Żywe kamienie/Część III/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I
Idzie śmierć przez miasto, nocą, w poburzowy czas, a zbiry grodzkie za nią w trop, a chyłkiem, — nie aby zaczepiać ją śmieli, lecz by się wszystkiego wywiedzieć, jak każe szpiegów rzemiosło.

Widzą tedy, na ulicy złotników i płatnerzy wychyla się z okna osoba otyła i wszczyna po nocy larum żałobne. „Ludzie wy moi! goliard, słyszę, umarł!“ A sąsiady zaspane wychylają z alkierzów oczy i gęby wciąż jeszcze zaokrąglone lękiem burzy. Cóż to za osoba taka ważna, by aż po nocy?...
I jedyna oto w mieście całem wielbicielka Muzy powtarza sąsiadom to wszystko, co w nią wgadał było przypadkiem żongler zaproszony wczoraj do łoża:
„Jakże, nie wiecie, ludzie?!... Człek-że to w Salerno i w Paryżu bywały! fizyki i lekarstw u mistrzów nauczony! w filozofii biegły, dysputacyi artista!...“
„Cicho tam, pani, po nocy bądź! bo na ratusz weźmiemy!“ — zawarczą pod jej oknami zbiry.
Ale jejmość nie była z lękliwych. Zapewniwszy zmarłemu poecie cześć i pamięć śród ludzi, odbiega w głąb’ alkierza po swe kosztowne pierścienie, za jałmużnę wyzwolenia dla jego duszy. Aż ją mąż w tem pohamować musiał. Dobywszy się z pod pierzyny, sam w czepcu nocnym, jak i ona, przekłada kobiecie u okna, że lepiej było to wszystko dać w porę żywemu, że, przez taką szczodrość niewczas, śmierć sama wypysznia się tylko nad życie, a wszystko, co było, nad tem, co jest.
Ale serce kobiece tkliwsze bywa zazwyczaj na śmierć czyją, niźli na najsmutniejsze bodaj życie. Wszczęła się tedy kłótnia między małżonkami, — co sumieniu ważniejsze: życie czy śmierć? i kto bardziej szanowny: poeta żywy, czy umarły? — Wysprzeczawszy wszystkie racje swoje, postanowili nakoniec ofiarować świecę patronowi wagantów, świętemu Julianowi ubogiemu, — co i mniej rozrzutne będzie i bardziej pomocne duszy czyscowej.
Pochwalili to widocznie sąsiedzi, bo niebawem zamykać się jęły okna wszystkie.
I gasły światła po wnętrzach.


Na tejże ulicy, widzą zbiry, mży za szybami światło czerwone i rozjarza się co chwila żywszym blaskiem. Zdawna mają zbiry baczenie na te okna: kacerz w nich mieszka i ponocny, jak czarodziej, pracownik.
„Spać! — krzykną. — Nie kusić zła i śmierci, które błąkają się dziś po grodzie i okolicy.“
Z trzaskiem otwarło się okno wykusza. Ukazała się w niem postać ogromna, w skórzanym fartuchu, z ramionami obnażonemi po łokcie, a z gębą ognistą, jakby od kuźnicy blasku. Naprzód chrząchnął piersią potężną i splunął zbirom na łby.
„Pracuję“, — rzecze.
A usłyszawszy z opodal, kogo śmierć obwołuje za łup swój ostatni, wychylił się z wykusza.
