Żywe kamienie/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


N
Na schodach świątyni sprawowało się nabożeństwo wtóre w ciszy i słońcu. Pod żebraków litanie i śpiewne turkanie gołębi przyklękiwało tu chłopstwo na korne ucałowanie kościelnego podmurza. Lizały ich wargi kształty mnogie w kamieniu tam zdziałane, całując w zachwytliwej pokorze i mądrych i głupich panien wyobrażenia, i Hioba na barłogu, i centaura, który pogaństwo oznacza, i gołębicę zwalczającą smoka. Żebractwo zamadlało te całunki bogomolne, a rozsłonecznienie ranka kładło pozłocisty płaszcz miłosierdzia na te łby kołtuniaste, na parciane giezła, na nogi czarne jak ziemia. Zaś ptactwo kościelne gwarzyło ochotnie z serc onych prostotą.

Tak się sprawowało pod kościołem odświętne kolędowanie najbardziej uznojonych.
A gdy onym Bóg się rodził w każdego święta rozradowaniu, opodal zalegali taborem ludzie inni, którym Bóg, zda się, w piersiach umarł.
Wystawiało to z pod łachmanów słońcu swe robactwo na piersiach. Snują się między nimi gołębie zamilkłe i skaczą po nich lekkiemi nóżki. A gnuśność miejskich nędzarzy, muchom nawet nieobronna, poziera tępo na ptasze zwinności w słońcu.
I pątnik tu się znalazł — niegdyś do Ziemi Świętej wędrownik, dziś próżny łazęga po kościołach grodu — z posochem w dłoni i liściem palmowym na grzbiecie zalegający schody domów bożych. Aż dziwnie, że się palma tu znalazła! Bo prawdziwie jakowaś spiekota siłom serdecznym, rzekniesz, duch Wschodu ział na tych ludzi. Sterczą wśród nich sztywnemi kośćmi i starce w szopie włosów i brody, niczem pnie zmurszałe w grzybiej pakości: żebraki najgnuśniejsze, które i pacierza za dusze ku zbożnemu jałmużnictwu nie umieją, a tylko urokiem straszą. Przywałęsał się tu i mnich jakiś z klasztoru za ospałość wygnany, i klerk, który ducha przepił, a książki wraz z szatą oświeconego już dawno w kości przegrał.
I z murarzy wolnych niejeden zalegał tu bezrobotnie. Niegdyś bywało strzępił dłutem te ciosy kościoła, głazom samym lekkości nadając. A gdy tysiącem rąk wypiętrzyły się one na skończony ogrom tumu, gdy wypadło dłuto, kierowane biciem serc tysiąca, owisły i ramiona w bezczynie. Dusza, w zespole zapałów dzielna, nie ostała się w opieszałości powszechnej. I sama od nieociosanego głazu cięższa, leżała oto kamieniem u dokonanego społecznie dzieła. Ta się jeno skarga dobywała podczas z warg onych robotników: „O królu, królu nasz, wezwij naród swój do nowego czynu!“
I junaków wataha cała zalegała tu niemrawie, do wojny tęskniąc w opieszałości dni swoich. „Ona’ć, mówili, odmieni czasy.“
Przytrafiali się tu wreszcie ludzie dziwni: po pas nadzy, z rózgą przy sobie. Duchem to niegdyś hardzi, heterodoksyą zarażeni, jawiący się z wyroku, by każdego święta otrzymać przed ołtarzem przepisaną chłostę. Pod długim dociskiem hańby starły się te czoła; już ich zbiry ściągać tu nie potrzebowali; zwlekali się sami z rózgą na się w garści. I z tem już tylko pouczeniem dla innych: „nie przeciw się mocy, bo silna“.
Zgoła, wszystkie te mieszczany, zubożałe w siły ziemskiego dotrwania, zwlekały się oto marami życia pod kościół.
W onym zaś tłumie ręki upraszającej nikt nie podejmował: w zniechęceniu ku własnej doli zasklepiały się te serca goryczną nienawiścią ku ludziom. Wielu nie potrzebowało nawet jałmużny, mając w schówkach szat swoich jakieś tam nieliczone grosze. Bywało wszelako, że czyjeś zęby żują odruchem głodu chleb niewidziany i tem zbydlęceniem w gnuśności roztkliwią tępe miłosierdzie sytych: — padnie mu pod nogi kęs jaki. On połknie go rychło, wraz w tył się słania i z wypogodzonem na chwilę obliczem powiada za podziękę całą:
„Święty chlebuś pod kościoła murem najsmaczniejszy!“
A szerzyła się ta bizancka zaraza wszędy, osobliwie po miastach, niosąc otępienie w mamroty mniszych i księżych pacierzy i szerząc wśród ludzi świeckich gnuśną nieufność w zbawienie duszy. Opustoszały po grodach kościoły i warsztaty zarazem; objęło tłumy wielkie zobojętnienie zarówno dla spraw duszy jak i ciała. Że zaś łoża snem już tylko nęciły, więc zaniedbywane kobiety taką cierpkością i swarem wypełniły miasto, iż mierzło przez nie wszystkim i życie nawet samo. W oczach młodzieży nie dojrzysz ciepłych płomyków otuchy, jeno błyski zimnego szydu nad sobą, nad ludźmi i życiem; opróżniły im się piersi z tęsknot i nadziei. W popiołach życia dogasały ostatnie żużle zapału.
Ten trąd na dusze: grzech nierządnego smutku, imieniem Acedii przez kościół potępiony, ział omartwicą na życie świeckie i duchowne.
Powiadali — że Pan Jezus ukrzyżowan nie zmartwychwstał, a krzyżuje się wciąż w każdej chybionej doli człeczej: w wygasłej piersi młodziańskiej, w męskiej sile starganej daremnie, w zagoryczeniu niewieściem, w kwiecie zmrożonym i nadłamanej trzcinie. Każdy wlókł nietylko krzyż swej doli na grzbiecie, ale i krzyż Bożej Męki w piersiach; a chybieniem swego życia — żywego Boga w sobie zdradzał: nowy Judasz na nowe męki go wydawał. Świat stał się Golgotą sumień, rojną u stoków od czarnej szarańczy Judaszów — aż po nieboskłony krwawe.
Pod chmury wypiętrzone ogromy tumów runąć chyba miały, bo niskie smutki człecze toczyć już jęły kościoła fundamenty — rzekniesz, nawet opokę Piotrową samą skruszyćby zdołały!
Daremnie kościół, w obronie siebie samego, wzywał, za świętym Pawłem, aby ludzie pilnem przykładaniem rąk do spraw świeckich warowali się smutkom, które śmierć wyzywają. Daremnie biskupi głosem Pawła wołali po kościołach: „Weselcie się w Panu! — I powtóre powiadam wam: weselcie się w Panu!... Zawsze się weselcie!“ — Daremnie chłopstwo onemi głosy ruszone zajmowało po grodach kościoły na święta prostaczej radości, na gburów weselisko, na przedrwiny pospólstwa z powagi i władzy każdej, — bo, choć się oną ciżbą roztańczyły kościoły, na duszne zniemożenie ludzi po grodach osiadłych nie było skutecznego słowa, tańca i leku.
W smutku rzesz sumieniem rozbolałych weseliły się matoły, a gburstwo ucieszne najbliższe się stało ołtarzów.
Więc zatrzasnęli biskupi dźwierze kościelne uweseleniom onym.
A smutek pozostawał.
Tedy każdego nazajutrz po odpustach narodowych i świątkach chorągwianych, troska sumień i bezjutrze doli zalegały ulice i przyrynki dobrego miasta. Wlekli ludzie swe kroki jak te muchy po kleju, żuli cierpliwie święty chlebuś ubóstwa między murami kościołów i wsłuchiwali się, żali nie pluskają konie jakowych przybyszów po odwiecznej kałuży u wrót miasta sennego.
Bo w opieszałości nadziei ostatnich i ta majaczyła się ludziom pod pierzynami: że jak miasto w potrzebie obronią pewnie błędni rycerze, tak życie powszechne uwarują najskuteczniej od smutków błędne rybałty.
Zasię dzień odpustowy ściągnie ich tu niechybnie z za murów, z wszelakich oddali.


Oto wielki bęben na wózku ogłasza gromko ich przybycie.
A ów zgiełk i gwar wielojęzyczny, jakim wypełnili wraz ulice, zdał się niejednym uszom dziwosłuchem wróżbnym, niczem blekot żórawi, słyszany niegdyś nad miastem. „I prawdziwie — zamyślali się ludzie na widok tego ciągu wędrownych, — czemże wolność człecza gorsza Bogu od ptaszej? Siejemy, bo i zbieramy troski nasze na jednej wciąż grudzie. Zwędrowali oni tą porą światy: napatrzyli się, nasłuchali, namądrzyli, — hej!“
Tak to w smęty miejskiej ciasnoty, między życia smutniki spadały nagle z szerokiego świata życia igrce.
W pstrym tłumie wagantów ledwie odróżnisz linochoda w blaszkowym stroju rycerza i z tyczką grochową w garści. Obok stąpa niedźwiednik z bestyą srogą. I ognia pożeracz. I siłacz okrutnie gruby, który konia barami podźwignie. Zaś ku zaciekawieniu najbardziej opieszałych wkracza oto w miasto i skoczka piękna, wystawiając dumnie pierś całkiem gołą. Przy niej to chłopię w gieźle jeno: menestrel gęśle strojący pod uchem.
Oklaski powitają pieśniarza. I nie milkną w tłumie.
Póki z gromady nie wyskoczy fabulator z gębą gołą i sprośną, barwami szat obcisłych, rzekłbyś, przepołowion na żółtą i kraśną połać człeka. „Hej! — witają ludzie gadkarza, — idzie rózga na mnichów i kropidło na nich szatańskie! Z pyszna mieć się będą księża i pany! I skąpce na worach! I godności dufne!“ — Cieszy się gadkarz onem powitaniem, zaciera łapy, a ruchliwą gębą zębatą pocznie parskać, strzydz nią i otrząsać: właśnie jak ta wydra, gdy rybę chwyci. „Wydroż ty, wydro ze świata ucieszna, najdziesz dosyć karmi w stawisku naszem!“
Gdy ścichły, nawet w pamięci ludzi starych, rapsodów kobza i głos u studni wieszczący gęsta rycerskie, ten ci z wędrownych stał się ludziom najmilszy: fabulator innobilium, mieszczan jurnik i pomściciel w śmiechu, — sam dla nich niczem rycerz błędny, gród wyzwalający.
Krwi ludzkiej w żyłach ruszenie niosą swem pojawieniem ludzie wędrowni. Bo w rumorze i zgiełku ogromnym bije od tych gromad ochoczego ducha żywotność zaraźliwsza nad smutki.
Joculatores!“ — huka po ulicach niezbożne „hozanna“ dla wagantów sprośnych. „Igrce w gród walą!“ — rozbiega się nowina po mieście całem.
Za bławemi szybami w ołowiu, w domach co zacniejszych, prześwitują jasne główki pań z barwną taśmą nici u szyi, a pracowite paluszki jeszcze u szyb zda się wzorzą krosien obrazy.
Wypatrują oczy w ulicę:
„Któryż to między wami żongler będzie: romansów opowiadacz? Niech zajdzie w piekarnię. Nakarmię, wykąpię, odzieję w szaty nowe, wszystkie lampy wieczernika rozjarzę, dzban wina wystawię i czarki piękne, druchny i służebne zwołam, — i będziesz nam prawił, będziesz opowiadał!... A potem, w długie miesiące i lata, gdy płoche już dawno zapomną, snuć mi się będzie opowieść twoja, i prząść i motać w niciach, i wzorzyć w przejasne obrazy krosien na błękitu pościeli. A rycerzy twoich czynami i kochaniem karmić będę płody mężowe w żywocie moim!“
„Hej, który to igrzec od powieści, — żongler, — między wami wędrowni?“
„Tum ci jest!“ — czterech się ozwało. Każdy inną obiecuje powieść i pod inny kościół prosi.
Mężowie tymczasem stroskanem czołem nie ich to wypatrują przez szyby: w klerka czarnej szacie, w naramiennym kołnierzu i wisiorach kaptura, szedł w tłumie herszt onej bandy, goliardus sam: wagant miastu groźny, który i biskupa się waży, i króla płaszczem zatarga, gdy ludzi wierszami zasmuca i podjudza wraz. Wyjdziesz bywało na rynek posłuchać poety: — krew ci wraz wszystka do głowy uderzy, — owo słyszysz i contra papam carmina rebellis!...
Joculatores!“ — grzmi tymczasem miasto już całe.
Do sunącego przez ulicę taboru i z datkiem w garści nie dociśniesz się teraz. Ledwie się doń dotłoczył wysłannik biskupa, temi pytaniami swego pana zadyszany, są li nowe pieśni na świecie i zali mają waganty między sobą jakiego gęślarza przedniego i głos ku śpiewaniu świeży? Jawił się wraz i drugi biegacz, jeszcze pilniejszy: ucztę wydają dziś benedyktyni: hucznie się zjadą księża i pany. Dopuści opat przed stoły skoczkę, wesołki i fabulatora — na kugle i uciechy. Zasię po wieczerzy zawezwie się może z przed furty menestrela i żonglerów. Goliard niech progu przestępować się nie waży.
Odpowie mu skoczka, ni to królowa cygaństwa onego.
„Albo wszyscy społem w refektarz przed sute stoły, albo niech się opat z gośćmi obje na smutno.“
Zawre śród wagantów.
„Nie masz tu pośledniejszych! Wszyscy my tu jedną goliardową familią. Wszyscy równo potrzebni ucieszeniom człeczego serca: i kuglce, i gędźce, i piszczki!“
Pociągną dalej ku rynkowi taborem zgiełkliwym: i niedźwiednik z bestyą, i linochód o kroku bociana, i siłacz okrutnie gruby, i pstry fabulator z gębą sprośną, i wesołki pląśne, i żaki ze szkół świata zbiegłe: i skoczka z goliardem, i żonglery z rybałtkami: zgoła tota joculatorum turba!
Ten jeden radował jeszcze oczekiwania poważne — symfonista. Pośpiesza oto w tyle, z symfonią wielostrunną na grzbiecie, a datki, muzyków obyczajem, zawczas w czapę zbiera. Nie żałują ludzie, nad czarodziejstwem sztuki gędziebnej wraz zamyśleni.
Instrumentum to człeczego czucia najprzedniejsze: między ciszą a gromem mowa duszy śpiewna, którą Dawid z Bogiem rozmawiał, Cecylia z anioły. Przymierza to arka między smutkiem doli a wszechradością życia, myślom żagiel, dążeniom skrzydło sokole, — mowa w słońce odziana, muzyka błogosławiona!
Oto goliard wmieszał się między ludzie o gędźbie gwarzące i powiada, jako ta sztuka nad króla Dawida starsza, gdyż od Apollona bożyca idzie, który usłonecznianiem człowieczego serca sięga tronu Boga żywego — z paniami swemi.



