Żywe kamienie/Część III/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


U
Urażony głęboko na brata Łukasza, porządkuje przeor jego pędzle, farby i pióra. „Nie zwierzaj swych myśli młodemu! — pomrukuje w brodę. — Oto skończyć mieliśmy dzisiaj dzieło nasze, a on po tylu latach wspólnego trudu, wmiast świętem radosnem dzień taki dla nas obu uczynić, poczyna mi kaprysić, — że się pióra rozszczepiły, że wyschły inkausty, że... Poszedł sobie na ogród, do swych kwiatów. I Bóg z nim!... Nie zwierzaj nigdy swych myśli młodemu!“

Po chwili jednak kiwał smętnie brodą:
„Nie jesteśmyż, klerki stare, nad swemi księgami, jak te Behemoty, — nawet Jordan wypić gotowe?!... Podczas gdy serca młode będą zawsze wolały liche czarki własnych „doznań i widzeń“ byle pełne po brzegi wszystkich mętów ziemskiego tworzywa!“
Może te dalekie pomruki grzmotu, szyb rozbłyski co chwila, a i ta okrzepłość powietrza przed burzą, za oddechu ciężkością, wypełniały piersi stare takiem dziś rozdrażnieniem. — W gniewnej krzętności porządkowania wszystkiego w celi, jął układać i swe księgi w skrzyni, dzisiaj bardzo jakoś pomieszane:
Oto: De universalibus; oto: De periculis novissimorum temporum; oto: Gesta principum, a Vitae sanctorum w księgach wszelakiego kształtu; oto: mistrza z za gór Commedia; oto: przez mnichów spisana żonglerowa opowieść O graalowem szukaniu; oto: Tractatus de malitia mulierum; — zgoła rzeczy najbardziej odmiennego ducha i wszelakiej treści pomieszały się dziś w nieładzie wielkim. — Jedno nawiedzenie celi samotnej przez człeka świeckiego wprowadziło wszystko w zamieszanie! Dużo czasu upłynie zanim się to do porządku znowu przywiedzie!...
Oto aż na samem dnie znalazł księgę dla się najmilszą, a tak rozczytaną, że jej skóra starła się by podeszew, a omiękła zupełnie; zasię obrzeża kart wszystkich zapisane były ręką przeora nieskończonym szeregiem cyfr i uwagami dysputacji.
Tę księgę pod pachę wetknąwszy, resztę zatrzasnął w skrzyni. I przygnębieniom myśli na przekór, spornie i tym grzmotom burzy, otworzył księgę na kolanach. Zwała się ona: Introductorius ad evangelium aeternum. Napisał zaś ją franciszkanin Gerardus, — niech będzie błogosławione imię jego!
I zatonął przeor w ciszy wnętrznej, — zaczytał się w księgę.


Po pierwszym okresie człowieczeństwa: epoce gniewu Bożego i przymierza w Testamencie starym, po epoce Syna i Sakramentów Jego, w księży ziemskiem szafarstwie, — nastanie wieczny czas Ducha, — swobody wnętrznej u najczystszych krynic poznania. Obwieścił to światu Joachim święty. I wtedy, — powiada, — kierować będą losami człowieczeństwa — najbardziej oświeceni i najwolniejsi od pęt własności wszelkiej. Bowiem poucza święty Ambroży, iż Bóg chciał, aby zużytkowanie owoców ziemi wszystkim wspólne było, i że chciwość tylko człecza stworzyła posiadanie. — Za prawa nakaz, za króla rękawicę czerwoną i mistrza miecz, ład rządny między ludźmi utrzymywać wtedy będą wszystkie cnót siedem: — wiara, nadzieja, umiarkowanie, mądrość, dzielność, sprawiedliwość i miłość. Wonczas dusza pogodzi się z ciałem.
Prorok czasów pochrystusowych, święty Joachim de Floris, ustanawia pierwszy okres człowieczeństwa od Adama do króla Osiasza: — do roku 630-tego przed Narodzeniem Pana, odkąd poczęło się przez proroków wysiewanie ziaren okresu drugiego; — każda zaś epoka równą być winna co do ilości pokoleń. Że zaś Chrystus Pan od 30-tego roku życia począł mieć synów z ducha, tedy na lat 30 ustanawia Joachim długość każdego pokolenia z ducha. I oblicza dokładnie pokoleń 63 od Adama do Osiasza. Równość okresów, wedle pokoleń, pozwoliła z kolei obliczyć Gerardusowi, że Ducha królestwo nastanie na świecie w roku 1260-tym!
