczek . . . . . . . . . . . . 53
XXX. Koszyczek do kłębka . . . . . . . . . . . . . . . . . 55
XXXI. Cudowne pudełko . . . . . . . . . . . . . . . . . 57
XXXII. Tybet na suknię . . . . . . . . . . . . . 59
XXXIII. Jedwabny kapelusz . . . . . . . . . . . . . . . . . 61
XXXIV. Sznurek pereł . . . . . . . . . . . . . 64
XXXV. Hebanowy krzyżyk . . . . . . . . . . . . . . . . 66
XXXVI. Zwierciadło . . . . . . . . . . . . . . . . 67
XXXVII. Portret . . . . . . . . . . 69
XXXVIII. Nowa suknia . . . . . . . . . . . . . 71
XXXIX. Stary Płaszcz . . . . . . . . . . . . 72
XL. Buty . . . . . . . . . . . 75
XLI. Gwoździe do butów . . . . . . . . . . . . . 76
XLII. Siedm laseczek . . . . . . . . . . . . . 78
XLIII. Żelazny łańcuszek . . . . . . . . . . . . . 79
XLIV. Sznur . . . . . . . . . . . . . 81
XLV. Jarmark . . . . . . . . . . . . . 82
XLVI. Dwie Maseczki . . . . . . . . . . . . . 84
XLVII. Skarb w lesie . . . . . . . . . . . . . 85
XLVIII. Podarunek na imieniny . . . . . . . . . . . . . 86
XLIX. Trzy księgi . . . . . . . . . . . . . 88
L. Szczęśliwy kraj . . . . . . . . . . . . . 90
CZĘŚĆ DRUGA.
I. Dobry ojciec . . . . . . . . . . . . . 93
II. Modlitwa małego Janka . . . . . . . . . . . . . 95
III. Dobry syn . . . . . . . . . . . . . 97
IV. Dobrzy bracia . . . . . . . . . . . . . 99
V. Waluś i Filipek . . . . . . . . . . . 101
VI. Bogobojna siostra . . . . . . . . . . . 103
VII. Dobra siostra . . . . . . . . . . . 105
VIII. Pobożna babunia . . . . . . . . . . . 106
IX. Paź . . . . . . . . . . . 108
X. Szczęśliwy pasterz . . . . . . . . . . . 110
XI. Podskarbi królewski . . . . . . . . . . . 112
XII. Mały koszykarz . . . . . . . . . . . 113
XIII. Wodna żmija . . . . . . . . . . . 115
XIV. Leniwe służące . . . . . . . . . . . 116
XV. Zarozumiała Cesia . . . . . . . . . . . 117
XVI. Duma ukarana . . . . . . . . . . . 118
XVII. Zręczna służąca . . . . . . . . . . . 120
XVIII. Złośliwiec . . . . . . . . . . . 122
XIX. Ciekawość . . . . . . . . . . . 123
XX. Staranna gospodyni . . . . . . . . . . . 125
XXI. Dobroczynność i ubóstwo . . . . . . . . . . . 127
XXII. Dobrzy sąsiedzi . . . . . . . . . . . 129
XXIII. Uczynność bogatego i wdzięczność ubogiego 130
XXIV. Żebraczka . . . . . . . . . . . 132
XXV. Uciekający książę . . . . . . . . . . . 134
XXVI. Wspaniałomyślny ogrodnik . . . . . . . . . . . 136
XXVII. Mały złodziéj . . . . . . . . . . . 137
XXVIII. Rozbójnik . . . . . . . . . . . 138
XXIX. Trzéj rozbójnicy . . . . . . . . . . . 139
XXX. Ludożerca . . . . . . . . . . . 141
XXXI. Widmo . . . . . . . . . . . 143
XXXII. Przebiegły wieśniak i koń jego . . . . . . . . . . 144
XXXIII. Ogrodnik i jego osieł . . . . . . . . . . . 146
XXXIV. Myśliwy i pies . . . . . . . . . . . 148
XXXV. Młynarz i jego syn . . . . . . . . . . . 149
XXXVI. Szarlatan . . . . . . . . . . . 151
XXXVII. Skarb ukryty . . . . . . . . . . . 153
XXXVIII. Pielgrzym . . . . . . . . . . . 155
XXXIX. Pustelnik . . . . . . . . . . . 156
XL. Uczony bałwochwalca . . . . . . . . . . . 158
XLI. Grzesznik nawrócony . . . . . . . . . . . 159
XLII. Kraj rozsądnych ludzi . . . . . . . . . . . . . 161
XLIII. Więzień . . . . . . . . . . . . . . 164
XLIV. Niewidomy . . . . . . . . . . . . . . . . 165
XLV. Głuchy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 167
XLVI. Murzyn . . . . . . . . . . . . . . 168
XLVII. Panienka żywcem pochowana . . . . . . . . . . 170
XLVIII. Pobożna matka i jéj synowie . . . . . . . . . 171
XLIX. Łzy matki . . . . . . . . . . . . . . . . 174
L. Umierający ojciec . . . . . . . . . . . . 175




DO DZIATWY.

Znów dla dziateczek
Podarek świeży,
Sto powiasteczek
Z pod prassy bieży,
Oko przynęci
Postacią ładną,
A do pamięci
Słówka się wkradną...
Bo rzecz ciekawą
Przeczytać warto,
Więc leci żwawo
Karta za kartą,
I główka szuka
W wesołéj treści,
Jaka nauka
W niéj się też mieści?

O dziatki lube!
Ziarno po ziarnie,
Niechaj na chlubę
Wasz umysł garnie.

Tłómacz.






CZĘŚĆ PIÉRWSZA.



I.
SŁOŃCE.

Jednego wieczora, uczciwa i pracowita Janowa, żona gospodarza wiejskiego, wracała z dwojgiem dzieci od kopania kartofli. Zbliżając się do chaty, dostrzegli w okienkach światło, które ich mocno zadziwiło; więc mały Grześ pobiegł żwawiéj, otworzył drzwi, a ujrzawszy na kominie ogień, zawołał:
„Dziwna rzecz, moja matulu! nikogo nie było w domu, ciekawy jestem, kto rozniecił ten ogień.”
„Eh!” odpowiedziała jego siostra Małgosia, pewno tatulo wrócił z miasta zziębnięty i rozpalił ogień, aby się trochę ogrzać.”
To powiedziawszy, oboje dzieci pobiegli do przyległéj izby, gdzie z wielką radością przywitały ojca, który po dość długiéj niebytności, powrócił z miasta z dziedzicem.
Nazajutrz ta sama rodzina pracowała w polu, słońce błyszczało w całym blasku swojéj okazałości, Grześ i Małgosia z zachwytem podziwiali jego piękność.
„Moje kochane dzieci,” odezwał się ojciec, „wczoraj odgadłyście bez trudu, że to ja roznieciłem ogień na kominie, powiedzcież mi tedy, czy dzisiaj, patrząc na to cudowne światło, co z niebios oświeca ziemię, nie zgadujecie, kto je tam zapalił?”
„Oh! czyż trudno odgadnąć?” zawołała Małgosia, „któż, jeżeli nie Pan Bóg! Najmniejsze światełko niemogłoby zabłysnąć samo przez siebie, więc też musi być ktoś, co i słońce zapalił.”
„Niezawodnie!” dodał Grześ, klaszcząc radośnie w ręce. „Bóg jest Stwórcą wszystkiego: Słońce, księżyc, gwiazdy, zioła, kwiaty, drzewa, słowem wszystko, co widzimy około siebie, jest dziełem Jego wszechmocnéj Opatrzności!”

Słońce, co światu ciepła i światła udziela,
Jest dowodem wszechmocy swego Stworzyciela.




II.
KSIĘŻYC.

Ojciec Bonifacy poszedł pewnego ranka do miasta ze swoim synem Michałem. W wieczór matka, wziąwszy małą Teklusię za rączkę, wyszła na ich spotkanie. Było już dosyć późno, gdy się nareszcie spotkali, to też matka wyznała, że już cokolwiek zaczęła się obawiać, niewidząc ich wracających; ale Michaś rzekł:
„Oh! moja mamo!” nie było najmniejszego niebezpieczeństwa. „Księżyc, który tak pięknie błyszczy nad wzgórzami i zaroślami, przyświecał nam swojém łagodném światłem i całą drogę od samego miasta aż do wioski, wiernie nam towarzyszył.”
„I nam także,” dodała Teklusia, „i nad nami księżyc szedł od domu aż do tego miejsca.”
„Oh! co temu, to już nie wierzę!” zawołał Michaś; „czyż podobna, ażeby księżyc mógł w jednym czasie posuwać się od miasta do wioski i od wioski do miasta?... Czyliż on może iść razem naprzód i napowrót?... Ja bym tego niedokazał! Nie siostrzyczko, nie mogę uwierzyć!”
„Kochany Michasiu,” rzekł wówczas ojciec, „to co ci się wydaje zagadką, ja bardzo dobrze rozumiem. Ale twój rozum jeszcze nie dosyć rozwinięty, abyś mógł pojąć choćby najprostsze w tym względzie objaśnienie. Trzeba więc, aby to na jakiś czas zostało dla ciebie tajemnicą. Jednakże, ten piękny księżyc, którego biegu po przestrzeni niebios nie umiesz sobie jeszcze wytłomaczyć, nasuwa mi sposobność udzielenia ci tymczasem użytecznéj nauki.”
„Słuchaj moje dziecię; ponieważ nawet na ziemi jest mnóstwo rzeczy, których nie rozumiemy, nie powinniśmy się dziwić, że i nad naszą sferą są także zjawiska, których nie możemy pojąć. Tak samo w naszéj świętéj religii znajdują się ustępy, z których nie wszyscy możemy sobie zdać sprawę, ale to nie jest winą niczyją, jak tylko naszych własnych pojęć, naszych niedoskonałych i ograniczonych zdolności.”

Nie jedno swoje dzieło Stwórca nasz łaskawy
Otacza tajemnicą w niezbadanym planie....
Więc choć niemożna sobie zdać z wszystkiego sprawy,
Wierzyć i ufać Bogu powinni Chrześcijanie.




III.

NAJPIĘKNIEJSZA GWIAZDA.

1.


Karolek mówił:
„Patrzajno siostro, jakiem żywém i jasném światłem błyszczy na niebie wieczorna gwiazda! Jest ona bez zaprzeczenia najpiękniejszą z gwiazd całego firmamentu; wydaje blask tak mocny, że dom, drzewa i inne przedmioty rysują swój cień na ziemi prawie jak od światła księżycowego.”
„W saméj rzeczy,“ odpowiedziała Julcia, „ale gwiazda poranna daleko jest jaśniejszą i piękniejszą.”
Karolek zaprzeczył słowom siostry, Julcia obstawała przy swojem; wreszcie niemogąc zgodzić się na jedno, oboje wytoczyli sprawę przed ojcem.
„Moje dzieci,” rzekł im tenże, „wasza sprzeczka jest tylko dowodem nieświadomości, albowiem spieracie się o jedną i tę samą gwiazdę, która nazywa się poranną, gdy się pokaże na niebie o świcie, a wieczorną, skoro zabłyśnie o zmierzchu.”

Kształćcie dziateczki waszą główkę młodą,
Zbierajcie światło z rad i doświadczenia.
By nie iść śladem tych, którzy spór wiodą
O jeden wyraz, co ma dwa znaczenia.




2.

Zaledwie świtać zaczęło, i gdy prześliczna gwiazda błyszczała na niebie ojciec obudził dzieci, które zawołały razem:
„Poranna gwiazda, rzuca daleko mocniejsze i piękniejsze światło niż wieczorna.”
Ale ojciec rzekł:
„Ta piękna gwiazda ma w saméj rzeczy wieczorem jaśniejszy blask niżeli rano, ponieważ w wieczór o wiele miljonów mil jest bliżéj ziemi. Jeżeli zaś porankiem wydaje się nam żywszą i piękniejszą, to dla tego, że o téj porze umysł nasz jest weselszy i lepiéj usposobiony, więc często wszystko, co widzimy, przybiera w naszych oczach więcéj powabu, niżeli ma w istocie. Dziękujmy zatém Stwórcy za dobroczynny sen, który nas wzmacnia i rozwesela, nie marnujmy nieocenionych chwil poranku.”

Gdy dzień zaświta w uroczéj wiośnie,
Cała natura do życia powraca,
Kwiat się rozwija, ptak śpiewa radośnie,
A przed człowiekiem modlitwa i praca.




IV.
SŁOŃCE I DESZCZ.

Podczas ulewnego i burzliwego dnia kilkoro dzieci szeptało między sobą:
„Mój Boże! czemu to słońce nie zawsze świeci wesoło, na co ten deszcz i niepogoda!?”
Wkrótce niebo zdawało się wysłuchać ich narzekania, bo przez kilka miesięcy niezakryło się ani jedną chmurką. Ale ta długa susza poczyniła wiele szkód na łąkach i polach. Kwiaty i krzewy powysychały w ogrodach, a len, na którego szybki wzrost z taką uciechą patrzą młode dziewczęta, zaledwie kilka cali wybujał po nad ziemię.
„Widzicie teraz,” rzekła matka, że deszcz nie mniéj jest potrzebny od słońca. Z tego mądrego rozporządzenia Stwórcy, wyprowadźcie zbawienną prawdę, że niebyłoby dobrém dla was życie w nieustannych uciechach. Abyśmy się stali cierpliwemi i rozsądnemi, trzeba nam koniecznie zakosztować dni pochmurnych, dni smutku i cierpienia.”

Pogodę, niepogodę, błyskawice, grzmoty,
Wszystko przyjmujmy z ręki Najmędrszéj Istoty,
Jak również, błogosławiąc rozrządzenia Boże,
Witajmy łzy i radość w jednakiéj pokorze.




V.

DESZCZ.

Zacny pewien kupiec wracał z jarmarku do domu. Na jego koniu był przymocowany do siodła tłómoczek, w którym znajdowało się kilkanaście tysięcy, prawie połowa jego majątku. Deszcz lał potokiem, więc poczciwe człowieczysko przemokłszy do kości, żalił się w duszy, że Bóg zesłał mu taką niepogodę na samą podróż.
Droga, którą przebywał, ciągnęła się przez rozległe pola i bardzo gęsty las. Zaledwie wjechał między drzewa, spostrzegł z przerażeniem rozbójnika, który, ukrywszy się w połowie za gruby pień dębowy, wymierzył do niego karabin i chciał dać ognia. Podróżny byłby niechybnie zginął, gdyby proch nie był zamokł od deszczu. Fuzja nie puściła strzału, nawet iskry nieposypały się z krzemienia i stali nad panewką, tym więc sposobem życie kupca zostało ocalone, a zanim zbójca wytarł broń i podsypał świeżego prochu, podróżny, popędziwszy konia, wyjechał galopem z lasu.

Skoro go już niebezpieczeństwo minęło, rzekł sam do siebie:

„Jakże byłem nierozsądny, żem wyrzekał na niepogodę. zamiast znosić je cierpliwie, jako dobrodziejstwo Boże! Gdyby słońce świeciło, gdyby powietrze było suche, pewno w téj chwili leżałbym w lesie zbroczony krwią, może już nieżywy, a moje dzieci napróżno oczekiwałyby powrotu ojca. Deszcz, na który szemrałem, ocalił mi życie i pieniądze."

Nie narzekajmy na nic, cokolwiek Bóg zsyła,
Bo wszystko jego mądrość otacza swem tchnieniem,
Nieraz przeciwność, co nas z początku dręczyła,
Okazała się w skutkach naszém ocaleniem.




Burza.

VI.
BURZA.

Mały Franuś, syn dzierżawcy, pobiegł do lasu zbierać poziomki. Kiedy już miał wracać do domu, powstał gwałtowny wicher, przyczém kroplisty deszcz zaczął padać pośród błyskawic i grzmotów. Strwożony Franuś, schował się w wydrążenie spruchniałego dębu tuż po nad drogą, bo nie wiedział, że piorun najczęściéj uderza w wielkie drzewa.
Nagle, posłyszał wołanie:
„Franusiu! Franusiu! choć prędzéj tutaj!”
Wyszedł więc z wydrążenia, a zaledwie je opuścił, piorun, z przeraźliwym łoskotem uderzył w tenże sam dąb. Ziemia drżała pod przestraszonym chłopcem, zdawało mu się, że przez chwilę był cały w płomieniu. Jednak nic mu się złego nie stało, obejrzał się do koła i złożywszy ręce jak do modlitwy, zawołał:
„Głos, który słyszałem, był pewno ostrzeżeniem z nieba; to Ty, to Ty mój Stwórco ocaliłeś mi życie! Składam Ci dzięki z całego serca, z całéj duszy!”
Zaledwie to wymówił, usłyszał znowu ten sam głos powtarzający:
„Franusiu! Franeczku! gdzie ty jesteś, pójdź tutaj!” — i po chwili, ujrzał jakąś wieśniaczkę, do któréj przybiegł czemprędzej mówiąc:
„Oto jestem! czego żądacie dobra kobieto?”
Lecz wieśniaczka odpowiedziała:
„Niczego, paniczu, — ja wołam mojego syna Franusia, który tam nad strumieniem pilnował gęsi i który niewiem, gdzie schował się przed burzą. Ale patrzaj pan! otóż wychodzi z gęstwiny!”
W saméj rzeczy, maleńki, najwiecéj pięcioletni chłopczyk, przybiegł do uradowanej matki, poczém nasz starszy Franuś, opowiedział, jak schronił się do wydrążenia, i jak biorąc jéj głos za ostrzeżenie z nieba, uszedł niebezpieczeństwa.
„Oh! moje dziecię,” rzekła wieśniaczka, składając pobożnie ręce, „podziękuj miłosiernemu Bogu! — bo chociaż głos, który cię wzywał pochodził tylko odemie, jednakże z woli Boga wołałam tak mocno, żeś mię usłyszał i nieznając cię, wymawiałam twoje imię: inaczéj, już byś nie żył.”
„Oh! tak!” odpowiedział Franuś ze łzami w oczach. „Bóg was tu przyprowadził, aby mię ocalić, Bóg zrządził, że mamy z twoim synkiem jednakowe imiona, to też najpierwéj do Nieba zanoszę dziękczynienie!”

„Ten, co piorunem chmurę przedarł ciemną,
„W niebezpieczeństwie czuwał nademną!"

„Więc kto mu ufa, niechaj się nie lęka,
„Bo go ochrania wszechwładna ręka!




VII.
TĘCZA.

Po jednéj z owych nawałnic, które tak często wybuchają na wiosnę i które są tak potrzebne do użyźnienia pól, wspaniała tęcza zakreśliła swój wielki łuk w przestrzeni. Mały Henryś, który właśnie wyglądał oknem, spostrzegł ją i zawołał uniesiony radością:
„Nigdy w życiu nie widziałem tak pięknych odcieni. Tam, obok wierzby, nad samym brzegiem strumyka, końce tego ślicznego łuku spływają z chmur na ziemię i niezawodnie kropelki jego pięknych kolorów spadają na listki drzew i krzaków. Pobiegnę natychmiast, aby napełnić niemi muszelki od moich farb!”
I pobiegł, jak mógł najprędzéj; ale przybywszy pod wierzbę, stanął zdziwiony i zniechęcony; tęcza niedosięgała ziemi a Henryś niemógł sobie wytłomaczyć, dla czego na listkach niéma najmniejszego śladu kolorów, które byłby tak chciwie zbierał. Zasmucony i całkiem przemoknięty wrócił do domu, gdzie z żalem opowiedział swoją przygodę.
Na to ojciec, który uśmiechając się, wysłuchał go cierpliwie, rzekł:
„Kolory tęczy wcale nie są farbami, które można zbierać w muszelki. To są poprostu kropelki deszczu, które przez kilka chwil pożyczają przelotnego blasku od światła słonecznego. Piękne odcienie są tylko pozorem. Podobnież mój drogi synu, dzieje się ze wszystkiemi okazałościami tego świata; zdaleka wydają się, Bóg wie czém, a zbliska są tylko próżnym, czczym blaskiem, łudzącym pozorem.”

Niechaj pozorów zwodnicza władza
Bezsilną dla was zostanie,
Bo łatwowiernym zwykle sprowadza
Boleść i rozczarowanie.




VIII.

TĘCZOWA BLASZKA.

Po drobnym i ciepłym deszczu wiosennym, mała Felunia zbliżyła się do otwartego okna, zkąd przypatrywała się z zachwytem pięknym kolorom tęczy.
„Droga mamo!” rzekła po chwili milczenia, „powiadają, że kiedy tęcza okaże się w powietrzu, spada na ziemię złota blaszka, którą znaleść mogą tylko dzieci obchodzące swoje urodziny w jakąkolwiek niedzielę.Czy to prawda, że z nieba spadają takie klejnoty?”
„Słuchaj kochane dziecię,” odpowie matka, „jest w niebie klejnot, w obec którego niczem są bogactwa całego świata. Ale nie tylko dzieci, których urodziny wypadają w niedzielę, mogą znaleść ten klejnot. Każde dziecko skromne, pobożne, posłuszne rodzicom, szanujące starszych; słowem wypełniające z całym uczuciem przykazania boże, ma do niego prawo.”
Felunia spamiętała słowa matki, i całą duszą biegła ich śladem; z każdym dniem stawała się pobożniejszą i cnotliwszą, a przez to z każdym dniem była weselszą i przyjemniejszą.
Skoro w kilka lat potem, tęcza ukazała się na niebie, matka zaprowadziła Felunię do okna i zapytała:
„Cóż, kochane dziecię? czy nie pójdziesz szukać złotéj blaszki, klejnotu, o który, będąc małą dziewczynką tak się chciwie pytałaś?”
„Droga matko!” odpowiedział Felunia, „byłam wówczas tak małą i nierozsądną, żem nie zrozumiała znaczenia twoich słów. Ale dziś pojmuję, co chciałaś przez nie powiedzieć, pojmuję, jaki to klejnot, pochodzący z nieba, droższy jest od skarbów ukrytych w łonie ziemi.”
„Tak moje dziecko,” dodała matka, „klejnotem, o którym ci mówiłam, skarbem dla człowieka droższym nad wszystko, jest spokój duszy, wewnętrzne zadowolenie. Próżno szukać go w otaczającym nas świecie; ten klejnot przebywa tylko w nas samych, — w dobrych, pobożnych i czystych sercach.

Pobożne, prawe serce, dusza nieskalana,
Czysta miłość bliźniego, gdy sie w jedność splotą,
Są prawdziwym klejnotem łaski niebios Pana,
Bo dają szczęście droższe niż srebro i złoto.




IX.

ECHO.

Mały Boguś, nie wiedział jeszcze, co to jest echo. Pewnego dnia znajdując się na łące zaczął krzyczeć:
„Hop! Hop!”
I natychmiast usłyszał podobny krzyk, wychodzący z sąsiedniego gaju.
Myśląc, że się tam ktoś ukrył, zawołał zdziwiony:
„Kto ty jesteś?”
I znowu głos tajemniczy krzyknął:
„Kto ty jesteś?”
Na to, Boguś krzyknął:
„Jesteś głupi!”
A z gaju podobny głos zabrzmiał temi samemi wyrazami.
Boguś rozgniewał się i od słowa do słowa, co raz gorzéj traktował nieznajomego, który jak mniemał, był ukryty w gaju. Echo powtarzało jak najwierniéj wszystkie jego wyrazy. Wreszcie, zniecierpliwiony pobiegł do gaju, aby poszukać owego jegomości i rozprawić się z nim oko w oko, ale nie znalazł nikogo.

Wtedy wrócił do domu i opowiedział całe zdarzenie matce, skarżąc się na nieznajomego śmiałka, który ukryty w gaju, kłócił się z nim słowo za słowo.

