Żywe kamienie/Część II/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


J
Jeszcze żaki obnoszą lekarza po izbie gdy psy kuglców, zadrzemane gdzie po kątach, zerwą się nagle z poław i śmigną na schody piwnicy by tam dopiero wszcząć wielce brzechotliwy gwałt sfory całej. Po chwili ścichną tak nagle i głucho, że aż dziwnem wydało się to w gospodzie. Oto znów są u progu, ale na ogonach przysiadłe. Tyłem czołgają się na brzuchach ku panom swoim, aby — im na ostrzeżenie — zawyć z żałośliwem wyciąganiem łbów.

Kopaniem i przekleństwami uśmierzają kuglce ten niepokój psów swoich, jakby urzeczonych światłem księżyca na dworze.
Nad pochylonemi znagła karkami wagantów wszystkich, w rdzawym blasku lampy oliwnej, wyświetla się u proga przeogromna zbroica — wielkolud chyba — wypełniając sobą rozwór wnijścia cały. Srogi ceber hełmu jego sięga nad żebro powały, gdy one karwasze naramienne z litej miedzi obłękiem trzymać mu każą ramiona, czyniąc go jakby odętym sierdziście. Upiornego miecza jelce w krzyż dzierży prawica pancerna, gdy z lewa osłania go niemal po szyję pawęż czarna w srebrne ćwieki.
Goliardowi chyba po raz trzeci uderzyło do głowy wypite dziś wino, gdyż porwie się oto z ławy, kilka kroków postąpi i zatoczy się nagle w tył, aż póki się o stół w drugim końcu izby nie oparł.
„Wszelki duch Pana Boga chwali!..“ — krzyknie z dłonią przy oczach.
Obskoczą go żonglerzy i poczną rozpytywać gorączkowo, czy tego rycerza spotkał już był gdzie w grodzie: — dziwne bo słuchy krążyły pod wieczór między ludźmi, jakby błąkali się dziś po mieście przez nikogo nie poznani...
„Na ulicy złotników i płatnerzy, — odpowie im wreszcie głucho. — Przypomnijcie, panowie, jakem was zaklinał, byśmy tam poszli.“
„Po co?“
„Świat tam wykuwają wyższej piękności i mocy.“
„Więc co z tego?“ — żachną się niecierpliwie.
„Oczyma bodaj odnowićby nam w sobie on głód... Bez tego czemże nasza dola wagancka, — mówiłem... A skorośmy nie poszli, przyszło do nas samo.“
„Co?!“ — zaszepczą w popłochu.
„A onoż to.“
„Niby jakie: zło?!“
„O złu lekarz tu wiele opowiadał. Za złą wymową sumienie następuje nieme... Nie człecze ciało w tej zbroi siedzi.“
„Ee!“ — przerażą się ogromnie mimo nieufności.
„Pojrzyjcie: jestże w ludziach dzisiejszych taka moc i siła? Wyższego to świata nawiedza nas wędrownik.“
Zasapią gromadnie.
„Pouczają mądre żydy, — przypomina jeden z nich z otrząsem zalęknienia, — że nie zgadniesz nigdy, jakie słowo nasze i kiedy ziścić się może nagle w życiu. Któryż to prawił dziś w piekarni o..?“
„Pozdrowienie wolnym!“ — zadudni nagle, jak ze studni, z pod zawartej przyłbicy onej zbroi u proga.
Nie przywykli waganty do tak szanownych pozdrowień. Pokłonią się po raz wtóry głęboko.
„Cześć ci, panie!“
Żaki poskoczą oporządzać dla niego stół w wysokiej nyży pod oknem. Ten rękawem, ten czapą, czyszczą ławę, na której zasiąść miał gość tak znamienity. On tymczasem ruszył było od proga z pochrzęstem zbroi i jakby przystękiem pod dźwiganym jej ciężarem. Za tą kolumną ze śpiżu teraz dopiero ukazał się rycerz drugi. Ten zda się jak to źrebię przy klaczy ciężkiej, — aż poskoczny prawie w giętkości swej kolczugi czarnej pod purpurowym płaszczem... „Lancelotowej zbroi barwy!“ — przypominają żonglerzy atrybuty bohaterów swoich.
Zatrzeszczała ława pod tamtym wielkim. Utrudzon snadź jest wielce, bo niebawem słania się oto i pokłada na niej, wsparty głową o kułak pancerny.
I widzą żonglerzy: —
... przyłbicy cień omracza go aż po piersi; niczem dziób ponury sterczy nanośnik hełmu; broda nurza się w łuskowej naszyjnicy; wpodłuż spoczywa miecz srogi. Zbodły się nogi, shaczyły ostrogami stóp długich. Zasępił się, skobuział cały w zamyśleniu. Ulgła się kolcza zbroja w gibkość osmętnionego ciała; słania się głowa w szołomie ciężka: — taka w nim całym zaduma nad człeczą dolą, taka frasobliwość zamierzonego czynu...
I otwierały się żonglerom oczy i gęby, w zdumieniu nad niesamowitą mocą bohaterów — opowiadanych. Iszczą się snadź w życiu osobliwym czarem.
Drugi rycerz tymczasem tyłem przysiadł się do stołu, rozkrzyżował poza sobą ramiona, szeroko rozwiał poły purpurowego płaszcza. I tak się wagantom przygląda, jakby każdego z kolei na wagę tu kładł i siły jego obliczał. „Chłopy na schwał!“ — zwraca się do towarzysza swego.
I rzuci nagle na izbę gromko i weselnie, jakby ich wszystkich do tańca tu prosił:
„Pójdziecie, chłopcy, bić się — za przewodem naszym?“


Posiała się w izbie cisza długa i uparta.
Rumor nagły rozlega się śród niej na schodach. Ktoś zstępujący potknął się tam w ciemnościach i stoczył o kilka stopni z pomrukiem przekleństw. — Na skręcie ukazuje się fartuch skórzany, broda po pas i ognista gęba płatnerza.
„Hop!“ — czknęło się w nim zuchowato, gdy, całem ciałem uderzywszy o mur, nie poplątał tym razem kroków. „Uch!“ — stęknął z rezonem, obijając się brzuchem o drugą ścianę. — „Jeśli ja w całości zniosę bebechy do tej jamy... Pódziesz!..“ — kopie na wsze strony i opędza się psom. — „Pewnie dno tego piekła niedalekie, skoro już Cerberusy opadają... Beczka, widzę, że sam Bacchus mógłby siąść na nią okrakiem... Jestem na dnie otchłani!“
„Witajcie, włokitowie!“ — pozdrawia wagantów, niby wojowników jakichś płemię.
A że ledwie pomrukiem odpowiedzieli jemu, więc zwraca się czemprędzej do rycerzy:
„Nie kwapią się, widzę, do boju?.. Osmętnieli coś bardzo. A jednak, jak-em to wam rzekł, panowie, przydatniejszych ochotników nie znajdziecie tu u nas w grodzie. Najlepszy do rozruchu na ulicach hołysz każdy, który bardzo nie lubi ładu w mieście.“
„Piłeś?“ — przerwie mu cierpko lekarz z kąta.