I oto minął dawno rok ten! Nie nastało. Gerardus pono w więzieniu za kacerstwo skończył. Franciszkanów jenerał, który, mimo wszystko, podjął wróżbę Gerardusową dla sprawdzenia, czy się w niej aby jaka cyfr omyłka nie zataiła była, — jenerał ten został strącon przez papieża. A zawiedziony duch człeczy sprawił, że na synodzie w Arlu, w roku 1263-cim, potępiono Joachima naukę o Ewangelii wiecznej. Dognębić ją starał się nawet uniwersytet paryski sam, oną księgą nienawistną: „O niebezpieczeństwach czasów najnowszych“.
A napisane jest wszak najwyraźniej w Apokalipsie Janowej, jak to apostoł... „ujrzał anioła lecącego przez pośrodek nieba, mającego Ewangelię wieczną, aby ją opowiadał wszystkiemu narodowi i pokoleniu“... I przeciw temu śmieją oto powstawać synody, uniwersytety i mistrze!
Tak dumał kacerz, w czas burzy, nad księgą potępioną.


Ten ból niespełnionej wróżby wypełniał serca tylu franciszkanów, co znaczniejszych! Zawiodła jeszcze jedna nadzieja człowieczeństwa, chybiła jeszcze jedna Graalowa obietnica!... Błędni rycerze wedle ducha: Joachim i Gerardus (niczem Parsifal i Lancelot na jednym koniu!) odjechali na księżyc rojeń płonych, sprawując i ztamtąd jeszcze tajemnicze władztwo nad nadziejami wszystkich wagantów wedle ducha.
I one to zmory księżycowe sprawiały chyba, że księga przeora na obrzeżach kart pokrywała się cyfr bezlikiem, sprawozdań i obliczeń nieustannym trudem, a dysputacji długiemi wywody.
I teraz oto, — w burzowem ściemnieniu świata za oknami celi, gdy klasztor stawał, jak w ogniu, w błyskawic rozblaskach, pod sygnaturki alarmowe rozdzwony, — przeor, ogłuchły na głosy świata, skupiał się coraz bardziej nad księgą, rozłożoną obecnie na klęczniku, pod wiecznej lampki płomykiem.
Już pierwsze krople ulewy zaszumiały na liściach sadu. Przed nawałnicy ostatecznem uderzeniem uczyniła się, pod to kropel deszczowych padanie, taka cisza w ich rytmach, że słychać było na drodze, za murem, gdyby jeźdźca jakiego skradanie się pod klasztor, w stępie kopyt, głuszonym we mchach. Pod klasztoru furtą zatrzymał się jakby ów konny. I czeka...
A cedru gałęź zaskrzypiała o mur tak tajemnie, jakgdyby u furty zatrzymał się było przyjezdny nie z tego świata, — pod konia niecierpliwe tupotanie o próg...
Kacerza nad księgą w tej właśnie chwili jakby na konia wsadziło: — w nagłym rozbłyku myśli nowych pogoniło pióro jego po obrzeżu karty.
I pisze:
„Jako żywo, omylili się Joachim i Gerardus w obliczeniach swoich!... Okres drugi człowieczeństwa nie od króla Osiasza, lecz od narodzenia Chrystusa Pana, jako słusznie, liczyć się winien. Ducha więc królestwo na ziemi: panowanie najwolniejszych wnętrznie, i najbardziej oświeconych, — nad wolnymi i oświeconymi, a czerpanie z najczystszych źródeł poznania, — zacznie się, (wedle 63-ch pokoleń po lat 30), od roku 1890-tego!
Wprzódy jednak ziścić się ku temu muszą przedwstępne wróżby Janowego Objawienia: jak to... „będzie rozwiązan szatan z ciemnice swojej i będzie zwodził narody; zbierze je na walkę, których liczba jest jako piasek morski... I rzucon będzie w jezioro ognia i siarki“. — I wonczas dopiero... „otrze Bóg łzę każdą, a śmierci dalej nie będzie, ani smutku, ani krzyku, ani boleści dalej nie będzie, iże pierwsze te rzeczy przeminęły... I niebo będzie nowe i ziemia nowa, albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia — przeszły!...“
A gdy pióro z ręki przeora wypadło, zatrzymała się myśl jego nad wyliczonej cyfry ogromem. Jeśli nawet sądzono światu doczekać lat tak bezmiernie odległych, ileż to jeszcze łez, ile boleści, ile smutku przewalić się musi przez takie czasu oceany?!...
Rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty!... — chwytał się oburącz za skronie.
Długo siedział tak starzec na skrzyni skarbów swoich — pod czarnem skrzydłem melancholii.


I nie mogąc wymotać ducha z tych myśli pajęczyny, na poły bezwiednie, a smutną ręką, zaczyna znów kreślić cyfry jakoweś: — sprawdza, liczy, mnoży...
Jakże się nie miały mylić obliczenia przeora, gdy brat furtjan z palcem na ustach, a drugą dłonią na piersi, stał już oddawna na progu celi! — Cierpliwie wyczekiwał mnich spojrzenia ojca, które mu przemówić pozwoli.
Tymczasem tuż nad klasztorem samym zagruchotał grzmot, potoczył się górą jak ta kula przez kręgle niebieskie. I trzasnął... Furtjan poczuł nagły ból w piersiach, w uszach szum okrutny i ten szczypiący znagła posmak w ustach.
„A słowo stało się ciałem! — zażegnywa gęsto przerażenie swe. — Chryste, z jakąż furją trzepnął ten piorun! — pewnie w to złe miejsce, za klasztoru granicą.“
Z zaświstem jędz rozchichotanych, a strugami ulewy, smagała nawałnica małe okienko celi.
Wejrzał wreszcie przeor ku tym szybom.
„Burza“, — stwierdził teraz dopiero.
„Od dwóch godzin“, — objaśnia furtjan nie bez urągliwości w głosie.
Ocknął się ojciec z ciszy wnętrznej. I wtedy wreszcie mógł doń podejść mnich ze swą wieścią od furty:
„Igrce u klasztoru bram!“
Dwa razy powtórzyć sobie kazał przeor tę nowinę. Poczem schwyci się za skronie: największy oto zgiełk świecki chce mu spaść na głowę! Głośniejsze to od burzy i piorunów — hałasem dusz swych niestatecznych.
A tam na korytarzu już się jakoweś szepty wszczynają między braćmi. (Pewnie furtjan poroznosił już po klasztorze tę nowinę). Niczem myszy z norek wystawiają mnichy bure swe kaptury z za uchylonych drzwi celi każdej. „Joculatory?!“ — rozlegają się szeptania ich radosnej alteracji.
Przemówiły samotnictwa przedgrobowe schrony.
Pojął przeor niebezpieczeństwo grożące ich duszom. I nachmurzył się cały. Jakże bo przepędzić od furty tamtych włóczęgów — w taki czas ulewny?!
Brat furtjan dopowiada tymczasem nowiny swoje, długie snadź dzisiaj i niezwykłe:
„O trumnę igrce u furty proszą. I o ciała kamrackiego pogrzebanie w klasztorze... Czego żadną miarą uczynić wszak nie możemy?“ — kończył z wyczekującem a bystrem zapatrzeniem się w oczy przeora.
„A któryż to z nich zmarł? Jakowej igry mistrz?“
Doskoczy furtjan i przez dłoń w trąbkę szepnie przeorowi:
„Goliardus sam!“
„Aa?!...“ — aż się stary w tył zatoczył, pod same okno celi. By ztamtąd dopiero zdumione oczy zawiesić na obrazie u klęcznika:
„Matko Przenajświętsza?!...“
A potem już tylko gestami pokazuje, przypomina bratu furtjanowi, że wszakże dziś przed południem goliardus tu w celi był, tu owo na skrzyni siedział, gęśle oto swe (jakby w śmierci przeczuciu) kościołowi za votum zostawił.
Przytwierdza, potakuje wszystkiemu brat furtjan. A ręce jego splecione i pobożnie zwisła głowa zdają się wygłaszać tę medytację: — „Śmiercią samą i grobem cuchnącym jest każdy z nas. Żyjąc umieramy każdej chwili nieustannie i dopiero w konaniu, umierać przestajemy“.
