Żywe kamienie/Część I/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O
Otoczyć kazał król rynek cały i rozjąć panów przez straże, a turbować ich mocno za nieposzanowanie świętego Florjana, którego odpust był dzisiaj. Z kilku powalonych zwłóczono zbroje i macano rany; że zaś nieważne okazały się wszystkie, zostawiono ich na placu, — kobietom na wytkliwianie się, opatrunki i coś lepszego potem. Tak mówiły do pani płatnerzowej straże gburne, powracając na zamek.

Ona bo była wszędzie: rządziła się na rynku, jak ta gospodyni miasta.
Żonglerów jakby kto na sto koni wsadził; każdy z nich, gdzie mógł, nos wtykał, patrzał, wąchał, przyglądał się i zacierał łapy. A rzecz, widzianą tak osobiście, wyogromniał w sobie — i już prawił w duchu, już myślą w innych gdzieś grodach opowiadał ludziom szumną awantiurę rycerzy w obronie Muz i poety.
Goliard miał wciąż jeszcze w uszach te łomoty mieczów i plugawe przekleństwa rannych rycerzy; — zaś krwi widoku całkiem już nie lubił. Więc był bardzo zgnębiony tem wszystkiem i cierpki duszą. Stoi przed nim najdzielniejszy z obrońców jego: pan, który znalazł się na rynku nieorężnie, w stroju odświętnym, a gołemi garściami miecz zdobył i nim goliarda zasłonił. A teraz oto ranę na lewem ramieniu pozwala kobietom opatrywać sobie. I, by nie syczeć z bólu, zagaduje:
„Opowiadaj o sobie: gdzieś bywał? zkąd jesteś?“
To butne wyzwanie, niby spotkanego gdzieś na gościńcu, nie podobało mu się wcale. Nie chce jednak zrażać do się wybawcy swego. Więc popatrzał nań uważnie, i, jak gdyby odgadnąwszy coś nie coś, powiada o sobie:
„Pięćdziesięciu królów ziemie schodziłem.“
I trafił: — jasne, gołębie wejrzenie spoczęło na nim.
„I ja również!“ — słyszy głos jakby uradowanego dziecka. — „W błędnem rycerstwie zjeździłem, by rzec słuszniej... Ty zaś zkąd jesteś?“
„Z gościńca,“ — mruczy goliard.
„Ojczyzna szeroka!“
„Wielce gorzka dola nam wagantom, gdy do tej innej jedynem już tylko nawiązaniem te waśnie o nas po rynkach.“
„Więc czemu powody dawasz?“
„Bo prawdę mówić mniemam!... Nieprawdy moje piękniejsze, ale o nie nikt tu nie stoi. Prawdy — w żalu — bardzo gburne. Rzeczy grube każdy z nich usłyszy i pojmie; — ztąd sprzeczki. Zgiełk wnoszę w miasto, chociaż przychodzę powiadać rzeczy najcichsze. Daruj mi, panie, zamęt, jaki wszcząłem, i tę ranę twoją. Dziękujęć za życie, któreś mi dziś przedłużył.“
„Daj ci Boże — na lepszą dolę.“
Uważnie przyglądają mu się te oczy dobre.
„Za bękartów jakiego rycerza błędnego gotówbym was uznać, waganty, spotkawszy gdzieś na gościńcach świata, — za liczne jego potomstwo z cyganką może. Rozmaite bo sztuki umieją cyganie... Duch zasię po ojcu w was pewnie... A i nie dumne wy zresztą, jak bękarty.“
Czuł goliard, że i w niego tu coś trafia; żachnie się tedy.
„Kędyż więc pójdę? gdzie się podzieję? co temi czasy uczynić z sobą mam?! — gdy panowie duchownego i rycerskiego stanu stracili dziś doszczętnie serc swoich ciekawość bezkorzystną.“
„Pluń tedy na ich korzyści, — i chodź ze mną.“
„Dokądże to?“
„Szukać Graala.“
Goliard w zdumieniu aż w tył odstąpił, bacząc zezem: czy gada doń człek przy zdrowych aby zmysłach? Widzi: bary jak u niedźwiedzia, że ta główka rycerza na nich maleńką się aż wydaje, — właśnie jak u niedźwiedzia; oczy zaś równie małe, niczem w futrze tamtej bestyi srogiej, — i dobre; nie można powiedzieć inaczej: dobre! Odgaduje więc w nim raczej wielki upór myśli, przydatny żołnierzowi, niźli zmysłów niełady.
Odczuwa żołnierz w goliardzie wielki niestatek chęci wszelkich, — jak to u poety, — a wraz i chytrą przenikliwość klerka w jego spojrzeniu. Oto z pod kaptura dobywa się baranim śmiechem ten szyd niepowściągnięty: „He, he! — graalowe szukanie!“
I przypatrują się sobie oczami tak odmiennemi.
