Żywe kamienie/Część III/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


J
Już cienie długie słały się po rumowisku i czerwieniały kolumn szczyty, gdy goliard opamiętał się wreszcie. I spostrzega teraz dopiero, że leży na płycie sarkofagu, którą czas strzaskał, w ziemię wrył i mchami przez wieki znów spoił. Stygło pod nim to łoże kamienne, żar południowej pory oddając wieczorowi. Na tem legowisku rozkoszy, która minęła, przeciąga się w kaprysach wciąż jeszcze ciepłe ciało kobiety, — aż póki nie zepchnęło go precz, jako coś niepotrzebnego już zgoła.

Cybele wielopierśna wypuściła go z polipich ramion swoich.
Ustąpił bez słowa i jął się błąkać śród ruin.
Odmieniła się pora. Głucha siność ogarniała już dale. Mierzchnie świat. Z oparzelisk za wodą mgły wyłażą i snują się u brzegów, jakby zjawami mar niedokształconych, jakby strzępami potarganych rojeń. Za strumieniem tylko, czajka nad łęgiem polata w pokrzykach skargi wieczornej, jak ta dusza za dnia oszukana słońcem.
Zorza na nieboskłonie wchłonęła, rzekniesz, w siebie wszystkie żary i żądze ziemi; na kłębiastym granacie chmur krwawi i dymi zarazem. Dyskiem rozjarzeń świetlistych rozgorzał słońca krąg: — jak gdyby ponad ziemią urodzajnioną w Bakcha chaosie wystawiała się w tej chwili na wyży — Bakchowi spornie, — ta wiekuista tarcz światła i harmonii, którą za Apolla na niebie niegdyś czczono, zanim go mistrze świątnicy nie zdziałały w kamieniu.
Pod purpurę zachodu, czarną swą postacią w kapturze srodze wyrazisty, stał goliard u kolumny, prawdziwie jak słońca bogomolec pokutny: że owo słoneczną skrę w duchu swoim spalił znowuż — i znowuż! — w cielesnem naczyniu pierzchliwości wszelkich.
Oto leży za nim to naczynie pierzchliwości. W długiem przelewaniu się po żyłach dawno zaznanej rozkoszy, przeciąga się wciąż jeszcze na swem łożu kamiennem; pije rozwrażliwioną skórą rosę wieczora. Zanurzona w mroku, wydaje się, w smagłości swej, jak z bronzu cała, nawet przy tym wieńcu winnego listowia na czole z kiścią gron u skroni. Głaszcze w tej chwili swe ciało, dłońmi w biodra pluska. Niebawem zaśnie napewno snem głębokim. Tymczasem aż wzdycha w lubości dosytu. A cielesna, długa u kobiety, pamięć pieszczot skręca ją wciąż kapryśnie i wystawiać każe piersi, — niewiadomo już komu, — jak gdyby ziemi samej oddawała się było popołudnie całe.
Jak dwa żywioły sporne, dwie dusze świata, są w takich chwilach kobieta i mężczyzna. Że duchowi mierzło już w tej chwili rozpusty wspomnienie, więc otrząsał je z siebie myśli pogardą.
Z dłońmi w rękawach, z kapturem na oczach złorzeczył klerk kobiecie:
Femina res rea, res mala, carnea, vel caro tota! — kobieta rzecz potępiona, duszy szkodna, cielesna wskroś: zgoła, mięsem śmiertelnem cała!... Jama ostateczności ziemskich!.. Rabuśnica i korsarka duszom naszym — tą pięknością ciała, a duszy swej rozkładem: — pulchra putrida!
Żaden ojciec kaznodzieja tak nie grzmi na kobiety, jak człek oświecony, gdy w chwilach cielesnego przesytu chce oczyścić myśli z kobiecego ducha tkliwości fałszu i mętu.