„Myśmy go od się odepchnęli precz! — wybuchnął przeor, nie skłonny snadź w tej chwili do pocieszeń filozofii. — My, mnichy niemiłosierne! My, bracie furtjanie!“
Ale mnich skrzepł nagle na twarzy, zsurowiał sądem sumienia swego: nie chce przytwierdzić rozżaleniom przeora. I kończąc swe nowiny od furty, powiada głucho:
„Znaleźli kamraci ciało jego w złem miejscu, — za granicą, kędy niejedna już dusza dokończyła się na Sabacie...“
Lecz w tejże chwili ujrzał nad swą głową wzniesiony nagle kułak przeora:
„Do dominikanów mi z temi baśniami o Sabatach idź!“
W oka mknieniu skurczył się mnich, a zezem z pod kaptura wybłysnął zdumieniem ku twarzy ojca. I wtedy przeraził się już zupełnie:
Zwichrzona była w tej chwili broda starca, potargany nad czołem włos, z pod najeżonych brwi krzesały się skry jawne: — mojżeszowy gniew objął tę głowę.
„Niema sabatów, dusze wy obłędliwe!“
Starł się w proch brat furtjan przed srogością ojcową. Powalił się na klęczki. I oburącz chwyta się tej nogi nad bosą stopą w drewniaku.
„Ojcze najświętobliwszy, w przedburzowy czas, na złem miejscu, za klasztoru granicą, tam był! był! był Sabat!... Sumienie mi o tem u nóg twych krzyczeć każe, — skoro dusza twa najczystsza odpycha nawet wyobrażenie takich mroków i niskości grzechu!... Piersią na ciele dziewki nagiej, — i jak on już martwej, — leżał trup goliarda. Potargane miał na szyi opatrunki jakoweś, założone mu nocy poprzedniej przez lekarza, — po krwi puszczaniu, powiadają towarzysze jego. Może te rany niezgojone ku wnętrzu krwawić jęły, — z żalu za kochanką, — więc je roztargał. A może z umysłu na się rękę podjął, w rozpaczy, że dziewka umiera?... Szatan wie o tem tylko! On ci to jadem grzechu i krwią rozpusty spętał te ciała na śmierć. Bo krew z tych otworzonych żył goliardowych zalała posoką okrutną całe jej ciało. A pierś dziewki od ukąszenia węża wzdęła się w pęcherz siny, aż po szyję i twarz... Wąż grzechu pobok leżał — zabity, a czarny w juchy swej purpurze, jak piekło samo!... Widziałem to wszystko na własne oczy — w łuczywa świetle. Bo igrce, furtę wyłamawszy, siłą mnie tam zawlekli — (pierwszego schwytanego mnicha), — bym wyspowiadał, — jako że dziewka zipała pono jeszcze. Ale zanim mnie przez te gąszcze na wale tam przywlekli, już było i po niej... Ustrzegł Bóg (nawet pod tych igrców przemocą) do pochylenia się bodaj nad tem ścierwem... Choć oni za tę przemoc przepraszali mnie potem bardzo, po rękach wszyscy całowali, do kolan się moich garnęli i wypłakiwali swe żale w habit mój... Biedne to i żałosne plemię! (Może dał Bóg ustrzedz bodaj te dusze przed djabłów naporem w onej chwili)... I to jeszcze widziałem w łuczywa świetle, — pokazały żaki: — palcem we krwi własnej maczanym wypisał goliard przed skonem te słowa dziwne na marmuru złomie:... „Żem zdrabniał, żem niżył, uśmiertelniał ton! — rozszarpały mnie Bakchowe...“ Na tem się urwały one słowa: już snadź dusza odlatywała zeń wtedy. — „Rozszarpały Bakchowe...“ — Wiedźm, wiedźm szpony! kobiecych chuci pazury widział goliard w chwili ostatniej: — strzyg wokół siebie taniec Sabatowy!...“
Odepchnął przeor mnicha od się precz. A i uszy przysłania przed tem, co tu wysłuchać od niego musiał.