„Bój się Boga, jędzo czarna, gdzieżeś ty go już ułapić zdążyła?!... Toć wczoraj na sumę goliard tu pod memi oknami przechodził, — a pić ze mną nie chciał, bo się do kościoła śpieszył. Zasię wieczorem, pod wiechą gospody, widziałem go. I wychodzącego nocą z igrcami przez wywaloną bramę. Czyżby i on ranion był na ulicach?... W polu, powiadasz, za murami, zmarł?... Bodaj to! Mnie w murach tego przemierzłego grodu zdechnąć nawet przyjdzie!... Daj Boże wagantowi odpoczywanie wieczne.“
„Żadnej ci jałmużny pod nogi z okna nie wyrzucę, — wychrząchał za chwilę. — Chodź tu na górę; może ci co dam, gdy uprosisz przy dzbanie... O! (uradował się pomysłowi swemu) za goliarda, który wczoraj pić ze mną nie chciał, chodź-że ty mi dziś w zastępstwo, skoro się za jego duszę w grodzie podawasz. Dobry mi dziś będzie przy dzbanie i taki bodaj kmotr ponury. Cni mi się bardzo tej nocy w samotności mojej. I łeb i ramię nie do pracy dziś; potrzaskano mi wczoraj bardzo głowę — u miasta bram. Śwista w niej jak w miechu i kuje w skroniach jak na kowadłach... Chodź mi na stypę po poecie, i śmierci bodaj sama!“
Zbiry pod murem aż się w tył pomkną w przerażeniu. Bo oto po schodach domostwa rozlega się tupot kroków. Słychać klucza chrzęst w bramie. I wytacza się oto z kuźnicy swojej ten kowal tajemniczy, z głową (jak teraz dopiero widzą) snadź ranną, bo ukutaną w chusty.
„Chodź ze mną pić! — krzyczy. — Nie zczmucisz mnie strachem. Wiem przecie: tyś z Misercordyi tajnego znaku, a nie śmierć prawdziwa.“
Ona wionie na bok z kirów szelestem. I zastawia się dłońmi przed szaleńcem zuchwałym...
Zgonił ją jednak, ułapił, jak tę dziewkę oporną. I wiedzie we wrota domu swego. — Przymknęły się zbiry bliżej, po drugiej stronie ulicy. Za węgłem ostrożnie ukryci, widzą pod beczkowem sklepieniem schodów, jak na stopnie, piętrzące się stromo jak w drabinie, wkracza powoli ona, wysuwając co chwila z pod kirów białe kostki stopy swej długiej.
Na stypę po poecie wkracza śmierć w kuźnicę pracy ponocnej.


Ni to izba mieszkalna, ni to komora rzemieślnicza, raczej spichrz chyba: bez powały całkiem, otwarty aż po stropowe wiązania domu. Za dnia dachówki tam pewnie widać, teraz, po nocy, ciemność jeno ponura zwisa stamtąd na wnętrze całe. Bo żużle na kuźni, przed miechem, rzucają cały blask swój ognisty w czeluść nawisłego dymnika, a bokiem zamrok już tylko ścielą czerwony, — aż po te balaski nawisłego w izbie ganku, aż po tę zieloną polewę pieca, wielkiego jak chałupa. I mienią się te blaski kuźnicy, skrzą tu i owdzie, na żywych spiżach, których pełno wszędy.
Dziwne kształty!.. Oto drzwi do ambony kościelnej, w spiżu kute. Na nich, śród kunsztownego poplotu liści, jakoweś pół-męże i pół-tygrysice w objęciach grzesznych, jakoweś centaury, smoki, dziki, sprośne małpy i rozszalałe lwy... Pogaństwa majaki? czy piekieł upiory? czy może żądz i szałów człeczych wyobrażenia, na przestraszenie sumień w kościele? Bo nad tem wszystkiem koguta widać: ptaka czujności i pokuty. — Tem ci bardziej niepokoi sąsiedztwo takie: kacerza to może robota potępiona? — Oto u podstawy olbrzymiego świecznika, zdziaływanego przy samej kuźni, widać jednorożca z głową na łonie dziewicy, — za figmentum Zbawiciela u łona Matki. I owo: jelenia u strugi, — obraz duszy, żądnej zbawienia.
Alić tu obok: śmierć tańczy z mnichem zakapturzonym. Na ratusza wieżę zdziaływane to jest, by, co godzina, pod hejnał, wyskakiwała ta para z budki, na swe pląsy przed oczyma ludzi. Machina ku temu, cała z kół zębatych, już się, — widać pobok, — przez mistrza obmyśla, buduje i klepie... Kształtów z gliny lepionych, których tu nie brak wokół, nie rozeznasz wcale, bo płachtami przykryte, — dla nagości niesromnej? czy dla kacerstwa może, zatajonego w ich wyobrażeniu? — niewiedzieć!..