Stał goliard wciąż u kolumny, zapatrzony w dogasające na widnokręgu zorze. A na tem chmurnem skłębieniu się żarów przygasłych, nad zatajonemi w tych chmurach błyskawicami burz, rozświetlała się ducha żarz. U dogasających ogni żądz zapala się nieraz myśl światłością dziwną w ogarnianiu widnokręgów świata i czasów. Tak i w duszach naszych: chaosy Bakcha zwycięża — przeczuciem bodaj tylko — Apolla moc.
Niech sobie tam czajka polata i skarży się wciąż nad łęgiem, by to drugie, przyziemne skrzydło duszy. Myśl, oderwana od pokutniczego smętu, wzbiła się i ponad dolę swą ziemską. Po upojeniach, które minęły, chłonęło go morze, ogarniające pierzchliwości wszelkie: — świat i wieki.


A w tej zadumie klerka, przypominał, — jak Horacjuszowem tu słowem wołał do Latony syna o to samo ponoć, o co własnej duszy żarem modlił się u dróg rozstaja do innego Boga i Syna: o duszy pogodę. Przywołał do pamięci potrącane już dziś myślą mądrości Salomonowe, przypominając z kolei i te słowa królewskiego mędrca: Duch smutny wysuszy kości; serce weselne daje wiek kwitnący.“ Przypomniał Pawła natarczywe wołanie do Koryntów smutnych: „... Po raz wtóry powiadam wam: zawsze się weselcie!“ Oraz upominanie jego, że smutek świecki śmierć sprawuje.
I wydało mu się oto, jakby przez człowieczeństwa całego koleje rozlegał się, — co czas, co wieki, — jeden dusz ludzkich krzyk.
Tylko, — gdy poganin swego bożyca prosi o błogie dla się otium umiarkowanego dosytu, ku ducha pogodzie; gdy mędrzec żydowski w starzeniu się bardzo nie chciał mieć suchych kości i serca weselność sobie roztropnie zalecał, — chrześcijan sumienie radeby człowieczeństwu całemu przychylić kwitnący wiek. I rozważa w sobie to sumienie, niespokojne wciąż, że tam, na Golgocie, która odmienić miała wejrzenie świata, coś się pono zataiło było, — skoro tyle nieprawości, krzywdy i pognębień w smutku jest wciąż jeszcze na świecie. Coś z Golgoty jeszcze się nie dostało ludziom. — Józef z Arymatei ukrył przed nami ten skarb! — I chrześcijan serce płodne stwarza bodaj tylko to duszne figmentum: onych rycerzy błędnych w ich nieustającem poszukiwaniu Graala — na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich.
I dowiodłyż przecie te ich ułudy wędrowne Franciszka do nowego zwycięstwa nad smutkiem świata: rozmnożyły koło niego cichoradosną brać joculatorów Boga.
Jakżebyśmy my, joculatory świata, nie zechcieli już dziś iścić ludziom tej szczęśliwości ledwie obiecanej, — już teraz, a każdemu, na każdym rynku i w każdej piekarni grodów — igry złudą i mocą!..
A daremnie nas kanoniki do wszystkich piekieł wysyłają za to; szatan zbyt ponury, by nas długo u siebie ścierpiał. Wszakże to... „Lucyper sam przepędził nas z piekła precz — do Boga, który kocha radość“... Tak śpiewał żongler jakowyś, onego czasu, gdy żonglerom i goliardom był na świecie kwitnący wiek.
Był. Minął. Na schyłek ostateczny idzie już pono joculatorom świata. Jakby Bóg sam przeklął radość, dostrzegłszy grzech na dnie weselności człeczych.
Ból się dziś wieści organowym tonem mistrza z za gór. I straszyć będzie serca człecze piekła i czysca upiorami. Ból i pokuta głosi się dziś po świecie najwymowniejszemi usty ojców kaznodziejów. I dymami ich stosów. Dominikańskich klątw gromy i ognie ich sądów ponurych zasmucą nawet wasze dusze cichoradosne, franciszkanie! Na nas tylko, mdłych braciach waszych, pozostanie ostatni, łachmaniarski, strzęp radosności życia!.. Na nas, — którym tak wolność na pokażenie serc idzie, że owo sami już nie wiemy, do kogo wyrywają się nasze modły: do syna Latony czy Maryi?!.. W włóczędze po gościńcach świata parzy już nam wszędy stopy ogień stosu. Baczenie miejcie!...