Na to matka odrzekła:

„Zaręczam ci Bogusiu, że nie dając powodu, niedoznałbyś obrazy, musiałeś pierwszy zacząć, bo to, coś słyszał, było tylko echem twoich własnych wyrazów. Gdybyś się odzywał grzecznie, gaik z pewnością byłby ci grzecznie odpowiedział. Podobnież dzieje się i w życiu powszechnem. Postępowanie drugich z nami jest nąjczęściéj echem naszego z niemi postępowania. Gdy jesteśmy dla bliźnich życzliwemi, uprzejmemi, i oni dla nas zachowują uprzejmość i życzliwość, Jeżeli zaś przeciwne, obchodzimy się z drugiemi niegrzecznie, nieuprzejmie, i od nich nie możemy się spodziewać czego innego.

 
W każdem miejscu, w każdéj dobie,
Jak ty komu, tak ktoś tobie,

W jakiéj ty do gaiku odezwiesz się mowie,
Taką ci słowo w słowo i gaik odpowie.




X.

ŹRÓDŁO.

W skwarny dzień letni, mały Wiluś przechadzał się po polu. Policzki jego były prawie pąsowe, umierał z pragnienia. Nagle, spostrzegł źródło, które, jak srebrna wstęga, pod cieniem dębu wytryskało ze skały.
Wiluś słyszał często, że niebezpiecznie pić zimną wodę, kiedy komu gorąco. Ale niezastanawiając się nad skutkami, pobiegł czemprędzéj do źródła i z wielką chciwością pił bez umiarkowania. W kilka chwil potém upadł na ziemię nieprzytomny, a gdy odzyskał zmysły, zaledwie zdołał powstać i dojść do domu, gdzie niebezpiecznie zachorował.
„Mój Boże!” zawołał z westchnieniem, niepodnosząc się już drugi tydzień z łóżka!, „ktoby przewidział, że ta woda, tak świeża i czysta, zawiera w sobie tak zjadliwą truciznę?”
Ale ojciec, który usłyszał te słowa, odrzekł:
„Czysta i zdrowa woda z tego źródła, wcale nie jest przyczyną twojej choroby; powinieneś raczej narzekać na własny nierozsądek, na chciwość, z jaką zaspokoiłeś pragnienie; gdybyś był wypoczął, a potém napił się nie wiele, niebyłbyś zachorował.”

Bóg wszystko stworzył dla dobra człowieka,
Wszystkie nam dary śle niebios opieka,
Więc się rozsądnie używać ich godzi,
Ale nadużycie szkodzi.




XI.

CZTERY ŻYWIOŁY.

Filip skończył czternasty rok. Ponieważ w tym wieku wypadało mu stanowczo obrać sobie jakiś zawód, rzekł do siebie:
„Zostanę ogrodnikiem. Nic przyjemniejszego, jak żyć wśród zieloności i zapachu kwiatów.”
Oddano go więc na naukę do ogrodnika, ale w jakiś czas, Filip wrócił do domu utyskując, że ciągle musi nachylać się ku ziemi a nawet czołgać po niej; narzekał na ból krzyża i kolan, słowem, wyznał, że niechce być ogrodnikiem, że woli zostać strzelcem.
„To mi dopiero życie! wołał z zapałem, gonić po cienistych lasach za zwierzyną, strzelać, bawić się, a potém spoczywać w chłodzie!”
Lecz po kilku tygodniach, znowu powrócił do rodziców, żaląc się, że nie może znosić chłodnego i mglistego powietrza rannego, które czasem ziębiło go do kości.
Przyszło mu myśl zostać rybakiem.
„Pływać w lekkiej łódeczce po czystem, spokojnem jeziorze,” mówił z uniesieniem, „nietrudzi nóg, zajmować się tylko zarzucaniem sieci i wydobywaniem napełnionych rybami! to mi życie! to dopiero uciecha!”
Ale i rybołowstwo wkrótce mu sie sprzykrzyło.
„To niezdrowy sposób do życia,” mówił rodzicom, „woda wstręt we mnie budzi.”
Naostatek, zapragnął zostać kucharzem, a uszczęśliwiony tym niby trafnym pomysłem, zawołał:
„Kucharz! to dopiero człowiek! ogrodnicy, strzelcy i rybacy, muszą pracować, aby mu dostarczyć materjału; prócz tego, najlepsze kawałki rozmaitych przysmaków dostają się kucharzowi!”
Jednak, zaledwie pokosztował tego zawodu, jeszcze raz wrócił z narzekaniem do domu.
„Wszystko,” mówił, „szłoby jak najlepiéj, gdyby nie ten nieznośny ogień! — Stojąc po całych dniach przed rozpaloną blachą, w gorącéj kuchni, można się upiec albo stopić!”
Na to ojciec, niechcąc aby Filip po piąty raz obierał sobie rzemiosło, rzekł doń surowo:
„Kto chce być szczęśliwym, powinien się nauczyć pokonywać trudności i znosić odważnie przykrości swojego zawodu. Chronić się nieustannie przed niebezpieczeństwami i nieprzyjemnościami, jakie nam nastręczają cztery żywioły: ziemia, powietrze, woda i ogień, jest to samo, co przestać żyć, przestać być człowiekiem. Ogrodnictwo, którego po dowolnym wyborze zacząłeś się uczyć, jest zawodem bardzo korzystnym. Trzeba się tylko wdrożyć i ocenić go dokładnie, aby drobne przykrości, powiązane do tego stanu, niczem ci się wydały.
Filip nie zmarnował ojcowskiéj rady, a kiedy późniéj słyszał innych narzekających na przykrości losu, dodawał im odwagi, mówiąc:
„Moi przyjaciele, doświadczyłem ja wszystkiego, wiem co to jest... ale

„Z losem od Boga zesłanym bądź w zgodzie,
„Wypełniaj twoje obowiązki wiernie,
„Nie zazdrość drugim, bo w każdym zawodzie,
„Są łzy i radość, są kwiaty i ciernie.”



XII.
CHLEB.

W czasach dotkliwego nieurodzaju pewien bogaty i miłosierny pan kazał przyprowadzić do siebie dwadzieścioro dzieci, należących do najbiedniejszych rodziców z całego miasteczka.
„Patrzcie,” rzekł do nich, „w tym koszyku jest tyle bochenków chleba, ile was tutaj, każde może sobie wziąć jeden. Przychodźcie co dzień o téj saméj godzinie; ja codzień każę przygotować dla was podobny zapas, dopóki Bóg nie zlituje się nad nami i lepszych nie ześle czasów.”
Zaledwie skończył, dzieci rzuciły się na chleb z chciwością, wybierając w koszyku i wydzierając sobie najpiękniejsze bochenki. Potem, rozeszły się, nie podziękowawszy nawet swojemu dobroczyńcy.
Jedna tylko Franusia, mała dziewczynka, ubożuchno, ale czysto odziana, czekała spokojnie na boku, aż się cała gromadka oddali, poczem, wzięła najmniejszy bochenek, co pozostał w koszyku, z wdzięcznością pocałowała w rękę dobroczynnego pana, i spokojnie, skromnie, odeszła do domu.
Nazajutrz, dzieci również były niegrzeczne; popychały się, kłóciły i krzyczały, aż naostatku, biednéj Franusi dostał się bocheneczek o połowę mniejszy niż inne. Ale gdy po powrocie do domu, jéj chora matka rozkrajała chleb, wypadło z niego mnóstwo nowiuteńkich srebrnych pieniędzy.
Biedna zdziwiona kobieta, rzekła do córki:
„Idź, i natychmiast oddaj te pieniądze; zapewne przez nieuwagę ktoś upuścił je w ciasto i tym sposobem znalazły się w chlebie.“
Franusia zaraz pobiegła z niemi do dobroczyńcy, ale ten rzekł:
„Nie! nie, moje dziecię, to srebro nie przez pomyłkę znalazło się w pieczywie. Kazałem umyślnie włożyć pieniądze w najmniejszy bochenek chleba, aby cię za twoją cierpliwość wynagrodzić. Pozostań zawsze taką, jak jesteś, łagodną, skromną, nie chciwą a wdzięczną. Kto przy podziale dobrodziejstwa woli poprzestać na małem, niż sprzeczać się i bić o część największą, może być pewnym, że choćby chleb jego niebył napełniony pieniędzmi, Bóg ześle mu błogosławieństwo, które jest najprawdziwszem i najtrwalszem szczęściem człowieka.

Kto się tem cieszy, co Bóg mu zsyła,
Komu spokojność i zgoda miła,
Zyskuje szczęście w najdroższéj cenie,
Pogodę serca i zadowolenie.



XIII.
CHLEB I WODA.

W czasie wielkiego niedostatku i głodu, które dały się uczuć w pewnéj okolicy po gradobiciu, Paweł zszedł z gór i udał się do dzierzawców sąsiedniéj wioski prosić o jałmużnę. Piotr, syn najbogatszego z nich, siedział właśnie przed domem zajadając ogromny kawał chleba z masłem.
„Daj mi cząstkę twojego podwieczorka, bo umieram z głodu,” wyrzekł nieśmiało Paweł.
Ale Piotr oburzywszy się zawołał:
„Idź sobie daléj, mnie się samemu chce jeść!”
W rok potem, Piotr pobiegł między góry szukając zabłąkanéj kozy. Długi czas chodził nadaremnie od wąwozu do wąwozu, od zarośla do zarośla. Słońce dogrzewało coraz mocniéj a biedny chłopiec prawie omdlewał z pragnienia, lecz ani zbłąkanéj kozy, ani kropelki wody niemógł napotkać.
Nareszcie, spostrzegł ubogiego Pawełka, który siedząc pod drzewem, obok dzbanka napełnionego wodą, pilnował trzody.
„Daj mi choć kilka kropel wody, bo umieram z pragnienia,” przemówił Paweł z żałosnym głosem.
Ale mały pasterz odpowiedział:
„Idź sobie daléj, — mnie się samemu chce pić!”
Wtedy Piotr przypomniał sobie, że kiedyś temi samemi wyrazami odmówił nielitośnie kęsa chleba biednemu Pawłowi. Łzy popłynęły mu z oczów, rzucił się pasterzowi na szyję i błagał o przebaczenie. Paweł nie długo dał się prosić, uściskał go nawzajem, zapomniał urazy, dał mu pić, dopomógł mu odszukać kozę i odprowadził do wioski.
Przy pożegnaniu Piotr zawołał z uczuciem:
„Niech ci Bóg wynagrodzi na ziemi i w niebie, za twoją dobroć, uczynność i niezawziętość!”

Pomnijcie dziatki Chrystusowe słowa:
„Kto na ciebie kamieniem, ty na niego chlebem.”
Kto do bliźniego w sercu urazy nie chowa,
Bóg go wynagrodzi niebem.





XIV.
MLEKO.

Ferdynand, syn bogatego obywatela, w pogodny dzień wiosenny wyszedł na przechadzkę za miasto. Przybywszy do odległego o parę wiorst folwarku, kazał sobie podać talerz mleka i bułkę, zapłacił, usiadł na trawie w cieni drzew i zaczął smaczno pożywać.
Michaś, biedny, mizerny, wygłodzony chłopczyna z sąsiedniéj wioski, stał i spoglądał smutno na zajadającego panicza; byłby chętnie podzielił jego śniadanie, ale nie śmiał prosić choćby i parę łyżek.
Bogaty Ferdynand, spostrzegłszy malca, postanowił zostawić mu cząstkę swojego śniadania, ale ta myśl chwilę tylko potrwała i dobry zamiar spełznął na niczem; mleko tak było doskonałe, że Ferdynand niemógł się oprzeć pokusie zjedzenia go do kropelki. Lecz gdy ostatnią łyżkę brał do ust, ujrzał na dnie białego talerza jakieś wierszyki a przeczytawszy je, mocno się zarumienił; wstał czemprędzéj z trawnika, kazał podać drugą porcję z sporym kawałkiem chleba i zbliżył się do Michasia, prosząc uprzejmie, aby przyjął to skromne śniadanie. Zdziwiony chłopczyna wachał się z początku, ale Ferdynand sam wdrobił mu chleb do mleka, i serdecznemi słówkami, ośmielił biedne dziecię; poczem, zwróciwszy się do gospodyni, rzekł:
„Wierszyki umieszczone tutaj, powinnyby się znajdować na wszystkich talerzach, półmiskach i kosztownych naczyniach bogaczów.”
Były to następujące wyrazy:

„Dobrym służę najweseléj,
„Ale wiedzcie nieużyci,
„Że kto z głodnym się nie dzieli,
„Ten się ze mnie nie nasyci!”



XV.
ZUPA.

„Nasza zupa jest dzisiaj strasznie chuda i wodnista, niemożna jéj jeść, wcale niesmaczna.”
Tak się żaliła mała Magdusia i położywszy łyżkę, nie chciała kończyć obiadu.
„Niejedz, kiedy nie dobre,” odpowiedziała matka, „za to na kolację przyrządzę zupę daleko smaczniejszą.”
Po obiedzie poszły do ogrodu, gdzie kopano kartofle. Matka kazała Magdusi wybierać co największe i jeszcze przed zachodem słońca pokłaść do worków, sam zaś wzięła się do motyki.
Wieczorem, wróciwszy do domu, zastawiła kolację. Magdusia wzięła do ust łyżkę i pokosztowawszy zawołała:
„O to mi dopiero zupa! ani jéj porównać z tamtą, co była na obiad!”
I zjadła pełen talerz, a gdy ostatnią wysączyła kropelkę, matka rozśmiawszy się rzekła:

„Dowiedzże się, moja Magdusiu, że to właśnie ta sama zupa, któréj nie chciałaś jeść na obiad; a wiesz, dla czego wydała ci się teraz tak smaczną? oto dla tego, żeś całe południe pracowała, że po pracy każdy posiłek jest pożądańszy i smaczniejszy.”

Próżniactwo do najdroższych przysmaków zniechęci,
A więc dzieci! do pracy zabierzcie się żwawo!
Po niéj, nawet chleb suchy jak marcepan znęci,
Bo praca jest najlepszą pokarmów przyprawą.




XVI.
GĘŚ W DNIU Ś
GO MARCINA.

„Dziś moje imieniny,” mówił Marcinek do swoich braci i sióstr; „będziemy jedli na wieczerzę pieczoną gęś!”
O zmroku, zapalono światła i wszystkie dzieci pospieszyły radośnie zabrać miejsca około nakrytego do kolacyi stołu, oczekując z najżywszą niecierpliwością pożądanego przysmaku.
Nareszcie służąca weszła, a obejrzawszy gęś, która się piekła na różnie przy sutym ogniu, rzekła:
„Dopiero za pół godziny będzie ją można jeść.”
Na te słowa, taka niecierpliwość ogarnęła małych biesiadników, że wszyscy czworo zaczęli chórem płakać. Służąca chcąc ich uspokoić, uciekła się do podstępu, mówiąc:
„Bądźcie cicho, bo to dziś właśnie straszny dziad z kościanną bródką chodzi po ulicach i w ogromną torbę zabiera wszystkie niegrzeczne dzieci. Jeżeli się nie uspokoicie, oddam mu gęś.”
Dzieci, niezważając bynajmniéj na bajeczkę służącéj, zaczęły się jeszcze głośniéj i uporczywiéj dopominać, aby natychmiast podano wieczerzę. Wtedy zniecierpliwiona służąca otworzyła lufcik, a wziąwszy gęś z rożnem wysadziła za okno, mówiąc:
„Na masz dziadku z kościanną brodą, kiedy dzieci niegrzeczne, weź sobie gęś!”
„Ślicznie dziękuję!” odezwał się chrypliwy głos z ulicy.
Był to złodziéj, który w téj właśnie chwili przechodził koło okna, i który wyrwawszy służącéj rożen z gęsią, uciekł niewiadomo gdzie.
Dziewczęta i chłopcy nowym wybuchnęli płaczem, na ich krzyk przybiegła matka, a dowiedziawszy się o tem, co zaszło, rzekła:
„Niegrzeczne dzieci! słusznie zostałyście ukarane za waszą niecierpliwość, to też zamiast wybornego pieczystego dostaniecie tylko po talerzu zupy z kaszką.”
Potem zwróciwszy się do służącéj, dodała:

„Tyle już razy zakazywałam ci straszyć dzieci twojemi nierozsądnemi baśniami o dziadzie z kościanną brodą; ponieważ dotąd nieusłuchałaś, dla nauki i za karę, wytrącę ci z zasług watość gęsi i rożna.”

Cierpliwością
I grzecznością,
Wszystko w świecie zrobić można
Kto się ciska,
Ten uzyska
Zupkę, zamiast gęsi z rożna.




XVII.
TROISTA PRZYPRAWA.

Bogaty książę, przechadzając się po wiosce, został zaskoczony burzą, która go zmusiła schronić się do najbliższéj chaty.
Wszedłszy, tam zastał dzieci siedzące przy stole i zajadające smacznie polewkę z jęczmiennéj kaszy. Wszystkie miały wyborny apetyt, prócz tego radość i zadowolenie jaśniały na ich twarzyczkach świeżych, jak jagody.
„Zkąd pochodzi,” zapytał książę ich matki, „że twoje dzieci z tak widocznym apetytem zajadąją tę prostą i lichą potrawę? że pomimo tego wyglądają tak ochoczo i zdrowo?”
„To pochodzi od troistéj przyprawy téj polewki,” odpowiedziała matka. „Naprzód, moje dzieciaki muszą zasłużyć na obiad pracą; powtóre, nie dostają nic przed obiadem, więc nawykają do wstrzemięźliwości, naostatek, nieprzyrządzam im nigdy potraw


Garnek z miodem.

wyszukanych, bo i mnie nie stać na to, i dzieci nie nawykłyby do umiarkowania,”

Jeśli pragniesz być zdrowym i przy apetycie,
Wlej troistą przyprawę w całe twoje życie;
A jéj trzy części, których w sklepie nie dostanie,
Są: praca, wstrzemięźliwość i umiarkowanie.




XVIII.
GARNEK Z MIODEM.

Matka Małgosi, będąc bardzo zatrudnioną w kuchni, rzekła do niéj:
„Moje dziecko, — oto klucz od śpiżarni, idź prędko i przynieś mi cytrynę.”
Małgosia, znalazłszy się w śpiżarni, spoglądała chciwie na wszystkie strony, czy niedopatrzy jakichś łakoci, aby się niemi mogła potajemnie uraczyć. W tem, na jednéj z wyższych pułek, spostrzegła duży garnek, o którym wiedziała, że jest napełniony miodem. Wspięła się więc na palce, aby dosięgnąć garnka, lecz zaledwie utopiła w nim rękę, poczuła, że ją coś mocno schwytało za palec. Łakoma dziewczyna z krzykiem boleści cofnęła rękę i ujrzała przyczepionego do niéj ogromnego raka, który w żaden sposób niechciał puścić swojéj zdobyczy.
Małgosia nie wiedziała, że matka sprzedawszy przed kilkoma dniami miód, napełniła wypróżniony garnek rakami.
Posłyszawszy krzyk, przestraszona matka przybiegła do spiżarni, odczepiła raka trzymającego się jeszcze ręki Małgosi i rzekła:
„Niechaj ta mała kara będzie dla ciebie przestrogą. Nie raz łakomstwo wiedzie za sobą gorsze jeszcze następstwa. Jest wielu ludzi, którzy nie pokonawszy w sobie téj zgubnéj skłonności będąc młodemi stracili późniéj cały majątek, stracili przez nią zdrowie, a nawet zdeptali swoją uczciwość i dobre imie.”

Zgubny jest łakomstwa wątek,
Bo gdy kogo w swą moc złowi,
Wydrze zdrowie, cześć, majątek,
Odda duszę szatanowi.




XIX.
LEKARSTWA DOMOWE.

Rodzice Henrysia byli bardzo bogaci; skupowali mu i dawali wszystko, czego zażądał, dogadzali najmniejszemu jego kaprysowi, słowem pieścili go i psuli pod każdym względem. Ale zbyt wcześnie Bóg zabrał ich do siebie, a młody sierota pojechał na wieś do swojego stryja, który objął nad nim opiekę.
Z początku, Henryś nie mógł się przyzwyczaić do wiejskiego życia. U rodziców rzadko się czem zajmował, dzień po dniu upływał mu na zabawie lub próżnowaniu, tu zaś większą połowę dnia musiał się uczyć, a dopiero nad wieczorem wolno mu było biegać. W mieście jadał najwyszukańsze potrawy; kładł się późno spać, nie wcześnie wstawał; na wsi musiał nawykać do pokarmów prostych, kłaść się spać najpóźniéj o dziewiątéj, wstawać prawie ze wschodem słońca.
Jednakże, choć mu się ten nowy rodzaj życia przykrzył, choć z początku nie mógł się z nim oswoić, — powoli zaczął do niego nawykać i pojmować zbawienne skutki pracy i umiarkowania. Henryś, w domu rodziców był zawsze blady, cierpiący, nie było tygodnia, aby mu doktor nieprzepisał jakiego lekarstwa; tymczasem na wsi zdrowie jego zupełnie się polepszyło, nabrał mocy jak młody dąb; policzki zakwitły mu rumieńcem, jak listki świeżéj róży, — i ani razu nie trzeba było wzywać pomocy lekarza. Dla tego też Henryś często powtarzał:
„Wujaszek ma wielką słuszność mówiąc: że domowe lekarstwa to jest: praca, świeże powietrze i wstrzemięźliwe życie, są najskuteczniejszymi środkami do zachowania zdrowia i dobrego humoru.”

Gdy z gnusności ciało chore,
Nie pomogą sztuczne leki,
Pracuj w porę, spocznij w porę,
A nie zajrzysz do apteki.




XX.

ZŁOTY PIENIĄDZ.

1.

Anusia skończyła cztery lata. Ojciec sprawił jéj na urodziny śliczną sukienkę, matka zaś kazała przygotować lepszy niż zwykle obiad, na który zaprosiła kilka osób należących do rodziny. Między temi, przybył i chrzestny ojciec Anusi, który ofiarował jéj zagraniczny złoty pieniądz.
Po obiedzie, gdy starsi zajęli się rozmową, Anusia wybiegła na dziedziniec i prawie w téj chwili ujrzała wchodzącą do bramy przekupkę z koszykiem napełnionym świeżemi owocami.
„Patrzcie kobieto!” zawołała dziewczynka, „mam tutaj śliczny złoty pieniądz!”
„Prawda,” odpowiedziała przekupka, „ale ja mam jabłuszka daleko piękniejsze! jednak dla ta kiéj grzecznéj i ładnéj panieneczki, oddam za ten pieniądz, największe i najczerwieńsze jabłuszko.”
Ucieszone dziecię, oddało czemprędzéj złoty pieniądz, a pochwyciwszy jabłko obiema rączkami, skacząc radośnie pobiegło do pokoju; tymczasem owocarka spiesznie oddaliła się za bramę.
„Patrzcie, kochani rodzice,” zawołała Anusia, „jakie śliczne, rumiane jabłuszko kupiłam za mój złoty grosz.”
Matka wydała krzyk, ojciec zaś domyślając się wszystkiego, rozgniewał się i zaczął łajać Anusię, ale chrzestny ułagodził ich mówiąc:

„Moi kochani przyjeciele, niemożna gniewać się na maleńką, że sobie tak nierozsądnie postąpiła. Ona nie zna jeszcze wartości tego, com jej ofiarował, i bardzo naturalnie, że w jéj oczach, jabłko znaczy więcéj, niż złoty pieniądz. Ale ileż to starszych, dojrzałych osób postępują daleko nierozsądniéj? Wiemy, że bogactwa ziemskie są próżne i doczesne, kiedy tymczasem pobożność i cnota, są jedynemi skarbami, które na całą wieczność nieutracają wartości. Jednakże są ludzie, co dla przelotnych ziemskich fraszek poświęcają spokojność duszy, plamią sumienie i tym sposobem wyrzekają się nadziei zbawienia w życiu wieczystem!”

„Takich istotnie jest karać za co,
„Którzy sumienia nie strzegą,
„I za doczesne bogactwa tracą
„Szczęście żywota wiecznego.”




2.