Gospodarz, jakby odgadując zdziwienie nawet pod tą larwą krzyżową na licu człeka, przyprowadzonego tu z ulicy, powiada od proga:
„Zdumiewają zawsze grodzian te kształty u mnie oglądane. Rzeką: czarodzieja jaskinia, w której wykuwają się postaci wyższego piękna i okrutniejszej mocy, niźli w życiu... Dawniej, gdy kościół budowano w grodzie, jam cały — duszą i dniami wszystkiemi, — był przy tej robocie. Dzisiaj, jam za dnia płatnerz, zbrojmistrz pański, by owo kęs chleba do gęby mieć. Temi czasy, jakie w grodzie naszym nastały, jam nocą już tylko sobą i dawny: — Bożego Domu kowal, żywych spiżów mistrz!“
Co mówiąc, usadzał gościa w głębokiem krześle u stołu, — a godnie: na ręczniku podesłanym. Zaczem dobył z puzdra dwa szacowne puhary; przetarł je, wydmuchał, jak trzeba, i napełnił winem ze dzbana.
„Na goliarda... — mówi siadając naprzeciw, — na wędrownego poety wspomnienie!“
Trącą się, brzękną szklenicami.
I piją pod rozdzwon ten.
Gość imał się czarki przez rękaw przydługi, — garścią czarną. Skrzywił się na to płatnerz, widząc, że gbura snadź do się zaprosił. Więc pijąc, wyziera ku niemu niechętnym zezem przez kielicha szkło. I postrzega, jak pod uchwytem tej łapy, puhar jego szacowny, gdyby do wnętrza się wtłaczał: — przewężała się szklenica za klepsydrę wewnątrz sypką.


Odstawia tedy stary kielich swój, kułakiem gębę i wąs przeciera, — alić ani śladu tego wszystkiego nie było już przed oczyma. Patrzał było przez wrąb puhara, a spojrzenie przez kryształ jest, — wiadomo, — niedobre. (Stąd wiedźmy i wróżki ciemne uprawiają żarliwie tę magię patrzenia w kryształ.) — Koniec końców widzi przed sobą teraz tyle tylko, że gość, wsunąwszy kielich pod larwę na licu, wychylił go zacnie do dna.
A nic tak przy dzbanie nie rozbraja i nie cieszy, jak taka rzetelność w piciu. Więc, człek gościnny, zapomniał niebawem o swem niedobrem spojrzeniu z przed chwili. I nalewa czemprędzej po raz drugi.
„Tam owo, w kącie, przy kuźni, — pogaduje z dzbanem w ręku, — piętrzy się aż ponad dymnik — świecznik siedmioramienny; wije się wokół niego Drzewo Życia... Nie odlewów sposobem rzecz tę buduję, lecz kowam to w żelezie od lat dziesięciu — dla kościoła... Tak, od lat dziesięciu!...“
„Wina zasię zbraknąć nam nie powinno, — nalewa po raz trzeci. — Przedałem bo wczoraj zbroję, na którą kupca znaleść nie spodziewałem się wcale. Kowałem ją sobie przez lat cztery, — akuratnie wedle żonglerowych opowieści o Parsifalowej zbroi. I znalazł się przecie taki, który ją kupił!... Pewnie zapatrzył się był on rycerz w moje wrota kościoła, na których zdziałałem wszystkie klęski rodzaju człeczego, od wygnania z raju począwszy, a skończyłem ostatnią nadzieją człowieczeństwa, wedle wierzeń moich... Za sprawą tej zbroi zakupionej wszczęła się wczoraj ona bitka na ulicach i u grodu bram. Stąd i moje dziś guzy i rany na łbie. Nie żałuję... Ucieleśniły się spiże moje: wyruszyły z kościoła wrót na nowe szukanie Graala... Płone było o nim słowo żonglerów, nie wskrzesiły go w życiu i poetów gęśle: — posąg jeno ze spiżu budzi przeszłości wielkie i wyprowadza w życie bohatery, jak z kościoła bram. I rozwala wszystkie mury zniewolenia, a zacieśnień żywota naszego... My to jedynie zdziaływać potrafimy, żywych kamieni i śpiżów mistrze. Bowiem sztuka nasza jest służką nieśmiertelności!“
Nie podobało się gościowi słowo chyba ostatnie bo tak zachrząchał i wstrząsnął się raptownie, jakby pod chłodu skądciś zawiewem nagłym. I zębami nawet kłapnął pod tym ziąbem, niewiada skąd.