Brat furtjan połę jego habitu chwyta, rąbek całuje i szlocha już wręcz:
„Ojcze oświecony, nad księgami od żywotów oddaliłeś ty się człeczych! Nie chcesz wiedzieć o najciemniejszych przepaściach dusz. Życia czucie zatraciłeś w mądrej głowie klerka, w piersi nazbyt już dla świata szlachetnej!... Są! są sabaty na świecie!“
Za te bary, szerokie jak u wołu, chwycił przeor klęczącego mnicha. I trzęsie nim by snopem:
„Nie Ducha nawiedzenia oczekiwać wam, franciszkany, w codziennych Świątkach duszy, a maić ku temu tatarakiem tę świetlicę radości: izbę swą samotną?!... lecz w ciemności, lecz nad przedpaście chaosu, z gromadami ciemnych biedz i po ciemnych gdzieś kątach wyczekiwać duchów nawiedzin?!... Franciszkanin że ty?!... Nie radość jasną przychylać światu? — lecz zaświaty kusić? lęk i grozą rozczyniać w ponurej ciekawości żądz?!... Bo z żądz zatajonych rodzą się w zwidzeniach wszystkie duchy, widma i upiory! — A gdy się te błota w gromadach całych wzburzą, wonczas na złych miejscach schadzek tych dusz obłędliwych, — wierę, — nawet ogień i siarka buchać poczną! Wonczas, — wierę, — nastaną i sabaty... Ale tymczasem nasz duch, — Franciszkanów! — dzierży władzę nad duszami świata! I nie dał jej sobie jeszcze wydrzeć mnichom czarnym!... Więc sabatów niema, — wiedz!“
Brat furtjan na klęczkach wyciąga już tylko niemo ręce obie na przebłaganie ojcowego gniewu. Ale przebłagać nie zdołał:
„Nie igrców przemoc wywlokła cię tam, — za granicę, — nie ich prośby nawet, lecz własna twa ciekawość... Wyznaj mi natychmiast grzech swój!“
Mnich w piersi się bije, aż huczy w celi:
„Rzekłeś ojcze!“...
„Jaka dusza, takie i widzenie. Nie inne ponoć i świadczenie. Opowieściom twym wierzyć nie raczę! Nie targnął się na swe życie ten, kto wyśpiewał o Sądzie Ostatecznym pieśń oną, która wstrząsa kościołami świata... A to jedno, bracie furtjanie, waży przed Nią — (przeor wskazał na obraz u klęcznika) — może więcej niźli moje i twoje życie!“
Mnich ukrył twarz w dłoniach i poczołgał się na kolanach do klęcznika.
„Tam, — przeor wskazał ręką ku górze, — ważyć będą na drugiej szali i winy goliarda. Położą na nią wszystko!... I tą dziewkę nagą. I te grosze, jakie mu ona wtykała w trzos. I, w onej hańbie, tę wielką zawsze pychę klerka. I te jego bluźnienia Rzymowi, a biskupom: że papieża Plutonem obezwał, dzierżcą niby piekielnym, a biskupów za „capita cornuta“ opisał. I te pieśni jego na cześć Bakcha i Wenery. I te śpiewki sprośne o wdziękach kobiet i dziewcząt. I te najplugawsze: o powabach chłopiąt. I te wszystkie księgi kradzione przezeń po klasztorach. I wzgardzoną niegdyś sutannę. I szarganą w poniżeniu a hańbie szatę klerka.“
„Och!“... — jęknął mnich pod tych brzemion śmiertelnych wyliczeniem.
„Co więcej rzekę-ć, bracie furtjanie: — nawet te liche grosze, jakie goliard niegdyś otrzymywał od oświeconych za one pieśni, które ubogaciły serce człowieczeństwa, — nawet te liche grosze położyć mają — ponoć! — również na tę drugą szalę. Bowiem powiada najwymowniejszy ojciec kaznodzieja, dominikanin, Berchtoldus: „Kto im grosz daje, w grzechu daje; a co w grzechu dane, na potępienie tych dusz obróci się w dzień Sądu Ostatecznego!“
„Och!“ — jęczy mnich w klęczniku.
„Przeważy, bracie furtjanie, ta szala druga. Przeważy niechybnie! — nie pomogą tu i nasze pacierze... W tej chwili ostatecznej może już tylko Ona — (przeor wskazał na obraz nad klęcznikiem), — może ta Ucieczka nędz ostatnich, sponiewieranych Matka boleściwa, a igrców Orędownica przed Bogiem jedyna, — może Ona to właśnie zwróci goliardowi votum jego... I położy na szalę pierwszą — gęśle poety“.
Mnich runął przeorowi do nóg. Lecz on podjął go natychmiast. „Powtórz, — rzecze, — to wszystko braciom, aby godnem sercem franciszkanów przyjęli tu dziś mdłych braci naszych ze świata“.
I wyprowadził mnicha za celi próg.