Chrzestny Ojciec Anusi, który był rozsądnym i zabiegłym kupcem, zabawiwszy jeszcze parę godzin u jéj rodziców, wrócił do siebie. Wieczorem, weszła do jego sklepu przekupka z próżnym koszykiem, a zażądawszy pół funta cukru i tyleż kawy, położyła na stole złoty pieniądz, prosząc, aby jéj wydano resztę.
„Oho!” rzekł kupiec, „za pozwoleniem!... powiedz mi pierwéj moja kobieto, jakim sposobem ten pieniądz dostał się w twoje ręce? Taka moneta nie kursuje w naszym kraju, a jeżeli ty niewiedziałaś o tem, to ja ci powiem, zkąd i jakim sposobem nabyłaś tę sztukę złota. Zaczekaj tu parę minut, trzeba ażebyś się dowiedziała, jak postępują z takiemi, co maleńkim dzieciom sprzedają jedno jabłuszko po pięćdziesiąt franków w złocie.”
To powiedziawszy, kazał jéj nie wypuszczać ze sklepu, sam zaś posłał chłopca do komisarza policyi. W kilka chwil przybył dozorca i przyaresztował złodziejkę, która poniosła sprawiedliwą karę.

Podstępem usnutym zdradnie,
Krzywdzić bliźnich się nie godzi;
Czy kto oszuka czy skradnie,
Jednakowy z niego złodziéj.




XXI.
PIĘCIOZŁOTÓWKA.

Pewien wieśniak imieniem Błażéj, znany z moralności i pobożności, mawiał:
„Kto kocha Pana Boga z całego serca, temu nie trudno czynić dobrze a unikać złego.”
W téj saméj wiosce był parobek, bardzo popędliwego charakteru; gniewał sie on o lada drobnostkę a w uniesieniu klął i wymyślał najbrzydszemi wyrazami. Błażéj strofował go często, błagając, aby dla miłości Bożéj miarkował swoją popędliwość, ale parobek odpowiadał zawsze:
„Nie mogę się nie złościć i nie wymyślać, kiedy ludzie i zwierzęta wszystko mi robią na przekor.”
Jednego ranka, Błażéj rzekł:
„Słuchaj, Mateuszu; oto nowiuteńka pięciozłotówka, jeżeli przez cały dzień będziesz cierpliwy, jeżeli się na nikogo nie rozgniewasz i nie wymówisz ani jednego brzydkiego słowa, przed pójściem na spoczynek dam ci tę pięciozłotówkę.
Parobek z radością przystał na układ, ale inni domownicy z folwarku zmówili się, aby mu nie dać zasłużyć na ów pieniądz. Dla tego też przez cały dzień wyrządzali Mateuszowi rozmaite psoty, przemyślając tylko, jakby go pobudzić do złości. Jednak Mateusz miał tyle mocy nad sobą, że ani jeden nieprzyzwoity wyraz z ust mu się nie wymknął.
Wieczorem Błażéj oddał mu pięciozłotówkę, mówiąc:
„Dotrzymuję przyrzeczenia, ponieważ umiałeś być powściągliwym; ale powinieneś się wstydzić, że dla nędznych pięciu złotych, uczyniłeś więcéj, niż dla miłości Boga.”
Dotknięty tak sprawiedliwym wyrzutem Mateusz, pobiegł nazajutrz do kościoła; połowę pięciu złotych rozdał ubogim a za drugą połowę zakupił mszę świętą, na któréj błagał Boga o przebaczenie i o pomoc w szczerze przedsięwziętéj poprawie. Bóg miłosierny wysłuchał jego modlitwy, bo niezadługo Mateusz stał się prawdziwym wzorem cierpliwości.

Spiesz ku poprawie życia całą uczuć siłą,
Przejmij się Bożą miłością,
A co wczoraj dla ciebie niepodobnem było,
Dzisiaj wykonasz z łatwością.



XXII.
PIENIĄDZE DOBRZE UŻYTE.

Pewien uczciwy i pracowity młynarz, chociaż zarabiał wiele pieniędzy, poprzestawał na najprostszych pokarmach, ubierał siebie i swoje dzieci skromnie, słowem, unikał wszelkich zbytecznych wydatków.
Jednego dnia, tokarz mieszkający naprzeciwko, wszedłszy do niego zapytał:
„Powiedz mi, panie młynarzu, co ty robisz z twojemi pieniędzmi?”
„Co robię?” odrzekł młynarz, „połowę obracam na spłacenie długów, a drugą wkładam w obrót mojego rzemiosła.”
„Eh! chyba żartujesz!” zawołał tokarz, „zarabiając tyle pieniędzy, nie podobna, abyś miał jakie długi do płacenia!”
„I owszem,” odparł młynarz, „ale pozwól, abym ci to wytłomaczył. Najpierw, wszystkie pieniądze, jakie moi dobrzy rodzice od chwili, kiedym przyszedł na świat, wydali na moje wychowanie, uważam, jako święty dług, który im zwrócić powinienem. Pieniądze zaś, które wydaję na wychowanie moich dziatek i na naukę rzemiosła, które im zabezpieczy uczciwy byt, uważam jako kapitał, który mi zwrócą z procentem, kiedy już będę starym. Niczego nieoszczędzam dla ich przyszłego dobra, tak jak moi rodzice niczego dla mnie nieżałowali, a jeżeli czuję się w obowiązku zwrócenia ojcu i matce otrzymanych dobrodziejstw, mam nadzieję, że i moje dzieci nie będą niewdzięcznemi i uiszczą mi się z taką sumiennością, jak gdyby to, co na nie wydaję, zawarowane było urzędowym kontraktem.

Łask rodzicielskich, nigdy nazbyt nieocenim,
Ich dobrodziejstwa świętym dla nas kapitałem,
Spłacać go powinniśmy duszą, sercem całem,
Wdzięcznością, przywiązaniem i rzewnem wspomnieniem!




XXIII.
BOGACTWA ŹLE UŻYTE.

Karol posiadał tylko maleńki folwarczek; nie był więc bogatym, jednak żył szczęśliwie ze swoją rodziną, któréj skromne potrzeby zaopatrywał pracą i oszczędnością. Prócz tego bardzo był pobożnym, to też Bóg widocznie mu błogosławił, bo nietylko niedoznawał niedostatku; ale jeszcze co rok, mógł odłożyć maleńką sumę na przyszłość dla swoich dzieci.
Jednego dnia, kiedy czyścił studnię znajdującą się na jego podwórku, spostrzegł miedziany kociołek, ukryty głęboko za ocembrowaniem, w którym, odbiwszy pokrywę, ujrzał mnóstwo złotych i srebrnych pieniędzy. Karol olśniony tym widokiem nieposiadał się z radości, a wnosząc znaleziony skarb do domu, sądził, że wnosi razem z nim nieograniczone szczęście.
Od tego dnia wszystko przybrało u niego inną postać; czując się bogatym, powierzył uprawę swoich gruntów domownikom, niczem się nie zajmował, przestał nawet doglądać prac gospodarskich; przybrał się w kosztowną odzież, kazał przyrządzać zbytkowne obiady, wreszcie zaczął pić i grać w karty. Na domiar tego, zapomniał o Bogu, zapomniał o własnéj duszy, to też w krótkim czasie zamiast być coraz bogatszym, został obciążony długami.

Złe użycie dostatków, przywiodło Karola do żebractwa; dłużnicy sprzedali jego folwarczek przez licytację, rozpustne i nieregularne życie pozbawiło go zdrowia; ostatnia iskierka pobożności wygasła w jego sercu. Tak przygnębiony, poszedł do téj saméj studni, z któréj wydobył skarb, i z rozpaczy rzucił się w wodę.

Z uboższych, prawie każdy się łudzi,
Że kto ma dużo pieniędzy,
Jest najszczęśliwszym; — a iluż ludzi
Złoto przywiodło do nędzy?...




XXIV.

WORECZEK Z PIENIĘDZMI.

1.

Wojtuś, syn biednego węglarza siedział pewnego dnia w lesie pod drzewem, płacząc i modląc się gorąco. Bogaty jakiś pan w zielonéj kurtce z brylantową gwiazdą na piersiach, który właśnie polował w tym samym lesie, usłyszawszy płacz chłopczyny, zbliżył się i zapytał:
„Czego tak płaczesz, moje dziecko?”
„Jaśnie panie!” odpowiedział Wojtuś, „ojciec posłał mię do miasta, abym kupił w aptece lekarstwo dla matki, już od kilku tygodni choréj, a ja nieszczęśliwy, zgubiłem woreczek z pieniędzmi!”
Pan, szepnął coś do towarzyszącego mu strzelca, potém wydobywszy z kieszeni jedwabny pąsowy woreczek napełniony złotem, zapytał:
„Czy to czasem nie ten sam, który zgubiłeś?”
„Oh! nie, Jaśnie panie! zawołał Wojtuś, mój był brzydszy i nie zawierał ani tak dużo, ani takich ślicznych pieniędzy!”


Woreczek z pieniędzmi.

„Może to ten?” zapytał z kolei strzelec, pokazując mały, zniszczony woreczek.

„Ten sam, ten sam, łaskawy panie!” wykrzyknął uradowany już Wojtuś.
Strzelec oddał mu zgubę, a bogaty pan rzecze:
„Kochane dziecko, ponieważ modliłeś się tak szczerze i okazałeś tyle uczciwości, daruję ci mój woreczek razem ze złotem, które się w nim znajduje.”

Kto bądź w nieszczęściu błaga Niebios Pana,
Wesprze go święta opieka,
A najpiękniejszym przymiotem człowieka,
Jest uczciwość niezachwiana.




2.

Stefan, pastuszek z sąsiedniéj wioski, posłyszawszy o przygodzie Wojtusia, dowiedział się czemprędzéj, kiedy ów bogaty pan będzie na polowaniu, a gdy rozległ się w lesie odgłos myśliwskich rogów, usiadł pod drzewem i udając płacz, krzyczał:
„Oh! ja nieszczęśliwy, zgubiłem mój woreczek z pieniędzmi! oh! mój woreczek, mój woreczek!”
Bogaty myśliwy zbliżył się ku niemu i wydobywszy sakiewkę ze złotem zapytał:
„Czy to twoja?”
„Moja! moja!” wrzasnął Stefan wyciągając po nią obie ręce.
Ale strzelec towarzyszący panu, rzekł surowo:
„Zuchwały kłamco! chciałeś oszukać mojego pana? czekaj! zaraz ja ci zapłacę!”
To powiedziawszy urwał sporą rózgę z poblizkiéj brzeziny, i wymierzył małemu oszustowi zasłużoną karę.

Jak ujść kary, łotr, niecnota,
Nadaremnie suszą mózgi,
Często oszust, zamiast złota,
Niespodzianie weźmie rózgi.




XXV.
BRYLANTOWY PIERŚCIEŃ.

Biedny przemysłowiec imieniem Mieczysław, popłynął do odległéj części świata, gdzie dorobiwszy się pracą, oszczędnością i zabiegami znacznego majątku, wrócił po kilkunastu latach do ojczyzny.
Zaledwie wjechał do rodzinnego miasta, dowiedział się, że wszyscy jego krewni znajdują się na wieczerzy w wiejskim domku o kilkaset kroków za rogatkami. Stęskniony Mieczysław, pospieszył tam natychmiast, a ponieważ zajęty był jedynie myślą radosnego powitania swoich ukochanych, zapomniał nawet przebrać się staranniéj i pojechał do nich w bardzo wyszarzanym surducie.
Skoro wszedł do sali oświetlonéj kilkoma lampami, krewni przywitali go tak obojętnie, jak gdyby jego powrót nie sprawił im najmniejszéj radości, gdyż z wytartego surduta sądzili, że wrócił nie mniéj ubogi, jak był odjechał.
Młody murzyn, którego Mieczysław przywiózł ze sobą, spostrzegłszy to, niemógł powściągnąć oburzenia; zbliżył się więc do swojego pana i rzekł:
„To muszą być bardzo źli ludzie, kiedy nawet przychylnego słówka nie mają dla krewnego, którego tyle lat nie widzieli?”
„Czekajno chwilę,” odpowiedział po cichu przemysłowiec, „zaraz oni będą uprzejmiejsi.” I wydobywszy z kieszeni pierścień z dużym brylantem, włożył go na palec. Zaledwie to uczynił, wszystkie twarze rozpogodziły się razem; kochani krewni, jeden przez drugiego cisnęli się do Mieczysława, całując go, ściskając za ręce, kłaniając się i dopominając pierwszeństwa w ugoszczeniu tak oczekiwanego przybysza.
„Czy ten pierścień posiada moc czarowania ludzi?” zapytał zdziwiony murzyn.
„Oh! bynajmniéj!” odpowiedział Mieczysław; „ale widok klejnotu wartującego około tysiąca dukatów, przekonał ich, że jestem bogaty, a u nich bogactwo jest najszanowniejszym przymiotem człowieka.”
„Oh! zaślepieni! zawołał wtedy murzyn; „więc to nie tajemnicza siła dyamentu, ale po prostu pieniądze was oczarowały! Czyż podobna, aby żółty metal i przezroczyste kamyki, miały u was więcéj wartości, niż tak szlachetny, tak zacny człowiek jak mój pan?... Oh! gdybym był o tem wiedział, nieprzyjeżdżałbym do waszego kraju!”
Ale Mieczysław uspokoił go mówiąc:

„Wszędzie się znajdzie rozum i ciemnota,
„Lecz z pociechą wyznać muszę,
„Że u nas więcéj takich, co od złota
„Cenią wyżéj piękną duszę.”




XXVI.
ZŁOTA TABAKIERKA.

Pułkownik Sędzimir, obiadując u siebie z kilkunastoma zaproszonymi oficerami, dał im do obejrzenia prześliczną złotą tabakierkę, którą przed kilkoma dniami kupił. W kilka chwil potém chciał zażyć tabaki, ale napróżno przetrząsnął wszystkie kieszenie, czem niepomału zdziwiony, zapytał:
„Gdzie moja tabakierka? Panowie, bądźcie łaskawi zobaczyć, czy który z was przez roztargnienie, nie włożył jéj do swojéj kieszeni?”...
Natychmiast wszyscy biesiadnicy powstali i poprzewracali swoje kieszenie, ale tabakierki nie było. Jeden tylko z nich, młody podchorąży nie ruszył się z miejsca, a jego twarz okazywała widoczne pomięszanie.
„Nie przewracam moich kieszeni,” rzekł: „ale daję słowo honoru, że nie mam pańskiéj zguby.”
Po obiedzie, oficerowie rozeszli się potrząsając znacząco głowami, bo każdy z nich miał porozumienie na młodego towarzysza.
Nazajutrz rano pułkownik wezwał go do siebie i rzekł:
„Znalazłem zgubę. Kieszeń moja była rozpruta, więc tabakierka wsunęła się między podszewkę i sukno munduru. Ale powiedz mi teraz, dla czego nie chciałeś przewrócić twoich kieszeni, kiedy każdy z obecnych uczynił to bez wachania?”
„Panie pułkowniku,” odrzekł młodzieniec, „teraz, kiedy jesteśmy sami, powiem ci chętnie dla czego. Otóż dowiedz się, że moi rodzice są biedni; oddaję im połowę żołdu, a przez oszczędność nie stołuję się w domu. Wczoraj, gdyś mi uczynił zaszczyt zapraszając do siebie, miałem już mój skromny obiad przy sobie. Byłbym umarł ze wstydu, gdybym przewracając kieszeń, musiał pokazać kawałek czarnego chleba i salcesonu, które stanowią prawie codzienne moje pożywienie.”
Te wyrazy, mocno wzruszyły półkownika.
„Jesteś najlepszym synem!” zawołał ściskając młodego żołnierza, „to też pragnąc ci dopomódz do wspierania rodziców, proszę, abyś codziennie przychodził do mnie na obiad.”
Podchorąży szczerze podziękował dobroczyńcy, który chcąc zupełnie rozproszyć krzywdzące go podejrzenia kolegów, zaprosił ich powtórnie na wielki obiad, ogłosił w obec wszystkich niewinność zacnego młodzieńca i na pamiątkę poważania, ofiarował mu swoją złotą tabakierkę.

Oddawaj twym rodzicom miłość i starania,
Jakiemi od dzieciństwa otaczali ciebie,
A Bóg, który niewinnych od złego ochrania,
Błogosławić ci będzie na ziemi i w niebie.



XXVII.
PIANKOWA FAJKA.

Franciszek był synem ubogiéj wdowy, zamieszkałéj na wsi. Ponieważ miał piękny głos, wyrobiono mu miejsce chórzysty przy kościele katedralnym pobliskiego miasta, gdzie zakosztowawszy lepszego bytu, oddał się z całym zapałem nauce. Większą część dnia przesiadywał nad książkami, wieczorem zaś, udzielał lekcje łaciny, które dopomogły mu do utrzymania. Dzięki zdolnościom i niezmordowanéj pracy, Franciszek otrzymał niezadługo stopień doktora prawa i urząd sekretarza przy tamtejszym gubernatorze.
Nowy sekretarz był bardzo zdolnym człowiekiem, miał on nadzieję dojść do najwyższych urzędów, a nawet zaślubić młodą Emilję, córkę Gubernatora, u którego często bywał na obiedzie.
Jednego dnia, właśnie rozpoczynającego wielki jarmark, na który co zjeżdżało się mnóstwo ludzi, jakiś szanowny starzec, mieszkaniec rodzinnéj wioski Franciszka i bardzo mu znany, wszedł do niego mówiąc:
„Panie sekretarzu, twoja stara matka jest niebezpiecznie chora; życzyła, abym się z tobą zobaczył i prosił o pomoc dla niéj.”
Franciszek więcéj rozgniewany niż rozżalony, wręczył mu pięciozłotówkę i rzekł:
„Masz pan, — bądź łaskaw oddać to matce.”
Tegoż samego dnia po obiedzie, cała rodzina gubernatora udała się na wielki plac, aby obejrzeć bogate sklepy i pełne rozmaitych przedmiotów kramiki jarmarczne, — a przytem, aby zakupić sobie po jakieś ładnéj bagatelce. Franciszek, który im towarzyszył, upatrzył dla siebie prześliczną piankową fajkę, za którą dał dwadzieścia złotych.
Emilja, zarówno piękna jak pobożna i szlachetna, wiedziała, że Franciszek swojéj choréj matce posłał tylko pięć złotych, i chociaż była mu bardzo przychylną, oburzyła się, widząc go wydającego cztery razy tyle na cacko, będące raczéj zbytkiem niż potrzebą. Wróciwszy więc do domu, niemogła utaić swojéj boleści i o wszystkiem powiedziała ojcu. Gubernator niemniéj oburzony od córki, zawołał:
„Taki czyn niegodziwy nie może ujść bezkarnie, i lubo Franciszek jest bardzo zdolny, niemogę mieć zaufania w człowieku, który okazał się tak obojętnym i skąpym dla swojéj choréj matki, gdy tymczasem dla zadowolenia kaprysu, wydaje tyle pieniędzy!”
Od téj chwili Franciszek stracił całą swoją wziętość. Zamiast wysokiéj posady, jaką mógł był otrzymać, musiał poprzestać na maleńkim urzędzie, na który ledwie się dostał. Dom Gubernatora został dla niego zamknięty, znajomi i przyjaciele usunęli się od niedobrego syna, i już odtąd, mimo początkowego rozgłosu, nikt niezajmował się nim więcéj.

Nad drogą życia niewdzięcznych dzieci,
Nigdy szczęśliwa gwiazda nie świeci.




XXVIII.
SREBRNY ZEGAREK.

August, biedny rękodzielnik, wyszedłszy na wędrówkę, pierwszego zaraz wieczora, dostał się na nocleg do młyna. Zamiast łóżka, pozwolono mu zasnąć na ławie umieszczonéj niedaleko okna w dolnéj izdebce. Około północy przebudził się i usłyszał leciuchne pukanie od strony muru. Siadł więc na swojem twardem posłaniu, a rozpatrzywszy się dobrze, dostrzegł przy świetle księżyca, ładny srebrny zegarek wiszący na gwoździu po nad ławką.
Pierwszą myślą Augusta była mocna pokusa aby, zabrawszy zegarek, uciec przez okno. Wprawdzie sumienie tajemnym głosem powtarzało mu ciągle przykazanie Boże:
„Nie kradnij!”
Ale chęć posiadania zegarka była silniejszą. Nagle, aby uniknąć pokusy, August się zerwał, zabrał pod pachę swoje manatki i wyskoczywszy oknem, zaczął uciekać przez pole.
Dopiero, znalazłszy się o kilkaset kroków oddalonym od młyna, żal mu się zrobiło, że nie zabrał zegarka i chciał wrócić po niego. Wszakże kiedy sumienie ostatni raz zawołało: — „Nie kradnij!” August usłuchał tego głosu i ruszył daléj.
Po kilku chwilach, księżyc zaszedł zupełnie; August w nieprzeniknionéj okiem ciemności, długo błądził po błotnistych zaroślach, aż naostatek dostał się szczęśliwie na jakieś wzgórze. Tam do reszty znużony biegiem, upadł i zasnął głęboko. O wschodzie słońca, zbudziły go okropne wrzaski, a gdy otworzył oczy, zadrżał ze zgrozy i przestrachu.
Mówiąc prawdę, było się czem przerazić. August spał pod szubienicą; nad głową jego, wisiał trup nocnego złodzieja, nad którym krążyło nieprzeliczone mnóstwo kruków, dziobiąc i kracząc ze wszystkich sił. Biedny rzemieślnik, usłyszał w téj chwili w głębi swojego serca głos, który zdawał się wyraźnie przemawiać:
„Bierz przykład z tego, co widzisz. Los ukaranego w tem miejscu nędznika, stałby się kiedyś twoim losem, gdybyś się był dopuścił kradzieży.
Pchnięty uczuciem wdzięczności, August padł na kolana, modlił się gorąco do Pana Boga czyniąc uroczyste postanowienie, że na przyszłość, bez chwili wahania, odtrąci od siebie wszelką choćby najsilniejszą pokusę.

Walcz silniéj przeciw złemu, im pokusa większa.
Walcz i módl się, zwyciężyć Stwórca dopomoże,
Taki tryumf sumienia duszę nam upiększa,
Zapewnia cześć, spokojność i królestwo Boże.




XXIX.
JEDWABNY SZNURECZEK.

Kilka dziewczynek, które uczęszczały na naukę ręcznych wyrobów jedwabnych, postanowiły sprzedać na korzyść biednych część swoich robótek. Właścicielka dużego sklepu z bławatnemi towarami przyjęła udział w ich dobrym uczynku, podejmując się sprzedaży przeznaczonych na ten cel drobnostek.
Jedna z uczennic, imieniem Ludwika, panienka bardzo zarozumiała, pewna, że żadna z koleżanek niewyrówna jéj w sztuce wyrabiania jedwabnych sznureczków z paciorkami, rzekła do siebie:
„Otóż wyborna sposobność przekonania się, jak też wysoko moją zręczność ocenią. Wszystkie uczennice zazdroszczą mi, nawet sama nauczycielka, wcale nieokazuje względem mnie przychylności. Ale kupcowa, niewiedząc po szczególe, czyjem są dziełem powierzone jéj robótki, z pewnością powie mi prawdę.”
Tak rozumując, Ludwika weszła do sklepu, a wskazawszy kupcowéj, bardzo ładny sznureczek do zegarka, będący pracą jednéj z jéj towarzyszek, spytała o cenę.
„Tego sznureczka,” odpowiedziała kupcowa, „taniéj nie mogę oddać jak za trzy złote.”
„Ale ileż ten kosztuje?” zapytała Ludwika wskazując drugi sznureczek, będący dziełem innéj uczennicy.
„Ten cokolwiek droższy, — oddam go za cztery złote.”
„A ten?” zapytała wreszcie Ludwika, wybierając zrobiony przez siebie sznurek, który uważała za najpiękniejszy.
„Ah!” odrzekła kupcowa, „jeżeli panienka kupi którykolwiek z dwóch pierwszych, oddam jéj ten za połowę ceny.”
Ludwika, nie mogąc ukryć niezadowolenia, zarumieniła się, jak wiśnia; wtedy kupcowa rzekła:
„Teraz dopiero domyślam się, że ten sznureczek musi być własną panienki pracą. Żałuję mocno, że robota w nim wcale nie szczególna. Ale ponieważ panienka przyszłaś tu, aby dowiedzieć się prawdy, powiedziałam ją z całą szczerością.”