Aż płatnerz zapalił czemprędzej lampę na stole; — zawszeć jaśniej nieco: widać przynajmniej, z kim się gada. Ale gdy wprzódy, w czerwonym blasku kuźnicowych żużli, tak błyszczały, zda się, tamte źrenice za krzyżową larwą, — teraz, w skośnem, a rdzawem świetle oliwnicy, zgasły jakby te oczy zupełnie. I widzą się w tej chwili na kształt dwóch jam czarnych.
„Uu!.. “ — natrząsa się płatnerz nad ponurością takiego kmotra przy dzbanie.
I tknie go znienacka, jakby palec w jedno z tych ślepi wrazić chciał.
Aż on cofnąć się musiał wraz krzesłem. Lecz, że się nie obraził, a swoje wypił znów rzetelnie, więc napełniły się znowu szklenice: „Milczek to jakiś, nie rodził się, widać, pod horoskopem Merkura, który ludzi rozmownymi czyni. I niech go tam licho!.. Na to człek z drugim rad pije, by się sam mógł nagadać.“
Więc pogodziliby się rychło przy dzbanie, gdyby nie to, że gospodarz nagłym ruchem, odstawił oto kielich i ciężko wsparł głowę na kułaku. Pot kroplisty w jednej chwili wysączył mu się na czoło; poczerwieniała szyja, posiniały skronie...
Nie rychło przyszedł do siebie. A gdy odsapnął, jął kląć na czem świat stoi:
„Łeb mi wczoraj porozbijali już nazbyt u grodu bram... A i bez tego przytrafiały mi się ostatniemi czasy one zaszumy i zawrotności, — jakbym się w piekła czeluść zwalał za żywa!.. Że z onych to prac pomocnych w zawziętem czynieniu dzieł swoich, — powiadał mi wczoraj lekarz na odpuście. — No, i ze dzbana! — mówił. — Jakim że miechem mam dmuchać na tę kuźnicę wnętrzną? Z serca i ona wszak zapalność do roboty idzie? Że się przepala z czasem i serce człecze, — powiadał, — nie podoła. — Więc niech go szlag!..“ — zerwał się z przed stołu z tą klątwą na samego siebie.
„Hm!..“
Ale mistrz nie baczył na te pomruki. Pilno mu było otworzyć okno wykusza, by przewietrzyć resztki tego zaszumu z głowy, wziąść w miechy płuc dech świeży. Powlókł się za nim i kamrat od dzbana.
Między poburzowych chmur okłęby wypływał właśnie nad mury księżyc olbrzymi, ni ten okręt z Zamorza, który po przetrwaniu nawałnicy dopływa oto do portu. I wywiesza swą latarnię zaświatów, która grodu mury w zamki-niewidy odmienia i zagrobowem jakby tchnieniem owiewa postaci człecze w oćmie światła tego.
Zbiry i stróże ukryci za węgłem ulicy jęli w tej chwili pokazywać sobie palcami siwobrodą na wykuszu postać mistrza, a przy nim oną zmorę w kirach, z larwą krzyżową na licu. On że to: — odbiorca dzieł z kuźnicy samotnika, trudów jego nocnych poplecznik, czarów sztuki kupiec.


Od wylotu ulicy złotników i płatnerzy spoziera na tamtych obu kościoła pierś. Nad rozłogiem schodów, w okolu dźwierzowej wnęki, pod ustrzępionemi baldaszki, stoją tumu stróżki przesmukłe, Bożego Domu gospodynie. Wwiała smuga księżycowego światła na kościoła schody, nasączyła oćmy srebrzystej we wpuklinę wnijścia i uderzyła blaskiem, jak w zwierciadło wielkie, w bronzowe odrzwia, — na których mistrz zdziałał wszystkie klęski rodzaju człeczego, a zakończył ostatnią nadzieją człowieczeństwa — wedle wierzeń swoich.