Stropił się zrazu płatnerz. Po chwili, głaszcząc z godnością brodę po pas:
„A ty nie piłeś, lekarzu? Bibit rudus, bibit magus; bibit constans, bibit vagus,[1] — jak śpiewa goliard.“
„Żeś ty nie constans, naprzykład, po gębie ognistej widać.“
„Nie kłamię ludziom twarzą, jak magowie.“
„To-ć się chwali.“
„A przedsię, włokitowie, bić się dziś będziecie! — powtórzy swoje z uporem. — Byście tylko pomogli tym panom przebić się za mury...“
„A jakże! a jakże!“ — wyraża już teraz urągliwe co do siebie powątpiewanie rybałt niejeden, by porwać z pod pieca narzędzie swej igry — i dalejże w nogi! Już ich wyprzedzają na schodach z radosnem szczekaniem żwawe psy kuglców.
„Daremnież to! — zatrzymuje ich płatnerz. — Już dawno zamknięto bramy, a zbirów nasadzono na wszystkich ulicach... A za kimkolwiek w grodzie zbirów podszczują, za wami wszak oni najgorliwiej zawsze pogonią. Każdy z was śmierdzi im wolnością i tym zalotem rozbestwia.“
„Prawda to jest!“ — przytakują smętnie.
„Zaś z tą nowiną najpilniejszą właśnie do was przychodzę: — na mieście dom się jakiś zapalił! A wiecie, jaka stąd dla was wróżba, gdy pożar gdzie wyniknie, czasu waszej obecności?.. Wagant w grodzie, czem djabeł w klasztorze: wszystkiemu zawsze winien. Na kimkolwiek w społeczności ludzkiej się miele, na igrcach zawsze się wszystko skupia.“
„I to jest prawdą.“
„A niech was te rajce i ławniki na swe sądy dostaną! Niech się zaczną obliczać z wami za swawole dzisiejsze, za swe żonki i córy! Niech poczną dosądzać akuratnie, wedle prawa ksiąg, co po innych grodach źle osądzone było!.. Jakbym widział niejednego żaka i klerka łeb ogolony do krwawej skóry, te łaty kacerstwa przeniesione z niejednej szaty na czoło żelazem czerwonem... A że w dzień waszego pobytu to i owo zwykło ginąć z kramów i po piekarniach...“
„Będziesz świadczył może?!“ — doskoczy do niego z nagłym impetem któryś z rybałtów.
„Boże zachowaj! Dla mnie: niech ci wszystko służy.“
„Zarobione sztuką!“
„Tee!.. taką, czy inną sztuką... Naprzykład, ta szkatuła franciszkańskiego kwestarza: owo na waszym stole? Zna ją przecie miasto całe. Albo owa księga pod ścianą — srebrem okuta?.. Już biegały mnichy na ratusz, że opatowi benedyktynów zginęła księga kosztowna...“
„Tańczyłaś u benedyktynów?!“ — wrzaśnie w tej chwili goliard jakby ze snu nagle ocknięty.
Aż się płatnerz zdziwił, na kogo gniew ten. I obziera się na wsze strony po izbie. — „Niemasz jej tu przecie,“ — uspokaja tymczasem goliarda któryś z żaków.
Inny znów przygląda się smętnie jakowymś ciżemkom i pończoszkom niewieścim dobytym z zanadrza. Skoczek bachowy od strojnej pani na rynku zarobił, żak w kości wygrał, — ale nie uwierzą temu na sądach. Powiedzą, że od jakiej radczyni za lubość przy studni dostał i — że żak — oćwiczą na goło.
„Masz!“ — obdarza tem wszystkiem dziewkę u beczki.
„Szukaj głupszej.“
„Bo za malutkie to na stępory twoje: tak gadaj!“ — obraził się żak całkiem.
I odrzuca to wszystko gdzieś w kąt, pod ławę. Jakoż opróżniają się w ten sposób sakwy niejedne z rzeczy niebezpiecznych, — jak uważają w tej chwili waganty.
Baczy lekarz na ten ich gorączkowy niepokój; kiwa głową nad płatnerzem:
„Oj, te kowale! duchy rozruchu w każdem mieście najgorsze... Możebyś nam jednak powiedział, jaka to sprawa jest, za którą gardłujesz?“
„Jakto, nie wiecie?! — zdumiał się, rozkładając ramiona. — Gdy całe miasto o idącym rozruchu już pogaduje? I że wy właśnie tej nocy rozpocząć go macie?“
„Ładny kwiat!.. Pokumajże się tu z wagantami i pij potem to piwo, jakie fama dla nich nawarzy. Owo, gdzie się kończy wolność wasza, igrce! Każdy z was jest conajmniej przez pół takim, jakim go chce widzieć fama i ciekawość ludzka.“
„Stawasz się w końcu takim, “ — przytwierdził cierpko gadkarz z twarzą gołą i sprośną.
„Nie poradzicie, chłopcy, i tym razem przeciw famie i oszczekiwaniom publiki! Teraz gotówem wierzyć z płatnerzem, że, radzi, nieradzi, bić się dziś będziecie, — nie wiedząc nawet dobrze, skąd i co zacz są ci panowie. I dokąd was powiodą... A mistrze to nielada w zamącaniu rebelii: bo gdy zuchom pośród was ,wolnością’ pochlebili od proga, ćmom między wami, widzę, ogień rozpalają chłonący, by reszcie pętle desperacyi zarzucić na szyje. Tak się zawsze rozruchy wszczyna.“
Wejrzeniem dzików w ostępie wyzierają teraz waganty ku obu rycerzom. Pochwyci dziewka te ich spojrzenia i, ująwszy się pod boki, natrząsa się nad nimi zdaleka.
„Oj, durneż wy, durne!.. Po tem wszystkiem, co dziś na mieście było, nie odgadnąć odrazu, co za jedni są ci panowie!“
Żonglerzy, a za nimi goliard, doskoczą do niej czemprędzej, zdaleka już rozpytując niecierpliwemi gestami. A lekarz wydziwia za nimi, jak to kobieta każde pismo zawczas nosem zwęszy, gdy nasza natura męska wszystko dopiero wyrozumieć musi głową, domacać łapą. A najbardziej niewczesne w życia każdej sprawie są, wiadomo, igrce sztuk wszystkich.
„Bój się Boga, kobieto, — woła ku niej, — zrób tu co, zarządź jakoś, bo...“
„Już ja tu z nimi..! Siadać!“ — przytupnie, odpędzając ich od siebie.
Obsiądą posłusznie ławy.
„Wina dam.“
„Dawaj,“ — nie uradują się tym razem, lecz westchną.
A że, mleczna w przyszłości baba, dziewką była tymczasem, więc bodaj beczki mlekiem pokarmi „toto,“ — jak z urągliwym wobec lekarza gestem obzywa rybałty. A jednak przed rycerzami dybiącymi na tych chłopców zdrowie i życie zastawia jakby sobą „to-to“: — pod boki wciąż ujęta, odyma się jak ta kwoka. I rada, bardzo rada widzi, jak jeden za drugim maczają gęby, ciągną wińsko.
„Dobra kobieta!“ — sam płatnerz przyznać to musiał.
Nie ochoczo jednak piją tym razem waganty. Z dłonią u czoła siedzą oto nad kuflami markotni bardzo — w tej trosce o się.
Tylko ten właśnie śród nich, którego dziewka najbardziej uchronićby chciała, — ledwie wargi umaczał, już rozochocił serce, smętkom przekorne.