J
Jeszcze organów basy dudnią głucho z otwartych wrót fary, gdy na rynku biją już piszczkowie w bębny i świszczą cienko na fletniach. Taki tłum odpustowego ludu wysypał się rychło z kościoła, że omal nie starczyło miejsca na boisko uciechy.

Skokiem, wyrwańcem chynie tanecznica na dywan rozesłany. I spręży ramię, targnie bębenek, a tak na nim rozdygota dzwonki, że, choć sama murem stoi, drgają wszystkie jej żył tętnem. Bardzo twarde piersi ma rybałtka piękna! A łyski i strzelistość przyczajonych oczu wagantki wyzywają ludzi osiadłych, chichoczą w twarz smutkom wszelkim.
Aż się zerwie w podrygach szereg wesołków, ramion zczepieniem na przedzie zwity w rej rozkolebany: tak miękko i pląśnie suną zwinne chłopcy, wyrzucając w takt swe ciżmy długodziobiaste i dzwoniąc sarniemi uszami wesołkowych kapturów.
Skoczka przodem krzepczy, — wraz przybladła na twarzy, jakby wartkością krwi ruszonej aż bolesna.
Bacche!“ — wrzaśnie ktoś tam w tłumie, jakby zdjąwszy ten okrzyk z niemych warg dziewczyny.
Podejmą to żaki. I oto po rynku rozhuka się wołanie dziwnie uroczyste:
Bacche benevenies!...
Wesołków wieniec rozmotał się tymczasem. Dopadają teraz do się, para w parę, bodą się kuklami, a klaskają w doskokach. Porwał się ku nim tłum, nazbyt już dziś niecierpliwy. Raz wraz któryś z widzów klaśnie w ręce, huknie dziewce najbliższej nad uchem: „Bacche!“, a tak wystraszoną za ręce ze ścisku ludzkiego wyciąga i radowę z nią po rynku tańcuje. Urwał się spektakl w natarczywości widzów; wszystko splątało się w jedno kłębowisko tanecznej uciechy.
Oto i baba z przed kościoła, sama w tem zarojeniu się ludzisk ostawszy, podejmie swe szmaty aż po biodra i przytupuje sobie. A to zawołanie, — że wzbronione, — tem bardziej ją gwałci: jakby ten krzyk djabeł sam wyciskał jej z ochrypłego gardła:

Bacche!... Bacche!...



Już i pomosty, ni to kramy wysokie, zdążyli wystawić waganty na rynku. Kto się tańcem nacieszył, szedł przed nie głowę zadzierać i szczypać dziewki w tłumie. A choć kuglowano już po innych deskach, choć śmigały tam w powietrzu butle, kule i noże, choć ówdzie skakano przez ogniowe obręcze, gdzieindziej psy mądre wykonywały swe harce, — przed pomost fabulatora garnęło się ludu najwięcej.
W obcisłych szmatach czerwono-żółtych kroczy oto sobie górą i, pogwizdując, zamyśla, jakąby dziś gadkę opowiedzieć ludziom. I zawczas uśmiecha się gębą gołą i sprośną.
Cieszył ten widok ludzi ogromnie.
Oto stąpa po deskach leciutko i skocznie, wycwania się minami na wszystkie strony i „Tra-la-la-la!“ podśpiewuje sobie dla konceptu. Nagle strzyma się pośrodku i tak prawi ludziom w śpiewnych podrywkach:
„Te dziś słuchy krążą miasty: chodzić nie chcą już niewiasty! — fruwać każda chce podwika, dziewki tęsknią na wyżyny: „szczęsne“, myślą, „szczęsne wrony!“ — Trafił żaczek się uczony, co roztropnym duchem wnika w racje, kauzy i terminy:... „Nim latawcem sfruniesz w nieba, zważ panienko rozmarzona, ku lataniu czego trzeba? — dzioba, skrzydeł i ogona!...“ Filozofia jest rzecz pusta! panna słuchać jej nie życzy, bo — nie wiedzieć, czynić rada. Rybałt sprawy nie odwlecze, ku fizyce się przykłada: zacałuje dziewce usta. „Co mi robisz?!“ — panna krzyczy. „Dziób“, — odrzecze.“
Zaszumiał śmiechem lud u pomostu. I ścichnął wraz, by słuchać uważnie, jak żak dalej pannę do lotu sposobił. A potem już nie śmiechem wtórzył gadce, lecz nagłem wyparskiwaniem stada, wśród chichotów babich i basowych nad wszystkiem rozśmiechów gburnego gdzieś w tłumie chłopa. Z piskiem uciekały precz dziewczęta co sromliwsze. Swawola szła na ludzi.
Pieją otroki śmiechem, jak te koguty za starym kurem. Kokoszą się dziewczęta zalotnem oburzeniem wstydu, krokiem szelestnym i pióreczkiem na głowie, by im który „Bacche!“ nad uszami wrzasnął, a ramiona mocne pociągnęły gwałtem, choć zawstydzoną i gniewną, — w tan, w radowę.
A żaki kołem rozklaskane zawodzą chór swój o tem, jak to Bacche koi curas et dolores, —

confert iocum, gaudia,
risus et amores.

Oto i maszkary wyskakują z któregoś zaułka: skoczki bachowe za kozodoje w kudły capów obszyte. I zagonili za niewiastami. Niczem koza, nabeczy się, którą w kosmate łapy chwycą.
U wylotu ulicy widać poważne kloce mieszczan w czapach sobolich z bursztynowemi różańcami w upierścienionych łapach. Srogo spozierają rajce na to rozpętanie ludu, osobliwie zaś na te maszkary satyrów, co w zalotach dzikich wygniatają im na rynku żonki i córy. — Alić z igrcami i król i kościół nie poradzi.
Zgoła, ingressus tartari w miasto spokojne! —


Na tyłach fary, w zaciszu kanonii, zatrzymał się było u studni menestrel bosy w gieźle jeno ciemnem i rzemieniu za pas cały. W poważnem otoczeniu domostw duchownych czekał cierpliwie na słuchaczów swoich. Tymczasem stroi gęśle i układa w myślach pieśń, jaką dziś ludziom zaśpiewa. Czapę opodal na ławie położył, by sama żebrała. A gdy ludzie zabłąkiwać się tu jęli i coś nie coś padało w czapę, on, nie odejmując gęśli od ucha i nie pozierając nawet, kłaniał się jeno w tamtą stronę. Nie chybił uchem brzęknięcia szczodrobliwszego datku; wówczas dorzucał do ukłonu:
„Niech wam stokrotnie wynagrodzi święty Julian, patron ludzi wędrownych!“
Dopiero gdy gwar większej już gromady rozbrzęczał się koło niego, wejrzał na słuchaczy swoich. Jedno mu się tylko nie spodobało bardzo: iż baby co starsze wypchały się, jak zazwyczaj, na przodek, a zaś młódki owo jak daleko ustawiły się skromnie. Więc aż westchnął mimowoli, tuląc szyję do gęśli. Gdy w tejże chwili usłyszał snadź jakąś przymówkę do się w gwarze publiki, bo nagle odwarknie się na boki:
„A wy, pani złośliwa, (nie piękna wcale!), sięgnęlibyście raczej skąpą ręką do mieszka, niźli szydzić, że rybałt, długą tęskliwość gościńców w miasto wniósłszy, rozbiegał się oczyma po urodach młodszych niż wasza... Bez nich i pieśni pono nie byłoby na świecie wcale. Komuż bo śpiewać? — groszom w czapie?“
Potoczy się ku niemu grosik od strony dziewcząt; zwinną stopą przypluśnie go i, nie podejmując tymczasem, ustawi się na nim przezornie. „Zaśpiewam wam Echo, — jak się ułożyło“, tłómaczy dziewczętom. Rzekniesz, pierś mu grać miała, tak się cały w jedno z gęślą zwierał, tak znieobecniało na licu chłopię smyczkowe.
I wydało się niebawem słuchaczom, jak gdyby hen, za murami, pod dalekie cwały i tętenty, rozegrał się pobudki łowieckiej hejnał; zaś wszystkie ulice i zamki grodu odkrzyknęły mu się tu w okół nawrotnemi akordami zaśpiewu:

Pani Diana w róg uderzy,
Echo jej odpowie:
„Jest tu, — jest tu — Diana druga,
niech ją jeno złowię!“

Pani Diana groty ciska,
Echo odpowiada:
„Tu, — u źródła — nimfa twoja
martwą łanią pada!“...

Porwie Panek nimfy ciało:
bogom skargę niesie.
W cwał tuż za nim pędzi Echo
i dudni po lesie:

Eheu! — eheu! — eheu!“...

Opowiadała pieśń historyę oną, jak to, gdy pani Diana, postarzawszy się, wszystkie nimfy zazdrośnie wybiła, zmilkły na zawsze fletnie Panowe. Zczezła nawet pamięć o nich po grodach, a żyje jeszcze tylko po jarach pól, kędy je czasami przypomina Echo. — Za wartką nutą rogu słyszeć się dały z strun gęśli i piersi śpiewaka rozchwiejne tony dzwonu:

Lirę — wieków — gdy — daleki
trąci dzwon kościoła...
w zaszum niski z jaru głuszy
Echo się obwoła:

„Pomną — pomnę — nie te dzwony,
nie te smęty wszędzie“:
— w fletnie Pana organkowe
dudarz wieków gędzie —

„jak tu drzewiej bujnie było,
a jak smutno ninie,
drze—wiej!... czasu winobrania,
w Bachowej kontynie!

Eheu! — eheu! — eheu!“...

Jeszcze słuchacze oklasku nie dali, jeszcze dziewczęta łez roztkliwienia utrzeć nie zdołały, gdy —
Satis!... satis, szelmy synu, wagancie!“ — huknie nagle głos gruby nad głową śpiewaka.
Ku przerażeniu ludzi wychylał się z maleńkiego okna kanonik sam. Do pasa widny, na podusze łokciami wsparty, zdał się wrosły w te mury, niczem te półpostaci z kamienia, dźwigające święte pańskie u kościoła.
„Wagancie! — huka, — rybałcie omierzły! Kościoła dzwony tak bluźnierczem echem przedrzeźniać mi tu będziesz pod oknami! A wiesz ty, co dzwon kościoła oznacza? czem najplugawsze to bluźnierstwo twoje?... I dziewcząt durne głowy będziesz mi tu czmucił, aby je sobie pieśnią ku amorom sposobić!... Będziesz ty mi gądł! wygędziesz mi wszystko na sądzie biskupim: zkąd jesteś, gdzieś bywał. Bo szyję dam, że przed biskupi mi sąd należysz!... Toż widzę: choć kudły jak u barana, przecie ślad tonsury wciąż jeszcze innym wicherkiem na czubie się znaczy. Bo i skąd, pytam, ta łacina: to o Dianach i Panach uczone wiedzenie?... Wykarmiaż bo kościół słodkiem mlekiem nauki i żmiiska takie! — Owoż i kościelnego dzwonu pogańskie echo: ty i bractwo twoje: żonglery i murarze, goliardy i lekarze: cały ten wasz ordo vagorum!... Jam w prawie kazać ci tu łeb do trzeciej skóry zgolić, by i ten wicherkowy ślad tonsury z czuba zdjąć. A potem idź mi na swe drogi piekielne! Jak strąconym aniołom w niebo, tak wam w chóry społeczności człeczej już nie wrócić!“
Na zajęczych skokach śmigał w ulice śpiewak, ledwie gęśle ze smyczkiem, a i ten grosik z pod stopy unosząc. Czapę z groszem uzbieranym na ławie zostawił: milsze mu snać były własne kudły na głowie nieosromionej, niźli futro czapy. Słyszało z daleka czujne ucho muzyka, jak jego grosze sypią się w skarbonkę kościelną. I żegnał się rybałt w myślach z nadzieją dumniejszego stroju nad to giezło dziergane i postronek za pas cały.
Długo grzmiał jeszcze kanonik na ludzi za grzech wspierania wagantów. A dziewczęta, słuchając duchownej nauki, zerkały wciąż, jak tam w dali pod zwiewnem giezłem śmigają w pędzie włochate łydy igrca; rzekłbyś: on sam, Panek spłoszony pluska kopytem po kałużach ulicy.