Zgasły zorze. A w tem okłębiu ciemnej grozy na nieboskłonie zamigota raz po raz błyskawicy płomię. I zamruczy powoli grzmot nierychły. Zimna siność ogarnęła świat.
Tylko marmury rumowiska sprzeciwiają się zmierzchowej porze: pożółkły ciepło w siności okolnej, snują się po nich błyski jakoweś, pełgają lśnienia; jakgdyby ruina pogaństwa spętała w sobie słonecznych promieni niezniszczalne moce. To dziwne światło śród mroków sączy się z kolumn, ściele po głazach: mży i błyska, acz nie jaśnieje. — Gdy świat mierzchnie ponuro, na cmentarzu żywych kamieni wyświetla się w mrokach gloria bogów pomarłych.


Dobył noża, by z pobliskiego krzewu uciąć gałęź jakowąś, przydatną na kij pielgrzymi. A porając się z tą robotą, myślał:
„Pójdę w świat, — owo i bez gęśli już teraz! Ni ten niedźwiednik, oprowadzać będę swoją bestję — dziewkę swą — z grodu w gród, z czasem pomocnik w jej rzemiośle. ,Owóż Muza panom i mieszczanom dziś najmilsza!’ — powiadał burmistrz, rzeczy świadomy. Będziecie jej mieli tedy w bród! A gdy tak po zamkach i grodach nastaje królowanie waszych brzuchów i podbrzuszy, nie żałować mi tedy gęśli za votum oddanych. O winie i kobiecie śpiewać można i bez gęśli tonu, a głosem opoja. Tylko na nic mi już wtedy będzie i klerkowstwo me całe: na nic ta szata oświeconego, na nic i ta ksiąg reszta, tam na wozie towarzyszy, wśród sprzętów igry kamrackiej.
Przegram w kości i tę pychę klerka z grzbietu! przepiję uniwersytet cały! Za psałterz, mszał i dewocjonał, smętne resztki mej duchowności dawnej, niech sobie dziewka gdzieś u grodzkiego kramu wstążek nakupi. Ja zasię i te kudły swe ostrzygę, łeb jak kuglec zgolę, — nie będą już dominikany szczuć mnie po wszystkich grodach cesarstwa: „Lotterpfaff mit dem langen Haar!..“ W pstrych łachmanach gbura powlokę się z wami, towarzysze, — rybałt najnędzniejszy: bez igry swej narzędzia, pieśniarz i bez gęśli już nawet, — poeta pauperior omnibus poetis!
Nie poradził z nami kościół, nie poradził cesarz i króle ziem wszystkich, nie poradzą ponoć i dominikany! Ale gdy ta człecza żądza weselności serc, — która, co czas, co wieki, w niebo same krzykiem uderza, — gdy ta żądza pod ziemią się ukryje, na ponocnych gdzieś schadzkach po młynach, gdy się z trwogą i grozą w duszach zmiesza, gdy się szałem po ciemnościach stanie, gdy i my ostatni łachman swej godności zostawimy w waszych łapach, mnichy, — biadaż wtedy i życiu samemu!.. Pospołu z tamtymi grodzianami znajdziemy my sobie boga, który jeszcze kocha radość! Co się dziś ledwie majaczy po okrutnych zwidzeniach mniszych, iścić się pocznie czarnych mocy władzą nad ciemnościami... Biadaż wtedy duszom i kościołowi!“
Coś zadudniało w dali, niczem wóz ładowny po kamieniach i wstrząsło jakby ziemią pod stopami: Lewiatana kadłubem toczyła się chmura wzwyż, po nieboskłonie.