„Na toż bo nam przyszło! — wzdycha niby — za sławione bohatery samemu szyję dać!..“
I — nie wiedzieć, jak i którędy — przemknął się oto gęślarz do rycerza u stołu. Ująwszy w palce to giezło swe brunatne na piersiach, pyta:
„My-ż to, panie, mamy iść na boje? My?!“ — piszczy cienko.
„Ze mną!“ — poklepie go rycerz po ramieniu. „Ze mną!“ — doda mu po raz wtóry otuchy, aż pod uderzeniem tej stalowej łapy przykucnął skrzat wątły i przysiadł całkiem u pancernej stopy rycerza. Sycząc, rozciera urażone ramię.
„Jużeś mnie, panie, zachęcił i skrzepił całkiem. Jeszcze tylko ten oręż swój czemprędzej naostrzyć każę (podsuwa mu pod oczy smyczek), tarczę (pokazuje mu skrzypki), ku lepszej osłonie swej osoby, na spiże przekuję... Tylko hełmu, hełmu brak mi tymczasem!“
I, poskoczywszy między kamraty, zerwał któremuś z kuglców kaptur dzwonkowy, by w niego się przystroić.
„Miejcież, panowie, bodaj wesołka prawego, na to zakrólowanie wasze śród igrców.“
A powróciwszy ku nim, przerazi się jakby nagle śpiżowym ogromem jego towarzysza na ławie. Tem żwawiej przysiada za chwilę tuż pod jego nogami, które tak nieruchomie zbodły się, shaczyły w zadumie postaci całej. I wspiera czerwony kaptur dzwonkowy o stal pancerną tych stóp długich, — a przykłada się zarazem do gęśli.
„Bo tak też i króle, — powiada, — tem okrzeplej na tronach siedzą, im gorliwiej pląta się u ich nóg chwalca z gęślą, by każdy widział: — czem jest igra przed frasobliwością czynu.“


Lecz płatnerz pochyla się oto nad tym wielkoludem na ławie, jakby z troską.
„Przyległo się coś na długo? Hę?.. Chociażeś, panie, chłop duży, uprzedzałem cię jednak, że nad dzisiejsze to moce człecze dźwiganie zbroi takiej. Aleś się uparł!“
Począł się przerzucać na boki olbrzym nieruchawy, chrobotać zbroją, o mury, szczękać jej żelazem. Więc towarzysz jego wraz z płatnerzem podejmują go pod pachy, gęślarz w wesołkowej czapie spycha mozolnie stopy jego z ławy. Postawili go wreszcie na ziemi okrakiem szerokim.
„Tu ci się, panie, żelazo nakolenicy w ciało załamuje nad łydką. Nie dziw, że się ruszać nie możesz. Boli?“
„Broczy, — zauważa towarzysz jego. — I tu, pod pachą. Pod naszyjnicą, na piersi, drugiego byś schował; zaś na grzbiecie sińce chyba wygniatają się, widzę, guzami srogiemi.“
„Dobry z ciebie krawiec!“ — natrząsa się nad płatnerzem kukla dzwonkowa.
„Nie na niego-ż przecie krojono... (Gdzie ten, na którego miarę rzecz pomyślana była!)... Ale to wszystko wnet się tu poprawi i uładzi jak trzeba.“
I, odchylając fartuch skórzany, dobywa z wora na brzuchu młoty, cęgi, świdry, oraz innych narzędzi garście całe. „Trzymaj!“ — wtyka to wszystko gęślarzowi w ramiona, czyniąc go sobie czeladnikiem na podręczu. — Imał się pracy: rozcina pierścienne sploty zbroi, wielkie kawały kolczugi tu wyjmuje, ówdzie znów za łaty wstawia: u nakolanka odgina blach żelazny, nitom obcęgami łby ucina. Tu rzecz całą na ciepło poprawić zamierza: popędza oto przygodnego czeladnika, by na żużlach komina zagrzał mu klubki jakoweś, — a dziewkę wprzódy o miech poprosił.
Ten ledwie zazberkał dzwonkami po izbie, a już klęczał oto pod dymnikiem. A, że gęślarz, więc i z miecha nawet rytmiczne wraz świsty dobywa. I chwali sobie tę robotę:
„Młodzieńcza bardzo jest twoja sztuka, kowalu! — że w niecierpliwej gorącości, na sam zapał jeszcze dmuchając, rzecz swoją czyni. A i żywioły dla się popędza: wiatrom dąć, ogniowi buchać każe! I niczego się nie boi. Obraz piekła z kuźnicy czyni; djabłu bodaj dzieło swe zleci, gdy mu się w części jakowejś twardzi pod ręką, niedość prędko ugina w uformowanie kształtne... A że każda rzecz zdziałana ma w sobie tyle ducha i mocy, ile ich robotnik z duszy swej udzieli, — hej, zaklną się chyba one i w tę zbroicę — zapału czarnoksięstwem! Hej, kędyż ta zbroja rycerza nie poniesie! jakich czynów ramieniem jego nie dokona! jakich zamierzeń szalonych mu nie ziści!... Już, mistrzu, twa ,dusza’ w ogniu spłonęła cała.“
„Dawaj! A chyżej, niźli djabeł duszę.“
„Już!“ — ni to z płomieniem w cęgach, ledwie brzęknąwszy dzwonkami w poskoku, przypadł doń czeladnik żwawy.
I drugi młot wraz otrzymuje na podtrzymanie za kowadło. Na nity skują teraz pana, na krzepę, na moc, na sierdzistość harną! Ni to przeczuciem surmy bojowej zagrały wartkie młotów kołaty, — aż gęślarz rozkołysał ucho rytmami muzyki młotowej.
I nie wytrzymał śpiewak: rzucił pieśń w tę gędźbę żelaza:

Temu, — temu panowanie,
Kto za tysiąc — jeden stani
e!...

Dziwna jest moc igrcowego daru, która za pełnym głosem piersi i duszę swą wraz śle, czucia ludzkie wiąże, by razem z niemi zawibrować — w wielkiej ciszy zasłuchania... „Igrzec: śpiewak prawy!“ — odczuł to płatnerz w gęby nagłem rozchyleniu i opuszczeniu młota; odczuli dumy błyskiem waganty wszystkie: „Znaj kamrata!“
Odczuł to nawet i rycerz przy stole, bo oto w płaszcz się zatula, w tem załaknieniu nagłem u wytrysłej krynicy tonów. — Opamiętał się jednak godnością i rzekł urągliwie:
„Zachowaj swą chwalbę dla tych, którzy idą łupić kupców, grody i ziemie. Dla nich to stroją się najskwapliwiej wasze gardła, gęśle i lutnie.“
„Uu, skąpiec!“ — wzdrygnęła się pod nim kukla dzwonkowa.
A płatnerz szydzi jeszcze z niego, że krótki jest pieśni czar, kowalstwo zasię solidniejsze, — więc niech się ima z powrotem młota. Oto pan, którego skuwają, nawet głowy pochylić nie raczył, by go ujrzeć u stóp swoich.