Górą zasię, nad połamane płachy dachów, wypiętrzały się widmowo obie wieżyce tumu, połyskując koronami u czół podniebnych. Nad niemi gwiazd roziskrzone bezliki w ciemnym granacie nieba. Gdyby ogon komety, zawisłej między storczami wież, wyrzucała się w przestworza droga mleczna, — ni to gościniec błędnych rycerzy, wabiący tajniami świata, czasów i ducha, — aż po nieukojów wędrowniczych kres: po Monsalwatu zamek sam i Graalową w nim czarę!...
Mistrz jakby zaczerpnął oto w płuca dech głęboki, bo aż ręce na piersiach skrzyżował:
„Ćwierćwiecze zaledwie, połowę może tylko lichego życia mego, oddałem wrotom twoim, — opoko rzeczy wiecznych!..“
„Mhm!.. Mhm!..“ — zachrząchał tamten drugi w nagłym znów niepokoju. I zatula szyję kirami swemi, jak gdyby ziąb gwałtowny powiał nań od kościoła wież.
„Chłodno“, — przytwierdza poczciwie gospodarz. I, zamknąwszy okno, powrócił z nim do stołu.
„Na wędrownego poety wspomnienie!“ — powtarza, nalewając czarki.
I piją pod rozdzwon zderzonych puharów, — tym razem jakoś bardziej żałobny.
„Hejże! to nasze przebicie się wczoraj! — pogaduje gospodarz. — I eheu!“
Zwieszał głowę w przypominaniu.
„Fides! — spes! — caritas!.. Ledwiem ujrzał wczoraj w oberży żywe zjawy tych zdawna marzonych spiżów, a zasiekano mi w przebojach miłość i nadzieję. Tak i w doli mojej!... W upartych przebojach przez mury zacieśnień grodzkich legła miłość i nadzieja moja. Wiara w życie wyższej piękności i mocy tuż z nad kościoła progu odjechała ponoć, na księżyc... Tak i w sercu mem kacerskiem, które w rojeniach poetów i żonglerów więcej szukało, niźli w kościele samym... A w oddaleństwie od ducha powszechności na bezmiłość i beznadzieję skazało się samo!...“
Pogiął mu się kark, po kolana zwisła broda siwa.
„Czas sam chce, byśmy ustąpili innym ludziom, — inny stawa się duch powszechności... Hej, zamilkłe trubadary pańskie! i ty goliardzie, któryś owo zmarł! i wy żonglery, ostatni opowiadacze o Graalu! — pora wam pono ustąpić duchowi grodzian. A i mnie z wami, — bo inne już po grodach budują kościoły...“
Gdy sięgnął teraz po dzban, już nic nalać nie zdołał, — wysączyli go do dna. Nad pustemi szklenicami pochylili się obaj.
I uderzył w te głowy wypróżnionych kielichów smęt.
W ciszy, jaka nastała, słychać było pod dachem jakoweś chroboty; wnet potem kwik ohydny, tupotliwe uganianie się, górą, — i nagle plusk, jak w wodę, opadających gdzieś na izbę szczurów. — Rdzawe światło oliwnicy, krzyżujące się w powietrzu z blaskiem dogasających żużli, rozsnuwało jakgdyby w kuźnicy pajęczyny smugi. Chyżo zwijał się snadź po tych niciach tkacz tej przędzy, w ciemnościach kątów, gdzieś między szczurami, ukrywając swe cielsko pająka — z krzyża białym znakiem na grzbiecie.
Śmierci brat, trudów człeczych grabarz, osnuwał w sino-srebrzyste całuny zaprzepaszczeń wszystkie żywe spiże.


Chodzi mistrz tam i sam pod tym namiotem ciemności, nawisłym nad śpichrzową kuźnicą. I z nawyku chyba, lub dla myśli samotnych rozpogodnienia, dostępuje czasami do dzbana i czarki. A że puste, więc z pomrukiem kroczy znów po izbie. I już z niechęcią spogląda na kamrata tej nocy, który pił, bo pił rzetelnie, ale za poczęstunek nawet nie porozmawiał. Gospodarz już się dosyć było nagadał; niechże teraz gość coś powie.