„Grozisz?!..“ — zdał się pytać jej grzmot ponury.
Wróżę!“
„Hejże, towarzysze! — wołał po chwili wskazując gdzieś hardo kijem włóczęgi, — na rynku tego grodu, pod który podchodzimy z bębna rozhukiem, na onym rynku bierwiona stosu rozkładają białoczarne mnichy. Franciszkanów przeora palić tu będą dominikany!.. Grozą jękła najcichsza radosność ziemi samej. Zdrętwiały mieszczany, znikczemniałe w trwodze sumień i dusz smutku... A wczoraj, wczoraj to jeszcze, zwiedziały się niewiasty w grodzie o naszem zbliżaniu się zdaleka. I już oto szatki gotowały odświętne, już się przyozdabiały na uciechę, rozwrażliwione zawczas ku gędźbie, ku pieśniom, ku romansom w piekarniach, ku gadkom na rynku, ku sztukom na pomostach, ku pląsom a tańcom. Tak wczoraj jeszcze oczekiwały nas. A owo dzisiaj: lęk sumień spętał dusze zgnębieniem grozy. Kamraci! zawarte są oto przed nami bramy, zwiedzione mosty: — grodu smutku nie zdobędziemy dzisiaj! Poślijmy do kobiet wieść o sobie. Niech który ze skoczków kotem przerzuci się przez mury i przebiegnie ulice, hukając w tę i ową bramą: ,joculatory!..’ Obaczycie, jak przez mury, przez tylne furty klasztorów, przez zagrodzkie wyloty piwnic i lochów, zaroją się wokół nas smutku potępieńce z głodem szaleństwa w oczach kobiet.
„Teraz nie można, — szepczą, — ale czekajmy nocy! nocy! nocy!.. Tam na grobli, za grodem, gdzie stoi młyn opuszczony, lub za fossą i wałem franciszkańskiego klasztoru: ówdzie nas nikt nocą nie podpatrzy. Więc później, — tam! — nocą!.. Cicho! cicho! cicho!..“ —
I znikły, przepadły w grodzie. Naprzód stosu płonącego na rynku się napatrzą, a potem zbiegną do nas, — dygocące od łez, buntu i pomsty nad życiem. — (Twoje to bicze, szatanie, któremi chłoszczesz żądze zadławione smutkiem!)
Patrzcie, — oto wypadają już z grodu, chmarą kruków wypłoszonych po nocy. Bo nie śpiewają, lecz kraczą głosem, aż chrypliwym w natarczywości tych pokrzyków: Bacche!.. Bacche!“ Dreszcz rozkoszy biorą w siebie tem zawołaniem, ( — że wzbronione przez księży — ): upajają się zawczas samem poczuciem wewnętrznego buntu. Za niemi wypada z bram i męska młódź grodu, nie zapomniawszy wywlec beczki z ojców piwnicy. Toczą ją po drodze w skokach opętańczych.
Rykiem pomstliwej radości powitają beczkę kobiety, i te wśród nich nawet, które wczoraj za nicby wina do ust nie wzięły.
I dopraszają się o śpiewki conajsprośniejsze — i by najbardziej bluźniercze. Słyszcie! o to proszą w pomstliwym szale. A ledwie niemi podłechtane, już oto żaków za poły ciągną: „Veni mecum ludere!“ (Owo po łacinie niespodzianie zagadują z klerkami: to je nawet łechce, że się do rozpusty spraszają oświeconych i kościoła mową.) Wczoraj ciche i łagodne, dziś krew zagrzewają w sobie niesromnością słów ledwie rozumianych, a gestem którego sprosności może nie rozumieją nawet. Bo ladacznice z rzemiosła nie bywają tak pochutliwe w słowie i geście, tak się nie podjudzają ciekawością wszelkiego zła, — jak te, wczoraj ciche, gdy się w nich rozpręży radość pognębiona, gdy, po nękach smutku w jasnościach dnia, ogarnie je żądza odwetu i szału po ciemnościach.