Aż goliard przerwał to milczenie, trybem klerków, którzy od szyderstwa w oczach do mądrego odęcia się tak łatwo przechodzą.
„Wyczerpuje sam czas wierzenia człecze,“ — powiada, pociągając dłońmi po wisiorach kaptura, niczem po bokach brody.
„Niewyczerpana jest wiara w sercu, które samemu sobie wierne pozostaje, — jak chce pierwsze przykazanie graalowego szukania.“
„I o tem wiesz już, panie?“
„Od was to wiem, poetów, — i zamknąłem w piersi.“
Markotnie coś stało się goliardowi, poskrobał się po kapturze.
„Mimo to nazbyt zawierzyłeś, panie, dzisiejszej opowieści żonglera.“
Kułaczysko jak oklepiec chwyciło goliarda za ramię i zatrzęsło nim, — nie z gniewu, widać, lecz z alteracyi nagłej.
„Jakżebym ja nie miał zawierzyć żonglerowi?! — Tyś, goliardzie, człek mądry: — posłuchaj i zważ...
I nad tym grodem jest zamek, i w nim królowa najpiękniejsza. (Możeś już słyszał co o niej? Nie?!) I jam jest rycerz straży, — straży grodzkiej, — u króla mego. Sprawowałem nieraz straż i na pokojach: wysztywnion i skamieniały w słup, — jak trzeba. A z sercem rozłopotanem pod zbroją, przed oczyma Pani, która tak często, tak bardzo często przebiegała przede mną: — liczne miała sprawy na pokojach swoich. Jeszcze dziś słyszę te jej nucenia zdala, te szumy płaszcza, te szelestki i stąpania miękkie, gdym stał tam wysztywnion i skamieniały w słup — a coraz to bledszy i bledszy przed uśmiechem Pani. A przedsię nikim byłem dla niej, kamieniem u muru, patrzącym bywało i na ramiona jej nieosłonięte wcale, i na pierś otwartą... — na nogi przymykałem oczy, — ku zdziwieniu Pani: — bo to był znak życia we mnie jedyny. — Niewolno nam, straży zamkowej, przemawiać do nikogo na świecie, oprócz króla samego. Zabawiało to Panią przystawać przede mną z pytaniem: czemum taki blady, i baczyć na milczenie moje, oczyma zgadywać odpowiedź niemego; a dotykać rozmaicie zbroi mojej: niby, czym człek żywy czy głaz... Jeszcze dziś widzę przed sobą te rozchylone usteczka, oczy pod rzęs zatuleniem i ten uśmiech na policzkach, gdzieś tu, koło dołecz...! — gdym stał tam wysztywnion i skamieniały w słup, i coraz to bledszy i bledszy przed tym uśmieszkiem Pani... Aż zwaliłem się ciężko do jej nóg w rynsztunku całym, — a chłop jestem duży. — Nie dopuściła Pani, abym zczezł z tej tęsknoty... Więcej nie powiemć goliardzie. Bo i nie godzi się więcej powiadać o kobiecie rycerzowi... A teraz zważ: — i ja zastawiłem miecz, aby płaszcz strojny kupić. Zważ dalej: — i na tym zamku padł nocy niedawnej rycerz jakiś. (Może ci już opowiadano o tem na mieście?! Co?!) Wiedz tedy: ja go zabiłem na zamku komnatach, bowiem uchybił czci mojej Pani.“
„Hę?!“ — goliard odął wargę.
„A teraz powiedz, mądry goliardzie: jakżebym nie miał zawierzyć opowieści żonglera?! Krwią nabiegały mi oczy, gdym go słuchał w piekarni. Nie o mnież to? nie o mnie opowiada żongler? — biło mi wciąż w skroniach... A te żywe kamienie po kościołach teraz dopiero tłómaczyć mi się zaczęły swym duchem: leżą na grobach jak graalowe pątniki, które celu nie doszły, powalone w podrożu. Zaś ta na ich licach frasobliwość wieczna, — żywe to wyrzuty sumień naszych: — „gdzie dążenia twoje?!..“ Obejdę wszystkie kościoły grodu, odszukam kamień taki i będę przed nim bił i bił czołem, aż chyba tę głowę nędzną roztrzaskam. Bo w jakież dosyty, w jakie zażywności, w jakie rozkosze ugrzązłem ja, bracie?! I w jaką pogardę dla się? A i w zbrodnię ponoć na pokojach królewskich? Im wyższe, im zażywniejsze te progi kochania, tem pewniej cudzą lub własną krwią zbroczyć je z czasem trzeba. A i mózgiem swym chyba. Bo o te progi łeb swój chyba rozbiję w pogardzie dla się! — A dowiodła mnie do tego ta służba w straży: te dostatki, te piękne stroje, te kobiet bliskości nieustające... Nie tak to za dobrej młodości bywało!.. Ale gdy mi trzeci już koń padł (tu łzy zmąciły mu nagle słowa), gdy już trzeci koń pode mną padł w rycerstwie mem błędnem, — a familia już więcej pieniędzy dawać nie chciała, — wonczas: w tej biedzie, w tej trosce bezradnej dałem się królowi do straży.“
Szczere było ponoć to wszystko, razem z tym żalem do familii, bo załzawił się, spotniał jeszcze bardziej i zwiesił ciężko tę głowę stroskaną.