„Niemy-ś?!“
I rozdrażniony nagle tą larwą na jego gębie, doskoczy doń znienacka, by mu zerwać zasłonę z przed twarzy. Lecz tamten uchylił się od tej napastliwości; a tak dziwnie łagodnie, tak wiotkim przegięciem się w pasie, tak falistym ruchem ramienia, — że gospodarz zmieszał się niespodziewanie.
Człek pjany, choć gburnym się stawa, rozwrażliwione ma bardzo oczy i uszy.
Więc ten gest niespodziany sprawił, że staremu uczyniło się na duszy jakoś delikatnie, — kawalersko. Na tapczan prosi. „Miękko!“ powiada, klepiąc miejsce wskazywane tuż przy sobie. „Jakie powstanie z miejsca wspaniałe! jakie płynności królewskiego chodu!“ — baczy mistrza okiem, na kształty i ruchy zawsze czujnem.
I w tem zdumieniu pomrukuje do się: „Chyba to nie mężczyzna?... Kto ich tam wie, — w Mizercordyi tajnym znaku!... A gdyby tak traf nastręczył dzisiaj...? Hm! Lepsze to podczas niźli wino!“
Więc nie dorywa się już gburnie, lecz za rąbek larwy licowej ujmuje.
Przedziwnie miękkie uchylenie się od tej ciekawości; a w tej odmowie tak przekornie wabny i pieściwy gest zgarnianych ku piersiom ramion, tak niespokojny szelestek kirów u stóp, a kolan tak trwożne — uch! — zatulenie się przed raptem, sprawiły, że, człek krwisty, rozpalił się w oka mgnieniu. Wiew kobiecości uderzył mu w nozdrza, zdzielił jak obuchem po łbie nietrzeźwym.
Już ją ma przy piersiach. „Szczupła jednak ogromnie!..“ — rozczarował się w pierwszej chwili. — Bierz licho! Schrupie dziś i taką chudziznę, choć, pewna, że wolałby pulchniejszą... Ta zaś piekielnicą się widzi, — jak to chude zazwyczaj, — bo w tem szamotaniu taka smaczna się czyni!... Nie pora mu delektować się obliczem, by najpiękniejszem, — nie stara się już odchylić licowej zasłony. Już tylko, na wznak ją przeginając, podrywa gwałtownie te jej szmatki u kolan.
Ujrzał piszczel i kostkę za łydkę całą, gnat biały za udo i, pustą aż po krzyże, miednicę kości łonowych.
Odrzuciła go groza pod piec. I zatargała własnemi jego rękoma ten łeb nietrzeźwy. Nieufając swym oczom, podbiega do stołu, chwyta w garść lampę, podejmuje ją wysoko. I patrzy z pod dłoni.
Na tapczanie leży szkieletem nagim śmierć w postaci własnej, — kir stargany osunął się na podłogę.
Pot kroplisty, już po raz drugi tego wieczora, jął mu zalewać czoło. I znów poczerwieniała szyja, posiniały skronie. A żyły tak się wzdęły na nich, że słychać było nieomal w izbie bicie tych pulsów. A gdy mu i garście oto własne rozchylać się jęły przed oczyma jakowymś skurczem drgawkowym, sam instynkt rzucił go w stronę okna.
Ona zerwała się wobec tego z tapczana i zbliża się doń.
Widzi przed sobą tylko tę jej czaszkę, w tej chwili ponuro opuszczoną na żebra, a tak śliską na ciemieniu i potylicy, że się odbijał w niej kuźnicowych żużli blask, czyniąc z niej samej, gdyby spiż żywy po nocy.
On już tylko włos wichrzył nad czołem i przysłaniał dłonią oczy.
A gdy znów spojrzał, widzi ciemnię tych oczodołów bez dna i tę ohydę nagich, zębiastych szczęk pod zapadlinami policzkowych kości, — co wszystko czyniło wyraz tak gorzko urągliwy: „Czego ci żal w życiu?!...“
Zadumał się jakby nad jej pytaniem niemem. A ramię wyciąga poniewoli w stronę kuźnicy. Aż, z głębi piersi chyba wydarte, załkanie wstrząsnęło nim nagle:
„Świecznika przed ołtarz nie dokończę kościołowi!“...