Zarozumialców pospolita wada,
Że każdy z nich pochlebstwo nad prawdę przekłada,
Skromnych zaś szczerość własnéj miłości nie rani,
Ci wolą słyszeć prawdę, bo się kształcą na niéj.




XXX.
KOSZYCZEK DO KŁĘBKA.

W pewnem miasteczku dziewczęta nieumiały nawet robić pończochy; wielka ich też liczba chodziła z bosemi nogami. Nadaremnie burmistrz miejscowy wielokrotnie surowo nakazywał, aby małe dziewczęta uczęszczały na naukę robienia pończochy do żony bakałarza. Jedne z nich były niezręczne, inne szukały rozmaitych wymówek, byle się tylko wykręcić od chodzenia do szkoły. Z dwudziestu dziewczynek, zaledwie jedna nauczyła się wybornie robić na drutach.
Bakałarz, który był człowiekiem rozumnym i poczciwym, rzekł do żony:
„Cierpliwości, moja kochana! zobaczysz, że ja ci tu wszystkie sprowadzę do nauki.”
To powiedziawszy, wziął tektury i pięknego kolorowego papieru, zrobił prześliczny koszyczek do kłębka i podarował go owéj jedynéj dziewczynce, która umiała robić pończochę. Zobaczywszy u niéj, to cacko, wszystkie dziewczęta zbiegły się do szkoły, prosząc bakałarza, aby im porobił takie same koszyczki, ale bakałarz powiedział"
„Która tylko nauczy się robić na drutach, zaraz dostanie podobny, albowiem teraz na nic by się żadnej nie przydał.”
Od téj chwili, wszystkie dziewczęta oddały się najpilniejszéj nauce, i niezadługo widziano je przechadzające się po mieście lub po za miastem, każdą z pięknym koszyczkiem na ręku, zajętą robieniem pończochy. Prócz tego, nauczyły się i innych robótek drutowych, tak, że nietylko siebie i dom zaopatrywały niemi, ale jeszcze z niewielkim trudem zarabiały sporo pieniędzy; tak więc czas, który dawniéj marnowały na próżnowaniu, dziś przynosi im prawdziwą korzyść i zadowolenie.

Często na upór przymus nie poradzi,
Zręczność, łagodność, pokona go gładziéj.



XXXI.
CUDOWNE PUDEŁKO.

Pewna właścicielka zamożnego domu, doświadczała w swojem gospodarstwie rozmaitych klęsk, do tego stopnia, że mienie jéj widocznie zaczęło się zmniejszać. Skłopotana, postanowiła poradzić się starego pustelnika, który mieszka w pobliskim lesie. Opowiedziawszy mu więc o wszystkich szczegółach swojéj niepomyślności dodała:
„Niezawodnie rzucono urok na mój dom, bo wszystko, co się w nim stanie, ma pozór dziwny, jak jakie czarodziejstwo. Powiedzcież mi, pustelniku, jakim sposobem zaradzić złemu?”
Pustelnik, który był dowcipnym i pełnym dobroci starcem, poprosił, aby się zatrzymała, sam zaś wszedł do maleńkiéj izdebki będącéj tuż przy jego celi; po kilku chwilach wrócił, trzymając nie duże pudełko starannie obwiązane i zapieczętowane.
„Weź pani to pudełko,” rzekł do właścicielki, „i każdéj doby obnieś je trzy razy na dzień i trzy razy na noc, po kuchni, piwnicy, stajni, słowem, po wszystkich kątach twojego gospodarstwa; zobaczysz, że wszystko pójdzie lepiéj. Tylko przy końcu roku, proszę mi odnieść ten talizman.”
Gospodyni z całem zaufaniem wypełniała polecenie pustelnika, co dzień i co noc, po trzy razy obnosiła pudełko po wszystkich izbach i schowaniach swego domu.
Zaraz nazajutrz po odwiedzeniu pustelnika, zeszła do piwnicy, gdzie spotkała na schodach lokaja umykającego z dzbankiem piwa. O późnéj już godzinie, została wszystkie służebnice w kuchni, traktujące się świeżo usmażonym i dobrze ocukrowanym omletem. Zajrzawszy do obory przekonała się, że krowy stoją do połowy nóg w nieczystości, — w stajni zaś zamiast owsa, dawano od kilku dni nieczyszczonym koniom siano; słowem, za każdym krokiem dostrzegała nowe nadużycie, z każdą chwilą przekonywała się o nowym powodzie swego upadku.
Po upłynionym roku wróciła z pudełkiem do pustelnika, mówiąc:
„Oh! teraz wszystko w moim domu idzie daleko lepéj! Dla tego też proszę was, kochany pustelniku, abyście mi jeszcze na rok zostawili to pudełko, bo musi być w niem zawarte prawdziwie cudowne lekarstwo!”
Na to, pustelnik odpowiedział ze śmiechem:
„Dobra pani, niemogę ci zostawić tego pudełka, ale zawarte w niem lekarstwo, chętnie ofiaruję.”
To mówiąc, otworzył pudełko i z wielkiem zadziwieniem gospodyni, wydobył z niego karteczkę, na któréj napisane były następujące wyrazy:

Dobre nas przysłowie uczy:
Pańskie oko konia tuczy;
Gdy chcesz, aby w twym domu szło wszystko po myśli,
Sam doglądaj w nim każdéj drobnostki najściśléj.




XXXII.
TYBET NA SUKNIĘ.

Adela, córka zamożnego szewca, zarządzała od chwili jego owdowienia całem domowem gospodarstwem. Była to pracowita i roztropna dziewczynka, tylko lubiła się bardzo stroić. Raz, postanowiwszy sprawić sobie nową suknię, poszła do kupcowéj i wzięła na kredyt dziesięć łokci szafirowego tybetu, po pięć złotych łokieć. Wiedząc, że ojciec nieżyczył, aby się ubierała zanadto strojnie, przytem będąc pewną, że się nie wiele zna na podobnych materjach, pokazała mu tybet, zapewniając, że nie kosztuje więcéj, jak po półtrzecia złotego. Poczciwy ojczysko, czyniąc zadosyć jéj naleganiom, dał dwadzieściapięć złotych i jeszcze pięć dołożył na robotę sukni.
Adela uradowana, wzięła trzydzieści złotych, dołożyła oszczędzonych z wielkim staraniem dwadzieścia i pobiegła uiścić się kupcowéj.
Tymczasem, żyd handlujący skórami wszedł do szewca, a spostrzegłszy na stole tybet, zapytał po ile dali za łokieć.
„To bardzo droga rzecz,” odpowiedział ojciec Adeli, „łokieć kosztuje półtrzecia złotego.”
„Wiesz pan co? dodał handlarz, „to wcale nie brzydki tybet, dałbym chętnie po trzy złote za niego.”
Szewc zgodził się bez namysłu, a żyd zapłaciwszy należność, włożył tybet do worka i odszedł uradowany z tak korzystnego interesu.
W kilka chwil wróciła Adela, do któréj ojciec rzekł:
„Moje dziecko, zrobiłem ci przyjemną niespodziankę i wczasie twéj nieobecności, sprzedałem tybet po trzy złote za łokieć! Masz więc czystego zysku pięć złotych i będziesz mogła kupić sobie jeszcze lepszéj materyi na sukienkę.”
Słysząc te słowa, Adela zbladła jak chusta i w pierwszéj chwili żalu, załamawszy ręce zawołała:
„A mój Boże! jakaż to szkoda!”
Wtedy ojciec domyślił się podstępu; Adela też niemogąc wstrzymać łez przyznała się, że poniosła straty dwadzieścia złotych.
Na to ojciec powiedział:
„Nie mogę cię żałować, bo słusznie zostałaś ukaraną za kłamstwo. Z własnéj winy straciłaś pieniądze tak pracowicie oszczędzone. Ja zaś za to, żeś mię zwiodła, odbieram ci trzydzieści złotych, które handlarz wypłacił i zapowiadam, że nigdy już niedostaniesz tak drogiéj sukni.

Kłamać jest źle i szkaradnie,
A przysłowie mówi stare:
Ze kto kłamie, ten i kradnie,
Bo wykrada cudzą wiarę.




XXXIII.
JEDWABNY KAPELUSZ.

Bogaty pan, przybywszy z dóbr swoich do miasta, wszedł do jednego z pierwszych magazynów mód, aby zakupić kapelusz dla żony.
„Bądź pani łaskawa,” mówił do właścicielki magazynu, „i wybierz sama najpiękniejszy kapelusz, o cenę nie idzie mi wcale, pragnąłbym tylko niepowstydzić się przed żoną.”
Modniarka, wybrała natychmiast najpiękniejszy jedwabny kapelusz, ozdobiony kosztownem upięciem z sztucznych kwiatów.
„Doprawdy!” zawołał bogacz, „to prześliczny kapelusz, zaręczam, że się wszystkim również jak mnie podoba! Cóż pani żąda za niego?”
„Nic,” odpowiedziała modniarka, „ten kapelusz dawno jest zapłacony.”
„A to jakim sposobem?” zapytał zdziwiony pan, „nie rozumiem, co pani chcesz przez to powiedzieć?”
„Zaraz się wytłomaczę,” mówiła daléj właścicielka magazynu, „racz pan spocząć i posłuchać. Przed kilkunastu laty, może pan przypominasz sobie, jak w tém samem mieście, kupowałeś pomarańcze od dziewczynki bardzo ubogo ubranéj. Dałeś temu dziecięciu luidora, żądając reszty.” Ale dziewczynka odpowiedziała, że zostawiwszy w domu chorą matkę, wyszła na targ z tym tylko koszyczkiem pomarańczy, zatem niemoże zdać reszty, bo dotąd nieutargowała ani szeląga. Wtedy pan powiedziałeś: „A więc kochane dziecię, przyjmij resztę dla choréj matki.” Szlachetny twój dar, był skarbem dla ubogiéj rodziny, która tym sposobem, znalazła się w możności prowadzenia daléj maleńkiego handlu owocami. W parę lat potem, szczęśliwe zamężcie, uczyniło biedną dziewczynkę, któréj matce tak zacnie pan dopomogłeś, właścicielką tego magazynu. Spodziewam się, że teraz jestem zrozumianą — tą dziewczynką byłam ja. Dla tego też, ośmielam się prosić, abyś mi pan wyświadczył jeszcze jedną łaskę, przyjmując ten kapelusz, jako drobny dowód mojéj najszczerszéj wdzięczności.”
Bogacz został zarówno zdziwiony, jak zachwycony, tem co usłyszał.
„Pragnę, aby i moja żona poznała panią,” rzekł do modniarki, „proszę więc, abyś była tak grzeczną i odwiedziła nas w letniem mieszkaniu.”
Ale zanim właścicielka magazynu mogła się udać na wieś, żona szlachetnego bogacza przybyła do miasta i pierwsza ofiarowała jéj przyjaźń.

Dobroczynność jest cnotą posłanników nieba,
Lecz i wdzięczność zarówno czcić i cenić trzeba.



XXXIV.
SZNUREK PEREŁ.

Znakomita dama została zaproszona z dwiema córkami na wesele, które obchodzić miano w letnim pałacyku księcia, położonym wśród rozległego lasu. Wybrały się więc w bogatych sukniach, przystrojone kosztownemi kamieniami i perłami.
Na wstępie do lasu, powóz ich tak blisko najechał na krzak, że gałąź, zaczepiwszy się o ubranie głowy jednéj z panienek, rozerwała sznurek pereł, które się rozsypały po drodze.
Woźnica usłyszawszy krzyk zatrzymał konie, matka z córkami wysiadły z powozu i wraz ze służącym, więcéj niż przez godzinę zbierały rozproszone tu i ówdzie perły. Zakłopotane panienki przeczuwały, że się spóźnią na wesele, to powiększało ich zmartwienie, kiedy nagle, ujrzały ze wszystkich sił biegnącego ku nim z głębi lasu drwala.
„Wielmożne panie!....” zawołał tenże, zaledwie chwytając powietrze, „nie złorzeczcie wypadkowi, który was tutaj zatrzymał; podziękujcie raczéj Bogu, ponieważ banda rozbójników, wiedząc, że macie przejeżdżać, czatuje na was w lesie. Chciałem uprzedzić was o grożącem niebezpieczeństwie, ale niemogłem przybyć prędzéj, bom musiał nadłożyć niemało drogi, aby okrążyć rozbójników, którzy rozgospodarowali się po całym lesie. Gdyby was tutaj nie zatrzymał przyjazny traf, byłybyście panie w téj chwili okradzione ze wszystkich kosztowności, a może i narażone na utratę życia.
Bogata dama, wspaniale wynagrodziwszy usłużność poczciwego drwala, kazała stangretowi zawrócić do domu, a gdy już były daleko od lasu, rzekła do swoich córek:
„O moje drogie dzieci! jakże Bóg mądrze kieruje wszystkiem! Wasze i moje życie, zależało od tego drobnego sznureczka z jedwabiu, na który nawleczone były perły. Gdyby się niebył zerwał, może w téj chwili znalazłybyśmy okropną śmierć. Wypadek, który z pozoru wyrządził nam przykrość, był prawdziwym szczęściem. Pamiętajcie, że wszystkie przeciwności, jakie nas w życiu spotykają, Wszechmocność Boga obracać umie na korzyść, na dobro nasze.

Gdy ci błogi los się zmienia,
Kiedy w sercu ból zagości,
Pomnij, że Bóg przez cierpienia
Zwykle wiedzie do radości.



XXXV.
HEBANOWY KRZYŻYK.

Terenia dostała w podarunku prześliczny krzyżyk. Był on wyrzeźbiony z hebanu, a na końcu każdego ramienia, miał złotą skóweczkę z kulką. Dziewczynka nosiła go na szyi, na niebieskiéj jedwabnéj plecionce.
Jednego dnia, poprzeczny kawałek krzyżyka odkleił się; zakłopotana Terenia pobiegła do ojca, z prośbą, aby tę szkodę kazał naprawić.

„Chętnie to uczynię,” odpowiedział ojciec, „a zarazem nauczę cię, jak masz postępować, aby żadna przeciwność nie stała się dla ciebie krzyżem, czyli powodem zmartwienia. Patrzaj kochane dziecię, po odjęciu poprzecznego kawałka, zostaje tylko prosty słupek, który sam z siebie już krzyżem nie jest, bo chcąc mu nadać kształt krzyża, trzeba koniecznie przykleić ten poprzeczny kawałek. Podobnież dzieje się z każdą z owych dolegliwości, które my pospolicie nazywamy dopuszczeniem Bożem lub krzyżem. Słyszałaś zapewne, jak ludzie skłopotani niedolą, zwykli mawiać: „Bóg zsyła na mnie krzyżyki!” Otóż wola Boska, jest tym głównym słupkiem, nasze zaś skłonności, sprzeciwiające się często woli Boga, są owym poprzecznym


Zwierciadło.

kawałkiem. Dla tego też, kiedy życie twoje nawiedzi krzyż boleści, odejm poprzeczne jego ramiona, to jest: własne skłonności, poświęć najwyższéj woli Boga, a zobaczysz, że cierpienie twoje przestanie być krzyżem, ponieważ zostanie w niem tylko rozporządzenie Stwórcy.

Bądźcie posłuszni Wszechmocnego woli,
Oddalcie grzeszne skłonności,
A każdy smutek mniéj was zaboli,
I drogę szczęścia uprości.




XXXVI.
ZWIERCIADŁO.

Matylda miała charakter nadzwyczaj gwałtowny. Matka przedstawiała jéj często, jak dalece złość brzydką jest wadą, jak szkaradny, zwłaszcza w panienkach, niepohamowany gniew o lada drobnostkę; Matylda słuchała łagodnych napomnień matki, ale o poprawie ani myślała.
Jednego dnia, siedziała z robótką przy stoliku, na którym znajdował się piękny porcelanowy wazon, napełniony kwiatami. Młodszy braciszek, bawiąc się, niechcący popchnął ją na stolik, tak, że wazon z bukietem spadł i potłukł się w drobne kawałki. Matylda natychmiast wpadła w niepomiarkowaną złość; oczy jéj dziko błyszczały, wszystkie żyłki na czole wzdęły się, przybierając kolor prawie niebieski, twarz wykrzywiła się szpetnie.
Widząc to, matka wzięła z toalety zwierciadło, i zatrzymała je przed wzrokiem Matyldy. Dziewczynka zobaczywszy swoją zmienioną postać, cofnęła się z przestrachu; gniew natychmiast ją opuścił, biedaczka zaczęła płakać.
„Przekonałaś się teraz,” mówiła matka, „jak złość czyni nas odrażającemi. Jeżeli do niéj nawykniesz, rysy twoje zwolna przybiorą piętno ciągłego niezadowolenia, cała ich słodycz zniknie, widok twój w każdym wstręt tylko obudzi.”
Od téj chwili, Matylda wzięła sobie do serca napomnienia kochanéj matki; z całéj duszy starała się pokonać zgubną skłonność do gniewu. Wkrótce, przy Boskiéj pomocy, stała się wzorem łagodności, a słodycz i umiarkowanie uczyniły ją daleko piękniejszą.
Dla tego też matka, powtarzała jéj często:

„Odwykłaś od gniewu, od gwałtownych uniesień złości, dobroć wyszlachetniła twoje rysy; podobnież dzieje się z występnaki i cnotami, pierwsze szpecą duszą człowieka, a gdy zdołamy je pokonać, drugie uczynią ją szlachetną.”

Twarz, drogie dzieci, jest zwierciadłem duszy,
Występek na niéj swą szpetność wyciska,
A gdy poprawa złe skłonności skruszy,
Czystość sumienia w jéj rysach przebłyska.




XXXVII.
PORTRET.

Przed wieloma laty, kupiec posiadający znaczny majątek, umarł zdala od rodzinnéj ziemi. Wiedziano, że zostawił syna, który odbywał daleką podróż, ale nikt nawet rysów jego nie przypominał sobie.
W jakiś czas, trzéj młodzieńcy przybyli do miasta; każdy z nich utrzymywał, że jest jedynym synem i prawym spadkobiercą zmarłego kupca. Sędzia niemogąc dociec prawdy, kazał przynieść portret nieboszczyka nadzwyczaj podobny, i rzekł do trzech pretendentów:
„Który z was trafi strzałą w znaczek, jaki narysuję na piersiach portretu ojca, ten obejmie w posiadanie całe dziedzictwo.”
Jeden z młodzieńców, natychmiast chwycił za łuk, wymierzył i trafił niedaleko od narysowanego na samem sercu kółeczka.
Drugi, wyrwawszy utkwioną strzałę, trafił cokolwiek bliżéj.
Nareszcie trzeci wziął łuk do ręki. Ale zaledwie zmierzył, wszystkie jego członki zadrżały, pobladł jak trup, wybuchnął głośnym płaczem, rzucił na ziemię łuk i strzałę, wołając:
„Nie! nigdy! nigdy niebędę zdolnym uczynić tego! Wolę raczéj stracić całe dziedzictwo po ukochanym ojcu.”
Wtedy sędzia powiedział:
„Szlachetny młodzieńcze! ty jesteś jedynym synem i spadkobiercą zmarłego. Ci dwaj panowie, zanadto trafnie strzelali, a prawdziwe dziecko nie zdoła przeszyć strzałą ojcowskiego serca, nawet w portrecie!”

Bóg błogosławi synom, co żalem przejęci.
Pieniądze po rodzicach stawią w mniejszéj cenie,
Nizeli cześć zależną ich świętéj pamięci,
Niż wszystko, w czem spoczywa ich drogie wspomnienie.



XXXVIII.
NOWA SUKNIA

Pani T... kazała zrobić dla swojéj córki Adeli, błękitną materjalną suknię na święta Bożego Narodzenia. W wilję wilii, późno już wieczorem, krawiec przyniósł oczekiwane z niecierpliwością ubranie. Adela wybiegła natychmiast do swego pokoiku, ubrała się w nową suknię, która leżała wybornie i przyszła pokazać się matce.
Pani T... zapłaciwszy krawcowi za robotę, rzekła do córki:
„Zimno na dworze; daj temu dobremu człowiekowi kieliszek likieru, ale zapal świecę, bo po ciemku nie znajdziesz flaszki.”
Adela, nie myśląc o czem innem, jak tylko o swoim pięknym stroju, w mgnieniu oka wróciła z flaszką, nalała pełen kieliszek, a podawszy go krawcowi, czekała, aby mu z wielkiéj radości nalać drugi. Krawiec wychylił kieliszek duszkiem, ale w tejże chwili, skrzywił się mocno, i wypluł wszystko, co miał w ustach.
Adela niestosując się do rozkazu matki, niezapaliła świecy i w ciemności, zamiast flaszki z likierem, wzięła butelkę atramentu. To też gdy krawiec splunął wcale niesmaczny płyn, błękitna suknia, została nacętkowaną mnóstwem różnéj wielkości czarnych plam. Biedne dziecko płakało rzewnemi łzami, lecz matka rzekła:
„To następstwo twego nieposłuszeństwa. Jutro pójdziesz w staréj sukni do kościoła, nawet na przyszły rok nie sprawię ci nowéj!”
Ojciec, który właśnie w tym momencie powrócił z miasta, dowiedziawszy się o wypadku dodał:
„Nierozsądny, kto przekłada ciemnotę nad światło, — nieświadomość nad naukę, bo:

„Czy to w domu, czy też w głowie,
„Gdzie brak światła — zwykle tam,
„W chęciach, myślach, czynach, mowie,
„Mnóstwo błędów, mnóstwo plam.




XXXIX.
STARY PŁASZCZ.

W czasie wojny, oddział żołnierzy wszedłszy do wioski, zażądał przewodnika, któryby wskazał im dalszą drogę; jeden z biednych wyrobników został na to przeznaczony. Śnieg padał wielkiemi płatami, mroźny wiatr dął z przerażającą gwałtownością, licho odziany przewodnik prosił wieśniaków, aby mu pożyczyli płaszcza, ale żaden niechciał tego uczynić.
Jeden tylko starzec zlitował się nad nim; był to nieznany, ubogi kowal, którego wypadki nieodłączne od każdéj wojny, zmusiły szukać schronienia w owéj wiosce, gdzie swojem rzemiosłem zaledwie zdołał zapracować na wyżywienie siebie.
Uściskawszy serdecznie jego rękę, przewodnik ruszył przed wojskiem.
Tego jeszcze wieczora, jakiś młody, przystojny oficer z kawaleryi, w pięknym mundurze, z honorowym znakiem na piersiach, galopem przybył do wioski. Jakże się wszyscy zdziwili, gdy nieznajomy zażądał, aby mu wskazano mieszkanie starca, który pożyczył przewodnikowi płaszcza!
Spostrzegłszy starca, szlachetny kowal zawołał radośnie:
„O mój Boże! wszak to mój syn, mój Antoś?”
Po tych słowach, pobiegł naprzeciw niemu, i z uczuciem przycisnął go do serca.
Kilka lat przed tym wypadkiem, Antoni zmuszony był wstąpić do wojska, gdzie dzięki swojéj zdolności, prawości i odwadze, dosłużył się oficerskiego stopnia. Od rozłączenia się z ojcem, niemiał o nim żadnéj wiadomości i dotąd niewiedział, że go wypadki wojenne, zmusiły wydalić się z miasta, gdzie był jednym z najlepszych kowali. Dopiero spostrzegłszy stary płaszcz na ramionach przewodnika, poczciwy syn poznał natychmiast odzież swojego ojca i tym sposobem dowiedział się o miejscu jego pobytu i o dotkliwem ubóstwie.
Ojciec i syn długo płakali z radości, a otaczający ich wieśniacy również do łez powstrzymać się niemogli. Antoni przepędził całą noc na rozmowie z ukochanym rodzicem; dopiero o wschodzie słońca, uściskawszy go tkliwie i zostawiwszy spory zasiłek pieniężny, wyruszył, gdzie go powoływał obowiązek, przyrzekając, że odtąd staremu ojcu na niczem zbywać nie będzie.
Wieśniacy, w całem tem wydarzeniu uznali rękę Bożą i mówili do siebie:
„Dobroczynność starego kowala, zjednała mu miłosierdzie niebios; przez nią to Bóg wrócił mu syna i wyrwał go z ciężkiéj niedoli!”