„Biadaż wam, Muzy wszystkie, prócz kowalskiej!“
Jakoż piętrzyła się nad nimi wyniośle ta zbroica wielka, łękami naramiennych karwaszów jak gdyby na wszystko wzgardliwie odęta. Oni zaś w zatrudnieniu koło tej stopy pancernej i srogiej goleni w żelezie, ledwie do nakolenicy tej zbroi głowami sięgają: — i mistrz z siwą brodą po pas, i czeladnik jego w dzwonkowym kapturze wesołka. I gwarzą przy robocie:
„Chybiłeś pieśnią. Nie dzierżstwa dla się szukają panowie tacy.“
„Wiem: awantiury.“
„Głupiś, błaźnie! Wonczas to oni zbroję na się kładą, gdy na świecie nazbyt się już rozzuchwaliło to tałałajstwo wszystkie, które gnębi życie i niży naturę człeczą. I na to wyruszają w światy rycerze błędni, aby się to wszystko dawniejsze, arcywspaniałe, oraz to przyszłe, duchem człeczym wolne: zgoła, to, o czem wieszczą Muzy w obiecankach ciągłych, — aby się to wszystko wreszcie znalazło i nastało między ludźmi!.. I starł się na ten koniec smutek z oblicza ziemi!“ — kończył z szerokim rozmachem ramienia i młota.
Lecz w tejże chwili pełzać musi na klęczkach, gdyż nagle poruszyła się w zniecierpliwieniu ta noga skuwana. A pełzając tak za nią, wciąż jeszcze coś koło niej poprawia, przyklepuje, kołacze. Wreszcie powstaje z klęczek.
„Jużeś, panie, narządzony całkiem i ku wszystkiemu gotów.“
A krzyżując ramiona na fartuchu, przygląda się z tryumfem dziełu swemu:
„Zdziałałem harnasz, o jakim zaledwie śniło się żonglerom. Ale czem pieśni, czem romanse, czem Muzy obiecanki płone! Owóż rzecz w śpiżu namacalnym jawnie przed tobą stoi. Popatrz, dotknij każdy!.. Przydatność? Będziesz tedy widział i przydatność, kapcanie niejeden, chocia nie na miarę twoich to piersi i goleni gnuśnych... Moje bo mieszczany tylko przedrwiny mieli dla mnie przed kuźnicą moją, jak to u nich zawsze, gdy rzecz się zaraz zyskiem nie płaci. A ja kołem tu między nimi tkwiący, od nich to oczekiwałem, głupi, zachęty w rzemiośle mojem, ich pochwały na ratuszu. Pochwalili mnie, jako ja ich teraz chwalę: cielce i bycy tłuści!... Nie dziw się tedy, panie, że za to twoje rozmiłowanie w dziele mojem na pół darmo odstąpiłem ci je, — gdy familia twa taka skąpa. A jeszcze ci z wdzięczności i wojsko sposobię na to przebicie się z grodu: — buntuję naród włokitów.“
I znowuż doskoczy do zbroi, tym razem już tylko o zalotność jej dbały, bo ten pektorał pod naszyjnicą poprawia na piersiach, by rzucał jak trzeba błyski zwierciadlane. Aż go rycerz odepchnął od siebie, w tem snadź zniecierpliwieniu, że nabył wszak rzecz i zapłacił za nią; więc niech się płatnerz odczepi wreszcie od dzieła swego!
Z urazą ładuje mistrz swe narzędzia do wora na brzuchu. I już tylko do się mówić raczy, mruczy w brodę swoją:
„Tego nie chcą zrozumieć ludzie, że można kochać rzemiosło swoje. I że ono kochanie — i bez kobiecych piersi — tak w człeku nieraz rozpali, że nie poskąpisz dziełu swemu i najlepszych lat życia... Gdzie wtedy myśl o czyim pożytku zostaje?!.. Na jaki pożytek spalasz się ten i owy przy cyckach żoninych? Owoż ja się palę do innej pani.“
„Daremnie! — machnął nań ręką czeladnik wesołkowy, który nie powstał jeszcze z ziemi. — Całkiem ta pani nie łasa twych pieszczot kowalskich. I już widzę, jak cię zdradzi ze mną, — chociażem ja igrzec nie duży i krótkie są piosenki moje.“
„Krótkie jest też i nie duże ukontentowanie twoje, — nawet przy kobietach, myślę.“
A on, zerwawszy się na nogi, staje w koguta postawie. Że zaś wyżej nie sięgnął, zatargał tylko oburącz koniec tej brody wielkiej na fartuchu:
„Czemu, kowalu, chcesz nam omierzić wszystką lubość życia? A więc i te cyc... tfu, jak gburnie powiadasz! — te piersiątka lube? Czemu wszystkie serca mają być tak odęte, jak twa broda na brzuchu? Takie zawzięte na się ku najsmutniejszej jakby doli — w czynieniu rzeczy ogromniastych i długich na żywot cały?“
„A czemu kościoły stały się takie przeogromne, że nie starczyło ku ich ukończeniu dwóch pokoleń?.. Sam-że ja dałem połowę żywota mego, — ćwierćwiecze nieomal, — dźwierzom kościelnym, na których zdziałałem ze śpiżu wszystkie klęski rodzaju człeczego, od wygnania z raju począwszy, a zakończyłem — ku pasyi kanonika — ostatnią nadzieją rodzaju człeczego — wedle zamyśleń moich. Pójdź kiedy, popatrz uważnie... Dziś już tylko kowalstwo a płatnerstwo pozostało mi: nie trzeba innej pracy mojej grodowi memu.“
Osmętniał na chwilę; by, targając brodę, podjąć znowu w pomrukach:
„Pokolenia dwa!.. A pożytek jaki?! — grodzianom, panom i Bogu bodaj samemu?.. Nie obraziłby się pan Bóg na kościoły prędsze i lichsze. Tylko człek każdy przy nich nazwyczaiłby się coraz mniej wymagać od siebie, od ludzi, — a na ten koniec i od sumienia swego, — wyczekiwać za to najwięcej: właśnie od owych piersiątek lubych... A ratusze mogłyby wtedy chwalić i wychwalać bez końca wszelką mierność powszedniego czynienia. „Łatwo, rychle, zażywnie i lubo!“ — takiem się stawa zawołanie mieszczan grodu mego w powszechnem zżydzeniu dusz.“
Hardo podrzucił głową brodatą. I wskazując na obu rycerzy w nyży okiennej, powiada dalej:
„Przeciwi są temu spornie już tylko to rycerstwo boże — ramienia, ducha i wiary razem, — które jest znowu na wyśmiechach u swoich tam kamratów: rycerzy od pysznych płaszczów i bohaterskiego rozboju... Gdziekolwiek te wielkie dziś kościoły budować poczęto, w onym grodzie, pojawiali się pewnie wprzódy tacy dwaj. Przybywali z za murów, nie wiada skąd, niczem on tułacz odwieczny, klęsk grodzkich zwiastun, — Kartafilus: wiecznie żywy świadek Męki Pańskiej... Przejechali ulicami takiego grodu cicho, na podwieczerz, ku zamyśleniu ludzi nad tem: czy nie daremnie to wszystko na Kalwaryi było, skoro tak liche wciąż w dążeniach swoich są dusze człecze? A tem ci bardziej Golgotę przypomną sumieniom, że onego to wszak skarbu Józefa z Arymatei, onej to czary z pod krzyża szukają wciąż rycerze błędni!... Miną gród w ciszy. I pozostawią po sobie nieukoju moce jakoweś, ni to ocknienie, ni to ramion prężenie się wszerz, wzwyż... Spójrz na tum w grodzie naszym: oneż to moce zbudowały i kościół sam. Popatrz. Pierś ci się twoja przed jego piersią, hej! na jaki oddech poszerza; gdy smukłość żywych kamieni u wrót uwysmukla wręcz i ciebie samego, ciała twego czuciem: — podnosi człeka! — A za gołębiem białym, który furknął od podmurza, pacierz to twój chyba dopada tych postaci świętych na wyżach spiętrzenia, aż póki nie wzleci na wieżycy storcz, pod niebem ostatni:.. „Boże, któryś nas stworzył na wzór i podobieństwo Twoje, — Synu, któryś roztęsknił serce nasze ku niedościgłości Twego, — Duchu, któryś nas opłomienił dążeniem ku Tobie, — nie dozwólcież! nie dozwólcie, by się niżyła natura człecza w nikczemności celów powszednich!“...