„Joculatory?!... — wybiegają za furtjanem po korytarzach wszystkich, dygocące aż w gardłach, ciekawości mnisze. — Czy aby przeor na igrę pozwoli?!... Opat benedyktynów, powiadają, pobłaża czasami“.
Z palcem na ustach, a drugą dłonią na piersi, przemykał się po korytarzach plotkarz klasztoru.


Podwójnym szeregiem od furty ku wrotom kościoła ustawili się igrce i żaki wędrowne.
Gdy goliard pozostawił ich był na gościńcu, oddaliwszy się w żarliwej rozmowie z onym człekiem z za gór, który mu tyle opowiadał o wielkim mistrzu tamtych stron, — towarzysze czekali nań cierpliwie, rozbiwszy obóz cyganów w najbliższym gdzieś lesie. A niedoczekawszy się jego, gdy skoczka zaniepokojona pobiegła za kochankiem, postanowili szukać i oni. Pobłąkawszy się po okolicy, pod sam wieczór, a w burzowy czas, — jakby złem przeczuciem wiedzeni, — trafili w ono miejsce za klasztoru granicą.
A teraz oto, gdy burza już minęła, ustawili się dwoistym szeregiem od furty, na tem uroczystsze podniesienie ciała pod kościół i uproszenie mnichów o pogrzebanie towarzysza w klasztorze.
Już oto niosą go żaki na marach, zdziałanych naprędce z desek jakowychś. Pochyla się przed zmarłym pstra gromada towarzyszy sztuk wszystkich, — zbita i zszargana ulewą, — żałosny obraz waganctwa i poniewierki!
Jeśli mnichy pogrześć goliarda w klasztorze nie zechcą, wonczas na żywy protest przed Bogiem i światem położą ciało jego na samym progu zamkniętego kościoła. Niech mu kruki wieży klasztornej sprawią pogrzeb włóczęgi: niech rozdziobią przed oczyma mnichów!
Taka ponurość ogarnęła ich myśli. Niema bo, wiadomo, gorszego poczucia sponiewieranej doli nad pogrzeb towarzysza niedość szanowny. Wtedy najboleśniej odczuwali swe wypchnięcie za ramy społeczności. I co to znaczy na świecie: nie należyć do żadnego cechu.
Czuwa jednak nad zmarłymi tajemnicza wszędy ręka bractwa Misericordyi. Oto, niewiadomo skąd, już się znalazł u furty on słup kiru z czarną larwą na twarzy, rozciętą w krzyża znak. Z ramion tego krzyża na licu, by gwoździe Męki Pańskiej, wyzierają żagwie oczu... „zmarłego człeka, czy śmierci samej?!“ — zapytasz mimowoli, ujrzawszy takiego w pogrzebu czas.
Pochodnię dzierży w dłoni, w olejach snadź maczaną, bo rzucającą blaski bławe, a rozpinające się po nawilgłem powietrzu w koliskowe łuki fioletowych aż gloryj. Z tą pochodnią wstępuje w ulice żałobników, wystawia się przed mary niesione.
Wkroczywszy na próg kościoła, wznosi pochodnię. W jej świetle, gdyby nieziemskiem, zagrobowych, rzekniesz, mrzeń, ukazuje się teraz dopiero ciało niesione na marach. Pod przemokłym nawskroś czarnym płaszczem i kapturem klerka rysuje się jawnie zesztywniały kształt trupa.
A śmierć na progu kościoła uderza potrzykroć w odrzwia zamknięte. I w echową głusz wnętrza woła z za larwy, a krzyża:
„Ja, goliardus, poeta wędrowny, bez imienia u ludzi, zmarłem tej nocy grzeszną śmiercią włóczęgi — za murami, w polu. Wymódlcie duszę z czyscowej męki, wyzwólcie jałmużną!... A ciału pogrzebanie chrześcijan dajcie!“
Niczyją, zda się, ręką nie tknięte, jakby same otworzyły się naścieżaj wrota kościoła. W głębi jarzą się na ołtarzu świece wszystkie. Pod nim stoi trumna czarnem suknem obita; na jej wieku widać gęśle i smyczek złożone w krzyż.
Gospodarz klasztoru zgotował włóczędze szczodrobliwe przyjęcie w domu wiecznych cisz.