Orgia, — niegdyś sacra: taneczne święto radości w słońcu, dziś mroczna i potępieńcza, — owo czem jest to rozprężanie się waszych dusz, gbury i mnichy, z pod nadmiernego docisku smutków. I z pod dominikańskich sądów grozy. Na ten koniec ostateczny przyszło śród was igrze naszej: służyć wam w takich obrządkach! — nocą, po opuszczonych za grodami młynach. Igry Muzę, radośnicę, wolności dusznej matkę zamieniacie owo w ponocną kurwę waszą, drażniącą gardła, brzuchy i podbrzusza wasze, — wszystkie gbury i chamy po miastach!.. Już ją tak burmistrz na ratuszu opisał; a mnie ponoć za jej pomocnika. Hejże! zaśpiewa wam goliard swe pieśni w życiu ostatnie; a bez gęśli swych tonu, — pieśni sumienia! Głosem opoja ryczeć wam będę śpiewki na cześć wina i kobiet (lubo i chłopców, gdy o to nawet dopraszać się będziecie). I wiem-że: właśnie te piosnki zapamiętacie najwierniej i nie poskąpicie grosza benedyktynom, by je zapisali w księgi najakuratniej... za jedyne może po wiekach świadectwo goliardowej Muzie.
Ale wam i tego będzie mało w pomstliwym szale nad smutkami świata i nad dominikanów dociskiem. Zechcecie, by się tam, w ciemnym młynie, nad beczką, odprawiła ta goliardowa msza, za którą kościół najbardziej wyklina. Jeszcze mnie w albę przyobleczecie ku niej, a na głowę wetkniecie biały kołpak z mordą szatana wymalowaną na nim. I słuchać będziecie, jak się perverse przedrzeźniać będą przez opoja — słowa księdza z przed ołtarza, wraz z „bibamus!“ za „oremus!“ i dzbana „podniesieniem“... A jeszcze i kozła sprowadzicie może do młyna, by, winem przez was spojony, do najbardziej opętańczych skoków zachęcał gromadę całą, gdy wtórzyć będzie u beczki ostatnim pieśniom goliarda:

....
„Istud vinum, bonum vinum,
vinum generosum!
reddit vinum curiale
probum animosum!
....

Tymczasem, patrzcie, co się we młynie, wokół beczki, dzieje!... Już tam między dziewczętami a żakami grodzianie różnicy nie czynią, wedle Horacjuszowego: „in pueris aut in puellis urere.“ A stare baby, które żak, choć zapłacony, pieścić nie chce, chwytają w pazury swych chuci młódki hoże. — A kto nie wyrywa się tej nocy z grodu, kto nie śpieszy do młyna — polami, na przełaj?! Niejedna z kobiet, pilnie przez męża strzeżona, tym razem, prawdziwie, przez dymnik na dachu wychyla głową, zapatrzona zielonemi oczyma kota w ognie pochodni tanecznych — tam, na grobli, przy opuszczonym młynie. W czerwonym blasku tych żagwi widzą się jej bachowe skoczki w capów futrze, niczem djabłów czarnych rej w pląsach szaleństwa. A wiatru w jej włosach poświsty przynoszą jakby z oddali goliardowych pieśni ostatnich chór opętańczy.
Z dymnika ponad dachy grodzkie wyśmignęły się chyba tych kobiet roje. „Cicho! cicho! cicho!..“ — zewsząd słychać te zszeptywania się w oddali, te zaświsty strzyg, — pod spódnic łopotanie w ciemnościach...“
Przerwały się goliardowi w myślach te obrazy.
Bo kłębowisko jakoweś, zawieruchą gwałtowną, zerwało się tak znienacka wśród ruin, jakby ten wicher z pod ziemi uderzył. I zawirował lejem kurzawy po rumowisku całem, — zaświstał, zawył, — strzyg tysiącem chyba! I kręgiem rudego dymu okolił pogan świątynię.