W dłoniach obu ukryła się nagle i owa twarz pod dzwonkowym kapturem: zadumał, przycichł i wesołkowy czeladnik płatnerza. Za chwilę ciągnie go jednak za fartuch ku ławie, usadza. Sam zaś, podwinąwszy pod się nogi, przycupnął pod brodą jego, wsparł głowę na łokciu:
„Mów dalej, — prosi, — skoro już przyszło gędźcowi terminować u ciebie, kowalu.“
„Coć więcej mam powiedzieć, chłopcze?..“
Tymczasem linochód, który baczył snadź z pobliża na to wszystko, o czem tu mówiono, podchodzi oto ku nim i — melancholik — załamuje wraz ręce:
„Nagęściłoż bo się dziś heterodoksyi! jakby światu samemu na koniec szło... Tamten ,złem’ chciał ludzi zbawiać, że ,dobro’ nie dosiężne, ten — nieznalezionego majaka szukaniem!.. (Niedarmo i was, kowale, o kacerstwo wszędy pomawiają). — Naczyniliż bo sobie dziś bałwanów! Ten ze swoim aż na dźwierze kościoła wtargnął... Wytropią i was dominikany, — poczekajcie tylko!“
Nie śpieszył się płatnerz z odpowiedzią, acz ramię już w jego stronę wyciągał i te dwa palce na uwagę wystawiał:
„Z żonglerami się włóczysz, — rzecze wreszcie, — więc znasz pewnie opowieści o Renardzie? Wiesz, kim jest on lisiur, wilczycy wysłannik, który — gdzie wilk nic nie zdoła, — lisem trzebi wszystko uskrzydlone?.. Otóż, śród przygód tych baśni wszelakich, opowiada się tam i o tem: — jak to ze szponów lisa wyratował żórawia rumak szlachetny. I przez grzęskie bagna przeniósł rannego ptaka na ląd nowy. — Wiesz kogo oznacza ten rumak? czem jest bagno ono? kim żóraw? Wiesz, kim jest wilczyca?...“
Oburącz przysłaniając sobie uszy, oddala się od nich czemprędzej linochód, mrucząc, że nie ciekaw tych bluźnierstw plugawych, zatajonych, dla kacerzy w opowieściach tamtych! — że dziś i żonglerzy nie ważą się ich wygłaszać po piekarniach.
„Bo po piekarniach wyciąga już tylko długie uszy pochutliwa ciekawość kobiet!“ — odwarknął za nim płatnerz.
A że go za fartuch niecierpliwie pociągnięto, więc zwróci się do rybałta u nóg swoich:
„Rumak on, — nie przypomnę jakiem imieniem zwie się w baśni, — oznacza właśnie: ono rycerstwo boże, które rodzajowi człeczemu ratuje żórawia przez trzęsawiska. Zaś żóraw...“
Przerwał sobie zamyśleniem nagłem. Pogiął się kark stary na ławie, niżej kolan zwisła broda jesienna.
„Co więcej rzec ci mam, chłopcze? Gdzie się tacy dwaj (wskazał znów ramieniem rycerzy obu) przez lat dziesiątki nie pokazują wcale, tam... mija niejednemu w goryczach wiosen szereg, w cierpkościach mija i młodości lato, — gdy po grodach rozlewają się tymczasem trzęsawiska istne: — „Łatwo, rychle, zażywnie i lubo...“ Tam one serca, jak powiadasz, odęte, żre Acedia ,na zimno’, niczem rdza żelazo, by najkrzepsze w sobie... Które ocalić już to jedno tylko może: — rzucenie w ogień!“
Tu zerwał się nagle z ławy.
„Nie wierzysz mej doli, — pytaj goliarda!“
„Choć on ze mną pić dziś nie chciał,“ — przypomniał w niespodzianym zwrocie tę urazę do niego. — „Wina!..“ — ryknie nagle na izbę całą.
Może uprzytomnił sobie w tej chwili swe opuszczenie w tem mieście, gdzie — za towarzystwo człecze, za kamractwo, drużbę i miłość samą — od lat tylu dzban jeno wystarczać musiał.
Przygarnia oburącz do fartucha brodę wielką; by zajrzeć całą gębą w dzban próżny na stole.
„Wina!“ — huknie po raz drugi.
Ale dziewka nie chce usłużyć panom od tamtego stołu za to ich nastawanie na rybałtów życie i zdrowie.
„Mm!..“ — odyma się i hardzi przy beczce, pod boki ujmuje na opór.


Nawet waganty przysłuchiwały się uważnie wszystkiemu, o czem tu mówiono. I zaduma ich objęła nad wypitemi czarkami. Próżno ich lekarz tak wychwalał i sławił, nad społeczność ludzką wynosił. Nie jestże, prawdziwie, nawet to najlepsze, co z siebie ludziom dać mogą, — łatwe, rychłe i krótkie, by ten płomień konopny, który mało co zaświeci, a nikogo nie ogrzeje.
I pogadują oto między sobą o tych aplauzach na rynku, po których tak prędko zbierają już tylko urągi w wejrzeniach ciekawych. Pytać goliarda o te zmrugiwania się mieszczan przy spotkaniu poety, o te ich wyśmiechy i wzgardliwości pod rzęsą, któremi obluzgać każdej chwili gotowi dufność w klerku mniemaną, — choćby goliard zatulał się był pod kapturem w samej Muzy ciszę i zadumy. Żonglerom, wiadomo, nie brak przymizgów pań grodzkich, które nawet przed mężów własnych niechęcią jako tako ich zastawią. Ale innych kamratów ściga już jawnie złość i zohydzanie przed ludźmi. — Zasię to piętno urągliwości społecznej wszyscy już towarzysze społem cierpieć muszą na sobie — w tem wystawaniu po przedsieniach kościelnych w żebraków kompanii, po onych łaźniach, kędy ich w piątki jedynie z żydami już tylko wpuszczają. A niech która z ich kobiet, — przypominają wreszcie, — w kapelusz przystroić się zechce na miasto, za kurwę ją okrzykną i zapiszą na ratuszu.
Dziewka tak się zasłuchała w te igrców żale i utyski, że się między nich do stołu przysiadła i na każdego, kto tylko zagada, przenosi oczy zdziwione; — a sapie za wszystkich, którzy milczą.
To kobiety współczujące zasłuchanie budzi, jak to zwykle, ambit śród ludzi. I przerzuca go zarazem na rzeczy najbliższe. Płacić chcą dziewce i za jej poczęstunek, o darmochy nie stoją, — już nawet do sakiew dumnie sięgają... Życie człecze wogóle mało warta, zaś ich dola wagancka jest już całkiem psia!.. Koniec końców, płacić chcą. Ale dziewka tylko zamacha gołemi ramionami: ostatnia kruża z dobrawoli była: niech im wszystkim na zdrowie pójdzie. „Bo co?! niewolno?“ — pyta z ambitem i ona. „Pewnie, że wolno.“ Więc dadzą pokój.