Pod murami tymczasem pomykały się panie z domów co zacniejszych, ledwie rańtuszkiem jakim przysłaniając strój jeszcze nie odświętny.
Prędkie bo wieści między niewiastami w grodzie: już wszystkie wiedziały, która ugaszcza w tej chwili żonglera, by w jej piekarni, innym kobietom ku zazdrości, opowiedział romans nowy. Zwykle o godności swe niezmiernie dbałe, dziś niczyjemi ukłonami nie sproszone, tłoczyły się gwarnie w cudze progi. A która z nich bardziej niepohamowanej ciekawości była, zajrzała głębiej w domostwo. I w wannie nawet żongler spokoju nie zaznał od ich rozpytywań: jako że opowiadacze romansów wiedzą i o rozmaitych prawdziwych zdarzeniach: co się gdzie z kobiecych spraw dziwnych przytrafiło, osobliwie po zamkach niedalekich.
Lecz oto przystrojon w szatę darowaną, z włosem tłusto namaszczonym a twarzą lśniącą od świeżej kąpieli, zasiadł wreszcie żongler u pieca na ławie. Długo gardło zwilża, zanim opowiadać pocznie, raz po raz czarkę podstawia pod dzban szczodrej pani. A gdy mu wreszcie gęśliki na kolana złoży, powstanie żongler z miejsca i wzniesioną dłonią ucisza gwary niewieście:
„Urodzone i szlachetne! Posłuchajcie opowieści wagabonda o rzeczach dalekich. Gdy kamraci włóczęgi na pomostach śród rynku cieszą mężów waszych oczy i uszy, wy, po staremu, sercem życia ciekawsze, zbiegłyście tu, do piekarni najzacniejszego domu, gdzie dawniej zachodziły rapsody, dziś rybałt z gęślą w opowieści zasobny.
Użyczcie tedy serca ciekawości słowom moim! Prawić potrafię o Ronsewalu i Aliscamps, oraz o wszystkich czynach Rolandowego miecza. O pana Eckharda niedoli opowiadać umiem, o Krymhildy zdradzie, o pana Zygfryda śmierci, o królu Popielu romans... Lecz gdy te wielkie gesty rycerskie już pono nie ku słuchaniu wam (jak to z warg odętych widzę), — mam dla niewiast przedziwnie piękne opowieści o Iwanie przez ptaki kochanym, lub o księżniczce indyjskiej w niewoli u Żórawioludów.
Nie chcecie i tego?.. Zawsze wam tylko w trubadurskie tony! zawsze wam tylko o błędnych rycerzach!.. A no! musi być pono, jak każecie — Sięgnijcież więc tem żwawiej ku swym jałmużnicom jedwabnym, które na długich taśmach u stóp wam się kolebią. I siądźcież, powiadam!
Lecz oto panów gromadki jawią się nawet: snadź na pomostach rynku skończyły się popisy. Po dwóch i po trzech wstępują tu panowie niedbale. To ich lekceważenie ku wam i ku mnie przerzucać się zamierza. Jakaż to mężczyzn garstka, za kobiet ciekawością nieufnie przybłąkana, a przynosząca nie serca lecz wątroby ciekawość, staje nam dziś za słuchaczy jedynych śród panów rycerskiego i kupieckiego stanu. Na to prawdziwie nam dziś przyszło, że słuchają nas już tylko żaki i niewiasty, no i owa garstka przybłędów za kobietami: wszystko, co śród panów wiekiem dojrzałych, jest z rozwałęsanego po rynkach ducha i zwiędłej już dawno, nieserdecznej ciekawości.
Tedy słowa „panowie!“ na początek powieści, jak to inni czynią, poniechałem ja zupełnie. Prawdzie jeno świadczę, wręcz do was się zwracając: — gędźby, pieśni, wierszy i powieści słuchaczki a dobrodziejki dziś bodaj jedyne!
Wyświadczcie więc i tę łaskę, urodzone i szlachetne: poniechajcież wreszcie waszych plotek i ciekawości rozćwierkania! Wszak przyszłyście tu, aby mnie, nie siebie, słuchać... I nie wstydże to takim paniom szeptać sobie na ucho jakoweś sprośne plotki o rybałtach?... Co takiego?! — toż na miły Bóg! jam ledwie w bramy tego miasta wstąpił!... Takie to wy słuchaczki i dobrodziejki nasze... Druhu symfonisto, rozdzwoń się gędźbą nad te puste gawędy kobiet, rozsiej mi ciszę ku zasłuchaniu.
Przestańcie gwarzyć, przestańcie, miłe! Baczcie nóżkami na muzyki kolebiące tony.
Ciszy tam, w piekarni całej! — Posłuchu dla ludzi wędrownych!“



U
Udręczony tęsknotą poniechał pan Lancelot błędnego rycerstwa; u dróg rozstajnych pożegnał Parsifala, niewyleczonego jeszcze z ran świeżych, i wracał do Karduelu.

Z bram miasta, wraz z żebraków natręctwem, wyszło naprzeciw niego jakby własne serce jego, rozżalone tym lat ubytkiem, który łzami witać nam każe ojczyznę niedoli i szczęścia. Odczuł i koń poczciwy błędnego rycerstwa smęt: prężył łeb ciężko zwieszony i w stępie wolnym niuchał wzdętemi chrapami ziemię rodzimą: ziemię zmysłów młodych. Otaczali ich rojem żebraki i trędowaci, jak to stado kraczące a niesyte.
Wybiegało rycerza spojrzenie nad miasto, ku murom, wieżom i blankom, póki na rzeki i drogi zakręcie, wśród zamczyska rozłogów, nie wejrzy nań dworu samego jasność.
W trzy łuki okno narożnika było. W środkowym jego rozworze, między kolumnami, stoi pani: że bez płaszcza, od kolumn bardziej smukła, w złote po bokach warkocze wąsko ujęta i w tych rękawów purpurę, które od łokcia ku jej stopom zwisały. Pod nią murów i skały przepaść ciemna — na orli wzlot, nad nią już tylko nieba błękit przesłoneczny.
Targnęła się dłoń rycerza, kędy rwały się jego oczy: koń posłuszny w rzekę schodzi i w nazbrojnej ciężkiej kapie jak czerwona łódź wnet płynie. Pod lecących mew pokrzykiem przypływ morza w rzekę bije. Spływa wielki wał zielony, w górę wznosi jeźdźca z koniem, w dół ich miecie i zabiera. — Wielki głód jest zapatrzenia, gdy tęsknota go przedłuży.
Zratowano jednak pana.
Już nic dnia tego nie bawiło pani: ciągle widzi tonącego i ratunku w myślach woła. Tak się błąka przez dzień cały, wlokąc po komnatach te podrękawy długie, niczem skrzydła spętanego ptaka. Książę dworak pilnie baczy i pod wieczór tak zagada:
„Królowo, rycerz w czarnej zbroi, który rankiem pod twem wejrzeniem tonął, snadź śmierci szuka. Ledwie zwiedział się na mieście o wielkoludach onych, którzy twoje, pani, pustoszą krainy i porywają twych ludzi, ruszył z miejsca ku ich jaskini. A nie powracał stamtąd żaden śmiały.“
Zagadnie go pani przez ramię: „Czemużeście go puścili?“
Kłania się książę w pas i krzyżuje na piersiach ramiona: — „Śmiertelną żądzę chwały rozpala w sercach włócznia pani Wenus, gdy z wysoka ugodzi.“
Wyprostuje pani nagle szyję i krótkiem spojrzeniem odrzuci dworaka od się precz. Kłania się książę jeszcze głębiej i cofa tyłem ku drzwiom.
Mieściła się pani komora w zamku wieżycy, którą niegdyś stawiali cyklopi, i wyziera w świat bezpiecznego okna półłukiem ściętym, niby głazów szczeliną. Nad murów i skały ciemne po nocy ogromy wysunie się z tej szczeliny pani głowa i szyja biała, wyskrzydlą ramiona jej białe, niczem z urocznego gniazda łabędź zaklęty. W dłonie czoło ująwszy, wpatruje się pani we wszystkich gwiazd niepokój drgający na niskim po nocy granacie nieba. Pod świerszczy muzykę, coraz to głośniejszą zasłuchaniu, srebrzy się coraz to widniej świat ciemności. Z gór dalekich, gdzie wielkoludy jaskinię swą mają, wieje śmierci groza po nocy głuchej. Pani płacze. A gdy gwiazda jaka z bożego płaszcza się oderwie i wróżbą nieodgadniętą między ludzi spada, pani w włos jasny policzki tuli, wystawiając w lęk nocy tylko oczu poblask gwiezdny.
Lecz oto na miasta ocknienie jutrznię oddzwaniać już jęła sygnaturka klasztorna. Skrzypiał ten dzwonny pacierz na poły sennem jeszcze mruczeniem, które się raz po raz jakby ocknie i „Ave!“ — „Ave!“ — „Ave!“ na gwałt bije, by cichnąć znowuż w modlitewne podzwony, w litanii przyjęki, i stłumić się wreszcie w zachłyśnięcie, — w żal!
Tak mniszki, skowronki szare, odzwaniały się Bogu i budziły miasto.
W rośne, na dachach i wieżach zróżowione już świtanie, wyroił się tłum, milczeniem nocy jeszcze objęty, jakby snów swych zmory wynoszący na jawę — w tych cichych rozruchach i poszeptach pod murami, w nagłych wybiegach ku bramie miasta i niepokojów gromadnem rozchwianiu. Gdy nagle wpadli w ulicę pastuchy dwa, jak te dwa capy górskie: w czarnych baranicach pękatych i na cienkich rzekniesz nóżkach kozłów. I wskazując posochami za miasto, w góry, skąd przybyli, jęli rozpowiadać o czemś gromadom w doskokach i rąk rozmachaniu: jak się to obwołuje ludziom wieści ważne. Starce siwobrode wysunęli się naprzód i, uspokoiwszy ciekawości zamęty, jęli zwiastunów onych wypytywać roztropnie. A gdy się wszystkiego, jak trzeba, wywiedzieli, wznieśli ku niebu ramiona dziękczynne.
Zaludniła radość ulice i najlękliwszymi; skakał kto młody, kto poważny — rozprawiał: święcili zwycięstwo mieszczanie zacni. Nie wytrzymały po domach i panny grodzkie: ledwie w bieli koszul i na bosych stopach wybiegły złocić piaskiem drogę do kościoła, tatarakiem ją maić, i rozsiewać z pod piersi jak płomienie — róże i maki kraśne.
Już się na stopniach kościoła rozstawiły mnichy bure, jak to ptactwo do śpiewu gotowe; już się kolejno wszystkie w grodzie odzywały dzwony.
Tak się ruch w mieście wszczynał i cichy jeszcze tumult świąteczny.
Zawiedli się mieszczanie zacni, bo choć radość została, święto ich minęło: wielkoludów pogromca miast bramą w tryumfie wjechać, polem mury okrążył i wrócił w świat, skąd przybył.
Odgadło w nim miasto bożej łaski wysłannika ku obronie a krzywd pomszczeniu. Pod sklepienie kościoła wtłoczyła się ciżby chmura; w grzmocie pieśni dziękczynnych zadrżała świątynia. Chmurą i grzmotem jest uczuć ludu wezbrana potęga.
Niech żyje król!
Odwodu jak gromu potrzebuje ta chmura i grzmot: ulewy wdzięczności — szczęścia gromadzkiego burza. Wypełniwszy tedy modłami niebosiężną nawę kościoła, a groszem mnichów torby, wyroił się tłum na miasto, pod zamek.
A gdy okrzyki jego gromkie zamku na skale sięgnęły, książę dworak, który dzierżył wonczas straż honorową, zjechał przezornie ku ludowi i obwieścił mu, jak to król z serca dziękuje wszystkim wiernym poddanym i, w radości ich udział biorąc, w swej łasce monarszej niezmiennie trwa.
Temi słowy zwrócił się do ludu książę o polis dbały, zataiwszy roztropnie, że król śpi jeszcze o tej porze wczesnej.
Niech żyje książę!
Dziękował dworak z konia prawicy podniesieniem. I rozważał wraz w sobie, jak to wzburzenie tłumów, choć radosne, łatwo na wsze strony się wychyla, jak ta rzeka wezbrana. Podszepnął tedy tłumom, aby dzień ów radosny upamiętnić ludu pochodem z chorągwiami na przedzie. Coś jak duma słodkiego wezbrało w piersiach ludzkich, każdy wraz myślał o swych szatach odświętnych.
Niech żyje naród!
W kościele tymczasem pozostały tylko kobiety, starce i mnichy w chórze; zatrzymała ich wymowa starego przeora, sławiąca błędne rycerstwo.
A mówił kaznodzieja temi słowy:
„Tam, za miastem, na górskiej drodze, która wchodzi w boru ścianę, przepadł wybawiciel nasz. Umknął się i wdzięczności naszej i tym balsamom śmierci uchylonej, jakie gotowały dlań dziewczęta zapowiedzią róż rozsianych. Oto po szarych kamieniach drogi porozsiewał rycerz szkarłatniejsze róże: krwi swojej nieskrzepłe jeszcze ocieki; tuż pod borem porzucił dwie żerdzie włóczni złamanych, jak dwa pióra orłowe, na naszych pochodów przystrojenie dumą. I zniknął oczom w lesie wysokim.
Nie tłumią się odrazu i struny targnięte, choć harfę precz odrzucisz. Miałożby takie sił i ducha targnięcie, które granicę znaczoną naturze ludzkiej przewyższyło, miałożby ono stłumić się wraz, i ukoić, i umilić na naszych świąt ugłaskania? Snadniej mu teraz rany swe nieść w leśną gdzieś gąszcz, wilkom bodaj na odlizanie. Nie nam on teraz wierny, nie królowi, a duszy swej, od dzisiaj po dwakroć nieśmiertelnej! — bo tam, przed Bogiem, i tu, u nas.
Sokoła ziemskiej miłości podrzuciła ku rycerskiemu dziełu dłoń tu jakaś biała, — orłem ponad czyn swój się wzbił. Nie powróci. Może spłynął tam w lesie krwią ran swoich, a w tej oto chwili bije już skrzydłem niecierpliwem we wrota miłości niebieskiej.
Maryo, otwórz rycerzowi Twemu! stęsknion za Tobą jest bardzo“. —
Tak kazał przeor mnichów burych, sam niegdyś rycerz. I choć kobiety kościelnym obyczajem szlochały, starce po ławach spornie kiwali głowami, zasię mnichy czarne po stallach srożyły się ponuro. Czuły mnichy czarne tą hydrę kacerstwa, której głowa, ledwie ścięta, już nowym odrasta kształtem. Ta z piekieł chyba wyrosła nauka, — jak to miłość ziemska ku niebieskiej wiedzie, — już się po klasztorach niejednych zagnieżdża tajemnie, a całkiem jawnie po zamkach, kędy z rycerstwa dwornym dla niewiast duchem wierzeniami się splata. I wiarę rzymską plugawi.
Tak zszeptywały się ze sobą mnichy czarne po stallach chóru. I nuże raić pod kapturami, by skorzystać z wielkiego dziś uniesienia narodu i wyrwać te chwasty z winnicy pańskiej: zetrzeć hydrę myśli wzbronionych!
Niech żyje naród!
Oto zbliża się pochód pod kościoła progi: błyszczą stroje odświętne, łopocą sztandary —
Z pod trójłuku okna na zamku spoziera na miasto cicha sprawczyni wszystkiego. Coś z burzy tęsknot tej nocy i gwiazd uroku pozostało w zatuleniu postaci jej całej, tak wiotkiej i spłakanej u kolumny z granitu...