Kogo cierpienie bratnie zaboli,
Kto skory nieść ulgę nędzy,
Tego, gdy troski przyjdzie nań koléj,
Bóg jeszcze wydźwignie prędzéj.



XL.
BUTY.

Konrad był biednym pasterzem; pobierał płacę tak małą, że niemiał nawet za co kupić sobie pary jakich takich butów. Zimno też dokuczało mu bardzo, bo właśnie kończyła się jesień i pora z każdym dniem stawała się nieznośniejszą.
Jednego dnia ujrzał wychodzącego z lasu człowieka, który już dwa razy więziony był za kradzież, i który zbliżywszy się ku niemu, rzekł:
„Moje rzemiosło jest daleko zyskowniejsze od twego; jeżeli chcesz, przyjmę cię do służby i natychmiast dam parę nowiuteńkich butów. Opatrzony obuwiem, niebędziesz znosił zimna i niebędziesz potrzebował walać bosych nóg błotem.
Ale pasterz odpowiedział:
„Dziękuję ci za wszystko. Wolę chodzić boso i zostać uczciwym, aniżeli drogą występku dojść do lepszego bytu. Lepiéj powalać nogi błotem, niż skalać ręce i duszę niegodziwemi uczynkami.”

Kto zacnością się odznacza,
Nawet w losu poniewierce,
Ten wart więcéj od bogacza
Co występkiem kala serce.



XLI.
GWOZDZIE do BUTÓW.

Pracowity gwoździarz, któremu dano przydomek Bez wytchnienia, siedział po całych dniach w warsztacie i tak dzielnie kuł żelazo, że iskry sypały się około niego jak deszcz ognisty.
Syn bogatego sąsiada Pana R... przychodził co dzień do niego, i całemi godzinami przypatrywał się pracy.
„Hejże, mój młody paniczu!” rzekł gwoździarz pewnego rana, „zamiast przypatrywać się mojéj robocie bezczynnie, mógłbyś nauczyć się wykuwać gwoździe. Kto wie, na co by ci się to kiedyś przydało!”
Młodzieniec, któremu próżniactwo już zaczynało się przykrzyć, zgodził się na propozycję gwoździarza. Śmiejąc się, zasiadł przed kowadłem i wkrótce nabrał zupełnej wprawy w wyrabianiu wybornych gwoździ do butów.
Stary pan R... umarł, zostawiwszy znaczny majątek. Syn odziedziczył wszystko, ale za nadejściem wojny, został przywiedziony do zupełnego upadku. Pozbawiony dziedzictwa, musiał nawet udać się do miasteczka bardzo odległego od stron rodzinnych. Otóż w okolicach tamtych, było wielu szewców, którzy co tydzień, przynosili do owego miasteczka znaczne summy pieniędzy na zakupienie gwoździ do butów. Często jednak, pomimo dobréj zapłaty, niemogli ich dostać, bo w całéj okolicy, robiono obuwie dla wojska, więc skarb miał w kupnie wszelkich materjałów pierwszeństwo.
Młody R... znajdując się w dotkliwéj nędzy, przypomniał sobie, że nie obcą mu jest sztuka wyrabiania pożądanych gwoździ. Udał się zatem do kilku szewców i oświadczył, że gotów jest zapobiedz ich kłopotowi, byle mu dopomogli do założenia warsztatu. Szewcy uczynili to jaknajspieszniéj i młody R... zaczął od téj chwili skromnym rzemiosłem zarabiać na życie.
„Jednak to zawsze dobrze nauczyć się czegoś,” mawiał często do siebie, „nawet umiejętność robienia gwoździ do butów, bardzo przydać się może. Dzisiaj moje rzemiosło, przynosi mi więcéj niż bogaty spadek po ojcu.

Los zmienny; wielu gdy klęskę poniosło,
Z bogactw do nędzy przeszli nieszczęśliwi;
Dobrze więc poznać jakie bądź rzemiosło,
Bo ono zawsze człowieka wyżywi.



XLII.
SIEDM LASECZEK.

Pewien ojciec miał siedmiu synów w takiéj żyjących niezgodzie, że nie raz sprzeczki i kłótnie jakie między sobą wiedli, odrywały ich od pracy, nieszczęście to, z każdym dniem wzrastając, doszło do tego stopnia, że niektórzy sąsiedzi, pragnąc korzystać z niezgody téj rodziny, zaczęli już cichaczem namawiać ojca, aby, wydziedziczywszy własne dzieci, cały majątek obcym zapisał ludziom.
Szanowny starzec, chcąc jeszcze zaradzić złemu, przywołał jednego ranka wszystkich siedmiu synów, podał im siedm laseczek mocno związanych razem i rzekł:
„Który z was przełamie na dwoje tę wiązkę laseczek, dam mu natychmiast pięćset złotych.”
Wszyscy zaczęli kolejno próbować swoich sił, ale żaden niemógł tego dokazać; nareszcie po długich trudach, odpowiedzieli:
„Nie, mój ojcze, tego przełamać nie podobna!”
„Jednakże niema nic łatwiejszego,” powiedział ojciec, i rozwiązawszy laseczki, po jednéj przełamał każdą bez najmniejszego trudu.
„Ah!” zawołali synowie, „w taki sposób rzeczywiście nic łatwiejszego; najmniejsze dziecko dokazałoby téj sztuki!”
Na to ojciec rzekł:
„Moi synowie! te siedm laseczek są prawdziwym waszym obrazem. Dopóki będziecie połączeni ściśle, jak one były poprzednio, — będziecie silni i nikt nieweźmie góry nad nami. Ale jeżeli węzeł zgody, który was łączyć powinien, pęknie, los wasz stanie się podobnym do losu tych laseczek, które z łatwością połamane, leżą u nóg waszych.”

Rodziny, miasta, a nawet narody
Słabną w niezgodzie; pomnij luba dziatwo,
Gdzie ludzi w jedność łączy węzeł zgody,
Tam pomyślności zdruzgotać nie łatwo.




XLIII.
ŻELAZNY ŁAŃCUSZEK.

Szymon był wielkim ladaco, miał nawet skłonność do przywłaszczania sobie cudzych rzeczy. Wprawdzie nieposuwał się wprost do kradzieży, ale jeżeli coś znalazł, nigdy nieoddał tego właścicielowi, chociażby bardzo dobrze wiedział, do kogo znaleziony przedmiot należy.
Jednego rana przechodząc przed warsztatem ślusarskim spostrzegł leżący na bruku ładny żelazny łańcuszek, który prawdopodobnie został przez kogoś zgubiony. Szymon spojrzał uważnie na prawo i na lewo, aby się upewnić, że go nikt nie widzi, potem czemprędzéj podniósł z ziemi łańcuszek. Lecz zaledwie ujął go w rękę, z krzykiem napowrót opuścił. Łańcuszek był jeszcze prawie czerwony, biedny Szymon okropnie poparzył sobie palce.
Ślusarz, który umyślnie dla wystudzenia porzucił na bruk łańcuszek, wybiegł na krzyk Szymona i powiedział:
Ah! dobrze ci tak! palce małego czy dużego złodzieja nie warte lepszego losu; będzie to nauczką dla ciebie, bo:

„Niepożądaj żadnéj rzeczy,
„Co do ciebie nienależy,
„Bo zazwyczaj, cel kradzieży
„Plami, parzy i kaleczy.



XLIV.
SZNUR.

Dwaj mali żebracy, Paweł i Albert, znaleźli na drodze kawał nadbutwiałego sznura. Każdy z nich rościł sobie prawo do téj nędznéj zdobyczy; jeden drugiemu niechciał ustąpić, zaczęli się więc kłócić i szamotać do tego stopnia, że echo ich niesfornego wrzasku rozlegało się po całym lesie. Paweł ciągnął za jeden koniec sznura, Albert za drugi; każdy usiłował wydrzeć go przeciwnikowi. Długi czas toczyła się w ten sposób walka, nareszcie tak mocno pociągnęli, że sznur pękł a obaj zapastnicy padli na ziemię i stoczyli się w błoto.
Jakiś przechodzień, nadszedłszy właśnie w téj chwili, rzekł:
„Tak zwykle bywa z ludźmi niezgodnymi. O lada drobnostkę, robią wiele hałasu, zawiązują zacięte sprzeczki lub posuwają się do gorszącéj kłótni. Cóż naostatek zyskują? Nic, albowiem najczęściéj odchodzą okryci wstydem, jak wy błotem w téj chwili.

Kłótnia rwąc świętą zgodę, smutne niesie plony,
Bo najczęściéj korzyścią nie kończy się żadną;

Jest to sznur, który ciągną dwie przeciwne strony,
Aż zerwawszy go wreszcie, obie w błoto padną.




XLV.
JARMARK.

Bezdzietna dama mieszkająca w swoich obszernych dobrach, powzięła zamiar przysposobić, to jest przyjąć za własne dziecię, jaką dobrą, pobożną i pracowitą dziewczynkę. Pragnąc wybrać takową z grona swojéj uboższéj rodziny, zamieszkałéj w sąsiedniem mieście, niezwłocznie się tam udała.
Zaledwie rozniosła się pogłoska o jéj postanowieniu, zaraz kilka panienek z pokrewieństwa przybiegło do dobroczynnéj damy, polecając się jéj łasce. Jednak żadna z nich nieotrzymała stanowczéj odpowiedzi: natomiast sama ofiarowała każdéj talara, mówiąc:
„Dziś właśnie jest dzień jarmarku. Idźcie na rynek i niechaj każda zakupi sobie to, co jéj się najlepiéj podoba; potem powróćcie do mnie pokazać, coście wybrały.”
Dziewczęta pobiegły na targ ochoczo i wkrótce wróciły uradowane. Prawie wszystkie nakupowały wstążeczek, koralików, świecidełek, siatek na głowę przerabianych szychem, albo innych przedmiotów do ubrania i z zadowoleniem pokazywały te drobiazgi bogatéj krewnéj.
Jedna tylko Augusta, najuboższa z nich, nie kupiła nic podobnego; wybór jéj ograniczył się na książeczce do nabożeństwa, wrzecionie i pudełku pełnem igieł, nici i szpilek.
Te sprawunki najbardziéj podobały się damie, która wziąwszy Augustę za rękę, rzekła:
„Kochane dziecię, cieszę się niewymownie, że twoja myśl zawczasu zwraca się do modlitwy i pracy. Towarzyszki twoje dowiodły jasno swym wyborem, że więcéj przywiązują wartości do strojów i błyskotek, aniżeli do pobożności i uczciwego trudu. Od téj chwili zostajesz moją przybraną córką. Jak teraz, tak i na przyszłość bądź co raz pobożniejszą i pracowitszą, a Bóg miłosierny nigdy cię nieopuści, łaska Jego będzie z tobą w każdéj chwili i na każdem miejscu. Zamiłowanie pracy i modlitwy jest daleko piękniejszą ozdobą młodego dziewczęcia, niż najkosztowniejsze brylanty i stroje.”

Chociaż błyskotki wabią zdaleka,
Choć na strój często świat oczy zwraca,
Suknia niezdobi nigdy człowieka,
Tak, jak pobożność, zacność i praca.



XLVI.
DWIE MASECZKI.

Bogaty pan zgromadził u siebie kilkunastu przyjaciół na wspaniałą wieczerzę. Kiedy wszyscy siedzieli przy stole, drzwi główne otworzyły się i do jadalnéj sali weszły dwie maseczki, nie większe od pięcio lub sześcioletnich dzieci. Jedna przedstawiała wielkiego pana, druga znakomitą damę. Pan, miał na sobie ubiór szkarłatny haftowany złotem, białą pudrowaną perukę, jedwabne pończochy i trzewiki z korkami; w ręce trzymał trójgraniasty kapelusz z pięknym plumażem; dama, miała jedwabną żółtą suknię przerabianą srebrem, na głowie poruczkę białą i zgrabny kapelusik z piórem, w ręku trzymała wachlarz, którym niedbale się chłodziła. Oboje wykonali, przy odgłosie muzyki, pięknego menueta, z wielką zręcznością i wprawą, tak, że wszyscy widzowie zostali zachwyceni.
Po skończonym tańcu, stary wojak znajdujący się między współbiesiadnikami, wziął ze stołu jabłko i rzucił je przebranym dzieciom. Mały pan i maleńka dama razem je pochwycili, poczem jedno drugiemu zaczęło wydzierać owoc z trudną do uwierzenia zawziętością. W nieprzyzwoitéj walce zapędzili się tak daleko, że oboje pozrywali sobie peruki i maski. Wtedy... któżby uwierzył?... pokazało się, że owe dwoje zgrabnych dzieci, były po prostu dwojgiem niesłychanéj brzydoty małp. Na ten widok, goście wybuchnęli jednogłośnym śmiechem, a stary wojskowy, przybrawszy poważną minę, rzekł:
„Małpy i głupcy, napróżno stroją się bogato i ozdobnie! zawsze poznać można, czem są rzeczywiście.”

Niepomoże strój choć złoty,
Piękna suknia, modny frak,
Kiedy w sercu niema cnoty,
Gdy rozumu w głowie brak!




XLVII.
SKARB W LESIE.

Ambroży wybrał się do sąsiedniéj wioski odwiedzić swoją babunię. Ta zatrzymawszy go do wieczora, uściskała serdecznie i podarowała koszyk, pełen prześlicznych jabłek. Wracając do domu, Ambroży przebywał las, gdzie u stóp starego dębu spostrzegł coś błyszczącego jak srebro.
„A mój Boże! znalazłem skarb!” zawołał uszczęśliwiony chłopczyna.
I bez namysłu, wysypał jabłka na trawę, napełnił koszyk znalezionym skarbem i wesoło ruszył ku domowi.
Ale nazajutrz, gdy obejrzał przy dziennem świetle ów błyszczący skarb, pożałował jabłek, które bez wątpienia dziki pożarły w czasie nocy, bo koszyk zwiedzionego chłopaka napełniony był kawałkami spruchniałego drzewa, które wśród nocy, zwodzi niekiedy oko przechodnia, swoim fosforycznym połyskiem:

Niepewnych skarbów nadzieje,
Zawód przynoszą nam w zysku;
Często, co z wierzchu jaśnieje,
To wewnątrz niema połysku.




XLVIII.
PODARUNEK NA IMIENINY.

Cesia w dzień swojéj patronki skończyła czternasty rok życia. Ojciec, matka, bracia i siostry, prócz powinszowań, złożyli jéj bogate podarunki. Babunia tylko, ofiarowała wnuczce skromny wieniec z fijołków, około którego wił się sznurek pereł, przymocowany kokardą z szerokiéj wstążki.
„Drogie dziecię,” rzekła z dobrocią i wzruszeniem, „oby te perły stały się symbolem twoich cnót, a fijołki godłem twéj skromności!”
Ale Cesia zmierzyła wieniec wzrokiem pogardy, mówiąc do siebie:
„Spodziewałam się od Babuni coś piękniejszego i mniéj pospolitego od tych kwiatków, których jest pełno we wszystkich lasach i od tych pereł, które niemają blasku nawet zwyczajnych szklannych paciórek.”
Wzięła następnie wieniec i czem prędzéj założyła go na głowę swojéj młodszéj siostrzyczki Julci, mówiąc z szyderstwem:
„To będzie dobre dla ciebie; niebieski wianek przewybornie odbija od twoich jasnych włosów. Co do mnie, niewiedziałabym, co z nim robić, ale dla takiego, jak ty dziecka, to bardzo wspaniały i zupełnie stosowny podarunek.”
Usłyszawszy to Babunia, rzekła do Julci:
„Twoja siostra ma słuszność. Ten podarunek lepiéj przystoi dzieweczce skromnéj i bez pretensyi, niżeli pannie dumnéj i chciwéj. Perły, na których wartości niezna się Cesia, i które dla tego jéj właśnie podarowałam, są prawdziwemi; dałam za nie pięćset pięćdziesiąt złotych. Twoja siostra uznała tę ofiarę za niegodną siebie, sama więc ukarała swoją dumę i interesowność. Ty zaś, moja dobra i kochana Juleczko, przyjmij ten wieniec z perłami i naucz się na pamięć kilku wydrukowanych złotem na wstążce wierszyków. Myśl w nich zawarta znaczy więcéj, niż najkosztowniejsze klejnoty.

Perły, powierzchownemi nie lśniące przymioty,
Niechaj będą symbolem cichéj serca cnoty;
Wonne fjołki, co w cieniu kryją powab miły,
Oby wzorem skromności dla twych uczuć były.




XLIX.
TRZY KSIĘGI.

Pobożny starzec, mieszkał w skromnéj chatce położonéj wśród lasu. Cała okolica znała go z mądrości i zacności, bo ktokolwiek zgłosił się do niego, każdemu umiał dać dobrą radę i zbawienną naukę.
Jednego dnia, odwiedził go człowiek bardzo uczony i po długiéj rozmowie został przejęty uwielbieniem dla roztropności, i rozumnych dowodzeń starego pustelnika.
„Zkąd zaczerpnąłeś tyle prawdziwéj mądrości?” pytał uczony, „nie widzę w twojéj chacie ksiąg, z których mógłbyś nabyć tylu pożytecznych wiadomości.”
Na to, starzec odpowiedział:
„Mam tylko trzy księgi, ale najlepsze, jakie istnieją na świecie; z nich to codziennie uczę się z całą pilnością. Temi trzema księgami są:
Dzieła Boże, które widzę nad sobą i około siebie, które badam i uwielbiam w każdem źdźble piasku, w każdem strworzeniu.
Sumienie, które jest we mnie — i Pismo Święte.
Dzieła Boże, niebo i ziemia, są jakby wielką księgą, otwartą przed naszemi oczami, objawiającą wszechmoc, mądrość i miłosierdzie Niebieskiego Ojca wszechświata. Sumienie, wskazuje mi dobre uczynki, jakie wypełniać powinienem, i nieprawości, których wystrzegać się należy. Pismo święte, ta księga wszystkich ksiąg, uczy mnie, jak od stworzenia świata Bóg objawiał się człowiekowi; jak syn Boży, nasz Pan i Zbawiciel Jezus Chrystus zstąpił na ziemię; co nam nakazał i co obiecał, co uczynił i ile wycierpiał dla odkupienia nas od złego, i uczynienia godnymi szczęścia wiecznego w przyszłem życiu

Człowiek wiarą, nadzieją, miłością przejęty,
Niechaj w trzech księgach szuka mądrości natchnienia,
W prawie najwyższem Ewangelii świętéj,
W cudach natury i w głosie sumienia.



L.
SZCZĘŚLIWY KRAJ.

Ojciec i matka z dwojgiem dzieci, żyli na odludnéj wyspie w pośrodku Oceanu, gdzie zostali wyrzuceni po rozbiciu się okrętu. Korzonki i zioła służyły im za pokarm, źródło słodkiéj wody gasiło pragnienie, a grota była ich mieszkaniem. Często burze i huragany nawiedzały tę samotną wyspę.
Dzieci nie przypominały sobie, jakim się tam sposobem dostały; pamięć o stałym lądzie, gdzie przyszli na świat, zupełnie się w ich główkach zatarła. Chleba, mleka, owoców ani gorących potraw nieznały wcale.
Jednego dnia, nie wielka łódka, na któréj znajdowało się czterech murzynów, przybiła do brzegu ich schronienia. Rodzice uradowali się bardzo, bo serca ich zadrżały nadzieją wyswobodzenia. Ale nieszczęściem, łódka zbyt małą była, aby mogła całą rodzinę razem przeprawić na stały ląd; ojciec więc pierwszy chciał puścić się w niebezpieczną podróż.
Matka i dzieci gorzko płakały, widząc go wsiadającego na wątły statek, i czterech murzynów gotowych do drogi. Ale ojciec rzekł:
„Niepłaczcie, tam będziemy szczęśliwsi, bo wkrótce i wy popłyniecie ze mną.”
Skoro łódź powróciła po matkę, dzieci jeszcze gorętszemi zalewały się łzami; ale i ona rzekła:
„Niepłaczcie, zobaczymy się w szczęśliwym kraju.”
Nareszcie łódka po raz trzeci przybiła do wyspy dla zabrania dwojga pozostałych dziatek. Biedne dzieciny drżały z bojaźni na widok czarnych ludzi; ich trwoga jeszcze się bardziéj zwiększyła, gdy uczuły kołysanie drobnéj łodzi, na falach niezmierzonego okiem Oceanu. Strach mimowolny, nieodstępował ich przez całą drogę, aż do samego wylądowania.
Ale jakaż była ich radość, gdy rodzice wybiegłszy na brzeg, podali im ręce, zaprowadzili pod cieniste palmy, gdzie, na ubarwionéj kwiatami murawie, nasycili miodem, mlekiem i wybornemi owocami!
„Oh! jakże niedorzeczną była nasza obawa!” wołały dzieci; „zamiast się lękać, powinnyśmy się byli raczéj cieszyć, gdy czteréj czarni ludzie przybyli zabrać nas do tego kraju, daleko piękniejszego i szczęśliwszego, niż nasza dzika wyspa!
„Drogie dzieci!” rzekł na to ojciec, „nasza przeprawa z samotnéj wyspy do wspaniałego kraju, gdzie znajdujemy się obecnie, ma dla nas daleko wyższe znaczenie. Mamy przed sobą jeszcze jednę podróż, do kraju daleko szczęśliwszego niż ten. Cała ziemia, na któréj żyjemy, podobną jest do wyspy; kraj rozkoszny, do któregośmy teraz przybyli, jest zaledwie słabem wyobrażeniem nieba, a wiodącą do niego drogą, jest uczciwe życie i śmierć! Łódką, co nas tu przeprawiała, będzie trumna, którą czteréj czarno ubrani ludzie złożą do grobu. Jednakże, gdy nadejdzie chwila rozstania się z tym światem, bądźcie odważni; bo dla każdego, co żył pobożnie, pracowicie kochał Boga i bliźniego, ulegał z pokorą najwyższym niebios wyrokom, śmierć jest tylko podróżą do szczęśliwszego kraju.

Nie lękajcie się śmierci, gdy w ostatnią chwilę,
Przyjdzie was ukołysać i złożyć w mogile;
Skon, to wielki Ocean, który przebyć trzeba...
Tą drogą, Bóg cnotliwych prowadzi do nieba.



CZĘŚĆ DRUGA.



I.
DOBRY OJCIEC.

Pewien dobry ojciec dla ważnych interesów zmuszony był mieszkać w stolicy, gdy tymczasem cała jego rodzina bawiła na wsi. Jednego dnia, przysłał dzieciom swoim ogromną skrzynię, napełnioną rozmaitemi pięknemi rzeczami, z dołączeniem następującego listu:
„Drogie dzieci, bądźcie pobożne i grzeczne, abyście mogły odwiedzić mię wkrótce. Ja tu dla was chowam podarunki daleko piękniejsze od tych, które posyłam.”
Dzieci ucieszyły się bardzo i zawołały: „Jaki ten ojciec dobry, jak on nas musi kochać, kiedy tak o nas pamięta! My też mu za to bardzo wdzięczne jesteśmy i uczynimy wszystko, czego wymaga. Oh! jakiegoż doznamy szczęścia, ujrzawszy go znowu!”
To posłyszawszy, matka rzekła do nich:
„Drogie dzieci! wasz ziemski ojciec, bez wątpienia bardzo dla was dobry, ale w niebie jest drugi Ojciec, daleko lepszy dla wszystkich ludzi, którzy są dziećmi Jego. Wprawdzie widzieć go w téj chwili nie możecie, również jak i waszego ojca, który jest w mieście.
Pan Bóg w swojéj dla nas dobroci kazał świecić słońcu, gwiazdom i księżycowi, rosnąć drzewom, owocom i kwiatom. Temi hojnemi darami, nieustanną nad stworzeniem swojém opieką, dowodzi, jak nas kocha. Pismo święte, z którego wyjątki często wam opowiadam, jest jakby listem od Niego, w którym nam swoją wolę oznajmia i Niebo obiecuje. Oh! tam czekają nas dary piękniejsze i radość większa nad wszystko, co ziemia dać może. To też powinniśmy kochać całą duszą Boga i wolę jego sumiennie spełniać. W niebie, będziemy oblicze Stwórcy oglądali, a szczęście nasze będzie tak wielkie, że nic w doczesnem życiu nie może dać o niem wyobrażenia!