Żacy tylko nie pochwalają tej ugody. Młodsze bo serca uporczywsze w wdzięczności, osobliwie za trochę kobiecego serca w użaleniu się nad ich dolą. A że od mnichów i klerków nauczyli się żacy za dary doczesne płacić dobrem duchowem, więc któryś z nich wiersz na dziewczynę zdziałał. A pochwalony przez kamratów, ustawia się przed nią i wygłasza jej ten wiersz ustami i dłonią:

Ave formosissima gemma preciosa!
Blanciflor et Helen
a! Venus generosa!..

Dziewka, nie oświecona wcale, nie stoi o chwalbę, więc przy pierwszych zaraz słowach poklepie żaka dobrotliwie po gębie. Żak zmieszał się, zmylił oracyę i, by podzięka kobiecie zaświadczoną była, cmoknął dziewkę w łapę. Przerażona tem respektowaniem, spłonie za piwonię. (Wystarczyłoby żakowi poklepać ją wzamian gdzie niżej). Lecz to jakby węzłem ostatnim związało ją z wagantami. Rozkłada się oto na stole gołych ramion splotem, pcha się w niego twarzą i piersią, i wybucha płaczem tak rzewnym, że ściszyło się nagle w izbie.
„Wszystko na was w życiu nastaje!... Moje wy chłopcy, poniewierane przez ludzi!.. A przecie wyczekują was ludzie po grodach jak tej rosy niebieskiej. Bo świata wy przecie rosa, grodów ucieszyciele! Moiściewy!..“
I szlocha już hucznie na wagancką gospodę całą: opłakuje dolę igrców sztuk wszystkich. —
Wagantom chyba tkliwie uczyniło się w tej chwili, bo ten i owy pogwizduje sobie na rezon, stroszy wąsa. Może i z tego powodu, że nieco serca kobiecego poczuł na sobie każdy z nich; a wtedy pysznić się zwykła natura męska.
Tymczasem okno gospody dziwnie naświetlać się poczyna po nocy głębokiej. Zda się mrzeją te szyby w ołowiu jak o świcie: zrazu bławem, na poły zielonem jaśnieniem barw własnych; zanim coraz to wyraźniejszym blaskiem łuny nie rozpłonie pod oknem i nyża cała. Coś jak chmury przegania za szybami, a po ścianach piwnicy pomykają co chwila cienie zwiewne.
„Gore!“ — wrzaśnie dziewka, przerywając nagle swe zawodzenia.
I zerwawszy się z ławy, żegna się kilkakrotnie, jakby na ulgę, że pożar to nie w gospodzie, a daleko na mieście.
Rozchwiały się rybałty na ławach w poszeptach gwałtownych: — prawdę zatem płatnerz powiadał. A prawda jego większa może, niźli mniemał: srogi bo ogień bucha tam w grodzie, skoro aż tu, po ciemnych ścianach piwnicy, przewiewać poczynają czerwone cienie grozy, — gdy z ciszy ulic dolatują głosy rogów na trwogę, niczem psów zawycia po oddalach.
„Gore“, — zawtórzą chórem.
Niejeden z nich otrząsa się już w sobie, lub, biorąc głęboki oddech w piersi, krzepi się nazbyt widocznie, spozierając zarazem na rycerza, niczem ptak na węża. Bo jakby na nich tu wszystkich poczęło mrugać to krwawe oko łuny: „Chłopcy, pora na was!“
Tak też pojęła to wezwanie i dziewka rozwrażliwiona płaczem, bo tem gwałtowniej zaszlocha w stronę rycerzy:
„A wy, panowie, jeszcze na rzeź ciągniecie „toto“, — na zatracenie!“
„Nie płacz: narodzisz lepszych!“ — pociesza ją rycerz od stołu gromko i weselnie.
Ten bo z niezmąconą pogodą oczekiwał na ochotników akcesy, spozierając na wagantów, jak na taneczniki opieszałe. Wiedział: gdzie oświeceni gromadzie przewodzą, tam decyzya długo w głowach się smaży. Ale potem rzecz cała z miejsca za to rusza w pojętności gromady; musztry niewiele tu trzeba „No, chłopcy...“ — chciał był coś rzec.
Rykiem zaszlochu przerwie mu z miejsca dziewczyna.
A lepszego dobosza na „marsz! - marsz!“ nie znalazłby i rycerz sam. Jako że właśnie te mdłe spazmy kobiece jurnem już zacięciem się uderzają do głowy wagantom. „Cichoj!“ — uspokajać raczą tkliwość oddanego serca. A w tem łaskawem poczuciu większej krzepkości serca swego, krzepią się wraz i ramion mocą — za jej to właśnie płaczu przyczyną! I bodaj, że dla większych jeszcze rzewności kobiety: — znaj naszą naturę męską. „Cichoj!..“ Co chmurniejszy z nich, już kół w myślach chwytał i wbijał go jakby w brzuch jednemu bodaj tylko z tych znienawidzonych zbirów. I tak oto rozdyma już im nozdrza zalot krwi...
A kobieta płacze.


Zawodzi tembardziej, że postaci obu panów w nyży okiennej ciemnieją dziwnie groźnie w tej żarzy na szybach, — aż staną pod blask łuny za dwa posągi czarne w surowych obrysach swych zbroic. I, zda się, już tylko tym gestem dłoni pancernych powiadają do się, że on popłoch pożaru w mieście nadarza właśnie chwilę dobrą na przebicie się przez zbiry a straże i wywalenie bramy grodzkiej.
Jakoż, za rogów wyciem na trwogę, już i bębnów alarmy zawarczały po basztach — na „gore!“ na ratunk!
On rycerz wielki, który dotychczas milczał wciąż na ławie, a i potem wobec płatnerza roboty, — zwraca się wreszcie ku wagantom z otwartą już przyłbicą. Obie ręce wsparł na krzyżowym jelcu, — rzec coś pragnie. Przycichną, — korna i dziwnie żałośliwa trzoda przed ogromem tej zbroi, pawęży i miecza.
„Za dnia, na rynku, — usłyszą wreszcie, — zastawiłem sobą któregoś tu z was, — że się wolnym ptakiem obwołał i prawdę poety mówić ludziom mniemał. Ledwiem kilka ulic z nim przeszedł, poznałem jaka to prawda poety. Tu zaś, leżąc na ławie, wsłuchiwałem się uważnie w sumienia wasze. Wiem teraz, jaka jest i wolność wasza, igrce... Na gościńcach cygaństwa może i wolne, w społeczności ludzkiej wy gorzej niż niewolniki, bo gdy tamtych chlebem i biczem jarzmiono, was tylko aplauzami na rynku.“
Zerwą się na te słowa żonglerzy z ław. Z umysłu miękkim, bo tak bardzo wzgardliwym, gestem dłoni, odchyli rycerz od siebie to żonglerów oburzenie.
„Nie żelazo wy, wierę, które w ogień rzucone być chce ku skrzepieniu w żywą stal. Ostawajcież tedy z Bogiem. Ja stąd precz odchodzę, — pewnie w zbirów łapy. Jeśli, za igry samej pohańbieniem w tym grodzie, i rycerskiego ducha na rynku tego miasta pod pręgierz wystawią, przyjdźcie popatrzeć, — piewce bohaterów!“
„Tego nam, panie, nie zadasz!“ — doskoczy do niego goliard jakby z pogrozą gromady całej.