I widzieli stróże, a zbiry z ulicy, jak przy otwartem oknie wykusza pada oto na klęczki chłopisko to olbrzymie, jak wtula twarz i brodę w jej kolana, — jak szlocha całem ciałem u nóg pani Śmierci.


Ona to chyba podjęła go z klęczek i usadowiła przy stole, na swojem już teraz krześle: — sama gospodarzy w tej chwili. Oto dzban, już wysączony, za jej ręki dotknięciem napełnia się winem po wręby. A że mistrz zamilkł, przemówiła teraz ona.
„Byś się nie bał! — powiada, nalewając mu szklenicę. — Zuch! — zderza i rozdzwania puhary. — Z jakim żeś ty djabłem pakt zawarł za cenę własnego życia oddanego spiżom?... Choćbym ci przedłużyła dni twoje, wiem: strawisz je wszystkie w utrudzeniu samotnem — nad tem owo Drzewem Życia, za resztę własnego żywota. Pocoć to, człecze?... Pij! Zuch!... I odęło-ż się to serce na życie i ludzi, ku najsmutniejszej dla się doli, w czynieniu dzieł nad życia miarę i kres. Takeś się to do mnie wciąż palił, — wieczności opętańcze! Do mnie!“
Poklepie go po twarzy kostkami długiej ręki, a pod stołem aż zawierzga z radości, zatupoce chrzęstnemi stopami.
„Ha! ha! — do mnie! Choć pewnie wolałeś bardziej otyłe? Tylko że ja nawiedzałam cię często w samotności twojej, a te pulchniejsze, — panie ze świata, — rzadko kiedy zaglądały do ciebie. A tyś ich szukać nie raczył, — z wierności dla mnie. Ha! ha! — dla mnie! — (jęła znów wierzgać jurnie pod pod stołem). — Oto masz-że mnie wreszcie całą, — masz!... Prawda, jużeś się tam, na tapczanie, sam wprzódy dobierał do wdzięków wytęsknionej. Dam, ci, dam pieszczoty moje wszystkie, rycerzu ty mój tęskliwy!“
I w pochrzęstnych skokach, a zagrzechotaniu kości wszystkich, rzuca mu się na szyję, wtula na kolana i w piersi:
A, odrętwiałego grozą, chce widocznie upieścić oto, zagrzać ku sobie najłechotliwszym powabem swoim. Bo tą jedwabistą śliskością ciemienia, a potylicy głaszcze mu policzki; pod wargi mu podsuwa czaszkę swoją.
W trupiem tchnieniu tych kości, tuż u twarzy, odrazie samej na wspak, zdziałał się czar: z dna serca wyrwała się wspomnień zwidem — jakowaś głowina złoto-falista w rozkwieconego sadu promieniach, — zuchowate czoło radosności dziewczęcej, — zatulonych rzęs łzawa nagle rosistość, — rąk opalowych jabłonkowe u skroni zapachnienie, — żar, który wargami dziewczyny w policzki mu uderzał, jak nasłonecznionego okwiatu osypem, — i usta własne, wtulone w różę chyba,... gdy dwa nagle serca zabiły mu w piersiach!
Stara tymczasem, odgadując zazdrośnie te wspominki jego, powiada głucho:
„Przed wami to, minionych złud, minionych śnień bezpowrotne chwile, przed wami, miłośnice zazdrosne — zatańczy tu dziś ze mną kochanek mój!... Patrz, dokończony już dzban i tej ułudy ostatecznej, jaka jest w kielichu samotnych. Jeszcze kropel kilka... Pij! Zuch!... Może dopijesz się wreszcie tej prawdy człeczego istnienia, jaka jest w kroplach ostatnich: — nigdy już! — nie powtórzy się nic! — nawet sen o szczęściu już się nie przyśni!“...
Z chciwością opoja wysączył te krople nikłe z dna kielicha: wziewał piersią już tylko woń puchara — za ostatnie tchnienie życiowych wspomnień.