Bóg, Ojciec wszystkich ludzi, jest miłością samą,
Dobrocią, przebaczeniem, ucieczką jedyną,


Modlitwa małego Janka.

On jest naszą nadzieją, naszych nieszczęść tamą,
Ci, co Jemu ufają — w niedoli nie zginą!




II.
MODLITWA MAŁEGO JANKA.

Uboga wdowa rzekła raz do swojéj drobnej dziatwy:
„Kochane dzieci, nie mogę wam dzisiaj dać śniadania, bo już niemam w domu ani chleba, ani mąki, ani nawet jednego jajka. Proście Pana Boga, aby nam przyszedł w pomoc, On jest sam Wszechmocny i Wielki, On sam powiedział: „módlcie się do mnie w niedoli, a ja wam dopomogę.”
Mały, zaledwie sześcioletni Janek, poszedł do szkoły naczczo, bardzo zasmucony słowami matki. Przechodząc obok kościoła, spostrzegł, że był otwarty; wszedł więc, ukląkł na stopniach ołtarza, a niewidząc nikogo więcéj, zaczął się głośno modlić:
„Ojcze nasz, któryś jest w niebie! święć się imie Twoje... jest nas w domu pięcioro, a niemamy co jeść! Matka już niema ani chleba, ani mąki, ani nawet jednego jajka! Daj nam co do jedzenia, abyśmy razem z nią nie poumierały z głodu! O Ty, który jesteś miłosierny i wielki, Ty nam z łatwością możesz dopomódz, bo czyliż nie przyrzekłeś wspierać tych, którzy Cię szczerze proszą?!”
Tak w dziecięcéj prostocie, na kolanach, ze łzami w oczach modlił się mały Janek, potem powstał i poszedł prosto do szkoły.
Wróciwszy do domu, spostrzegł na stole duży bochenek chleba, worek z mąką i koszyczek napełniony jajkami.
„Oh!” zawołał z radością, „niech będą dzięki Bogu, który wysłuchał méj prośby! Powiedz mi droga mamo, czy anioł z nieba przyniósł nam to wszystko!”
„Nie,” odpowiedziała matka, „ale Pan Bóg nie mniéj wysłuchał twoją modlitwę. W chwili kiedyś Go błagał w kościele, żona pana sędziego znajdowała się w zasłoniętéj kratami ławce. Tyś jéj widzieć nie mógł, ale ona cię widziała i słyszała. Wzruszona twemi słowy, pospieszyła nam w pomoc. Ona stała się dla nas posłanką nieba. Cieszcie się zatem drogie dzieci i podziękujcie Bogu za Jego świętą opiekę!”

W smutku, w troskach, w nieszczęściu, najpewniejsza droga,
Wznieść serce w szczeréj prośbie przed oblicze Boga.

Bóg dobry cię wysłucha i z najcięższéj próby
Wyprowadzi, wspomoże, ocali od zguby.




III.
DOBRY SYN.

Antoś był uczniem w znacznym domu handlowym, w którym ojciec jego pełniąc obowiązki subjekta, zmuszony był właśnie w interesach swoich pryncypałów przedsięwziąć daleką morską podróż.
Po upływie pewnego czasu, odebrano smutną wiadomość, że okręt na którym się znajdował, wpadł w ręce korsarzy; nikt jednak niewiedział, co się z nieszczęśliwym podróżnym stało.
Tym czasem Antoś, ukończywszy wiernie i uczciwie swoją naukę, został także subjektem, i przy usilnéj pracy połączonéj z oszczędnością, uzbierał sobie nieco pieniędzy. Wtedy to, dowiedział się, że ojciec jego jest w niewoli w Turcyi; nietracąc zatem czasu, postanowił udać się tam, aby go wyswobodzić. Zebrał więc swoje oszczędności, posprzedawał najlepszą odzież, oraz wszystko, co jakąkolwiek mogło mieć wartość i ruszył w drogę; aby zaś zmniejszyć koszta podróży, został okrętowym chłopcem na statku udającym się na Wschód.
Tym sposobem dostał się nareszcie do Turcyi, gdzie wyszukawszy muzułmanina, u którego ojciec jego był niewolnikiem, ofiarował mu całe swoje mienie w zamian za wolność rodzica. Jednakże Turek wymagał tak wielkiego okupu, że summa, którą Antoś uzbierał, ledwie w połowie zaspokajała jego żądanie.
„Kiedy tak,” rzekł wreszcie dobry syn, „to weź mnie w zamianę za mojego ojca. Jestem młody i silny, będę niewolnikiem daleko użyteczniejszym od tego starca.”
Muzułmanin zgodziwszy się chętnie na taki warunek, kazał natychmiast przyprowadzić więźnia, który ujrzawszy syna, pochwycił go w objęcia i długo tulił do piersi, niemogąc ani słowa przemówić. Kiedy jednak, po chwili dowiedział się, że Antoś ma go zastąpić, w żaden sposób zgodzić się na to nie chciał.
Wtedy poczciwy syn zawołał:
„O mój drogi Ojcze! nie tylko dźwigać łańcuchy niewoli, ale nawet i życie moje w każdéj chwili dla ciebie gotów jestem poświęcić! Weź pieniądze, które na okup twój przywiozłem, one wystarczą na podróż do rodzinnego kraju; wracaj tam z dobrą myślą, niech Cię Bóg jaknajdłużéj zachowuje przy życiu i zdrowiu!
To posłyszawszy Muzułmanin, uczuł się głęboko wzruszonym, i rzekł do Antosia:
„Jesteś dobrym, szlachetnym synem. Wracam wolność twojemu ojcu, niechcę żadnego okupu; tobie zaś daję tyle pieniędzy, ile potrzebujesz na założenie własnego domu handlowego, boś postąpił tak, jak podług przykazań boskich, dobry syn zawsze postępować powinien.”

Dla swych rodziców w najszerszéj chęci
Czegoż dzieci nie spełnicie?
Dobry syn życie nawet poświęci
Dla tych, którym winien życie.




IV.
DOBRZY BRACIA.

W czasie żniw, dwaj silni młodzieńcy zszedłszy z rodzinnych gór na płaszczyznę dla wyszukania sobie roboty, udali się do bogatego kolonisty i rzekli do niego:
„Pomożemy ci sprzątać zbiory, jeżeli za to dasz nam pożywienie i po ukończeniu żniw, ośmdziesiąt złotych gotówką.”
„Ośmdziesiąt złotych!” zawołał kolonista, „to podobno za wiele; mnie się zdaje, że moglibyście poprzestać na sześćdziesięciu.”
„Niepodobna,” odrzekli młodzieńcy, „musisz nam dać koniecznie ośmdziesiąt, ani grosza mniéj. Zresztą, jeżeli to dla ciebie za drogo, pójdziemy usłużyć komu innemu.”
„Ale na cóż wam tyle pieniędzy,” zapytał rolnik.
„Oto mamy w domu najmłodszego brata, który właśnie skończył szesnaście lat, a zatem czas, aby się zaczął uczyć jakiego rzemiosła. Znamy biegłego cieślę, ten przyjąłby go chętnie do terminu, ale trzeba mu za to zapłacić z góry ośmdziesiąt złotych. Ojciec tak znacznéj summy zebrać nie może, my więc jako najstarsi z rodzeństwa, postanowiliśmy ją zapracować.”
„Kiedy tak,” odpowiedział kolonista, „przez wzgląd na wasze braterskie przywiązanie, dam pożądaną summę, nie pierwéj jednak, aż będę zupełnie z was zadowolony.”
Dobrzy bracia po całych dniach skwarnego lata, pracowali w pocie czoła z niezmordowaną wytrwałością; rano wstawali najpierwsi, wieczorem ostatni udawali się na spoczynek.
Po szczęśliwem ukończeniu wszystkich zbiorów, kolonista wypłaciwszy im umówione wynagrodzenie, rzekł:
„Pracowaliście uczciwie, zatem prócz tego, co obowiązałem się zapłacić, dodaję każdemu z was po dziesięć złotych.”

Dzieci jednego Boga, więc wszyscyśmy braćmi,
Bez względu, jak wysoko kogo los postawi,
Idźmy więc razem, zawiść niech nam serc nie zaćmi;
Niezgodnych Bóg przeklina, zgodnym błogosławi.




V.

WALUŚ I FILIPEK.

1.

Waluś, chłopiec bardzo roztrzepany, idąc do rzeki, zabrał ze sobą młodszego brata Filipka, wsiadł z nim do czółna i odepchnął je od brzegu. Wkrótce łódka porwana pędem wody, uderzyła o skałę znajdującą się na środku rzeki i w tejże chwili pękła. Starszy umiał pływać, ale kiedy napróżno usiłował wedrzeć się na stroną skałę, młodszego fale unosiły ze sobą.
Pewien rybak, usłyszawszy krzyki dzieci, nadbiegł, wskoczył do rzeki i z narażeniem własnego życia zaczął szukać Filipka, a uchwyciwszy chłopczynę za kołnierz od kaftanika, wyniósł na brzeg, ciesząc się z całego serca, że mu Pan Bóg dozwolił go ocalić.

Kto dla bliźnich ocalenia
O swem życiu nie pamięta,
Tego Stwórcy łaska święta
Wieczną chwałą opromienia.




2.

Kiedy dziecy i poczciwy rybak chronił od niechybnéj śmierci małego Filipa, Waluś znikł pod wodą i utonął. Tymczasem przybiegli nad rzekę ludzie pracujący w sąsiedniem polu, a dowiedziawszy się o tem, co zaszło, zapytali rybaka, dla czego, mogąc obydwóch braci ocalić od śmierci, wolał narazić życie dla młodszego, kiedy z daleko większą łatwością i mniejszem niebezpieczeństwem mógł wyratować starszego?
„Ponieważ,” odpowiedział im rybak, „ten roztrzepany Waluś, który dziś utonął, nie raz porozrywawszy sieci, pokradł mi ryby i raki. Przeciwnie zaś dobry Filipek, kiedym chorował na nogę, w którą się skaleczyłem i kiedy przez kilka tygodni nie mogłem zapracować na życie, co dzień po wieczerzy przynosił mi swój chleb, a co niedziela dodawał do niego oszczędzone przez siebie pieniądze. Mógłżem więc niepomyśleć najpierw o wyratowaniu dziecka, które się względem mnie tak dobrem i litościwem okazało?”

Niechaj cierpienia bliźnich stają się naszemi,
Tego prawa Zbawiciel dał przykład na ziemi;
Kto w nieszczęściu, ten dla nas nie obcy, nie cudzy;
Kto litośny dla drugich, litośni dlań drudzy.




VI.
BOGOBOJNA SIOSTRA.

Zdarzyło się, że Wicuś i mała Andzia zostali sami w domu. Korzystając z tego Wicuś, rzekł do siostry:
„Chodź, wyszukamy sobie w domu co dobrego do jedzenia i dobrze się uraczymy.”
„Chętnie, jeżeli mnie zaprowadzisz w takie miejsce, gdzieby nas nikt nie widział, to pójdę z tobą.”
„Chodźmy więc do mleczarni, to sobie tam zjemy miskę doskonałéj śmietany.”
„O nie, sąsiad, który drzewa rąbie na ulicy mógłby nas z łatwością widzieć.”
„Prawda,” odpowiedział Wicuś; „ale pójdź ze mną do kuchni; wiem, że w spiżarni jest garnek pełen miodu, umaczamy sobie w nim chleb.”
„Tam także,” mówiła dziewczynka, „będziemy pod okiem sąsiadki, która naprzeciwko siedzi w oknie i przędzie.”
„I to prawda, chodźmy więc do piwnicy, gdzie są wyborne jabłka, tam tak jest ciemno, że z pewnością nikt nas nie zobaczy.”
Wtedy Andzia rzekła:
„O mój drogi braciszku! czy ty naprawdę myślisz, że nas w piwnicy nikt nie zobaczy? Nie wiesz więc, że nad nami zawsze czuwa oko, które w największéj ciemności przez mury nawet ciągle na nas patrzy?”
Na te słowa, Wicuś uczuł głęboką trwogę i zawołał:
„O masz słuszność kochana Andziu, — Oko Boże widzi nas nawet tam, gdzie przed wzrokiem ludzkim zupełnie jesteśmy ukryci; wystrzegajmy się więc złego w każdem miejscu!”

Andzia ucieszyła się bardzo, że Wicuś bez najmniejszego wachania zgadza się na jéj słowa i dała mu za to piękny obrazek, który miała w książce do nabożeństwa, przedstawiał on otoczone promieniami oko Boże z następującym podpisem:

„Na każdem miejscu i każdą dobą,
„Boska źrenica czuwa nad tobą.”




VII.
DOBRA SIOSTRA.

Bardzo bogata i bezdzietna dama, przyjęła za córkę biedną sierotę; dziewczynka ta była bardzo pobożna, łagodna i pracowita, a przytem zawsze wesoła.
Jednego dnia jéj opiekunka rzekła:
„Moja Tereniu, jesteś tak grzeczna, że postanowiłam sprawić ci nową suknię na nadchodzące święta Bożego-Narodzenia. Już o niéj z naszą kupcową mówiłam. Masz więc pieniądze, idź do niéj i weź sobie potrzebną ilość łokci tego błękitnego merynosu, który ci się tak podoba.” To mówiąc, wręczyła jéj kilka sztuk dziesięcio-złotowych, ale Terenia patrząc na pieniądze odpowiedziała:
„Matko kochana, już dosyć mam sukien, tembardziéj, że moja siostra Frania wcale nie jest tak szczęśliwą, jak ja. Ona ubiera się bardzo ubogo i może by jéj przykro było, gdyby mnie znów w nowym stroju widziała. Pozwól mi więc, droga matko, posłać jéj część tych pieniędzy. Ty wiesz, jak ona mnie kocha. Kiedym zachorowała, natychmiast przybiegła i nieodstąpiła mnie, dopóki zupełnie nie wyzdrowiałam.”
„Poczciwe dziecko,” zawołała jéj przybrana matka, „napisz zaraz do siostry, żeby do ciebie przyjechała. Każdéj z was sprawię nową suknię, a skoro równe macie jedna do drugiéj przywiązanie, chcę i postaram się, abyście w niczem nie doznały różnicy.”

Bratnią miłość Stwórca świata
Świętem prawem w serca wplata.
Kochajcie się! gdzie w rodzinie
Wspólną zgodą życie płynie,
Tam nieszczęście niezagości,
Bo Bóg strzeże w wysokości.




VIII.
POBOŻNA BABUNIA.

W czasie wojny, mieszkańcy pewnego, samotnie stojącego domu, byli bardzo strwożeni; dowiedzieli się bowiem o zmroku, że nieprzyjaciel znacznie się w ich stronę posunął. Nakoniec słońce zaszło zupełnie; od chwili do chwili wystrzały armatnie słyszeć się dawały, a dokoła na widnokręgu czerwone jak krew światła jaskrawo się odbijały na ciemnem tle chmur, były to łuny podpalonych przez nieprzyjaciela sąsiednich wiosek. Miało to miejsce wśród zimy i mróz wszystkim dokuczał, zdręczeni mieszkańcy obawiali się więc bardzo, aby nie zrabowano im domu, zostawiając ich bez żadnego schronienia w najsroższéj porze roku.
Jedna tylko stara babunia nie rozpaczała wcale, okazując wielką odwagę i zupełne w Bogu zaufanie. Trzymała w ręku książkę od nabożeństwa odmawiając głośno zebranym przy niéj dzieciom i wnukom modlitwę, w któréj się znajdowały następujące wyrazy: „Panie, racz wznieść wysoki mur, aby się nieprzyjaciel do tego domu nieprzybliżył.” Jeden z wnuków jéj, który słuchał uważnie tych słów, zapytał:
„Czy my nie zanadto od Boga wymagamy, prosząc Go o otoczenie murem naszego domu? Możnaż go prosić o rzeczy niemożliwe?”
„Moje dziecko,” odpowiedziała babunia, „nie trzeba brać dosłownie wyrazów, które wymówiłam.”
One znaczą: „Niech nas Bóg raczy tak od nieprzyjaciół bronić, jak gdyby dom nasz był murem otoczony. Nie wątpisz przecie, że gdyby Pan Bóg rzeczywiście na naszą obronę chciał mur wznieść, mógłby to natychmiast uczynić.”
Ku wielkiemu wszystkich zdziwieniu noc cała przeszła jak najspokojniéj, a kiedy rano mieszkańcy odważyli się nakoniec drzwi uchylić, spostrzegli, że od strony, którą nieprzyjaciel szedł, wiatr usypał wysoki wał ze śniegu. Widząc to cała rodzina, złożyła Stwórcy dziękczynne modły za Jego nad nią opiekę; poczem stara babka rzekła:
„Widzicie, sam Pan Bóg wzniósł przeszkodę, która nieprzyjacielowi nie pozwoliła się zbliżyć do naszego domu; On jest dobry i miłosierny i zawsze w swéj troskliwości znajduje sposób wyratowania tych, którzy są w niedoli. Strzeżmy się więc zwątpienia i rozpaczy, bo co do mnie przynajmniéj, przekonaną jestem o prawdzie następujących słów:

„Niema trudności dla niebios Pana;
„Jakaż dlań siła niepokonana?
„Słowo, skinienie, spójrzenie Boże,
„Złych milijony w proch zetrzeć może.
„Kto ufa Jemu, ten w złéj godzinie
„Od najgroźniejszych ciosów nie zginie.”




IX.
PAŹ.

Młody paź, imieniem August, znajdował się w nocy na służbie w przedpokoju królewskim. Król nie mogąc spać, zadzwonił, aby mu podano książkę, ale August usnął i wcale tego nie słyszał. Król dzwonił coraz mocniéj, lecz to wszystko nic nie pomogło, nikt nieprzyszedł; nakoniec zniecierpliwiony, wstał i sam wyszedł do przedpokoju.
Młody August spał głęboko, siedząc przy stoliku, na którym znajdowała się świeca i list niedokończony.
Król wziął go i przeczytał co następuje:
Droga matko, trzecią już z rzędu noc przepędzam na służbie w zastępstwie kolegów moich. Tak jestem zmęczony, że się już prawie na nogach utrzymać nie mogę. Ale pomimo to cieszę się bardzo, bo tym sposobem w krótkim czasie zarobiłem sto złotych. Pospieszam Ci je przesłać, w nadziei, że choć małą ulgę w twym niedostatku przyniosę.”
Ten dowód synowskiego przywiązania niezmiernie się królowi podobał, przyniósł więc paczkę złota i włożył ją w kieszeń zacnemu chłopcu, będąc przekonanym, że August zaraz te pieniądze odeśle swéj matce. Potem powrócił do sypialni i udał się znów na spoczynek.
Kiedy paź przebudziwszy się, znalazł w kieszeni tak znaczną summę, odgadł natychmiast z czyjéj ręki pochodził ten bogaty podarunek; czekał więc dopóki król niewyszedł z swéj sypialni, poczem rzuciwszy mu się do nóg, dziękował za hojność i przepraszał za niedopełnienie obowiązków swoich, spiąc na służbie.
Król pochwalił go bardzo, przebaczył drobną winę, i odtąd miał zawsze jak największe w nim zaufanie. Późniéj wyniósł go do wysokich godności, a August starał się zawsze powierzone mu czynności jak najsumienniéj i z jak największem dla swego króla poświęceniem spełniać.

O drogie dzieci! każde z was powinno
Wzrastać w miłości, świętym niebios darze;
Kochajcie Boga, a Bóg kochać każe
Rodziców, bliźnich i ziemię rodzinną.




X.
SZCZĘŚLIWY PASTERZ.

W piękny wiosenny ranek, młody i wesoły pasterz pasł trzodę swoją w ślicznéj, zbarwionéj kwiatami i otoczonéj górami dolinie. Z wielkiéj wesołości bezustannie śpiewał i skakał. Książe, który rządził tym krajem, polując raz w pobliżu doliny, zauważał młodego pasterza, przywołał go do siebie i rzekł do niego:
„Powiedz mi, mój przyjacielu, z czego się tak cieszysz?”
Chłopiec nie wiedząc do kogo mówi, odpowiedział:
„A dla czegoż nie miałbym się cieszyć? Nawet nasz łaskawy monarcha nie jest bogatszy odemnie.”
„Doprawdy!” zawołał książę, „a jakież są twoje bogactwa?”
Na to pasterz odrzekł bez namysłu:
„Słońce, które widzisz nad nami, tak jasno świeci dla mnie jak i dla naszego pana. Góry i doliny, również dla mnie jak i dla niego stroją się w zieloność i kwiaty. Rąk moich nie oddałbym i za dwakroć sto tysięcy złotych, a co się tyczy wzroku, wszystkie skarby księcia nie mogłyby mi go zastąpić! Zresztą mam wszystko czego pragnę, bo życzenia moje nie przechodzą potrzeb. Jém, ile chcę, ubieram się przyzwoicie, a pieniądze, które zarabiam, zupełnie mi wystarczającą. A teraz powiedz, czy nasz panujący jest bogatszym odemnie?”
Książę uśmiechnął się, a oznajmiwszy chłopcu, że sam jest tym panującym dodał:

„Masz słuszność, mój młody przyjacielu, i możesz powiedzieć wszystkim, że sam ci ją przyznałem. Staraj się na całe życie zachować twoją niewinną wesołość.”

Niema droższego skarbu nad zadowolenie:
Ono szczęściem najlichszą lepiankę otula,
Ono daje spokojność, usuwa cierpienie,
Przez nie skromny prostaczek, bogatszy od króla.




XI.
PODSKARBI KRÓLEWSKI.

Oskarżono przed królem podskarbiego, o przywłaszczenie sobie znacznéj części dochodów skarbowych, dodając, że pieniądze i inne kosztowności tym sposobem nabyte, chowa w podziemiu żelaznemi drzwiami opatrzonem.
Dla naocznego przekonania, król udał się do pałacu, w którym mieszkał podskarbi, a zobaczywszy rzeczywiście owe żelazne drzwi, kazał je natychmiast otworzyć. Ale jakież było jego zadziwienie, kiedy wszedłszy do podziemia, nie zobaczył nic prócz czterech gołych ścian, prostego stołu i krzesła. Na stole leżały: fujarka, laska i torba pastusza, a przez jedyne w tym miejscu znajdujące się okno, nic prócz zieleniejących się łąk i lasami pokrytych gór dostrzedz nie było można.
Widząc zdumienie króla, podskarbi rzekł:

„W młodości mojéj pilnowałem owiec, dopóki mię Pane, na swój dwór nie powołałéś. Teraz


Mały koszykarz.

mam zwyczaj przepędzać co dzień godzinę w tem miejscu, ciesząc się wspomnieniami pierwszego mojego stanu i powtarzając sobie pieśni, które dawniéj na chwałę Stwórcy śpiewałem. Niestety, jakkolwiek ubogi, daleko byłem wówczas szczęśliwszy w skromnéj chacie mojego ojca, a niżeli dziś w tym pałacu, otoczony skarbami, któremi mnie w swéj łasce obdarzyłeś.”