Niemo mrugają ku sobie błyskawice przez nieboskłon cały — to tu, to tam, Olbrzym, zda się, przeciąga się w tej chmurze rdzawej, która szmatem skraju tak ciężko zwisła ku ziemi. Pomrukuje w niej głucho, warczy na ziemię całą potwór bezmiarów, — tymczasem wciąż jeszcze leniwy.
Tylko marmury rumowiska przeciwiają się i burzowej pogrozie. To lśnienie ich płomieniste sączy się wciąż z kolumn, rozścieła po głazach. Wśród granatowego prawie mroku jaśnieje i wyogromnia się widmowo świątnica bogów pomarłych.


Podrywał mu ten wicher i wydymał poły płaszcza, ledwie się niemi otulić zdołał, oglądając się za jakiemś tu schroniskiem dla siebie i dziewczyny, — może pod bluszczu gęstą gdzieś zasłoną.
Oto rozdzwonił się już na burzę sygnaturki lęk; a osiny nad strumieniem już nie szemrzą liści wszystkich popłochem, lecz szumią gałęzi trwogą, łopocą niemi, jak żaglami nawy, zabłąkanej w burzę, — borykają się z wichury przemocą. A czasami konarów skargą tak się dziwnie rozżalą, tak echa klasztornego dzwonu w zaszumy swych gałęzi wplotą, że przypomną znienacka goliardowi... duszę towarzysza, poległego na brukach grodu, — i jego pieśń. Wczoraj to na kanoniach śpiewał ją on ,Lotterpfaff’ drugi. Tu pewnie gędziec pieśń swą podsłuchał. Nie szumi-ż, nie gędzie to echo sygnaturki w pogańskiego jaru zaszumie basowym:

Pomnę!.. pomnę!.. nie te dzwony!..
nie te trwogi wszędzi
e...“

....
jak tu drzewiej bujnie było,
a jak rabio ninie,
drze-wiej! — czasu bożka Pana,
w Bachowej kontynie!“...

Eheu!...“ — wywiało oto z jaru szlochem i zawyciem, pod słyszne w tej chwili gony zamieci... W pieśni gęślarza Panek tak biegł przez pola z ciałem nimfy ostatniej. Eheu!.. eheu!..“ — słychać jakby wciąż, pod raci jego tupoty dalekie.
Przeczuć to ślepych zatajona w duszach władza przypomniała goliardowi tak niesamowicie tę pieśń. I targnęła go całem ciałem, by zwrócić twarzą ku ruinie. Lękiem oczu szukać mu każe dziewczyny — tam, na wieku sarkofagu, śród kolumn.
I stężał cały w zimnej grozie czoła, — zdrętwiał w bezoddechu chwili.
Ujrzał z daleka coś, jakby czarne śliskie powrósło na piersiach śpiącej dziewczyny. I skrętny w oka mknieniu ruch spłoszonego na ziemię gadu.
Krzyknął goliard tak przeraźliwie, że aż zagłuszył w tej chwili grzmoty dalekie. Wąż kijem przezeń uderzony wymignął się na razie z pod tego ciosu, by za chwilę dopiero załamać się w sobie i zbroczyć, — czarny w swej juchy purpurze jak to zło samo: a najstraszniejszy niemotą swoją.
Aż się ozwało coś wreszcie na ulgę nieomal w tej niemej pogrozie śmierci. — Potwór bezmiarów zawarczał w chmurze; zagruchotało coś po niebie całem, jak gdyby skały conajcięższe stoczyły mu się pod stopy, za groty i bełty piorunowe. Krzyża jawny błysk w górze i ogień przestworów otchłannych, — pod ten suchy trzask i łom nad głową, w światów chyba całych załamanie się nagłe.
Niczem łez krople rzęsiste, wielkie oka deszczu opadły zrzadka, gdzieniegdzie, na głazy.
Popłochem lęku i przynaglaniem świętych zaklęć dzwonu osłaniały się mnichy przed gromami burzy. I przed władzą czarnych mocy nad ciemnościami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.