Ku czemu się gra“, — przerwał sobie nagle żongler w tem miejscu. I przykładał się wraz do gęśli.
Grał. Łagodność cisz niewieścich grał i krosienkowych rojeń moce, rzuconego w te cisze tonu długie przetrwanie, mleko marzeń, któremi karmią płody mężowe w żywocie swoim, śród łez u kądzieli... Łodzie bezsterne u brzegu grał, i to trzepotanie się żaglów w huraganie rojeń, gdy się wszystkie mewy burz dalekich zlatują na żale, na biady, na lamenty... Grał wieżę utęsknienia i łabędzicę w niej zaklętą, i ockniętej na baszcie orlicy krzyk:

Kto zwał?!.
Kto ważył się w mą bliż?
Czy wichr mnie targnął wzwyż,
Z burzowych schronów zwiał
Na skwir?!.
Czy orzeł w lasów głuszy grdał?
Zwołaną zniósł w ten lot na schwał:
W tęsknoty wielkiej wir
Śród — cisz?..

Gądł tęsknice i tuhy niewieście, grał kobiet żądze strzeżone.
A gdy gęśle opadły, wystawioną przed się dłonią prosił żongler o baczenie na słowo:
„I mówi się dalej:“


W bizanckiej szacie z zielonego achmardu, złotem w ptaki-gryfy szytej, w korduańskich chobotach długodziobiastych, a płaszczu białym, krwawnika wielką klamrą na piersi spiętym, w złotej obręczy na doramiennych włosach płowych: — tak wstępował pan Lancelot po upływie roku na zamku schody. A w kroków prędkości płaszcz jego tak się baniasto podwiewał, że zdawał się rycerz jak ten pani Ledy pogańskiej łabędź biały.
Sklepień chłód, żubrów łby brodate u murów, śród pawęży i łuków na ścianach, korytarzy echowe pustki i nagła głuchość kobierców pod stopą... W chłodnem bezludziu ław, między granitowemi słupami, królowała stolnic martwica: puste były trony oba.
Powitał go książę-dworak głosem dla dostojności miejsca zciszonym: „Zostaniesz waść przyjęty in logiam, w rozmównicy, co jest znakiem osobliwej przychylności królowej pani“.
„Po roku, z trudem odnalezionego, siłą nieomal przywodzisz mnie tu, książę“.
„Kazano“.
Owóż i niewieście komory złotogłowiem na ścianach i bagdadzkim dywanem w takie zacisza stłumione, że ledwie się w nich słyszeć dały miękkie pobrzęki strun — wraz zamilkłe. Oto z ław i skrzyń zrywają się panny i, ręce na piersiach krzyżując, kłonią swe główki. W ukłonie posuwistym, a ramienia pod płaszczem rozmachu, chylą się głęboko rycerz i książę.
Kroczą panowie poszumni, szmera za nimi niewieściego dworu pogwarek.
Lecz oto komnata rycerstwa strażniczego pełna; stoją pod ścianą w surowości wejrzeń okrzepli, o pawęże barwiste wsparci. Za nimi dźwierze o potężnych antabach i zaworach, niczem wieko cedronej skarbnicy. „Tuć jest!“ pomyślał. A gdy wniósł oczy do góry o ducha skrzepienie, ujrzał nad drzwiami anioła w kamieniu z lilią u piersi.
„Bacz waść na wysoki próg, jaki masz przestąpić: w trzy stopnie zdziałać go pani kazała, aby oznaczały wiarę, nadzieję i miłość“.
W omroczeniu przestąpił trójpróg tęsknoty, nie widząc nic prócz modrej strugi światła od jednej z szyb okiennych. Przykląkł, jak trzeba, na jedno kolano — i usłyszy nad sobą głos księcia:
„Królowo, oto wielkoludów pogromca z przed roku, a jeniec mój dzisiaj, którego Twojej, pani, łaskawości oddaję“.
W szelestnym zawiewie wonności, zwieszające się od łokci pani biało-srebrne rękawy objęły przyklękłego, właśnie jak te skrzydła anioła, gdy dłonie jej podawały mu się za oparcie, aby powstał. Ledwie się podjąć zdążył, poczuł na wargach muśnięcie powitalnego całunku. Nie wypuszczając rąk jego z paluszków lekkich, zwracała go pani ku damom świty dla ukłonu, i wiodła w nyżę okienną.
„Siądź przy mnie, miły panie, radać widzę“.
Chciał było godnie odpowiedzieć na to łaskawe powitanie obyczaju dwornego, lecz sięgnął młody po słowo zbyt głęboko w pierś: ugrzęzło w grdyce. Sprawnością kobiecą odpowiadała pani za niego sama szukając zarazem prędkiej okazyi śmiechu, dla ździałania w panach większej śmiałości.
Słów jej już nie słyszał, zapatrzony ku górze, gdzie się dlań trzepotało jej śmiechu ptaszę.
A wejrzawszy ku powale, widzi: sklepu łamane łuki w błękicie całe, a na nim gwiazdy, jak o świcie, — srebrne. Wstępuje tymczasem pani w okna wnękę i siada na poduszce w rozwartym koźle stołka, który snadniej niż ława oddaje kształtu giętkość i powłóczystości stroju. Złoty jest włos pani nabłyszczony światłem, opalowe są pereł wploty w kosy jej długie, rzucone z pod srebrzystego czółka na fryzyjskiej sukni seledyny blade. A gdy dłoń podjęła, oczom na zasłonę od światła, rozskrzydla się jej rękaw i kładą się na nim szafiry, granaty i rubiny wielkie: od szyb w ołowiu drgające oka. Gdy zaś, cała w tej jasności barw i świateł, uśmiechnęła się ku zapatrzeniu jego, — pomyślało mu się w tej chwili tak dziwnie: że z tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się doń chyba sama gwiazda poranna w siostrzyc swoich chórze. I podjął znów oczy na błękit gwiaździsty u stropu.
Książę, zabawiający gorliwie damy w drugim końcu izby, nie może się nadziwić z daleka długiej ciszy zniemówienia śród obojga młodych. A gdy wreszcie spojrzeć się ośmielił, widzi, jak pani, na stołku przechylona, ściska dłońmi te bronzowe głowice u poręczy. Badawczym wybłyskiem patrzą jej oczy, a usta, tak miękkie w uśmiechu, okrzepły w tej chwili. Ledwie znacznym, a władnych ruchem dłoni rozkaże panu Lancelotowi zwrócić się dwornie ku damom, a wzamian przywoła księcia.
„Nie wiem prawdziwie, co mniemać o tym rycerzu. Niewymowny jest bardzo, bo nie rzekł ani słowa. I nie patrzy, a wziera. Nie dziwię się teraz, że go przed rokiem w zapatrzeniu zatopiła fala“.
„Ujrzał rycerstwa swego i śmierci samej przodownicę, — a nie słowem zwykł się wypowiadać w życiu. Królowo, wymowni w kochaniu poeci bywają. A niepewność jest w tem wielka, kto z nich jest aptior ad amorem: rycerz, czy poeta.“
Odmie pani wargi w zamyśleniu jakowemś. „O mężu pomyślała“, — domyśla się dworak. I zagaduje czemprędzej o tem, jak to opowiadają wszędzie poeci, jakoby w bramie Karduelu spoczywały w głazów ukryciu reguły miłości, wprost od pani Wenus idące, a przez Sybille językiem rzymian na złotych kartach spisane.
„Owóż na pierwszej karcie złoci się to przykazanie: Causa conjugis non est ab amore excusatio, — wzgląd na małżonka nie będzie wymówką w kochaniu.“
Uśmiechnęła się pani niedbale: któraż bo z kobiet nie zna pani Wenus i poetów przykazań.
„Nie o królu myślałam przed chwilą, — rzecze z grymasem. — Ach, ten pan Gawan i jego zazdrość naprzykrzona, tropiąca mnie wszędy!“
Długo zaciera książę dłonie przy ustach, wreszcie chyli się ostrożnie do ucha pani:
Feminam nihil prohibet a duobus amari, nie wadzi bynajmniej kobiecie i dwoistego zażyć kochania, — uczą złote reguły miłości.“
Ledwie znacznym ruchem dłoni odrzuci go pani od swego ucha — na korny ukłon z daleka. I chmurzy się na chwilę usteczkami. Lecz oto nagle przerwie to zachmurzenie śmiechu pustotą: — jakby ptak z świegotem furknął nagle ku górze. Rycerz, i przed damami milczący, wejrzał znów na sklepienie i szukał pod gwiazdami tego śmiechu skowronka.
Za chwilę siedział przy pani, gdy pazik na miękkich nóżkach biegł szparko w drugi koniec izby i nurzał się w skrzyni, dobywając szachów, by je między państwem na kobiercu ławy rozłożyć i klęcząc ustawiać kamienie. Tak nakazała królowa, by w obec dam swoich dać milczeniu niemownego rycerza pozór grzeczny. A sama rozpina powoli opaskę czółka na podbródku, jak to czynią niewiasty, gdy chcą dać ustom folgę do całowania. I wyczekawszy chwilę, gdy jej panie zapatrzyły się gdzieindziej, chwyci rycerza oburącz za głowę, pochyli ją sobie nad szachami i przylgnie mu do ust w długiem całowaniu bez oddechu.
„Nieraz, nieraz czyniłamć to już w myślach swych, tak smutnych od roku!... Odtąd twoją jestem duszą i ciałem i napełniam tem radością myśli me wszystkie“.
Targnął się ku niej ramion oplotem i rozsypał bierki szachowe. Przybiegły paziki cichutkie i jęły u nóg państwa spłoszonych zbierać kamienie jak te ptaki proso. W drugim kącie komory zachrząkały surowo obie panie świty: dworska dama Ypokryzia i stara panna Immaculata.
Żarliwie zagadywał tych pań cnotę książę wymowny.


I jął przemyśliwać nad tem, jakby (drogami pana Gawana nie idąc) uładzić młodym obyczaju miłosnego dopełnienie. Niech błogosławią kochankowie cyklopowe mury i czujne straże, bowiem tylko w przeszkód goryczy dojrzewa słodycz namiętności naszych. Chrapią wtedy małżonkowie.
Śpi w dosycie rychłym król małżonek. Wysunie pani stopki chłodne z pod zasłony, z łoża szafy, i poskoczy ku oknu komory, niczem na ciele nieosłonięta, — jakto z małżeńskiego łoża. Pod zwabionych nietoperzy krążeniem oczekuje, rzekniesz, północnej godziny zaklęcia. Zahuka sowa na poniżu, a za trzecim razem, jakby łasicą spłoszona, zmyli głos w grdanie ostre.
Zna książę nocnych ptaków obyczaj i trwogi.
Osłania pani swe gładkości przy oknie opierzchłe w męża sobolowy płaszcz i czapę, pod futrem nóż ukrywa dla bezpieczeństwa osoby — i króla postacią mija straże komorowe.
Opuściła pani pieściwa królewskiego łoża puchy i wonności, ociera się bosa o nocnych cieniów pomykania tajemne, a lękiem tylko oddech w sobie skłóca i zagrzewa ciało.
W ostatnie korytarze już bez noża w dłoni wstąpiła pani, sama jak widmo nocy — i tajemnica. (Nie będzie już pan Gawan tropić ją wszędy zazdrością swoją).
Budzi zamku nocna ponurość sumienia ponure upiory. A gdy one serce kobiety zhukają, całą piekieł gorącość wypija z ust kochanek — szczęśliwy.
Żądzy wszystko płuży.
Oto w odległej gdzieś izbie zamku siedzi na tapczanie, w przebiałości swej wiotkiej, kochaniu cała z futra wychylona. A rozplotem złotych włosów zatula głowę kochanka ni to chustą matczyną. I tym razem nic sobie powiedzieć nie zdążyli. Bo w pierwszym doskoku zwarły się ich usta, wtuliły piersi, gdy serca biją do się jak te dzwony — w obietnicy szczęścia wrychle jeszcze większego. Niechby głos jaki ozwał się w pobliżu, padną oboje martwi: tak na pół oderwane od życia są serca człecze, gdy swe szczęście śmierci zaczajonej kradną.
Kradniemy wszyscy swe najlepsze chwile życia — życia smutkowi i śmierci czyhającej. Niech nikt nie mija kochanków bez smutnego uśmiechu dla ich szczęścia motyli. A kto mądrzejszego jest serca, niech przechodzi, jak gdyby nic nie spostrzegając.
Godzi się tedy i nam przejść mimo nich, zostawiając młodych sobie.
Groźna jest nocy zamkowej ponurość, głucho nawołują straże. Śpi w dosycie praw swoich małżonek, król!