Serce pobożne, prawe i zadowolone
Z losu, jakim je niebios obdarzy opieka,
Serce, co same w sobie ma przed złem ochronę,
Więcéj niż wszelkie skarby uszczęśliwia człeka.




XII.
MAŁY KOSZYKARZ.

Młody Edward, syn bogatych rodziców, ufny w majątek, jaki miał kiedyś odziedziczyć, nie chciał wcale pracować, przeciwnie zaś, mały Józio, którego ubodzy rodzice w tychże samych stronach mieszkali, z wielkiem zamiłowaniem oddawał się nauce koszykarstwa.
Jednego dnia, Edzio siedząc nad rzeką, łowił ryby na wędkę dla zabicia czasu, a o kilka kroków od niego, Józio obcinał potrzebne mu pręciki, które miał ze sobą wziąć do domu. W téj chwili korsarze, wybiegłszy z po za drzew, gdzie byli ukryci, porwali obydwóch chłopców i gwałtem wsadzili na swój okręt, z zamiarem sprzedania ich, jako niewolników.
Kiedy już wypłynęli na pełne morze, powstała straszna burza, w czasie któréj ich okręt rozbił się i zatonął. Z całéj osady dwaj tylko chłopcy dostali się na ląd sąsiedniéj wyspy, zamieszkanéj przez jakieś dzikie i okrutne plemię murzynów.
Józio pomyślał wówczas, że może ich swoją pracą ułagodzi; uciąwszy więc kilka gałązek zaczął pleść śliczny koszyczek. Zaraz zebrało się koło niego kilkunastu murzynów tak mężczyzn jako i kobiet, a wszyscy przyglądali się jego robocie z wielką ciekawością. On zaś ukończywszy swój koszyczek oddał go temu który z pozoru wyglądał na naczelnika ludności całéj wyspy. Praca jego tak się ogólnie podobała, że każdy z dzikich żądał czegoś podobnego, w zamian obiecując Józiowi chatkę ocienioną owocowemi drzewami i potrzebną żywność. Domagali się potem, aby i Edzio uplótł koszyczek, lecz przekonawszy się, że nie potrafi, tak się tem oburzyli, że tylko na prośby Józia darowali mu życie. Wreszcie kazali mu oddać Józiowi swoje aksamitne ubranie i pełnić przy nim obowiązki służącego.

Kto na pracę czas obróci,
Nędzy bać mu się nie trzeba,
Bo gdziekolwiek los go rzuci,
Zapracuje na kęs chleba.




XIII.
WODNA ŻMIJA.

Mały nicdobrego imieniem Ignaś, oddawna zamyślał ukraść sobie rybę. Wsunął się więc pokryjomu do ogrodzonéj płotem sadzawki, która się tuż zawsią znajdowała i wsadziwszy rękę w wodę, jak mógł najgłębiéj, zaczął szukać na wszystkie strony.
„Ha!” zawołał nakoniec, „otóż mam prześliczną rybę; zapewne musi to być węgorz.”
To mówiąc, wyciągnął rękę i zobaczył okręconą naokoło niéj szkaradną żmiję wodną. Z krzykiem przerażenia wrzucił napowrót gadzinę do sadzawki i chciał uciec jak najprędzéj, ale obróciwszy się, spostrzegł za sobą stojącego Jakóba rybaka, do którego sadzawka ta należała.
„Na ten raz,” rzekł do niego rybak, „poprzestanę na podwójnym strachu, jakiego doznałeś; ale pamiętaj zawsze te słowa starca: „Strzeż się źle nabytéj rzeczy, jak jadowitéj gadziny, bo skradziona ryba, w ręku złodzieja zamienia się w żmiję.”

Chroń się człeku od kradzieży,
Bo w niéj zguba twoja leży;
Mienie złą nabyte drogą,
Nie uszczęśliwi nikogo.




XIV.
LENIWE SŁUŻĄCE.
Pewna pracowita gospodyni, miała zwyczaj przy pierwszem pianiu koguta budzić do roboty swoje służące. Wstawać tak wcześnie niekoniecznie przyjemnie, to też dziewczęta rozgniewane na owego rannego ptaszka, poderznęły mu gardło, sądząc, że pozbywszy się go, będą mogły dłużéj sypiać. Ale ich pani miała sen nadzwyczaj lekki, a ponieważ od czasu śmierci koguta, budząc się w nocy, nie wiedziała, która godzina, zrywała się jeszcze wcześniéj, niekiedy nawet o saméj północy i natychmiast budziła sługi, które zamiast uniknąć nieprzyjemności, popadły tym sposobem w większą.

Kto z cudzym uszczerbkiem, zdradnie,
Chce małéj uniknąć biedy,
Ten ani pomyśli, kiedy
W daleko większą popadnie.




XV.
ZAROZUMIAŁA CESIA.

Skoro nadeszła niedziela, Cesia włożywszy najpiękniejszą sukienkę, stanęła we drzwiach domu, w którym mieszkała.
W tejże chwili, jakoś nieznajomy rozmawiający z sąsiadem zobaczywszy ją zawołał:
„Ach, jakaż prześliczna, jaka świeża!”
Cesia sądząc, że o niéj mowa, ukłoniła mu się jak najpiękniéj i wdzięcznym uśmiechem podziękowała nieznajomemu za pochlebne słówka.
Widząc to sąsiad rzekł do niéj:
„Blada, brzydka i zarozumiała dziewczyno, te wyrazy wcale nie stosowały się do ciebie, ale do pięknéj róży, w którą się przystroiłaś, bo to pierwsza róża, jaką widzimy w tym roku.”

Zawsze się na skromności wychodzi najlepiéj,
Bo kogo niedorzeczna próżność raz zaślepi,
Ten własnych wad nie dojrzy i zarozumiały,
Zagarnia sobie, innym należne pochwały.

Pamiętajcie, że jaka siejba, takie żniwa,
Próżność jest śmieszna, zatem śmiesznością okrywa.




XVI.
DUMA UKARANA.

Albertyna mieszkanka wspaniałego zamku, bardzo była dumną z wysokiego stanowiska, jakie zajmowała w świecie.
Pewnego dnia przyszła do niéj Marya, córka biednego mularza i prosiła, aby z nią poszła do jéj ojca, który czując się bardzo chorym, chciał jéj coś ważnego powiedzieć.
Słysząc to Albertyna, odpowiedziała szyderczo:
„Musi to być rzeczywiście coś bardzo ważnego, kiedy tak biedny człowiek chce, abym go zaszczyciła swoją obecnością; ale ja nie widzę bynajmniéj potrzeby trudzenia się do twéj nędznéj chaty.”
Tak odprawiona Marya, po chwili drugi raz przybiegła mówiąc:
„O! moja droga panno Albertyno, chodź jak najprędzéj ze mną. Nieboszka pani baronowa, matka twoja, w czasie ostatniéj wojny, rozkazała mojemu ojcu, zamurować znaczną ilość złota i srebra, z warunkiem, że nie wyjawi téj tajemnicy nikomu tylko tobie i to wtedy dopiero, gdy dojdziesz lat dwudziestu. Teraz ojciec mój jest konający i dłużéj już ociągać się nie może.”
To posłyszawszy, Albertyna jak najspieszniéj udała się do chaty murarza, ale niestety, zanim weszła do izby, chory wyzionął ducha.
Na ten widok, dumna Albertyna o mało niezemdlała z żalu i złości; kazała cały zamek przeszukać, ale pomimo wszelkich starań, nie znaleziono najmniejszego nawet śladu ukrytych pieniędzy.
O! jakże wtedy żałowała, że zasmuciła ostatnie chwile biednego mularza, że samochcąc, pozbawiła się majątku! A lubo żal jéj pochodził głównie z chciwości i samolubstwa, niemniéj jednak zrozumiała prawdę zawartą w następujących słowach!

„Duma to grzech, co serca zamienia w głaz twardy.
„Kto pogardza drugiemi, sam godzien jest wzgardy.
„Kto poniża swych bliźnich w jakim bądź sposobie,
„Niechaj wie, że nieszczęście sam gotuje sobie.”



XVII.
ZRĘCZNA SŁUŻĄCA.

Helena była bardzo zdolna do wszelkich domowych robót, ale z tego powodu za nadto wysoko się ceniła. Matka oddając ją do służby do pewnéj bogatéj kolonistki, rzekła:
„Proś zawsze Pana Boga, aby cię w zajęciach twoich błogosławił.”
„O! ja się niczego nie obawiam,” odpowiedziała Helena, „z moją zręcznością zawsze sobie dam radę.”
Zaraz pierwszego dnia Helena nie mogąc wykrzesać ognia, pobiegła po światło do sąsiadki, ale wracając, tak się na bruku pośliznęła, że upadła i stłukła latarnię.
Ten wypadek ściągnął na nią pierwsze niezadowolenie jéj pani, wytłomaczyła się jednak, mówiąc: że hubka zamokła, a na ulicy straszna była ślizgawica.
Następnie polecono jéj przynieść z góry, koszyczek napełniony jajkami; Helena pobiegła, lecz w chwili, kiedy go brała do ręki, wyskoczyła zeń mysz, czem przerażona służąca, rzuciła koszyk o ziemię i wszystkie jajka potłukła.

Kolonistka, rozgniewana już poprzednim wy


Zręczna służąca.

padkiem z latarnią, nie uważała na żadne usprawiedliwienia się i ostro ją wyłajała.

Nieco późniéj Helena niosąc na głowie garnek z mlekiem, wchodziła z nim do domu, kiedy kawał lodu oderwawszy się od dachu, spadł na garnek i rozbił go w drobne kawałki.
Po tym wypadku, cała oblana mlekiem weszła do pokoju, gdzie do reszty zniecierpliwiona pani, takim się gniewem uniosła, że ją natychmiast odprawiła, nie pozwalając nawet ani słowa przemówić w swojéj obronie.
Kiedy zalana łzami Helena wróciła do domu, matka rzekła do niéj:
„Widzisz, że błogosławieństwo Boga do wszystkiego jest potrzebne. Są tysiące drobnych okoliczności, których my przewidzieć nie możemy, a któremi Pan Bóg dowolnie na naszą korzyść lub niekorzyść kieruje.”

Żadna praca się niesporzy,
Gdy nie wezwiem łaski Bożéj;
Niczem zręczność i odwaga,
Jeśli Bóg nam nie pomaga!



XVIII.
ZŁOŚLIWIEC.

Młody niewidomy wieśniak, imieniem Andrzéj, wracał z kościoła do domu, kierując się ostrożnie za pomocą kija.
Razem z nim szedł Łukasz, bardzo złośliwy żartowniś, który przez całą drogę drwił z kaleki nielitościwie.
„Załóż się ze mną o dwadzieścia złotych,” rzekł do Andrzeja, „że ja prędzéj chodzę aniżeli ty.”
„I owszem,” odpowiedział niewidomy, „pozwól mi tylko wybrać sobie drogę i najdogodniejszą dla mnię godzinę.”
Łukasz, z głośnym uśmiechem zgodził się na to żądanie, biorąc za świadków zakładu wszystkich obecnych.
Wtedy Andrzéj dodał:
„Więc dziś o północy pójdziemy do miasta, i ten, który pierwéj dojdzie, wygra dwadzieścia złotych.”
Skoro północ wybiła na wioskowym zegarze, obadwaj razem wyruszyli. Noc była bardzo ciemną, a droga do miasta ciągnęła przez gęsty las.
Andrzéj, któremu ciemność żadnéj różnicy nie robiła, ze wschodem słońca znalazł się w mieście.
Łukasz zaś przeciwnie; nieprzyzwyczajony chodzić po nocy, to uderzał się o drzewa, to na pnie trafiał, to się znów o ciernie zaczepiał, aż naostatek zabłądził i dopiero w parę godzin po biednym niewidomym przyszedł do miasta. Musiał więc zapłacić dwadzieścia złotych, i w dodatku słyszeć, jak wszyscy mówili:
„Oj! to, to! dobrze mu tak, sprawiedliwie zasługiwał na większą karę!”

Niedrwij z ułomnych, nieszczęśliwych ludzi,
Niech ich niedola litość w tobie budzi,
Wszak i kalecy są braćmi naszemi,
Pan Bóg ich kocha i czuwa nad niemi.




XIX.
CIEKAWOŚĆ.

Ludwiś miał brzydką wadę; niezmiernie był ciekawy.
Rodzina jego często strofowała go za to, ale wszystko napróżno. Pewnego dnia ojciec Ludwisia przyjmował w ogrodzie jakiegoś pana, który przybył z miasta w ważnym interesie. Ludwiś, przyglądający mu się z daleka, spostrzegłszy, że ojciec wprowadził go do altany i zamknął drzwi za sobą, czemprędzéj przysunął się na palcach i przyłożył ucho do dziurki od klucza. Po chwili doznał w ucho jakiegoś drażnienia, jednak ciekawość przemogła i niepoprawiony chłopak podsłuchiwał daléj, nie odsuwając się wcale; aż nareszcie uczuł tak mocny ból, że krzyknął przeraźliwie i był bliski zemdlenia.
Na ten krzyk ojciec Ludwisia i nieznajomy pan wybiegli z altany.
Posłano zaraz po doktora, przy którego pomocy wydobyto z ucha ciekawego chłopca dużego skorka, który dostał się tam z dziurki od klucza.
Wtedy ojciec rzekł: „Słuszną otrzymałeś karę za twoją ciekawość; niech ci ona posłuży nadal za przestrogę. Pamiętaj, że gorsze od tego owadu, nienawiści i nieporozumienia, rodzą się w głowach i sercach ludzi podsłuchujących przy drzwiach. Jeżeli chcesz zostać prawdziwie porządnym człowiekiem, trzeba się pozbyć téj szkaradnéj wady, która zwykle jest tylko udziałem nikczemników.”

Kto nawyknie z młodu, skrycie
Podsłuchiwać pode drzwiami,
Ten sumienie, honor, życie,
Łatwo późniéj hańbą splami.



XX
STARANNA GOSPODYNI.

Pewien bednarz przyszedł z miasta na wieś, aby naprawić kilka beczek, należących do oberży pod znakiem Słońca. Ukończywszy robotę, wszedł do gościnnéj izby, gdzie uprzejma gospodyni poczęstowała go szklanką piwa.
„Jakże idą interesa Pani,” zapytał bednarz.
„Nie bardzo dobrze,” odpowiedziała oberżystka, „ludzie przybywający tu z miasta na przechadzkę, prawie wszyscy cisną się do mego sąsiada pod Gwiazdą, i chociaż u mnie piwo daleko jest lepsze, aniżeli u niego, pogardzają nim jednak. Doprawdy, nie wiem, czem się to dzieje.”
„Gdybym był pewny, że nie rozgniewam pani, powiedziałbym przyczynę.”
„I owszem,” odpowiedziała gospodyni, „szczerość jest dowodem przyjaźni.”
„Powiem więc otwarcie. — Oberżysta z pod Gwiazdy, z pewnością niema tak dobrego piwa jak pani; ale za to szklanki jego przezroczyste jak kryształ. Przeciwnie gospodyni z pod Słońca, ma piwo doskonałe, ale jéj szklanki są zawsze brudne i zamazane. Otóż napój choćby najlepszy, nikomu w brudnéj szklance smakować nie może. Pilnuj więc pani, aby szklanki twoje były zarówno czyste, jak piwo jest dobre, pamiętaj także aby szyby, stoły i podłoga były nie mniéj porządnie utrzymane, a wkrótce będziesz miała u siebie pełno gości.”
Oberżystka podziękowała szczerze za dobrą radę i natychmiast kazała wszystko w domu pomyć i poczyścić.
To też jak tylko ludzie z miasta dowiedzieli się o korzystnéj zmianie w oberży pod Słońcem, zaczęli ją częściéj odwiedzać, a znajdując we wszystkiem wzorowy porządek, zaczęli się tak licznie zbierać, że wkrótce gościnna izba pomieścić ich nie mogła.
„Widzicie, moje dzieci,” mawiała późniéj gospodyni do synów i córek swoich, „jakie to korzyści porządek i staranność przynoszą. Dzięki im, mamy teraz wszelki dostatek, kiedy przeciwnie dawniejsze niedbalstwo, już nas brzegiem przepaści postawiło.

U kogo w domu czystość wzorowa,
Kto z nią i serce od plam zachowa,
Tego nawiedza pomyślność błoga,
Szacunek ludzi i miłość Boga.



XXI.
DOBROCZYNNOŚĆ I UBÓSTWO.

Uboga wdowa imieniem Kunegunda, co dzień nim zasiadła do kołowrotka, odmawiała z wielką pobożnością ranne modlitwy, a następnie odczytywała sobie po kilka pięknych zdań znajdujących się w jéj książce do nabożeństwa.
Raz natrafiła przypadkiem na ustęp, tyczący się miłosiernych uczynków, i zaczęła się nad nim z głębokiém wzruszeniem zastanawiać.
„Boże mój,” mówiła, „jakimże sposobem mogłabym przyjść w pomoc bliźnim moim? Siedząc po całych dniach przy kołowrotku, zaledwie tyle zarabiam, ile mi na chleb powszedni potrzeba. Zima się zbliża, drzewa nie mam w chłodnéj izbie, którą zamieszkuję, moje zdrętwiałe palce zaledwie prząść mogą, a komorne także jeszcze niezapłacone. Niestety, ja sama potrzebowałabym pomocy od bogatszych od siebie.”
Przemyślając jednak ciągle, czy by się komu nie mogła stać użyteczną, przypomniała sobie, że jedna z jéj przyjaciółek, mieszkająca na drugim końcu miasta, uboga i w podeszłym wieku, w téj chwili właśnie była złożona chorobą.
„Pójdę dziś do niéj,” pomyślała. „Tam będę mogła prząść tak dobrze jak i w domu, a może potrafię ją cokolwiek pocieszyć i uspokoić w jéj cierpieniach.”
Wziąwszy więc kołowrotek i dla choréj dwa jabłka, które od dawna w tym celu w szafie chowała, udała się do swojéj dawnéj przyjaciółki. Chora ucieszyła się niezmiernie z jéj odwiedzin i rzekła: „Kunegundo, przed niedawnym czasem odziedziczyłam kilkaset złotych. Jeżeli chcesz zamieszkać ze mną i mieć o mnie w chorobie staranie, oszczędzisz sobie kosztów komornego i opału, a praca twoja połączona z moim małym spadkiem, wystarczy nam na wyżywienie.”
Kunegunda z radością przystała na życzenia przyjaciółki i natychmiast się do niéj przeniosła.
Odtąd, po tylu dniach niedoli i niepokoju, mogła znów spokojnie zasypiać; często też przypominała sobie następującą myśl, która ją tak głęboko wzruszyła.

Święta dobroczynności! jakżeś piękną cnotą!
Twe blaski, serca ludów w jeden wieniec plotą,
Kto cię kocha i spełnia w chrześcijańskiéj pokorze,
Nad tym błogosławieństwo promieni się boże.



XXII.
DOBRZY SĄSIEDZI.

Syn wiejskiego młynarza, mały jeszcze chłopiec, zbliżył się za bardzo nad brzeg rzeki i wpadł w wodę.
Byłby bez wątpienia utonął, gdyby nie kowal mieszkający po drugiéj stronie, który będąc świadkiem tego nieszczęśliwego wypadku, zaraz rzucił się do wody, wydobył dziecię i odniósł je ojcu.
W rok późniéj pożar wybuchnął u kowala; zanim się tenże spostrzegł, już cały dom stał w płomieniach. Potrafił jednak wyratować żonę i dzieci, tylko o najmłodszéj córeczce w pierwszéj chwili zapomniał. Słyszano wśród płomieni krzyk biednéj dzieciny, ale nikt nie miał odwagi rzucić się na jéj ratunek. W téj okropnéj chwili nadbiegł młynarz, i nie zważając na grożące mu niebezpieczeństwo, wpadł do walącego się już domu, i szczęśliwie wyniósłszy dziecię, złożył je w ręce kowala mówiąc:

„Składam dzięki Panu Bogu, który mi pozwolił w ten sposób ci się wywdzięczyć. Przy Jego pomocy wyratowałeś mi z wody syna, ja zaś córkę twoją od płomieni ustrzegłem..”

Wspieraj bliźniego w dotkliwéj potrzebie,
Ratuj go, z życia nieszczędząc ofiary,
Bliźni nawzajem poratuje ciebie,
Bóg wynagrodzi dobroczynne dary.




XXIII.
UCZYNNOŚĆ BOGATEGO I WDZIĘCZNOŚĆ UBOGIEGO.

W mroźny zimowy poranek, biedny robotnik, imieniem Tomasz, przyglądał się małemu zapasowi drzewa, leżącego przed jego chatą: „Och!” zawołał smutnie, podnosząc w niebo oczy, „mróz coraz większy, a mego drzewa co dzień ubywa, ani myśleć, aby wystarczyło na przebycie téj ciężkiéj zimy; Panie zmiłuj się nademną.”
Szczególnym wypadkiem od téj chwili drzewa przestało ubywać, a uszczęśliwiony Tomasz codzień dziękował Opatrzności, która mu cudownym jakimś sposobem w pomoc przyszła.
Pan Bóg dozwolił, że Andrzéj syn bogatéj wdowy a sąsiadki Tomasza, przechodząc usłyszał narzekania biednego robotnika.
Odtąd poczciwy ten chłopiec, z pozwoleniem matki, dokładał co noc tyle wiązek drzewa, ile ich Tomasz w dzień spotrzebował. Ten chcąc się dowiedzieć, kto mu takie dobrodziejstwo wyświadcza, dopóty pilnował, dopóki pewnéj księżycowéj nocy nie poznał wyraźnie Andrzeja.
Z początkiem wiosny, syn bogatéj wdowy wybrał się w daleką podróż. Nieobecność jego trwała kilka lat.
Jakież było jego zadziwienie, kiedy wróciwszy w jesieni, wszedł do ogrodu swéj matki. Zostawił w nim wprawdzie znaczną ilość drzew owocowych, ale zupełnie dzikich, a teraz na tychże samych drzewach znajdował jak najpiękniejsze jabłka, gruszki i śliwki.
„Jakże się to stało,” zawołał zdziwiony Andrzéj. „Doprawdy to chyba cud!”
Wtedy matka powiedziała: „że Tomasz chcąc się odwdzięczyć za pomoc udzieloną mu w drzewie, pozaszczepiał w ich ogrodzie jak najlepsze gatunki owoców.”

Dowiedziawszy się o tem Andrzéj, zaraz pobiegł do dobrego robotnika, podziękował szczerze za staranie około ogrodu jego matki, i prosił, aby na przyszłość w razie potrzeby, nigdy do nikogo się nieudawał, tylko do niego, dodając: że dla człowieka tak wdzięcznego jak on, nigdy dosyć uczynnym być nie można.

Wy, którym Bóg dostatkiem cieszyć się dozwoli,
Bądźcie dobroczynnemi dla ubogiéj braci;
Wy zaś, których Bogacze wspierają w niedoli,
Bądźcie wdzięczni, a nikt z was Bożych łask niestraci.