Goliard odparł oburzeniem wielkiem:
„I taki nawet swego życia i sumienia w żonglerowej gębie szuka! — Toć i zwierz jaki na woli, w całej gorącości żądz swoich, piękniejszy chyba od tej bestyi, jaką niedźwiednik oprowadza po rynku za kolec w nosie. A żaden żongler na świecie innych ludzi nie pokazuje po piekarniach, — kobietom na wytkliwiania się tęskne i urabiania dusz swoich wedle takich wzorów. Więc nie bądź, jak one!.. Ilekroć nam się przytrafi zasłuchać w dolę czyją, ogarnia nas zawsze to zdziwienie, jak krewne, jak bliskie, jak zrównane nieomal są wszystkie dole człecze, chocia pod różnemi gwiazdy i horoskopy“.
Nie śmie rycerz przeczyć słowem mądremu klerkowi. Ale tą główką na potężnych barach potrząsa wciąż spornie:
„Nie równa życie nierówności człeczych. A naszą dążność czy niedotrwanie, jeszcze nam i przed śmiercią wypłacić zdoła.“
Tu już goliard białka oczu wytrzeszczył na niego; a palcem to na się wskazuje, to na niego, i z powrotem znowu: — „Jaż to prawię gromko do ludzi, czy on w cichości do sumienia swego?...“
I zdjęło go wielkie zawstydzenie przed tym wyznawcą słów Muzy, niczem przykazań Pańskich.
On zaś ujmuje go pod ramię i zwierza mu się dalej słowem ciepłem:
„Omierzły mi do cna czcze drużby rycerskie: ich gawędy puste i swary całkiem głupie. Z mądrym chcę przyjaźń zawrzeć: z tobą goliardzie. A i ty przyjaźni szukaj, przyjaźni wiernie się daj, — jak chce drugie przykazanie graalowego szukania! — Mnie się daj: jać sprostuję dumę, jać zagrzeję w piersiach wiarę stygnącą, ja cię powiodę!“
„Dokądże to, niby?“
„Na szukanie Graala“.
Goliardowi chciały zrazu opaść ramiona.
„I czegóż to żal ci jeszcze? Jakich to nadziei obietnice zostawiasz po grodach? Sameś mówił: nikt was dziś słuchać już nie chce, — poetów; niemasz w sercach mężów ciekawości bezkorzystnej. Więc jaka na cię dola czeka? Szwędać się w głodzie po ulicach miasta? Lub może mieszczanom się dać: — ich żonki i córy słowem Muzy gzić? żakom języki w gębach rozwiązywać?! Lub może na rynku swarzyć się wciąż z narodem? — Nie zawsze znajdzie się taki, co cię obroni. Zgniotą cię wreszcie na rynku rycerzy tarcze i wdepczą w bruki mieszczan stopy... Hańba wahaniu twemu!.. Bo tak nędzny koniec na cóż to pomieniać ci teraz wolno? — pomyśl: — na szukanie Graala! A czemżeś ty żył — nie na ulicy, nie na rynku, a w cichościach swoich? — czem, jeśli nie wiarą poety w Graala? — tak ja o tobie mniemać muszę... Hańba wahaniu twemu, goliardzie!“
„Jaż to“, — myśli goliard, — „prawię gromko do ludzi, czy on do sumienia mego?“
I to ramię jego, w porę przecie powściągnięte, jęło wykonywać teraz gesty dziwnie nijakie: owszem, przytwierdza, — ale się zastrzega! — przytakuje, — a jakże! jednak coś tam...
Kręci niepewnie miękką rączką. Twardy niedawno pognębiciel słowem narodu na rynku, giął się teraz, i zwijał, i wykręcał, ni ten wiła bez kośćca: wymknąć się jakby chciał — przed mocnem nastawieniem prawdziwości cudzej.
Ale za ramię pociągnięty, pokroczył. Stąpał nawet mocno, nie własnej jednak determinacyi mocą.
To jedno jeszcze tylko zdołał powiedzieć od siebie:
„Baśni żonglera w piekarni nasłuchałeś się, panie, a i poetów, widzę. Nasze słowo nie święte. A gęśle to już nigdy prawdy nie głoszą.“

Tak rycerz błędny i wędrowny poeta wyruszyli na szukanie Graala.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.