I mówi się dalej... Ale teraz już do panów, choćby ich tu w piekarni nie było dziś wcale:


Gdy zstępował rycerz z zamkowej góry, nocny granat nieba roztapiały już świty po nieboskłonach. Wysrebrzają się na chwilę złote do niedawna gwiazdy i dogasają wraz powoli. Nad zamkiem świeci jeszcze gwiazda poranna — w przejasnej otoczy bieli, perlistości i opalów. Białosrebrne jej skrzydła z obłoków muskają szafiry, granaty i rubiny zwiewne: z za bławych szyb widokręgu przebijające już promienie zorzy. A z tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się głosem pierwszego na niebie skowronka — jutrzenka czujnych, pani Wenus gwiaździstego nieba.
I zgasła.
A w rozżagwione jego wspomnienia tej nocy wkradł się znagła melancholii smęt, że w tej chwili zgasła dlań może na zawsze jakaś dobra gwiazda na niebie, — że nie ustokrotnią się już nigdy siły jego nad wielkoludów moce, bowiem zbył z własnego serca tej mocy wszystkokrotnej.
Dla nabycia dwornej szaty swojej wyprzedał się było z miecza i zbroi. Ale rychło nowe na pewno dostanie. Rozkaże królowa niechybnie, aby poniechał błędnego rycerstwa i porzucił służbę w Straży Śmierci, a został u króla setnikiem Straży Ochronnej, która nosi najpiękniejsze stroje i płaszcze najdostojniejsze.
Zasię na rozstaniu przykazywała mu pani prośbą i pocałunkami, aby dziś, w tych oto szatach dumnych, wystąpił na rynek i dał się poznać wdzięcznemu ludowi. Niech uderzą w dzwony, niech się rozśpiewają mnichy, niech panny grodzkie poczną mu maić drogę i rzucać róże pod stopy. Niechże mają dziś święto i uciechę mieszczanie zacni. — Jakże lubo, jakże lubo spozierać będzie na to królowa!
Oto ciągną szeregiem te bure śpiewaki, które wonczas, przed rokiem, ustawiły się było u fary z psalmami na cześć jego; — na primę snać pospieszają teraz mnichy do kościoła. Przystojniej, zacniej to będzie z zakonnikami mszy naprzód wysłuchać, w kościele na naród poczekać, nim go śpiże zdzwonią. — I jak lubo, jakże lubo będzie to królowej!
Wyprzedził tedy szeregi mnichów, wstąpił w przedsienie, zagłębił się w nawę pustą. Zdjął go ziąb, objęły mroki, okoliły lśniące kadłuby kolumn. Hen na wyży ledwie majaczeją pozłocistości ołtarza, pod nim na słupach otwarta czeluść krypty; górą rozogniły się na szybach płachty purpury, przelewa fiolet głęboki. Oto wszystko: chłód, mrok i pustka w kościele.
Kołaczą za nim mnichy. Zarzucił połę płaszcza na lewe ramię i wystawił się przed zakonniki.
„Jam jest rycerz Straży Śmierci, Graala poszukiwacz, wielkoludów pogromca, a grodu wybawiciel, Lancelot sam! Zdzwońcie miasto całe.“
Ani jedna twarz nie wychyliła się z tych burych kapturów, nie skierowała się ku niemu głowa żadna, nie przerwała pomruku pacierzy. Do krypty czarnej, jak cienie w grób, zstępować jęły te szeregi.
I znów pustka i mroki w bezludnym kościele. Tylko jakiś cień zakapturzony długą żerdzią rozjarza świece w nadołtarzowych fioletach, śród złocistych mżeń i rozchwiei wybłysków. Na tle tej żarzy kościelnej wychyla się z mroku krucyfiks olbrzymi, zawisły nad chórem.
Przykląkł i, jak trzeba, odmawia ranne pacierze. Póki w rozkolebaniu pobożnem nie zatrzymała mu się głowa: — wziął na się wejrzenie krzyża.
„Tyżeś dla kobiety poniechał Parsifala u dróg rozstajnych, — na samotność gorzką porzuciłeś druha, nieuleczonego z ran świeżych.“
„Porzuciłem!“ — uderzy się kułakiem w pierś.
„Tyżeś dla kobiety zaprzedał i przyjaciela drugiego! — przedałeś, rycerzu, konia-druha najwierniejszego, który swe zdrowie i życie z twojem zjednoczył“.
„Przedałem!“ — jęknie.
„Tyżeś dla kobiety, słowu Mojemu na wspak, miecz zastawił, by płaszcz strojny kupić! Tego nie uczynił i sam Judasz Iskariota, który mnie przedał.“
Bił czołem o kamienie kościoła.
Snadź na płytę grobowca głową natrafił, bo zadudniało pod nim echo z trumien piwnicy.
W długie potem zaciągi organowych basów uderzyło nagle gęste dreptanie mniszych chodaków. Wyraja się tych kapturów mnóstwo wielkie z podołtarzowej krypty, zda się owiane tchnieniem trumien i zagłuszone w sobie szeptaniem pacierzy.
W kołacie i uroczystym rozruchu sadowią się mnichy po stallach.
Jeden z nich tylko zatrzymał się u wielkiej księgi graduału, w żółty blask świecy wychylił z pod kaptura głowę jak z wosku, w onym wianku włosów na ciemieniu ni to w koronie cierniowej. Z opadłą powieką a boleściwem rozchyleniem warg czai się śpiewak przodowny na nutę organów, rozstawia dłonie braciom na baczenie, — czeka z intonacyą:

O, fidelis anima!
clama de profundis
te terrenis fugito
rebus et immundis.

I zawiał dłońmi, niczem mewa białemi skrzydłami:
„A! — a! — a! — a!... A! — a! — a!... biadają dusze czyscowe w mnichów lamentacyi.
Wtórzył im rycerz piersi swych przyjękiem. Póki nie wytrzymał tego dłużej na sobie. Podjął głowę z nad grobowej płyty i jął przypominać swe czyny chwalebne. Tem się wszakże i zmarłe obwołują z trumien: w onych tu napisach grobowcowych naokół. Nie z pychy czynią to zmarłe, przypominając się sprawiedliwości bożej, a dla ulgi w męce czyscowej.
Przypominał tedy i on swe zasługi; odliczał je Bogu, jakby wypisując je na grobowcu swoim:
„Wielkoludów dwóch srogich zabiłem! — krzywdy ludzkie pomściłem! — wielem życia człeczego zratował! —
Zmyliła mu wiarę skruchy niedoskonałość.
A w złej skrusze oczy jego, jak i dusza rozpierzchliwe, ujrzą nagle zdala, pod ścianą kościoła, postać niegdyś sercu tak bliską. Patrzą oczy, wypatrują: aż się nagle załzawią w zdumieniu radosnem.
„Tużeś?!“
Szeptem zaledwie powiedział do się. A oto ze wszystkich mroków i ciemnic kościoła wpełza echem przerażenia:
„Tużeś jest?!“
Nad trójprogiem mniszego chóru spoczywa oto pod ścianą Parsifal sam. Snąć wielce utrudzony w kościele wytchnienia szuka, jak to czynią rycerze wędrowni.
Przyłbicy cień omracza mu czoło i oczy. Niczem dziób ponury sterczy nad twarzą nanośnik hełmu, broda nurza się w łuskowej naszyjnicy, w podłuż spoczywa miecz srogi. Zbodły się nogi, zhaczyły ostrogami stóp długich. Zasępił się, skobuział cały w zamyśleniu. Jakby na bardzo długi czas tu zległ, wielce życiem już uznojony: tak się ulgła kolcza zbroja w gibkość osmętnionego ciała, tak się słania głowa, w szołomie ciężka, taka w nim całym zaduma kościelna nad człeczą dolą, taka frasobliwość ducha.
W bezmiernem nagle rozżaleniu do się za to poniechanie druha przed rokiem, z klęczek nawet nie powstał Lancelot, a czołga się doń na kolanach.
„Z kamienia-ś?!“ — okrzyknie się nagle grozą na kościół cały, — aż się rozchwiały po stallach zawodzące mnichy.
„Nie Boży ty już na świecie, a mistrza kamieni żywych stwór w kościele?!“
Organowe basy, w podobieństwo czyscowych jęków, na ciężkich skrzydłach kolebać się każą mniszym pieniom.
Rzuci się po raz wtóry na chłodny głaz. I szamocze się z kamienną zbroją na piersiach, ją to stargać chce, by ujrzeć: czy zagoiły się w blizny tamte rany u boku, z któremi poniechał było przyjaciela? czy też przez nie to właśnie zmarł? — jego sumieniu na wyrzut potworny. A że szata kamienna na zawsze już pono pierś tę pokryła, więc w ślepej pasyi spłakał się tylko u żywego kamienia. Aż ból ten, że zbyt nagły, targnął go buntu szałem.
Podskoczy pod krucyfiks z kułakiem.
Aleć siła jakowaś w mig otworzyła mu ten kułak w dłoń całkiem wiotką; w kształt misy żebraczej ją składa i wyciąga pod one stopy gwoździem Męki przebite, pod strugę krwi, ściekającą jak wino — w on kielich a czarę pod blaskiem gloryi promienistej!...
I owoż ten kułak z przed chwili pada mu z całych sił na własne piersi — raz, drugi, trzeci!
„Dla kobiety wyrzekłem się w duchu onej czary: poniechałem szukania Graala... A przed się i tu jeszcze w kościele Twoim stroiłem się w chwałę rycerstwa Twego: pychą rwałem się za te trójprogi, kędy jeno ofiara z życia kornością wiedzie!... Przeze mnie i Parsifal nie znalazł cudotwórczej czary Twej — ostatni może z rycerzy Twoich!...“
A z tym szeptem pokuty rozpacznej podejmuje oczy wzwyż: na on znak ofiary z żywota, który oddziela w kościele ludzi służby bożej od rzesz pobożnych zaledwie.
Na desce pozłocistej, w przydymionych od kadzideł barwach, widniał Ukrzyżowany, wielką chudzizną udręczonego ciała nie owisły nawet w ramionach, lecz srogo stojący w męczeństwa swego gwoździach; a one ćwieki w dłoniach obu i stopach skutych wystawia przed oczy chrześcian, chmurnie wyzierając z pod cierniów korony.
Kyrie Elejson!..“
Powaliło go pod się ponure krzyża widziadło.
Głuchy to przyjęk organów pociągnął tak zaświstem burzy pod ołtarz sam. I w jeden akord dudni pohukiem u ścian wszystkich, — aż się strzęsła nawa troista. Na wyże wzięte, mnożą się tony: jak ten grom, gdy w jeden nieboskłon łomotami gruchoce, a po drugim wraz echem się toczy, i już gra po niebie całem groźną nawałnicą bezmiarów.
I wyrywa mu z piersi jęki skruchy ostatniej:
„Nie znaleziony będzie Graal Twój! — nie zdjęty będziesz z krzyża w sercach ludzi smutnych! — nie odnowione będą serca człecze! — nie starte będą smutki z oblicza ziemi!...“
Grzmiały mu tak w piersiach i te ostatnie basy, które, jakby w gniewu surowości, ściszyć się nie mogą u stropu; choć zmilkły organy, one gromią wciąż jeszcze, jakby tej głuszy kościelnej dudnieniem i mniszych pacierzy zmorą w tumie pustym.
Zakonników chór: świątyni dusza i pobożność, rzekniesz, sama, oddaliły się stąd precz. Chłód barw niemych zaległ na ołtarzu u pogaszonych świec. W okrzepłości surowej lśnią kolumn kadłuby. Dym kadzideł zczołgał się ze schodów chóru i snuje się po nawach zwidem pokutujących dusz. Na dalekiej gdzieś wieży grodu ozwały się dzwony, jakby pogrzeby stąd wyszłe dosięgły już było cmentarnych bram. Tem głębsza cisza i poniechanie zalegały tu w mroku. Kostnicy sienią pod krzyżem ponurym zdał się i kościół sam — bez swej służby bożej. Odeszły mnichy.
Na płycie grobu — białym krzyżem na wrotach śmierci — leży pokutnik tu poniechany: biały płaszcz zalotnika przysłania go teraz całunem śmierci. Jego to jakby duszę za żywa pogrzebały mnichy, łamiąc może świece nad jego głową.
Niemota pognębienia w opustoszałym tumie, chciwa szeptania pacierzy, chłonie tu każdy szmer i śle go pod ołtarza stopnie. I schłonęła nagle suchy trzask! — jedyny. Pod płytą grobu pękają tak co dnia zeschłe trumniska.
I jakby z onych trumien w piwnicy owiała pokutnika na płycie grobowej ta dusz czyscowych męka i łaska zarazem: nadzieja. Bo oto z pierwszem poruszeniem ramion załopotała się w nim skrzydłami nadziei ta myśl: „A może? — rok czasu wszak minął! rok długi! — może Parsifal tymczasem...“
Dopadł po raz trzeci żywego kamienia; oburącz ogarnia tę głowę w szołomie ciężką, jak gdyby ją z śmiertelnego posłania podźwignąć nieco chciał. I szepcze mu w usta same — pyta: „Znalazłeś?...“
A po mrokach i ciemnicach fary ocknęły się jakby w żywych kamieniach dusze wszystkich pogrzebanych tu rycerzy. I trąci echo pustego kościoła organy tu wtóre: uderzy w basy ciszy grobowcowej: — „Znalazłeś?!“

„Kto ważył się w mą bliż?
„Z wiecznego schronu cisz
Kto zwał?...“



Ledwie spostrzegli słuchacze, że on orłowy krzyk wtóry grały już tylko gęśle żonglera.
Grał. One w grobach kościołów trumniska grał, — ni to dążeń człeczych łodzie rozbite, — i mnichów pokutne nad niemi lamenty, za dusz czyscowych żale de profundis: życiowych zbłądzeń biady, nieodpartych inmundis... Żywe kamienie grał w wiecznych schronach cisz, błędnych rycerzy na grobach frasobliwość wieczną, i to mleko sił ssane z ich piersi kamiennych za żywą krew dążenia... Gądł mężów tęsknice i tuhy, grał ducha człeczego wieczne nieukoje.
A gdy gęśle tym razem opadły, daremnie ludzie na słowo baczyli: żongler po czarkę swą sięgał i podstawiał ją pod dzban szczodrej pani. A przypomniawszy sobie słuchaczy, machnie ręką na izbę:
„Wracajcie do domów, romans już skończony.“



P
Powolny jak żółw i jak pień niemy linochód, melancholicus w kunszcie swoim, przekładał tymczasem górą na linie swe nogi pajęcze. Czynił to ze statkiem i bardzo roztropnie. Więc rychło uprzykrzyli sobie ludzie te sztuki pedanta. I rozwałęsali się po rynku. Dalejże kuglce na swe pomosty i nuże znów skakać przez obręcze, ognie łykać, podkowy łamać, — co który umiał.