XXIV.
ŻEBRACZKA.

W czasie ogólnéj klęski głodu, w mroźny zimowy dzień uboga nieznajoma kobieta przyszła do pewnéj wioski i od chaty do chaty chodziła, prosząc o wsparcie. Odzież jéj była czysta, ale niezmiernie podarta. Aby się więc nieco uchronić od obficie padającego śniegu i zawieruchy, zawiązała głowę chustką, która zaledwie małą część twarzy jéj okrytą zostawiała. W prawéj ręce trzymała kij, a na lewéj koszyk.
W większéj części chat, dawano jéj tylko nędzną jałmużnę; znaleźli się nawet ludzie bogaci, którzy ją z niczem odprawili. Jeden tylko z mniéj zamożnych włościan, zaprosił do swéj dobrze ogrzanéj izby ubogą żebraczkę, a żona jego dała jéj duży kawał świeżo upieczonego ciasta.
Nazajutrz ludzie z całéj wioski zostali wezwani na wieczerzę do pałacu, w którym mieszkał pan bardzo bogaty. Niespodziewali się nigdy takiego zaszczytu, zadziwienie ich więc było wielkie. Wszedłszy do sali jadalnéj zobaczyli dwa stoły, z których jeden zastawiony był najwykwintniejszemi potrawami, na drugim zaś daleko od tamtego większym znajdowało się mnóstwo talerzy, a na nich zaledwie po kawałku spleśniałego chleba, po parę kartofli lub po garści otrąb; na niektórych nawet nic zupełnie nie było. Na ówczas gospodyni domu tak przemówiła do gości:
„Żebraczka, która wczoraj was wszystkich o wsparcie prosiła, byłam ja. W nieszczęśliwym czasie, w którym żyjemy, ubodzy z trudnością wyżywić się mogą, chciałam więc wypróbować waszą dobroczynność. Oto dwoje poczciwych ludzi, którzy pozwolili mi ogrzać się przy swojem ognisku, i dali pożywienie jak mogli najlepsze. Będą więc dziś ze mną razem jedli wieczerzę i odtąd, aż do końca ich życia wypłacać im będę roczną pensję. Co do was, częstujcie się jałmużną, którąście mi wczoraj dali; macie ją wszystką na tych talerzach.
„Niech to co się dziś stało, posłuży wam za przestrogę; pamiętajcie bowiem, że co w tem życiu uczynicie dla biednych w przyszłem oddane wam będzie.”

Wypadek ten jest prawdziwy, miał miejsce w Anglji, a bogata pani nazywała się Lady Grey.

Przysłowie od nas wszystkich dawniejsze na świecie,
Mówi: „Jah Kuba Bogu tak też i Bóg Kubie”
Kto w jesień sieje plewy ten z pewnością w lecie
Ani kłoska pszenicy z łanu nieuskubie.




XXV.
UCIEKAJĄCY KSIĄŻĘ.

Pewien książę, wczasie wojny, będąc zmuszony chronić się przed nieprzyjacielem, wziął tylko ze sobą jednego starego sługę. Obadwaj ubrani byli jak najskromniéj w obawie, aby ich bogato haftowane stroje nie zdradziły.
Jednego dnia przyszli już późno wieczorem do samotnie w górach stojącego domu, i prosili o pozwolenie przepędzenia tamże nocy. Przyjęto ich bardzo uprzejmie. Jednakże książę przez całą noc nie mógł oka zmrużyć; obawiał się, aby ich nieprzyjaciel niepodszedł, przytem przewidział chwilę, kiedy mu braknie pieniędzy, których zaledwie małą summę mógł zebrać przed ucieczką. Dwojaka więc była przyczyna téj bezsenności.
To też w połowie nocy, nie mogąc już dłużéj w łóżku wytrzymać, wstał i ukląkłszy na środku, pokoju, modlił się długo po cichu, aż nakoniec silnem uczuciem niesiony na głos zawołał:
„O Boże mój, zlituj się nademną nieszczęśliwym księciem!”
Gospodarz domu, który przypadkiem słyszał te słowa, rzekł rano do towarzysza księcia:
„Wiem, że twój pan jest bardzo dostojną osobą, ale powiedz mi dla czego taki smutny.”
Stary sługa opowiedział mu wszystko, zaklinając, aby ich nie zdradził. W chwili kiedy już mieli puścić się w dalszą drogę, gospodarz z uszanowaniem zbliżył się do księcia i ze łzami w oczach rzekł do niego:
„Bóg dozwolił mi słyszeć prośbę, którą książe do niego zanosiłeś. Dowiedziałem się z niéj o przykrym jego położeniu. Wielką wyświadczysz mi książę łaskę, przyjmując odemnie te dwadzieścia sztuk złota, które oddasz, gdy się los twój polepszy. A teraz pozwól mi wskazać sobie drogą, która cię wkrótce od nieprzyjaciół oswobodz.”
Zdumiony książę podziękował szczerze poczciwemu człowiekowi, ale wdzięczność jego zwróciła się szczególniéj ku Bogu, który wysłuchał prośby bogobojnego serca. Wkrótce znalazł się zupełnie bezpiecznym przy jednym ze swoich panujących krewnych.
Z czasem książę ten wsławił się bardzo; niezapomniał też z wielką hojnością zwrócić szlachetnemu rolnikowi pieniądze, które od niego kiedyś pożyczył.

W niebezpieczeństw groźnéj chwili,
Korne modły zwróć do Boga,
On nadziei twéj nie zmyli,
Wskaże gdzie zbawienia droga.




XXVI.
WSPANIAŁOMYŚLNY OGRODNIK.

Pewien stary ogrodnik był dla wszystkich bardzo usłużny, a dla ubogich szczególniéj okazywał się litościwym. Wszystkie pieniądze, których mógł był używać na poprawienie własnego bytu, rozdawał nieszczęśliwym, a przy każdéj nowéj jałmużnie, miał zwyczaj mówić:
„Daléj przerzucimy przez mur jeszcze jedno jabłko. Zapytany raz o znaczenie tych słów odpowiedział:
„Wpuściłem kiedyś do mego ogrodu kilkoro dzieci, pozwalając im zbierać owoce leżące pod drzewami i jeść tyle, ile im się podoba. Zabroniłem im jednak napełniać kieszenie i zabierać owoce z sobą. Jeden z chłopców większy filut aniżeli inni, brał najpiękniejsze jabłka i przerzucał je przez mur, pewnym będąc, że je znajdzie wyszedłszy z ogrodu. Bardzo sobie źle względem mnie postąpił, zabroniłem mu też raz na zawsze wstępu do ogrodu. Ale tak jak pszczoła z najjadowitszych kwiatów miód wyssać umie, tak i ja pewną korzyść z jego złego uczynku wyciągnąłem. Z ludźmi na świecie tak samo się dzieje jak z dziećmi, które wpuściłem do ogrodu; możemy wszystkiego używać na ziemi, ale nam nic ze sobą zabrać nie wolno. To co dajemy ubogim, przerzucamy niejako przez mur, dzielący nas od niebios, a wieczność wszystko nam powróci.”

Co tu dajemy ubogim, Bóg bierze do siebie,
I skarb tak uzbierany, powróci nam w niebie.




XXVII.
MAŁY ZŁODZIÉJ.

Marcin był chłopcem zepsutym w całem znaczeniu tego wyrazu. Pewnéj ciemnéj i burzliwéj nocy jesiennéj, zakradł się do ogrodu otaczającego miejscowy zamek, korzystając z chwili, w któréj cała wieś w głębokim śnie spoczywała.
Na murze tego ogrodu rozpięte były winne latorośle, na których, pomimo spóżnionéj pory, ciężyło jeszcze mnóstwo prześlicznych gron. Marcin dostał się z łatwością na wierzch muru i obcinał nożem najpiękniejsze napełniając koszyk, który miał na plecach. Radość jego wzrastała w miarę, jak czuł powiększający się ciężar kradzionych winogron. Ale w chwili kiedy koszyk jego już prawie do brzegu był napełniony, żerdź, na któréj się wspierał, złamała się, i Marcin tak nieszczęśliwie spadł, że sobie otwartym nożem, który trzymał w ręku, zadał śmiertelną ranę.

Cudzéj własności pożądać nie możem,
Inaczéj, srodze będziem ukarani;
Kradzież porównać można z ostrym nożem,
Co za dotknięciem, najzręczniejszych rani.




XXVIII.
ROZBÓJNIK.

Jakiś rozbójnik uzbrojony strzelbą ukrył się w gęstych zaroślach, czekając na przejazd bogatego kupca, który się w tamte strony udawał. Rzeczywiście kupiec nadjechał wkrótce, mając na sobie ogromny trzos napełniony złotem. Spostrzegłszy go rozbójnik, przykląkł, chcąc lepiéj wycelować, ale klękając przygniótł kolanem ogromną żmiję, któréj niedostrzegł, gdyż była zupełnie przykryta zeschłemi liśćmi; i właśnie w chwili, kiedy strzelał, z taką wściekłością rzuciła się na niego, że chybił. Usłyszawszy wystrzał i przeraźliwe krzyki rozbójnika, kupiec pospieszył w zarośla i z przerażeniem zobaczył nikczemnika leżącego na ziemi oraz i żmiję, która okręciwszy mu się około szyi, zabijała go jadowitemi ukąszeniami.
„Oh!” zawołał rozbójnik zobaczywszy kupca, „zasłużyłem na straszliwą karę, jaka mnie spotyka. Chcąc ciebie życia pozbawić, sam okropną śmierć znalazłem.”

Nadaremnie zabójca sam przed sobą kłamie,
Że go Pan Bóg nie widzi; wszak nieraz się zdarza,
Iż Stwórca nad ofiarą wstrzyma zbrojne ramie,
I przed spełnieniem zbrodni, ukarze zbrodniarza.




XXIX.
TRZÉJ ROZBÓJNICY.

Trzéj rozbójnicy zabili i okradli kupca, który wioząc znaczną ilość pieniędzy i kosztowności, zmuszony był przejeżdżać przez gęsty las. Dokonawszy téj zbrodni, pochowali jak najstaranniéj całą zdobycz w swojéj jaskini; poczem najmłodszy z nich udał się do miasta dla zakupienia potrzebnéj im żywności. Skoro już wyszedł, dwaj starsi rzekli do siebie:
„Wielkie głupstwo byśmy zrobili dzieląc się z tym chłopakiem naszą zdobyczą, jak tylko wróci zabijemy go i po wszystkim!”
Tymczasem młody rozbójnik idąc do miasta, mówił do siebie:
„Jakże bym był szczęśliwy, gdyby cały ten skarb do mnie należał. Otruję moich towarzyszy i wszystko sobie zabiorę.” Nakupiwszy więc potrzebnych zapasów, wsypał trucizny w wino i powrócił do lasu. Ale zaledwie wszedł do jaskini, dwaj wspólnicy rzucili się na niego, i utopili mu w piersiach dwa sztylety, tak, że od razu upadł bez życia. Niezajmując się nim dłużéj, rozbójnicy zabrali się do jedzenia, przy którem nie żałowali sobie i zatrutego wina, ale wkrótce potem w najokropniejszych boleściach obadwaj skonali i przypadkiem tylko znaleziono ich wszystkich trzech nieżywych, pośród nagromadzonych w jaskini skarbów.

Zawsze do występku ścieszka
Wiedzie tam, gdzie kara mieszka;
Nie odniosą źli, wyrodni,
Żadnych zysków ze swych zbrodni;

Często, pełniąc je nikczemnie,
Sami karzą się wzajemnie.




XXX.
LUDOŻERCA.

Dwaj chłopczyki z miasta zabłądzili w ogromnym lesie, i gdy zmrok zapadł, zmuszeni byli przenocować w nędznéj jakiejś oberży.
Około północy usłyszeli rozmowę w sąsiednim pokoju; zdjęci ciekawością zbliżyli się do drzwi, wyraźnie usłyszeli następujące wyrazy:
„Żono, przygotuj kocioł jutro bardzo rano, bo chcę po podrzynać gardła obydwóm naszym paniczom.”
Biedne dzieci słysząc to, o mało nie poumierały ze strachu i z przerażeniem wykrzyknęli:
„Mój Boże, ten człowiek jest widać ludożercą.”
To powiedziawszy, chłopcy zbliżyli się do okna i wyskoczyli, chcąc natychmiast uciekać, ale i tego nie mogli dokonać, bo podwórze było do koła otoczone murem. Nie mając już żadnego sposobu ocalenia, wleźli do chlewa i tam przepędzili resztę nocy w najokropniejszej trwodze.
O wschodzie słońca, gospodarz wyszedł na podwórze, a wyostrzywszy nóż, otworzył chlewek wołając:
„No daléj wychodźcie, bo wasza ostatnia godzina nadeszła.” Chłopcy krzyknęli przeraźliwie i na kolanach błagali oberżystę, aby ich nie zabijał. Ten zdziwił się niezmiernie, widząc ich w tem miejscu, i śmiejąc się zapytał, czy go czasem za ludożercę nie biorą. Na co oni gorzko płacząc odpowiedzieli:
„Wszak pan sam mówiłeś dziś w nocy do swojéj żony, że nas o świcie pozabijasz?”
Słysząc to gospodarz zawołał:
„O jakże jesteście nierozsądni! Wcale nie o was mówiłem, ale o moich prosiętach, które przez żart nazwałem paniczami. Ale to są korzyści, jakie przynosi podsłuchiwanie. Niektóre rzeczy się nie dosłyszą, inne przekręcą, i ztąd tworzą się często podejrzenia i obawy zupełnie bezzasadne.”

Podsłuchiwać rzecz brzydka, miejcie to w pamięci...
Słowo źle dosłyszane dobrą myśl przekręci,
Względem najniewinniejszych podejrzenie wzbudzi,
I częstokroć poróżnia, albo gubi ludzi.




Widmo.

XXXI.
WIDMO.

Piotr około północy zakradł się do zamkowego ogrodu, i napełnił rozmaitemi owocami dwa duże worki, które ze sobą przyniósł. Ponieważ były bardzo ciężkie, postanowił każdy z osobna zanieść do domu.
Kiedy już wziął jeden na plecy i szedł z nim wzdłuż muru ogrodowego, słyszał, jak wioskowy zegar bił dwunastą. Wiatr jesienny igrając z zeschniętemi liśćmi sprawiał jakiś złowrogi szmer. Nagle Piotr spostrzegł idącego obok siebie czarno ubranego człowieka, który zdawało się, że przybył mu do pomocy, ponieważ niósł na plecach jego drugi worek. Piotr, przerażony tym widokiem, krzyknął i rzuciwszy swój ciężar zaczął uciekać jak mógł najprędzéj. Ale w tejże chwili, człowiek czarno ubrany, rzucił także swój worek i przyspieszając kroku niedał się prześcignąć Piotrowi, dopiero przy końcu muru znikł nagle.
Nazajutrz w całéj wiosce nie było o niczem mowy, jak tylko o strasznem widmie, które goniło Piotra. Sam zapowiadał wszystkim o swoim wypadku, nic nie wspominając wszakże o kradzieży, jaką chciał popełnić; ale jeszcze tego samego dnia, został wezwany do burmistrza, który rzekł do niego:
„Dziś w nocy kradłeś owoce w ogrodzie zamkowym. Zdradziły cię worki, na których twoje nazwisko jest napisane; z tego więc powodu aresztuję cię. Co się zaś tyczy widma, które biegło obok ciebie, nie było to nic innego, jak tylko twój własny cień, odbijający przy świetle księżyca na świeżo pobielonym murze. Każdy źle czyniący pełen jest trwogi. Wiatrem poruszony liść przestrasza złoczyńcę, który nawet przed własnym cieniem z przerażeniem ucieka.”

Dzieci! niech was od złego chroni Boska ręka!
Kto ma czyste sumienie, strachów się nie lęka,
I chociaż słońce zajdzie, choć gwiazdy pogasną,
W sercu prawem, szlachetnem zawsze będzie jasno.




XXXII.
PRZEBIEGŁY WIEŚNIAK I KOŃ JEGO.

Pewnéj nocy skradziono wieśniakowi ze stajni najlepszego konia; zmuszony był więc kupić sobie innego, i w tym celu udał się na jarmark do miasta, mniéj więcéj o piętnaście mil odległego od wioski, w któréj on mieszkał.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy między końmi znajdującemi na targu poznał swojego! Uchwycił go natychmiast za uzdeczkę wołając: „Ten koń do mnie należy, ukradziono mi go przed trzema dniami!”
Ale człowiek, który go na targ przyprowadził odpowiedział grzecznie wieśniakowi:
„Mylisz się przyjacielu, już od roku posiadam tego konia; podobny do twojego, ale ten nie kradziony.”
Wtedy wieśniak położył obie ręce na oczach koniowi, mówiąc:
„Jeżeli pan rzeczywiście od roku posiadasz to zwierzę, wiesz tedy zapewne, na które oko nie widzi?”
Na takie zapytanie handlarz, który jeszcze nie obejrzał dobrze owego konia, zmieszał się bardzo ale ponieważ trzeba było koniecznie coś odpowiedzieć, odrzekł więc na los szczęścia! „Na lewe.”
„Mylisz się jegomość,” odpowiedział wieśniak, „on doskonale widzi na lewe oko.”
„A prawda, omyliłem się,” zawołał handlarz, „chciałem powiedzieć, że na prawe.”
Na te słowa, rzeczywisty właściciel konia odsłonił mu oba oczy mówiąc:
„Teraz już mogę waspanu powiedzieć, że jesteś kłamcą i złodziejem; niech się wszyscy tu obecni przypatrzą temu koniowi, a przekonają się, że on na obydwa oczy doskonale widzi! Użyłem podstępu dla tego tylko, aby wykryć kradzież, którą ten człowiek popełnił.” Tymczasem tłum ciekawych zebrał się na około wieśniaka i jego konia, a po skończonéj rozprawie z handlarzem, ze wszystkich stron odezwały się donośne śmiechy i głosy wołające:
„Złapał się, złapał.” Tak więc handlarz, nie tylko był zmuszony oddać wieśniakowi skradzionego konia, ale jeszcze za złodziejstwo, które istotnie sam popełnił, na ciężką karę skazany został.

Zręczny dowcip wiele znaczy,
Dar to Boski w drogiéj cenie,
Często, chroniąc od rozpaczy,
Zsyła w troskach ocalenie.




XXXIII.
OGRODNIK I JEGO OSIEŁ.

Pewien ogrodnik miał zamiar udać się na tygodniowy targ do miasta. Obładowawszy więc rozmaitemi jarzynami swego osła tak dalece, że biednemu zwierzęciu zaledwie głowę było widać, wyruszył w drogę.
Gościniec, którym szli, przechodził przez łozinkę; ogrodnik, zatrzymał się w niéj i naciął sobie spory pęk łoziny, któréj miał używać do przywiązywania krzewów swoich.
„To taki mały ciężar,” rzekł do siebie, „że go mój osieł z łatwością uniesie.” I umieścił łozinę obok jarzyn. Nieco dalej znajdowała się piękna leszczyna. Ogrodnik znów uciął kilkanaście gałązek, przeznaczając je w myśli na kołeczki do kwiatów. „To także lekkie,” mówił do siebie, „że moje oślisko ani poczuje nowego ładunku.”
Tym czasem słońce posuwało się co raz wyżéj i upał stawał się bardzo dokuczliwym. Ogrodnik zdjął więc bluzę swoją, i kładąc ją także na grzbiet biednego osła, rzekł:
„Ztąd do miasta pozostaje nam już zaledwie kilkanaście kroków, a moja bluza jest tak leciuchna, że mógłbym ją unieść nawet na małym palcu, nie upadniesz więc pod jéj ciężarem.”
Zaledwie domawiał tych słów, osieł potknął się o korzeń i padł na ziemię, zkąd już niepowstał. Wtedy dopiero głęboko zmartwiony ogrodnik wyrzekł:
„Teraz przekonałem się z moją własną szkodą, że ani ludzi ani zwierząt nie godzi się obciążać nad miarę!”

W każdéj rzeczy potrzebne jest umiarkowanie,
Kto przechodzący siły ciężar pracy bierze,
Ten, jak zbytnim ładunkiem objuczone zwierze,
Straci zdrowie, upadnie i często nie wstanie.




XXXIV.
MYŚLIWY I PIES.

Pewien myśliwy zachęcał swojego psa do schwytania zająca, którego ranił wystrzałem, wołając ciągle: „Weź, Weź.” Posłuszny pies puścił się za uciekającą zwierzyną, dogonił ją na polu i trzymał mocno zębami, dopóki pan jego nie nadbiegł i biorąc zająca za uszy nie rzekł do niego: „Puść, puść.” Pies natychmiast puścił biednego zająca, którego myśliwy schował do torby.
Kilku stojących opodal wieśniaków, przypatrywało się w milczeniu téj scenie, aż nakoniec najstarszy rzekł:
„Ten pies sprawia na mnie wrażenie skąpca, na którego skąpstwo woła: „Weź, weź,” i który posłuszny temu głosowi przez całe życie ugania się za ziemskiemi dobrami i dostojeństwami, aż nagle śmierć nadchodzi mówiąc „Puść, puść,” i biedny człowiek zmuszony jest opuścić nagromadzone z takim mozołem skarby, nie używszy ich wcale!

Skąpiec zebrany z trudem skarb zawsze utraci,
Choć go lada wydatek napełnia żałobą,
Choć nie poświęci grosza dla dobra współbraci,
Umrze, i nic do grobu nie zabierze z sobą.




XXXV.
MŁYNARZ I JEGO SYN.

Pewien młynarz wraz z synem swoim prowadził na targ osła, którego chciał przedać. W drodze spotkali jakiegoś jeźdźca, który śmiejąc się, rzekł do nich:
„Doprawdy, bardzo jesteście nierozsądni, żeby pozwalać temu stworzeniu iść próżno, zamiast coby jeden z was wsiadł na niego.”
Słysząc to ojciec, kazał zaraz synowi wsiąść na osła. Po chwili spotkali wózek ciężko naładowany, którego właściciel w przejeździe rzekł synowi młynarza:
„Taki tęgi chłop jak ty, powinienby się wstydzić jechać na ośle, podczas kiedy stary ojciec idzie pieszo obok ciebie. Na taką wymówkę syn młynarza natychmiast zeskoczył i wsadził na swoje miejse starca. Nieco daléj na piasczystéj drodze spotkali wieśniaczkę, niosącą na głowie koszyk z owocami, ta znów w te słowa odezwała się do starego młynarza:
„Co też to z wasana za ojciec bez serca! jedziesz sobie wygodnie i ani pomyślisz, że twój syn ledwie gramoli się po takim piachu.”
Wzruszony tym wyrzutem starzec, posadził syna koło siebie i tak kawałek drogi razem ujechali; aż na ostatek, zaszedł im drogę pasterz, który pilnował swojéj trzody na sąsiednim polu, i rzekł: „O biedneż to stworzenie, wszak ono musi koniecznie upaść pod takim podwójnym ciężarem. Jesteście dla niego prawdziwymi katami!”
Teraz już bez żadnego namysłu obadwaj zsiedli na ziemię, a syn rzekł do ojca: „Cóż więc mamy robić z tem stworzeniem, aby ludziom dogodzić? Chyba na ostatek trzeba mu będzie związać nogi i na plecach zanieść na targ.”

„Widzisz mój synu, na świecie nigdy wszystkim dogodzić nie można; to też rozsądek nakazuje nam zawsze trzymać się następującego zdania:

„Z czystem sumieniem zdążaj prostą życia drogą,
„Pełnij twe obowiązki w pożytecznym trudzie,
„Kochaj Boga i bliźnich, niepokrzywdź nikogo,
„I niezważaj, co wtedy będą prawić ludzie.”




XXXVI.
SZARLATAN.

Jednéj niedzieli wieczorem, bogato ubrany podróżny wszedł do obszernéj wiejskiéj oberży, gdzie kazał sobie podać pieczone kurczę i butelkę najlepszego wina. Ale zaledwie wziął do ust podane mu jedzenie, zaczął strasznie jęczyć przykładając co chwila do twarzy białą chustkę. Na troskliwe zapytania obecnych, powiedział, że od piętnastu dni już cierpi okropny ból zębów, który gdy nieco ustanie, za najmniejszym dotknięciem znów się rozpoczyna. Wieśniacy znajdujący się w oberży spoglądali na cierpiącego z serdecznym współczuciem.
Wkrótce potem, wszedł do tejże saméj sali jakiś szarlatan i prosił o kieliszek wódki. Dowiedziawszy się zaraz o przyczynie cierpień nieznajomego, przystąpił do niego mówiąc: „O mój Boże, ależ to niepotrzeba więcéj nad minutę czasu, żeby pana pozbawić na zawsze tego przykrego bólu.”



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Christoph von Schmid i tłumacza: Jan Chęciński.