„Jako żywo, czynię to. Wiem-że: wy niczemu, co jest nad dolą waszą, pomocnej ręki użyczyć nie zdołacie — w niedołęstwie tych rączek waszych, miękkich i śliskich od samolubstwa!..“
W tejże chwili zakotłował się przed nim wrzaskliwy zamęt ramion i głów. Żaki to przedewszystkiem ruszyły nań z miejsca. „To jest obraza młodzieży!“ — uchwalają między sobą w tym krzyku opętanym. Za żaków natarciem psy kuglców zerwą się z pod ław z ujadaniem wściekłem, — jakby za obrazę swych panów. Tym tumultem podjuszony podejmie się na zadnie łapy niedźwiedź u pieca. I rycząc jak ten smok w jamie, wali wprost w to kłębowisko ludzkie. Wlecze za sobą łańcuch pochrzęstny, oplątuje nim i przewraca niejednego; a kusemi ramiony to z prawa to z lewa zagarnia: nim kłami chwyci, pazurami może ułapi i pomści — rzekniesz — obrazę sztuk wszystkich. Zgoła piekło rozpęta, kto igrców i żaków na siebie obruszy.
Podjął się wreszcie z ławy i siłacz okrutnie gruby. Poroztrząsał żaki jak te beczki hałaśliwe, psy kopaniem gdzieś pod ściany poodrzucał, niedźwiedzia za ten kolec u nosa o ziem cisnął; a zbliżywszy się wreszcie do rycerza, dłonią tak w wierzch jego pawęży uderzył, że mu ją kantem w podłogę wbił i osadził. I pięść mu swą wówczas pod nos wyciąga.
„Miękka ci się widzi ta rączka, panie? Nie daj Boże nikomu popróbować. Ja na twe zbiry tarczy nie będę potrzebował, ani w blach żelazny kowalowi zakuwać się nie dam. (Co mówiąc, ściąga wraz siebie sajan skórzany). A i o miecz ten srogi ciebie nie poproszę, nawet kłonicy ze sobą nie wezmę; tylko pierwszego ze zbirów za nóżką ujmę i nim reszty tych drabów dogruchotam. A ty, panie, popatrz sobie z daleka, podziw się. Aplauzów możesz nie dawać.“
I odchylił giezło na piersi włochatej, — iże taka moc człecza gołą piersią na srogie miecze idzie! Wreszcie obnażył ramię swe niczem udo babie.
I stanął tak u boku rycerza, gotowość swą zgłaszając.
W ciszę korną, jaką to wystąpienie posiało, wtrącił tylko linochód słowo smętne o sobie:
„Całe życie wyzywajże tu człeku mężnie śmierć i djabła w sztuce swojej, — i oto co ci na koniec zadadzą!“
Choć markotnik i zawsze zatroskan o duszę, chłop był głuchego uporu. Wiedziano, — że gdy taki upór swój ruszy, do ostatniego tchu dostoi: cel drugiej wieży nad przepaścią nauczył go snadź w życiu tej woli. Widać to było i teraz po tej zawziętości, z jaką znaleziony gdzieś grot nabija tulejką na żerdź swych popisów, sposobiąc do swej blaszkowej zbroi rycerza na linie i włócznię wielką jak topola.
Poczem ustawił się u drugiego boku tamtego zbroiska, pawęży i miecza.
Płatnerz, któremu roiły się wciąż po głowie żywe śpiże ku ozdobie kościoła, zapatrzy się w te trzy dziwne postaci podświetlone łuną i zamruczy w brodę jeszcze dziwniej:

Fides! — Spes! — Caritas!..“

Żaki tymczasem zapomniały już całkiem o obrazie. Radzą, zmawiają się i buntują wzajem: choć nie pora już ku temu, wiecują zażarcie. Rycerz, któremu, po wystąpieniu tamtych dwóch igrców, odmieniły się snadź myśli, czeka spokojnie, aż się żaki wykrzyczą. Ułowiwszy chwilę ciszy, dłoń wznosi i uśmiecha się ku nim — tak, że zaszemrzą wraz kłótliwce wszyscy: „toż on nas lubi całkiem!“
„Darujcie mi, chłopcy, żem to zostawił na ostatek, nie opieszałym, ani swarliwym ku namowie, lecz towarzyszom na zawołanie bojowe... Opowieścią żonglera z piekarni w sumieniach swych ruszeni, ślubowaliśmy z mym nowym oto druhem: — po przebiciu się z tego grodu — wyruszyć...“
Tu przycichł nagle jego głos i tok słów się odmienił:
„...Ostatni już chyba rycerze błędni, ślubowaliśmy wyruszyć na szukanie Monsalwatu...“
Przy tem słowie zdarł z siebie nagle hełm i, trzymając go u piersi w dłoniach obu, pochyla komie głowę.
Niczem wicher w łan kłośny, uderzy w głowy żaków to słowo, zawsze dla nich osobliwe: — Monsalwat!.. Zerwą i oni czapy, rozchwieją się w naszeptaniu, pochylą łan głów młodych.
A przecie, nawyku siłą, zezem wyzierają ku goliardowi: co on powie na to. W wiecowaniu udziału nie brał, jeszcze nie rzekł swego słowa.
Czuje goliard, że żakom bardzo potrzeba, by i on coś tu rzekł, acz nie do słów było mu w tej chwili: tak cały osępiał nosem i brwiami. Niczem mnich pokutny przed natręctwem pobożnych, zastawia się dłonią. I rzecze krótko:
„Chodźmyż, — bodajby z wiary niedostatkiem, — byśmy nie stali się jak ta trawa, która prędzej zwiędła, nim ją wyrwano.“
A żakom widzi się w tej chwili — tam w nyży okiennej — już tylko tego miecza olbrzymiego jelce w krzyż, a na nim cicho wsparte dłonie rycerza, jakby do przykucia u ramion krzyża tego. I słyszą: —
„Igrce sztuk wszystkich! Dane jest wam przyłożyć rękę do znalezienia Graala — na odnowienie serc człeczych!“
Trzodą owiec znagła ruszonych zgarną się waganty pod ten miecz. I takie ich opłomienienie duchem przenikło, że, choć z napół otwartemi ustami, wiwatów okrzyknąć zapomnieli. Obwołują się właśnie, jak te żaki na ochotę: sprężonemi nagle ramiony i rozwartą dłonią.


Na uboczu stał tylko niedźwiednik, który od swojej bestyi na krok nigdy oddalić się nie może. I zdało mu się teraz, że nie on zwierzę, lecz ono jego na łańcuchu trzyma i prowadzi przez życie. I przeklinał w duchu igrę wszelką. Bo każda, nawet żonglerów i goliardów sztuka, wydała mu się teraz takim łańcuchem zniewolenia w tej doli na opak: że nie poskramiacz bestyę, lecz ona jego oprowadza przez życie — ludziom na pokaz, — póki wszystkich sił z człeka nie wytarga...
Nagle on łańcucha koniec z garści swej rzuca niedźwiednik bestyi na głowę; kołpak swój o ziemię ciśnie z pasyą i z jeszcze większą, nie wiada po co, przydeptuje go potem. Zdawaćby się mogło, że człek zrywa z siebie wszelkie więzy doli, wszystko, co na nim cięży z dni konieczności, bo nawet i tę czapę z głowy. Nagą wolą ku czemuś tu się zgłasza, sobą, — człowiekiem.