Z tego nieładu wszystkich spektaklów naraz i rozpierzchliwości widzów starał się skorzystać gadkarz: skoczył żwawo na swój pomost i wabił ku sobie cwanemi minami. Że zaś dzisiaj wszystkie już gadki, by najsprośniejsze, zdążył opowiedzieć ludziom, a ich szczodrość z pod chudej była fary, więc, pozazdrościwszy żonglerom w piekarniach, umyślił i on tu swoim ludziskom na rynku opowiedzieć romans, — nie rycerski żaden, a grodzki: — każdy rad wysłucha powieści prawdziwej, zwłaszcza, gdy opowie rzeczy całkiem świeże.
Tedy gadkę swoją tak chytrze grodzianom wykłada, że, choć wyśmiewa wszystkich, każdemu się zdaje: — „o sąsiedzie gada!...“ Więc słuchają wszyscy, i wszyscy są radzi: — „ten bo z życia bierze!...“
Siedzi gadkarz na pomoście, dzwoni sobie nogami nad gromadą ludzi — i prawi. A coraz to niecierpliwiej szyję bokiem ku swej czapie wyciąga: — „datków coś bardzo niewiele!“ — Więc skrzywi się i przerwie opowieść ciekawą. I już tylko w milczeniu nogami nad ludźmi wydzwania, wytrzymując na swej wardze spojrzenia ludzi.
„Nie dasz groszy żaden sknera?!... Djabli wezmą bohatera! — już się śmierć na niego czai...“
Mieszczanie ze śmiechem, ich żonki z nadąsaniem dorzucą przecie coś niecoś do czapy.
I powieść gładko dalej się potoczy:... „Że zaś po miastach skąpo, jak widać, jest wszędzie, na weselu tej panny wołu więc nie będzie! — Ale dobra pieczeń zawszeć się usmaży...“ I żongler o tej pieczeni długo, rzewnie gwarzy.
Aż skończy i zbierze aplauzu oklaski.
I ten nie chybiał powołania joculatora: wypogadzał twarze, ścierał smutki z oblicza świata: z widnokręgów ludzi swoich.


Tak myślał goliard, snując się po rynku. I marząc pewnie w skrytości, by choć raz jeszcze, raz jeden bodaj tylko! — jak to dawniej bywało, — módz stanąć przed zacnem gronem oświeconych. Temi słowy powitałby ich z ukłonem od proga:
„Wędrowny poeta sercom szlachetnym cnej radości przysporzyć pragnie...“
„Witaj!“ — odrzeką. — „Salve!“ — dodzwonią czarkami.
I posadzą u stołu, zasłuchają się w słowo, opuszczą w skupieniu oczy na swe brody poważne.
Ale nie było progu takiego w mieście całem. A czynił przecie wszystko, co trzeba: i na rynku się pokazywał, i na kanonie zachodził, wykręcając szyję ku oknom wszystkim, i u studzien przystawał jak należy: z ramionami skrzyżowanemi na piersiach i gęślą zwisłą w kułaku. Nie zbliżał się doń pachołek żaden, żaden nie doskakiwał biegacz z zaproszeniem do panów. — Na rynku zgiełk tylko odpustowy, po ulicach cisze: ledwie mniszych chodaków gdzieniegdzie kołaty i te dzwonki a sygnaturki klasztorów dziesięciu, — kłótliwe w zgiełkach tonów, niezestrojone wcale w miasta górną nutę, — jakby na zaświadczenie, że i życiu tu samemu brak wszelkiego zestroju na rejestrach wyższych.
Więc gorycz powoli napełniała mu serce; już nie o to nawet, że nie pokarmiono go dziś nigdzie, lecz że mury w tym grodzie ponure, posępne kościoły... Dziewcząt na ulicach niewiele widać, a które się pokażą, nieładne są chyba, bo w oczach ich niema tego płomyka wrażliwości, który w naszych duszach zapala nieraz i najlepszych myśli światło.
A może po piekarniach biją w tej chwili wszystkie serca czujniejsze w tem mieście?
Zgadł chyba, bo niebawem tłumy wielkie wysypywać się jęły z niejednej bramy i wypełniać ulice. Jeszcze nie przybladły rumieńce ciekawości na policzkach kobiet, jeszcze nie przygasły ich oczy rozżagwione. Mijał je z żalem do ludzi, w kapturze ukrywszy się przed niemi. Aż go w tem osępieniu zagadnęli żonglerzy na ulicy: czemu tak bezczynnie po mieście się wałęsa, gdy zarobku dziś przecie pora.
„Kędyż pójdę?“ — odpowie im. — „Nie spuszczają się już dla nas zamkowe mosty, nie otwierają opactw furty, nie czekają na nas u biskupów ławy i misy, — nie biją już na nasz widok serca mężów duchownych i świeckich. — Rynki gawiedzi tylko pełne, piekarnie niewiast próżnych... Margaritas ante porcos!“
Odepchnęła wraz żonglerów ta pycha na dnie goliardowego serca zawsze ukryta, choćby pod najskromniejszem osmuceniem twarzy. Takiego lepiej i w smutku poniechać, — nie poradzą tu nic towarzysze.
Oto na chłodne ich milczenie podejmuje wreszcie z pod kaptura swe oczy sępie, — i pyta:
„Nie prawdęż ja powiadam, panowie żonglerzy?... Czemże było niegdyś wielkie imię wasze, które od jocus — gędźby — na igrę się wywodzi, a więc Apollinowego jest rodu. Baczcież! toć urągliwość mieszczan wasze gęśle mówione za jedno dziś waży z kuglców butlą, kulą i nożem. Co mówię! toż oni rzecz naszą za lichszą snadź mają, bo gdy się kuglcami i gadkarzem na rynku cieszą, naszym gęślom cóż to zostawili dzisiaj?... Owo żakom grodzkim języki w gębach rozwiązywać, zanim się w tych głowach myśli nawiązały, i mieszczki gzić! — Powiedzmyż to sobie raz, panowie..!“
Milczeli żonglerzy, nieufnym zezem spozierając na goliarda. Więc on jakoś smętnie opuścił oczy, w ziemię je wbił i gada jakby do siebie już tylko.
„Zepchnęły nas czasy na rynki, między te mieszczany, gorzej niż oziębłe, bo pełne niemej przedrwiny ze wszystkiego, co nie jest z ich trybu powszedniości. Na schyłek nam pono idzie, towarzysze! Jakby nie wszystkie trzy Parki żywota były już z nami. Bo prawdziwie, po tych włóczęgach dziś naszych z grodu do grodu, wałęsa się z nami ta jedna już tylko: Lachesis, zalotnica-żebraczka, obracająca koło rybałtowych dni! — I to powiedzmy sobie wreszcie w oczy, panowie..!“
Goliardowe słowo spadało bo zawsze między ludzi jak młot, na wstrząśnienie myśli i serc oburzenie. Ale tego było dziś nad miarę wszelką! Żachną się zgodnie żonglerzy:
„Pychy nazbyt wiele ma w sobie ta żebraczka twoja.“
„A znasz ty, laiku jeden i drugi, ostatnią tarczę oświeconych?!... Korny będę jak pies, przed czem mi dusza pokorę nakaże.“
„Więc idź do kościoła.“
„Pójdę!...“
Łzy chlupnęły znienacka w tej przekorze goliarda. I zatrzymały towarzyszy: — kamrat bo z goliarda dobry zawsze bywa. Możeby tak podzielić się z nim zarobkiem z piekarni? Ze też w tem zatraconem mieście niemasz słuchaczów i dla niego!...
Ale spoglądali nań mimo to nieufnie: — Muza, myślą, jest kochanką prostotliwych; niech klerk pilnuje damy Filozofii, gdy nie pilnował kościoła. Poeta bo oświecony na to tylko nieco barw życia w sztukę swą nagarnia, by niepokoje w sercach rozczyniać, ockniętą myśl porywać hardo na świata łady i dzierżce! — Zacniejsza, Bogu i ludziom milsza, jest nasza sztuka żonglerów: ciekawą mnogobarwność świata w piersi brać i głosić ochoczo każdemu, kto słuchać zechce; a więc nie po łacinie, oświeconym tylko, lecz mową i sercem pospólstwa... Błogosławiona niech będzie nasza dola wszelaka, skoro w torbie włóczęgi przynosi ludziom to rozsiewne uradowanie się życiu: — opowieść!
Lecz te racye swoje woleli nieufni żonglerzy zachować dla siebie. Odezwać się? — wiadomo: klerk mądry! — tylko pomyli czucia. Milczeli tedy upodobnieni sowom, które i są, i wolą być za dnia ślepe, bo jeszcze przyćmiewają oczy.
Postawszy tak czas jakiś z goliardem na ulicy, rozeszli się wreszcie w milczeniu — każdy za swojej igry koleją i losem.
Żonglery tedy między kobiety, które ich teraz rozchwytywały po wieczernikach. Kto gębę sprawował, gardła nie żałował: pił za długie posty! Piłby przezornie i za posty przyszłe, gdyby tu i owdzie jaka pani grzeczna nie prosiła na lepsze wywczasy: do alkierza swego. Wypyszniał się tedy wagant i na bogatem łożu.
A i tam nawet żonglery zacne dopilnowywali sprawy kamrata, który dziś nic nie zarobił, bając kobietom różności o Muzach i o goliardzie. Niejedna z kobiet jaki wiersz goliardowy o Amorze przypomniała sobie (trafiają bo się po grodach i oświecone panie). Tem, jakby świeczkę Muzom zapaliwszy, polecała im to kochanie oto swoje — ku pamięci wiecznej; by w gwałtownem znagła zipnięciu — oddać je pani Wenus — za jedną chwilę.
Urastały w honorze Muzy po alkierzach, a z niemi i poeta; ale na honorach dla nich zawsze się ponoć kończyło.


Goliard snuł się po ulicach grodu. Poniechanie jest gorzkie.
Bardzo gorzkie czasem. I żal życia, i żyć już niewiadomo po co. Za każdym progiem, zda się, szczęście samo pieści ludzi miękką rączką, wagant jak pies bezdomny o próg każdy się ociera, — i przeklina dolę swoją. Nie żeby głodny był znowuż tak bardzo, ile że...
„Nie łkajże człeku na ulicy!“
Kto zgadnie i powie, jakie to szczęścia przeciche roją się po głowie waganta? Jakich tęcz wianki splatać on gotów na te bodaj progi, po których wbiega oto z pośpiechem jakaś drobna stopa, już o chwilkę całą zapóźniona ku swemu szczęściu?... Tyle doli wszelakich, tyle życia człeczego nagęszcza się w mieście!
Przysiadł gdzieś na progu, ni to pątnik zziębły u cudzego pieca. Jakoż z głębokiej sieni pod beczkowym stropem powiało nań chyba życia samego ciepłem serdecznem.
„Pobłogosław Boże wszystkim statkom i umiarom dusz“.
Roił.
Oneż to rojenia niepohamowanej głowy — które poesim rodzą — oneżto wytrąciły go ze spójności katolickiego świata. — „Pobłogosław Boże rządności serc człeczych“...
„Nie łzawże się klerku coram publico! — patrz, oglądają się za tobą.“
Tak więc poszanowanie dla swej szaty oświeconego ustateczniło go nakoniec. Jak ocknięty ogląda się wokół. Domek — widzi — coś bardzo mizerny! To otrzeźwia go nieco. Ale gdy pod czołem zajaśniała już rozwaga, w sercu smęt się wciąż jeszcze rozżala i gra w piersiach za rybałtowe gęśle same:
„...Łzy za szczęściem na wydeptanym progu człeczej troski może, — waszych to może zarojeń niedolę błogą? piękna jeszcze jedną ułudę: — oto co znalazł wędrowny poeta u nędzarzów bramy. Znalezione zwraca. Zaświadcz, Muzo, ludziom tego domu pozdrowienie waganta..!“
Dobył z zarękawa pióro i inkaustu flaszę, pisze coś szybko na karcie. I przywiesza ją potem u kołatki bramy — za votum włóczęgi, za wianek spleciony z onych kwiatów, których dla garści równie ponoć niema, — jak szczęścia samego na świecie.
Zaczem, pogodniejszy już o wiele, poszedł dalej. Obył się dziś i bez słuchaczów oświeconych. Prostotliwym pieśń swoją podrzucił pod progi. Zasię datków od biedy człeczej nie wziął przecie. Sam szczodrym był.
To też i głodu nawet nie czuje już wcale. Pogwizduje sobie.


Dobra myśl dobre przywabia do nas trafy. Oto czyjeś ramię — życia samego wiankiem — spadło znienacka na szyję goliarda. I zawlokło go z przed ócz ulicy do bramy, wraz zatrzaśniętej. Skoczka to była z wielką księgą pod pachą.
„Masz!“ — wtyka mu w obie ręce ciężar swój.
Nie prędko połapał się: co, gdzie, jakim cudem się dzieje. Aż się powoli rzecz cała wyjaśniła: w tem mieście, — jako żywo! — Horacy się znalazł i już go dziewczyna z rąk czyichś wydębiła dla niego. Gdy pierwsze zdumienie minęło i na karcie w tytule stwierdzić się wszystko dało, goliard niewdzięczny, zamiast podziękowania, wyrzucił przed się kułak gniewu:
„To ogłupiałe dziś syny i dziewczynie w zalotach oddadzą — ojców skarby takie!“
„Nie każdej pewnie“.
Jęła poprawiać włosy nieco rozwiane. A w tem podniesieniu głowy powiada doń jakby z góry:
„Od pół roku o niczem innem i we snach nie gadasz! Masz go wreszcie samego. A trzymaj mocno, by ci go nie wydarł jaki mnich przepisania chciwy, lub jeszcze chciwszy spalenia“.
Do goliarda przystąpiły tymczasem inne myśli, już nie do książki odnoszące się pono.
Skierował ku niej podejrzliwie białka oczu.
„No, i bywaj!“ — zakręciła się na pięcie — „bo się śpieszę! Zaś to kapturzysko...“
Wystarczyło tych zwiewnych paluszków pomuskanie prędkie, by się zmylił zez goliarda w spojrzenie nieco milsze. Oboje oprą Horaca szanownie w kącie sieni, by się nie przewrócił. I dopadną do się piersiami.
„Żaden tak całować nie potrafi!“ — pomyślała dziewczyna.
Ale tyle tylko, że się nacałować zdążyli, bo do bramy dobijają się już oto niecierpliwie zalotniki: obecna dziś w grodzie młodzież rycerska. Więc się śpieszy skoczka, bowiem przyobiecała im zatańczyć po raz drugi — na pokojach gdzieś pańskich. W pośpiechu już nawet nie całuje, a uderza wargami w policzki goliarda, by nie smęcił znowuż z tej przyczyny.
I wyszarpnąwszy nagle coś nie coś z mieszka, wtyka mu to w rękę, by podjadł sobie gdzie nareszcie: — książka nie nakarmi go pono nazbyt suto, — a nie poety rzeczą uganiać się po mieście za kęsem ladajakim.
„Nie czyń mi tego!“ — syknie jak ukąszony. I natargnie z powrotem kaptur — przed ludźmi pewnie.
Bo skoczka, otworzywszy bramę, wyskoczyła na ulicę. I daje się nieść brukom: podbijać, rzekniesz, kamieniom swe kroki prężne.
„Żadna tak stąpać nie umie!“ — pomyśleć musiał goliard mimo osępienia.
Za rytmem kroków dziewczyny, jak za werblem na przedzie, kroczyła szparko młódź rycerska cała.