Brat Łukasz powrócił było z wieczora do celi z bielmem Acedyi na oczach. Doświadczony pasterz trzody swojej, przeor, dojrzał pierwszy nierządnego smutku zmazę w źrenicach brata. Jakby lampę zgaszono w tych piersiach: nie świeciły już oczy blaskiem wnętrznym. Nie pracowała już w sobie dusza; na zewnątrz zwracało się wciąż spojrzenie trwożne a tępe. I zawisało gnuśne na powierzchni rzeczy każdej. Już i różaniec nawet sam, szeregiem kostek dlań tylko był, obracanych w palcach nieustannie, a bez pacierza. Ku niczemu utrudzały się palce; dusza drzemała. Posiwiała najwyraźniej przez jeden wieczór koronka włosów na ciemieniu. O potępieniu swem wciąż mówił, nie wierząc, iż zdoła kiedykolwiek wymodlić duszy swej zbawienie. Do farb i pędzli poczuł nagle odrazę. Do ludzi zaś, — do braci w klasztorze, — nienawiść; o czem (w jadowitej potrzebie bluźnienia) mówił im wprost w oczy.
Acedia! — myślał przeor ze zgrozą. — Boże bądź mu miłościw!“
Jakoż Bóg zmiłował się: i ocknął, wstrząsnął tę duszę, — ale śmierci owo obrazem i zjawą.
Za tym słupem kiru z larwą krzyżową na licu, — ni ten skowronek za sową, — z musu, z bezwoli, w tkliwem prawie oddaniu się grozie przemocnej, błądził brat Łukasz krok w krok.
I już nic nie widział, co się w kościele działo.
A gdy ona, po niejakim czasie, wyszła z kościoła nawą boczną i z bławem światłem swej pochodni wstąpiła czarna w krużganki ciemne, — w tymże blasku zagrobowych mrzeń trzepotał się skowronek u krużganka ścian.
I łkał.
W otchłanną ciemność świata mruga wciąż jeszcze burza przycichła, lecz już nie oknami błyskawic, a wrotami niebios całych, otwieranemi cicho, raz po raz. Drzewa za furtą, nawałnicą tak długo targane w upiorne po nocy zjawy, teraz dopiero powracają do kształtów swoich. A tak stulone, jeśli rozchwieją się jeszcze niekiedy, to chyba tylko grozy przypomnieniem, — i szeleszczą, szumią po oddalach minionej już burzy muzykę i rapsody... Ledwie tu i owdzie roztargały się chmury, ukazując niebo jak gdyby omyte, o tak djamentowem rozbłyszczeniu gwiazd. Wokół pachniało ziemią, jak o świcie, choć ciemność jeszcze zalegała świat. A taka rozgłośność jest w powietrza pełni, że słychać po oddalach jakoweś rozgwary, nie wiada skąd, — jakby nad pioruna śladem i ofiarą, nad gromowego ognia zgliszczem i ruiną.
Brat Łukasz szlochał wciąż.
A śmierć tymczasem, wystąpiwszy za furtę, skierowała się w stronę grodu.
I zdało się mnichowi, że nad jej to wędrowaniem ten szum i szelest przebiega po wierzchołkach drzew; że o goliardowej doli szumią te poburzowe rapsody, że jego to życia burza jakby nową woń ziemi dała i odnowiła gwiazd rozbłyski na niebie.
I wydało się bratu Łukaszowi, że, gdy w grodzie gaszono już gromnice po oknach, a stróże nocni podejmowali od nowa przerwane nucenia, — że w onej to chwili trzykrotne uderzenie w bramy głuchem echem rozległo się po mieście całem. I że ten i owy, co się do snu już było z powrotem układał, znów się zrywał, by po raz wtóry zapalać gromnicę.
„Kto zacz?!... Werda?!...“ — krzyknęli na rogach stróże nocni, podnosząc latarnie nad swe czoła.
Bo śmierć, przewiawszy przez bramę zamkniętą, wstąpiła w ulice grodu.
I obwołuje z pod kiru, a krzyża:
„Ja, goliardus, poeta wędrowny, bez imienia u ludzi, zmarłem tej nocy grzeszną śmiercią włóczęgi — za murami, w polu... I karą męki czyscowej umierać będę wciąż, w coraz to innych duszach tułaczych, po wieki szukających szukaniem dośmiertnem, po wieki przez was odtrąconych precz — na sabaty konania w rozterce, — w najboleśniejszą godzinę niedopełnień... Wymódlcie dusze tułacze z wiekowej poniewierki, wyzwólcie z niedopełnień katuszy czyscowych!...“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.