„Bierz mnie dolo gromadzka!..“
I dobywając gdzieś z pod bierwion u pieca toporzysko jakoweś, krzyczy całkiem niepotrzebnie:
„Dajże mi który siekirę jaką!“
Ze wszystkich końców i zakamarków gospody znoszono tymczasem w zarojeniu mrowiskowem — topory, czekany, widły, cepy, — zgoła, broń wszelaką zasobnego domu.
Gęślarz tylko w swej opońce brunatnej i czerwonym kapturze wesołka plątał się bezczynnie między kamratami. Ich męska krzętność za orężem — pod łuny mrugania na murach, rogów ponure wycia w oddali i bębnów alarmy po basztach, — działała nań nieomal, jak na te psy kuglców, ponoszące się w tej chwili w zawrotnych poskokach i pląsach po izbie całej. Nad te towarzysze, zamienione jakby zaklęciem w gbury i zbóje, bliższe mu były w onym zamęcie tamte stworzenia — jednakową pobudliwością ciał czujnych, chyżych i bez statku. Bo wręcz w ciało samo gędźca uderzała osobliwość tej chwili — rytmami muzyki: to okrutnie srogiej, to znów tak dziarsko ochoczej, że aż tanecznej prawie. Jakby on sam smyczkiem gęślowym był, rzucanym o napięte struny porywu i szału gromady całej.
„Hej, za dobosza chyba przed wami pokroczę, — bo mi świat cały nowem tętnem w żyłach gra i tańczy — hej! werble szaleństwa i nadziei waszych!“
A zwróciwszy na siebie uwagę towarzyszy, wraz kugla jakby przed oczyma im wywinie.
„I powiodę was — za rycerza przewodem — już wiem gdzie... (wesołka łapą kreśli coś ku górze)... kędy się ta droga mleczna z gościńcem ku Zamorzu zbiega. — Tam... znajdziecie niechybnie!“
Sarkną, pluną nań nieomal.
A on jakby w skrusze nagłej dopada na klęczkach rycerza, przytula się do tej jego łydki w kolczudze. I całuje w nakolenicy blach.
„Kocham cię, panie, z czcią lękliwą, jak niegdyś tę nogę ojca, gdym pełzać zaledwie po podłodze potrafił. Ale...“
Tu począł odsuwać się od niego po ziemi:
„Ale djabła igrcowego we mnie śmieszy twoja wiara!“
By nie okazać, nielicującego zgoła rycerzowi, gniewu na wesołka, zatrzaśnie pan wyzier przyłbicy.
A tamtego jakby ten bies igrcowy opętał już całkiem, bo wręcz tarzać mu się każe po ziemi i w kuglowaniach rękoma o podłogę praskać:
„Hu, jakże drapieżnie szczerzy się ta szczelina wyzieru — od ucha do ucha! Jak sierdziście odymają zbroję blachy karwaszów! Ale ja, panie, w okrucieństwo twe srogie uwierzyć jakoś całkiem nie mogę... Gdy po wszystkich dziś borach huczą surmy bohaterskiego rozboju, tobie Muzy oręż w rękę wcisnęły. I roić każą o tej Bellonie pięknie-szlachetnej, która i u Muz nawet naszych od wieka w styski już tylko zasobna!.. A przedsię, jakby Muzom na odwdzięczenie się, gotujesz sobie wojsko — z igrców...“
Przewinął się skrętnie u stóp jego i, wskazując smyczkiem na kamratów, wołał:
„Spójrz! spójrz no, panie, czemprędzej, jak to żonglerom i goliardowi zaokrągliły się oczy i zapiekły rumieńce na policzkach. Nie z lękliwości to już może, lecz — co gorsza — z tej gorączkowej nijakości czuć: „Co czynić duszą?!“... Nie wierzyć dalej? — jak to klerkom rozwaga, rybałtom bies przekory nakazuje fatalnie... Czy też uwierzyć już całkiem? — jak tego oczekuje od nas publika (wskazał tym razem na żaków). — Alić już lekarz powiadał, że kończymy, igrce, zawsze na tem, czego od nas oczekuje fama. — Więc: uwierzymy, uwierzymy!.. Wszelako, — gdzie inni bić się chcą, panie rycerzu, rzecz nasza, żonglerów, judzić ich do boju, — i tyle tylko!.. Ja ci to zaraz pokażę!“...
I, od skoczka lotniejszy, ustawi się za plecami niedźwiednika; a ledwie kilka tonów ze strun swych gęśli zerwie, smyczkiem przez ramię gdzieś przed się mu wskaże i — „bij, zabij!“ — woła.
„Postaraj się, panie, lepiej o takich! — mówi, uderzając niedźwiednika smyczkiem po głowie. — Takim prostotliwcom snadniej to, niźli żakom służy. Pokosami ściele pod konie pańskie.“
Tu już dziewka nie wytrzymała tych harców jego. I dopadłszy go gdzieś na środku izby, chwyta mocną garścią za ramię, odciąga precz — gdzieś na dalsze izby gospody.
Za tkliwością bo niedawną, pomstliwość ciężka na „niedoczekanie wasze!“ burzy się w niej przeciw wagantom. Na toż bo zastawiała ich tu wszystkich, na to opłakiwała gromadę całą, aby jej stoły rąbali, — jak w tej chwili to czynią, sposobiąc koły na zbirów. Więc już nawet lampkę chwyta: wszystko zostawia na pastwę tym zbójom. Tego tylko gęślarza, że najwątlejsze „to-to“ śród tych gburów, za nic im nie zostawi! (Wpadł bo było chłopak od pierwszego wejrzenia w jej oczy wierne i pierś rzewliwą). Za nic go tedy nie poniecha — na te losy okrutne! Ciągnie go więc przemocą za sobą.
„Czego, ty głupi, tak chycasz? czego się cieszysz? Że się tu ludzie lada chwila mordować zaczną po ulicach?!.. Patrz, już łuna dymami odbija się na ścianach. Słuchaj, na jaki gwałt łomocą bębny po grodzie całym. I rozpętałoż się djablę rybałtowe na chwilę taką!.. Chodźże mi stąd, chodźże czemprędzej, bo jeszcze ci krzywdę jaką uczynią twe srogie, spójrz! towarzysze. Słysz, jak mruczą: że Bogu w pieśniach, społeczności w słowach bluźnisz. Za Pana Boga nie tak się pewnie obrażą, jak za się. Popatrz, jaką ci długą, zawziętą pomstę na wątrobach skwarzą za te ,bluźnierstwa przeciw społeczności‘, — mówią. — Jeszcze ci naprawdę co złego w tej chwili... A może i urzeką tych spojrzeń jadem... Chodźże mi, wilczku ty skrętny, bo cię tu sama chyba roz...! — No, chodźże, chodź, luby. — Noo!..“
„Dokądże ty mnie?... — Do alkierza? — zapiszczy cienko na progu, który wraz przeskoczyć musiał. — Dalibóg, do alkierza! Wprost na... Uch, jakież poduchowe łoże!.. Nie liczcie na mnie, bohaterzy! — Taka jest nasza, żonglerów, robota — czasu mordowania się ludzi.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.
  1. Przypis własny WikiźródełZob. In taberna quando sumus ze zbioru Carmina Burana.