Nie wszystka jednak z przytomnych tu dziś na odpuście. Innych bardziej dziś pono zagrzewało wino, bo oto ciągną z daleka z wrzawą na pół miasta.
I widzą: — na kamieniu pod murem przycupnął, jak kruk, nad księgi szkarłatem, klerk w czarnej szacie: zaczytał się pilnie, opadają na karty wisiory kaptura. A ich krzyków nad głową nie słyszy zda się wcale.
Więc się przypatrują temu ptakowi, który z wagantami spadł dziś na ulice grodu.
Rozkraczył się nad nim z rękoma na biodrach jakiś młody snadź władyka nad strażą i przygląda mu się jak zaciążnemu. Chłopak jest giętki jak wąż w swej kolczudze srebrzystej, a te mięśnie, rade życiu, grają mu gdzieś koło barków jak pod futrem młodego zwierza; prężny się widzi niczem skoczek, nawet w tej postawie butnej.
„Pozdrowienie Muzom!“ — huknie nad głową goliarda.
„Niech opromienia młodość twoją, piękny panie.“
A on wraz do kompanii swojej:
„Człek, widzicie, towarzyski: w terminach odpowiada żwawo. Chodź z nami pić, poeto! U czoła stołu posadzimy cię, jak to za ojców bywało. Będziesz nas chwalił przy gęśli.“
Goliard spokojnie kartę odwraca na znak, że się nie kwapi.
„Moja Muza na wasze rycerstwo nie patrzała, a sławić opojów nie będzie.“
„Zadziornyś?!... Nawet wtedy, gdy o zarobek idzie? Lubię!“ — trzepnie go łapą w plecy.
„Poniechajcie mnie, panowie. Mam tu zacniejsze towarzystwo w ciszy.“
„A nam się twego zachciało!.. No, wstawaj, gburze! Ruszaj się!“ — poczną go trącać mieczami.
I uprowadzili ze sobą. A śmieją się i drwią z księgi, którą dźwiga pod pachą.
„Gdzie ducha skąpo, tam dufności wiele“, — odgryza się goliard w ich hałasie. — „I nie tak za ojców bywało“
A gdy przez rynek przechodzili, oprze się im nagle: — nie pójdzie! O datki ich nawet nie dba, bo droższy mu w tej chwili czas i księga, przy której go zastali. A jeśli już koniecznie chcą go posłuchać, to tu właśnie, na rynku, miałby im coś niecoś do powiedzenia.
W kompanii nietrzeźwej — wiadomo — im rzecz bardziej nieoczekiwana, tem zgoda pewniejsza. Przyklasną z tumultem, gotowi na tarczach go nawet podnosić: „Tu nas pochwal, bracie!“
A goliard jakby odżył nagle, w tej myśli chyba, że na rynku tego miasta i on znalazł słuchaczów swoich.
Skoczy tedy na ławę u studni i wzniesie ramię.
„Panowie!..
Piękne jest żonglerstwo kamratów na rynku, piękne są skoczki tańce i nogi, piękną odwaga linochoda, odważny jest niedźwiedzia poskramiacz, zwinne jak w tańcu jest słowo gadkarza: — zgoła: piękną jest każda zuchwałość i rączość ciała, i bystrego ducha żywość każda!
Atoli piękniejsza jest nasza stara igra! — śpiewa dumny poeta prowancki. — Bo zważcież tylko, panowie! rzeczy kuglców, gadkarzy, a i żonglerów, bywa, po piekarniach, tyle trwania, ile baczenia waszego, — i otoście znów radości próżni, jak wonczas gdyście wychodzili z domu. Inną jest nasza sztuka poetów i inne jej piękności! One, serca sięgając, w pamięci pozostają, bo czucia człecze rozszerzać zwykły. One jak na gęśli stroją w was te żyły serdeczne nienawiści i miłowania, na których życia waszego ton i — daj Boże! chwałę — sami wygracie.
Aliści, widzę, w rzadkie miny i cierpkie wejrzenia wasze powiadam ja to. Wyście tu oczekiwali gotowej dla się pochwały w rymach pobrzękliwych. Daremniebym wam obiecywał bodaj dusz ocknienie ku niedoznanym jeszcze czujnościom, — niech wesołki uszami kukli swych zadzwonią, sam tu pono zostanę... Więc to jedno już tylko powiem wam, na rychły wraz koniec, panowie rycerskiego i kupieckiego stanu:
Oto jest kraina zaniedbania, gdzie synowie, nazbyt dufni, wyrzekli się Muz, przy których urastali duchem ich ojcowie, i odtrącili je od się precz — między mieszczany. Ci zasię — ładem trybu swego, który wszystko w cechy i bractwa wiąże — między kuglce dowiązali Muzy: w jedną wagantów bandę i ordinem. A hersztem tej bandy ustanowili w duchu swym poetę. — Jestem. Tu zaś są zacni towarzysze moi (wskazywał na igrców, którzy, porzuciwszy sztuki swoje, zbiegli się doń gromadą) — goliardowa familia, rzeką mieszczanie; — i prawdziwie sercem tak dziś moja, że niejeden z was, panowie, lichszy mi przy nich i zgoła żaden: człek bez twarzy!“
Urągliwym śmiechem z brzucha zatrzęsą się wokół rycerze.
„Oto jest kraina opieszałości, gdzie nad lampami duszy baczenie mają już chyba tylko niewiasty: mądre i głupie razem... A śmiejcie się! — wzburzył się nagle wychylił głowę z pod kaptura, wichrzył czuprynę. — Wiemże! przed kuglców pomostami bawicie swe serca rycerskie, zdając pieśni i opowieści, gędźbę i wiersze, — zgoła: oświeconych igrę zacniejszą, — kobiet i młodzieniaszków pieczy, zdając ich jedynie baczeniu lampę i oliwę powszechnego ducha... A, śmiejcie się! — doskoczy już do nich z ławy, — unde saepe lacrimor quando vos ridetis!.. Idźcie na rynki bawić oczy i uszy. A wracając na swe zamki, to jedno weźcie na swe serca ucieszone w grodzie — oną krzywdę powszechności całej, jej capitis et cordis diminutionem!.. Idźcie na rynki bawić oczy i uszy! — póki w głowy i serca mężów tego kraju nie spojrzy ktoś obcy i nie rzeknie, jak powiedział niedawno na synodzie on biskup surowy: — rudes! idiotae! illiterati!..“


Padła na rynek cisza nagła i krótka jak błyskawica, gdy wielkiego gniewu warknięciem szczękły raptem wszystkie miecze o swe tarcze i rzuciły grozę na tłumy.
Tarczami następują panowie na goliarda, by nie podnosić miecza na chama; jeszcze kilka kroków, a zgniotą go jak robaka pod stopą.
Rzucą się waganty wyrywać kamienie z bruków; już je miotnąć mają na panów w obronie towarzysza.
Gdy — nie wiada skąd — rysiem spadnie przed one tarcze skoczka chyża. I wystawia na zgniecenie jawną pierś dziewczyny; a usta ma rozchylone zdumieniem i pogardą nad rycerstwem tak mizernem:
„Niemasz tu ani jednego, któryby się zastawił za wolnego ptaka prawdę i szyję?!.“
I nie chybiła — tem właśnie przeciwstawieniem jednego gromadzie: do honoru obecnego tu może przypadkiem rycerza błędnego odwołała się bezwiednie. Nie chybiła zaś nadewszystko wyzwaniem swej urody.
Prysło koło zemsty w pomrukach gniewu. I rozdwoiły się mniemania panów. Zalotniki skoczki opowiedziały się za wagantami: że naród to wolny; że gbur, kto się na słowo igrców obrusza; że dawniejszy obyczaj za podniesienie ręki na gęślarza i lirnika karał ramienia odjęciem: — tak uczyli króle uszanowania dla poetów; sami zasię pozwalali im mówić całą zawsze prawdę, choćby z srogim gniewem poety przeciw sroższemu jeszcze gniewowi królewskiego majestatu i jego pięści zaciśniętej na miecza głowni.
Te wszystkie racye, oraz szanowne z nich tchnienie starych czasów ostudziły gniew panów. Więc niech goliard odszczeka ostatnie bodaj tylko słowa.
Ale goliard niczego odszczekać nie chciał. Wszczęła się zwada. Niebawem nikt już nie słyszał się wzajem w tej wrzawie i nie rozumiał już wcale. Tu i owdzie zatrzaskiwały się ponuro przyłbic wizyery nad twarzami. Wpierano się w ziemię, mierząc przeciwnika złem okiem z pod larwy stalowej. Sapią — i czekają, jak te koguty, przypływu pasyi ostatniej. Rzadko który okrzyknął się, jak trzeba:
„Wyzywamć!.. Baczność miej!“
Najbardziej niepohamowanego miecza targnięcie się — od swej tarczy w górę — rozstrzygnęło wszystko. I rozległ się on łomot srogi w nacieraniu na się dwóch gromad.
Mieszczanie jakby ogłupieli nagle, zapatrzywszy się w ten rozruch na rynku ni to na dziwowisko odpustowe. Dopiero gdy krew bluzgnęła na kolczugi jasne i ktoś się tam zwalił z nóg z chrzęstem, rzekniesz, bezwładnym, — jakby kto garść żelaziwa o ziem cisnął, — dopiero wtedy zakołysał się tłum gwałtownie i wypadły z niego kobiety. Któraś z nich widziała krew, inna powalenie się pana, trzecia zaś, najdalej stojąca, usłyszawszy to wszystko, wrzaśnie piskiem przeraźliwym: „Zabili!..“ Wówczas jak to stado gęsi w popłochu, z wielkim łopotem spódnic zaganiać jęły kobiety — to tu, to tam, — wpadając w ulice na oślep i roznosząc po mieście te krzyki przeraźliwe:
„Zabili!.. Zabili!..“


Tym zamętem z ratusza wywołany wkroczył na rynek burmistrz z laską. Mało co baczy na rycerzy potyczkę, bo gniewają go przedewszystkiem te nieporządki i trwogi roznoszone przez kobiety po mieście całem. Ku nim tedy kieruje swe spojrzenia srogie. Oto osoba tak otyła, jak pani płatnerzowa grodu, toczy się po rynku, niczem beczka hałaśliwa, i drze się o tego goliarda — za dziesięć młodych.
Niemasz bo w każdym grodzie bardziej przykrych niechęci, niźli panów podstarzałych do kobiet już nie młodych. Do niej tedy doskoczy burmistrz z całą surowością i nakazem władzy:
„Cicho mi pani bądź! — bo na ratusz wezmę... I czego się dobrodzika drzesz?!“ — gestem żaby rozczapirza dłonie i gębę przed babą tłustą.
„Takiego człowieka!.. Takiego człowieka!..“
„Uspokój się pani: goliardowi nic się nie stało. Pewnie dla tego, że mu wisieć sądzono.“
„Takiego człowieka!...“ — wysapuje kobieta, w uspokojeniu, swą alteracyę z przed chwili.
„Jakiego znowuż „takiego“?“ — wyżabia się przed nią burmistrz, każdem słowem akcentując jakby otyłość damy.
„Panie!“ — przystępuje do niego z impetem, — „panie! człek że to w Salerno i Paryżu bywały, fizyki i lekarstw u mistrzów nauczony, w filozofii biegły, w dysputacyi artista, a nadewszystko poeta! — vel magus“, — uprzystępnia żarliwie ostatnie słowo burmistrzowi, który nie był z oświeconych.
(Żongler wgadał było to wszystko w kobietę, zalecając jej kamrata swego.)
Jakoż burmistrz stropił się nagle, nie chcąc uchybić aby jakimś tam może ważnościom po dworach pańskich. A stropiony uraził się bardzo:
„My ludzie pracy!“ — rzeknie. — „Uczty u nas skromne; wagantów na nie nie sprowadzamy... To jedno wiem tylko: płacą miastu i dziewki nierządne — od kapelusza. Zaś ta gołota darmo włazi i wyłazi z miasta. Tyle tylko, że straży u bram grodu swe sztuki pokazać muszą, czy je aby naprawdę umieją. A to nie jest podatek żaden!“
„Tam się zabijają na rynku, a on tu w myślach podatki z biedy ludzkiej żyłuje!“ — oburzy się do głębi pani płatnerzowa.
I mimo tuszy, duchem snać krzepka, potoczy się żwawo pod miecze nieomal same.
„Panowie!“ — rozkłada ramiona matrony, — „panowie, opamiętanie miejcie!.. Nie tak się rozstrzyga sprzeczki o Muzy!“
Rad nie rad burmistrz biedz za nią musi: nie daj Boże, zasieką i babę na rynku.
„Gdzie też dobrodzikę ponosi, na miłosierdzie Boskie?! I jakie tam znowu Muzy komu w głowie? Panowie tu juszą o — skoczkę piękną.“
I wysapał z brzucha ostatnią pasyę na wszystko, co się od rana dziś w mieście dzieje:
„Owóż Muza, jaka nawiedziła dziś mieszczan i rycerzy! Tymczasem jeszcze, — baczę, — bez kapelusza.“



O
Otoczyć kazał król rynek cały i rozjąć panów przez straże, a turbować ich mocno za nieposzanowanie świętego Florjana, którego odpust był dzisiaj. Z kilku powalonych zwłóczono zbroje i macano rany; że zaś nieważne okazały się wszystkie, zostawiono ich na placu, — kobietom na wytkliwianie się, opatrunki i coś lepszego potem. Tak mówiły do pani płatnerzowej straże gburne, powracając na zamek.