I trzasnął mu w tejże chwili puhar w dłoni; aż z okrwawionej wraz garści wytrząsać musiał kryształu szczerby. Tem ci większym zuchem zgłasza śmierci swą gotowość: — i na tę dumę stać winno człeka! Grabi palcami długą po pas brodę, wąsa podkręca, w bok się ujmuje:
„No, Kostusiu! podaj-że mi rączkę na ten taniec twój.“
Ona tymczasem przeciąga się w ramionach, jak ten siłacz ocknięty. A wytrzaskawszy z przegubów ociężałości wszystkie, spręży nagle gnaty, piętą skrzesze przed sobą ochotę, przytupnie kostkami stopy... I zaklaska w grzechotki rąk:

Rozhulałeś we mnie ducha:
hej! zatańczy dziś Kostucha!
Na śmiertelną pląsawicę
ksienię z kurwą razem chwycę,
zrównam pany i żebraki:
każdy skoczek mi jednaki,
żwawe wszystkie taneczniki:
opat, prior, kanoniki!...
Nie dbam o godności czyje:
raz się żyje!... raz się żyje!...

I śmierć w szale rozpustnicy rzuca się przed jego oczyma w dzikiego szału pląs. A chrzęści, grzechoce i zgrzyta wszystkiemi kośćmi skieletu.... Nagle pochwyci szklenicę ze stołu, przewęzi ją jednym zaciskiem — w klepsydrę wewnątrz sypką. I z tym roztruchanem w sprężonem ramieniu chwyta wreszcie mistrza w pół, — zakręci, zawiruje nim w koło, — świszcząc i przyśpiewując tą szczęką zębatą:

A kto do dna wypił dzban,
komu puhar w ręku trzasł,
patrz, jak pląsa pod mój tan:
raz się żyje!... tylko raz!...

Wypuszczony nagle z jej ramion, rozpędem śmigi potoczył się pod piec i osunął na ławę. Po chwili już się słania; poczerwieniała mu znów grdyka, spęczniały skronie. Lecz tym razem już nie trwoga, a dziwna gorzkość wykrzywiła mu wargi. Co widząc ona, doskoczy doń — z tem drapieżnem wyszczerzeniem szczęk, jak owo u tej pół-kobiety, pół-tygrysicy na żywym spiżu opodal. — „Moje ty kochanisko najwierniejsze!“...
I pocałowała go w te wargi gorzkie.
Głową w dół runął całem ciałem na ziemię. A powalony na wznak zasiepał rękoma, zatupotał jak koń. Chłopisko było mocne, bo oto głowę raz jeszcze podjął, na łokciu ją wsparł. I wystawił oblicze potwornej, sinej purpury: — za pocałunkiem onym już się snadź rozpękiwały pod skórą kruche żyły pijaka. „Ratujcie!“ — zabełkotał w nim, duszy już chyba samej na wspak, ślepy instynkt życia; jakby wzywał na ratunek blizkich jakowychś, których koło niego nigdy nie bywało. Poczekawszy tedy daremnie, opadł znów.
Okrutny, gardłowy stęk, jak w rzeźni, wypełnił izbę całą.
Z pod pieca wymknęły się nagle szczury i, przewijając się koło tego ciała, migały zaledwie futerkiem swem skrętnem i ogonem łysym. Najśmielszy z nich, wdrapawszy się na but, wystawił wreszcie ryj węszący. I aż nosek zmarszczył pod lubem tchnieniem rozkładu. A dziwi się czarnemi perełkami oczu, że palce mistrza, — i w tej jeszcze chwili! — lepią jakby w glinie kształty jakoweś; to znów podrywa się ręka, niby z młotem w garści: gdy ciało już gnić poczyna, utrudzą się jeszcze dusza tworzeniemszczurom na żer, pająkom na osnucie. A tworząc wciąż, boryka się z ciała ostateczną bezsiłą: raz po raz tężcowo przeginał mu się grzbiet. — Nagle głuche stuknięcie głową w tył: „Chryste, w ręce Twoje!...“ Miękko plusnęły dłonie o podłogę. Już cisza. Exitus.
Wówczas śmierć, — widzieli stróże i zbiry, — opuściła chyłkiem dom jego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.