Ona bo była wszędzie: rządziła się na rynku, jak ta gospodyni miasta.
Żonglerów jakby kto na sto koni wsadził; każdy z nich, gdzie mógł, nos wtykał, patrzał, wąchał, przyglądał się i zacierał łapy. A rzecz, widzianą tak osobiście, wyogromniał w sobie — i już prawił w duchu, już myślą w innych gdzieś grodach opowiadał ludziom szumną awantiurę rycerzy w obronie Muz i poety.
Goliard miał wciąż jeszcze w uszach te łomoty mieczów i plugawe przekleństwa rannych rycerzy; — zaś krwi widoku całkiem już nie lubił. Więc był bardzo zgnębiony tem wszystkiem i cierpki duszą. Stoi przed nim najdzielniejszy z obrońców jego: pan, który znalazł się na rynku nieorężnie, w stroju odświętnym, a gołemi garściami miecz zdobył i nim goliarda zasłonił. A teraz oto ranę na lewem ramieniu pozwala kobietom opatrywać sobie. I, by nie syczeć z bólu, zagaduje:
„Opowiadaj o sobie: gdzieś bywał? zkąd jesteś?“
To butne wyzwanie, niby spotkanego gdzieś na gościńcu, nie podobało mu się wcale. Nie chce jednak zrażać do się wybawcy swego. Więc popatrzał nań uważnie, i, jak gdyby odgadnąwszy coś nie coś, powiada o sobie:
„Pięćdziesięciu królów ziemie schodziłem.“
I trafił: — jasne, gołębie wejrzenie spoczęło na nim.
„I ja również!“ — słyszy głos jakby uradowanego dziecka. — „W błędnem rycerstwie zjeździłem, by rzec słuszniej... Ty zaś zkąd jesteś?“
„Z gościńca,“ — mruczy goliard.
„Ojczyzna szeroka!“
„Wielce gorzka dola nam wagantom, gdy do tej innej jedynem już tylko nawiązaniem te waśnie o nas po rynkach.“
„Więc czemu powody dawasz?“
„Bo prawdę mówić mniemam!... Nieprawdy moje piękniejsze, ale o nie nikt tu nie stoi. Prawdy — w żalu — bardzo gburne. Rzeczy grube każdy z nich usłyszy i pojmie; — ztąd sprzeczki. Zgiełk wnoszę w miasto, chociaż przychodzę powiadać rzeczy najcichsze. Daruj mi, panie, zamęt, jaki wszcząłem, i tę ranę twoją. Dziękujęć za życie, któreś mi dziś przedłużył.“
„Daj ci Boże — na lepszą dolę.“
Uważnie przyglądają mu się te oczy dobre.
„Za bękartów jakiego rycerza błędnego gotówbym was uznać, waganty, spotkawszy gdzieś na gościńcach świata, — za liczne jego potomstwo z cyganką może. Rozmaite bo sztuki umieją cyganie... Duch zasię po ojcu w was pewnie... A i nie dumne wy zresztą, jak bękarty.“
Czuł goliard, że i w niego tu coś trafia; żachnie się tedy.
„Kędyż więc pójdę? gdzie się podzieję? co temi czasy uczynić z sobą mam?! — gdy panowie duchownego i rycerskiego stanu stracili dziś doszczętnie serc swoich ciekawość bezkorzystną.“
„Pluń tedy na ich korzyści, — i chodź ze mną.“
„Dokądże to?“
„Szukać Graala.“
Goliard w zdumieniu aż w tył odstąpił, bacząc zezem: czy gada doń człek przy zdrowych aby zmysłach? Widzi: bary jak u niedźwiedzia, że ta główka rycerza na nich maleńką się aż wydaje, — właśnie jak u niedźwiedzia; oczy zaś równie małe, niczem w futrze tamtej bestyi srogiej, — i dobre; nie można powiedzieć inaczej: dobre! Odgaduje więc w nim raczej wielki upór myśli, przydatny żołnierzowi, niźli zmysłów niełady.
Odczuwa żołnierz w goliardzie wielki niestatek chęci wszelkich, — jak to u poety, — a wraz i chytrą przenikliwość klerka w jego spojrzeniu. Oto z pod kaptura dobywa się baranim śmiechem ten szyd niepowściągnięty: „He, he! — graalowe szukanie!“
I przypatrują się sobie oczami tak odmiennemi.
Aż goliard przerwał to milczenie, trybem klerków, którzy od szyderstwa w oczach do mądrego odęcia się tak łatwo przechodzą.
„Wyczerpuje sam czas wierzenia człecze,“ — powiada, pociągając dłońmi po wisiorach kaptura, niczem po bokach brody.
„Niewyczerpana jest wiara w sercu, które samemu sobie wierne pozostaje, — jak chce pierwsze przykazanie graalowego szukania.“
„I o tem wiesz już, panie?“
„Od was to wiem, poetów, — i zamknąłem w piersi.“
Markotnie coś stało się goliardowi, poskrobał się po kapturze.
„Mimo to nazbyt zawierzyłeś, panie, dzisiejszej opowieści żonglera.“
Kułaczysko jak oklepiec chwyciło goliarda za ramię i zatrzęsło nim, — nie z gniewu, widać, lecz z alteracyi nagłej.
„Jakżebym ja nie miał zawierzyć żonglerowi?! — Tyś, goliardzie, człek mądry: — posłuchaj i zważ...
I nad tym grodem jest zamek, i w nim królowa najpiękniejsza. (Możeś już słyszał co o niej? Nie?!) I jam jest rycerz straży, — straży grodzkiej, — u króla mego. Sprawowałem nieraz straż i na pokojach: wysztywnion i skamieniały w słup, — jak trzeba. A z sercem rozłopotanem pod zbroją, przed oczyma Pani, która tak często, tak bardzo często przebiegała przede mną: — liczne miała sprawy na pokojach swoich. Jeszcze dziś słyszę te jej nucenia zdala, te szumy płaszcza, te szelestki i stąpania miękkie, gdym stał tam wysztywnion i skamieniały w słup — a coraz to bledszy i bledszy przed uśmiechem Pani. A przedsię nikim byłem dla niej, kamieniem u muru, patrzącym bywało i na ramiona jej nieosłonięte wcale, i na pierś otwartą... — na nogi przymykałem oczy, — ku zdziwieniu Pani: — bo to był znak życia we mnie jedyny. — Niewolno nam, straży zamkowej, przemawiać do nikogo na świecie, oprócz króla samego. Zabawiało to Panią przystawać przede mną z pytaniem: czemum taki blady, i baczyć na milczenie moje, oczyma zgadywać odpowiedź niemego; a dotykać rozmaicie zbroi mojej: niby, czym człek żywy czy głaz... Jeszcze dziś widzę przed sobą te rozchylone usteczka, oczy pod rzęs zatuleniem i ten uśmiech na policzkach, gdzieś tu, koło dołecz...! — gdym stał tam wysztywnion i skamieniały w słup, i coraz to bledszy i bledszy przed tym uśmieszkiem Pani... Aż zwaliłem się ciężko do jej nóg w rynsztunku całym, — a chłop jestem duży. — Nie dopuściła Pani, abym zczezł z tej tęsknoty... Więcej nie powiemć goliardzie. Bo i nie godzi się więcej powiadać o kobiecie rycerzowi... A teraz zważ: — i ja zastawiłem miecz, aby płaszcz strojny kupić. Zważ dalej: — i na tym zamku padł nocy niedawnej rycerz jakiś. (Może ci już opowiadano o tem na mieście?! Co?!) Wiedz tedy: ja go zabiłem na zamku komnatach, bowiem uchybił czci mojej Pani.“
„Hę?!“ — goliard odął wargę.
„A teraz powiedz, mądry goliardzie: jakżebym nie miał zawierzyć opowieści żonglera?! Krwią nabiegały mi oczy, gdym go słuchał w piekarni. Nie o mnież to? nie o mnie opowiada żongler? — biło mi wciąż w skroniach... A te żywe kamienie po kościołach teraz dopiero tłómaczyć mi się zaczęły swym duchem: leżą na grobach jak graalowe pątniki, które celu nie doszły, powalone w podrożu. Zaś ta na ich licach frasobliwość wieczna, — żywe to wyrzuty sumień naszych: — „gdzie dążenia twoje?!..“ Obejdę wszystkie kościoły grodu, odszukam kamień taki i będę przed nim bił i bił czołem, aż chyba tę głowę nędzną roztrzaskam. Bo w jakież dosyty, w jakie zażywności, w jakie rozkosze ugrzązłem ja, bracie?! I w jaką pogardę dla się? A i w zbrodnię ponoć na pokojach królewskich? Im wyższe, im zażywniejsze te progi kochania, tem pewniej cudzą lub własną krwią zbroczyć je z czasem trzeba. A i mózgiem swym chyba. Bo o te progi łeb swój chyba rozbiję w pogardzie dla się! — A dowiodła mnie do tego ta służba w straży: te dostatki, te piękne stroje, te kobiet bliskości nieustające... Nie tak to za dobrej młodości bywało!.. Ale gdy mi trzeci już koń padł (tu łzy zmąciły mu nagle słowa), gdy już trzeci koń pode mną padł w rycerstwie mem błędnem, — a familia już więcej pieniędzy dawać nie chciała, — wonczas: w tej biedzie, w tej trosce bezradnej dałem się królowi do straży.“
Szczere było ponoć to wszystko, razem z tym żalem do familii, bo załzawił się, spotniał jeszcze bardziej i zwiesił ciężko tę głowę stroskaną.
Goliard odparł oburzeniem wielkiem:
„I taki nawet swego życia i sumienia w żonglerowej gębie szuka! — Toć i zwierz jaki na woli, w całej gorącości żądz swoich, piękniejszy chyba od tej bestyi, jaką niedźwiednik oprowadza po rynku za kolec w nosie. A żaden żongler na świecie innych ludzi nie pokazuje po piekarniach, — kobietom na wytkliwiania się tęskne i urabiania dusz swoich wedle takich wzorów. Więc nie bądź, jak one!.. Ilekroć nam się przytrafi zasłuchać w dolę czyją, ogarnia nas zawsze to zdziwienie, jak krewne, jak bliskie, jak zrównane nieomal są wszystkie dole człecze, chocia pod różnemi gwiazdy i horoskopy“.
Nie śmie rycerz przeczyć słowem mądremu klerkowi. Ale tą główką na potężnych barach potrząsa wciąż spornie:
„Nie równa życie nierówności człeczych. A naszą dążność czy niedotrwanie, jeszcze nam i przed śmiercią wypłacić zdoła.“
Tu już goliard białka oczu wytrzeszczył na niego; a palcem to na się wskazuje, to na niego, i z powrotem znowu: — „Jaż to prawię gromko do ludzi, czy on w cichości do sumienia swego?...“
I zdjęło go wielkie zawstydzenie przed tym wyznawcą słów Muzy, niczem przykazań Pańskich.
On zaś ujmuje go pod ramię i zwierza mu się dalej słowem ciepłem:
„Omierzły mi do cna czcze drużby rycerskie: ich gawędy puste i swary całkiem głupie. Z mądrym chcę przyjaźń zawrzeć: z tobą goliardzie. A i ty przyjaźni szukaj, przyjaźni wiernie się daj, — jak chce drugie przykazanie graalowego szukania! — Mnie się daj: jać sprostuję dumę, jać zagrzeję w piersiach wiarę stygnącą, ja cię powiodę!“
„Dokądże to, niby?“
„Na szukanie Graala“.
Goliardowi chciały zrazu opaść ramiona.
„I czegóż to żal ci jeszcze? Jakich to nadziei obietnice zostawiasz po grodach? Sameś mówił: nikt was dziś słuchać już nie chce, — poetów; niemasz w sercach mężów ciekawości bezkorzystnej. Więc jaka na cię dola czeka? Szwędać się w głodzie po ulicach miasta? Lub może mieszczanom się dać: — ich żonki i córy słowem Muzy gzić? żakom języki w gębach rozwiązywać?! Lub może na rynku swarzyć się wciąż z narodem? — Nie zawsze znajdzie się taki, co cię obroni. Zgniotą cię wreszcie na rynku rycerzy tarcze i wdepczą w bruki mieszczan stopy... Hańba wahaniu twemu!.. Bo tak nędzny koniec na cóż to pomieniać ci teraz wolno? — pomyśl: — na szukanie Graala! A czemżeś ty żył — nie na ulicy, nie na rynku, a w cichościach swoich? — czem, jeśli nie wiarą poety w Graala? — tak ja o tobie mniemać muszę... Hańba wahaniu twemu, goliardzie!“
„Jaż to“, — myśli goliard, — „prawię gromko do ludzi, czy on do sumienia mego?“
I to ramię jego, w porę przecie powściągnięte, jęło wykonywać teraz gesty dziwnie nijakie: owszem, przytwierdza, — ale się zastrzega! — przytakuje, — a jakże! jednak coś tam...
Kręci niepewnie miękką rączką. Twardy niedawno pognębiciel słowem narodu na rynku, giął się teraz, i zwijał, i wykręcał, ni ten wiła bez kośćca: wymknąć się jakby chciał — przed mocnem nastawieniem prawdziwości cudzej.
Ale za ramię pociągnięty, pokroczył. Stąpał nawet mocno, nie własnej jednak determinacyi mocą.
To jedno jeszcze tylko zdołał powiedzieć od siebie:
„Baśni żonglera w piekarni nasłuchałeś się, panie, a i poetów, widzę. Nasze słowo nie święte. A gęśle to już nigdy prawdy nie głoszą.“

Tak rycerz błędny i wędrowny poeta wyruszyli na szukanie Graala.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.