Żywe kamienie/Część I/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


P
Powolny jak żółw i jak pień niemy linochód, melancholicus w kunszcie swoim, przekładał tymczasem górą na linie swe nogi pajęcze. Czynił to ze statkiem i bardzo roztropnie. Więc rychło uprzykrzyli sobie ludzie te sztuki pedanta. I rozwałęsali się po rynku. Dalejże kuglce na swe pomosty i nuże znów skakać przez obręcze, ognie łykać, podkowy łamać, — co który umiał.

Z tego nieładu wszystkich spektaklów naraz i rozpierzchliwości widzów starał się skorzystać gadkarz: skoczył żwawo na swój pomost i wabił ku sobie cwanemi minami. Że zaś dzisiaj wszystkie już gadki, by najsprośniejsze, zdążył opowiedzieć ludziom, a ich szczodrość z pod chudej była fary, więc, pozazdrościwszy żonglerom w piekarniach, umyślił i on tu swoim ludziskom na rynku opowiedzieć romans, — nie rycerski żaden, a grodzki: — każdy rad wysłucha powieści prawdziwej, zwłaszcza, gdy opowie rzeczy całkiem świeże.
Tedy gadkę swoją tak chytrze grodzianom wykłada, że, choć wyśmiewa wszystkich, każdemu się zdaje: — „o sąsiedzie gada!...“ Więc słuchają wszyscy, i wszyscy są radzi: — „ten bo z życia bierze!...“
Siedzi gadkarz na pomoście, dzwoni sobie nogami nad gromadą ludzi — i prawi. A coraz to niecierpliwiej szyję bokiem ku swej czapie wyciąga: — „datków coś bardzo niewiele!“ — Więc skrzywi się i przerwie opowieść ciekawą. I już tylko w milczeniu nogami nad ludźmi wydzwania, wytrzymując na swej wardze spojrzenia ludzi.
„Nie dasz groszy żaden sknera?!... Djabli wezmą bohatera! — już się śmierć na niego czai...“
Mieszczanie ze śmiechem, ich żonki z nadąsaniem dorzucą przecie coś niecoś do czapy.
I powieść gładko dalej się potoczy:... „Że zaś po miastach skąpo, jak widać, jest wszędzie, na weselu tej panny wołu więc nie będzie! — Ale dobra pieczeń zawszeć się usmaży...“ I żongler o tej pieczeni długo, rzewnie gwarzy.
Aż skończy i zbierze aplauzu oklaski.
I ten nie chybiał powołania joculatora: wypogadzał twarze, ścierał smutki z oblicza świata: z widnokręgów ludzi swoich.


Tak myślał goliard, snując się po rynku. I marząc pewnie w skrytości, by choć raz jeszcze, raz jeden bodaj tylko! — jak to dawniej bywało, — módz stanąć przed zacnem gronem oświeconych. Temi słowy powitałby ich z ukłonem od proga:
„Wędrowny poeta sercom szlachetnym cnej radości przysporzyć pragnie...“
„Witaj!“ — odrzeką. — „Salve!“ — dodzwonią czarkami.
I posadzą u stołu, zasłuchają się w słowo, opuszczą w skupieniu oczy na swe brody poważne.
Ale nie było progu takiego w mieście całem. A czynił przecie wszystko, co trzeba: i na rynku się pokazywał, i na kanonie zachodził, wykręcając szyję ku oknom wszystkim, i u studzien przystawał jak należy: z ramionami skrzyżowanemi na piersiach i gęślą zwisłą w kułaku. Nie zbliżał się doń pachołek żaden, żaden nie doskakiwał biegacz z zaproszeniem do panów. — Na rynku zgiełk tylko odpustowy, po ulicach cisze: ledwie mniszych chodaków gdzieniegdzie kołaty i te dzwonki a sygnaturki klasztorów dziesięciu, — kłótliwe w zgiełkach tonów, niezestrojone wcale w miasta górną nutę, — jakby na zaświadczenie, że i życiu tu samemu brak wszelkiego zestroju na rejestrach wyższych.
Więc gorycz powoli napełniała mu serce; już nie o to nawet, że nie pokarmiono go dziś nigdzie, lecz że mury w tym grodzie ponure, posępne kościoły... Dziewcząt na ulicach niewiele widać, a które się pokażą, nieładne są chyba, bo w oczach ich niema tego płomyka wrażliwości, który w naszych duszach zapala nieraz i najlepszych myśli światło.
A może po piekarniach biją w tej chwili wszystkie serca czujniejsze w tem mieście?
Zgadł chyba, bo niebawem tłumy wielkie wysypywać się jęły z niejednej bramy i wypełniać ulice. Jeszcze nie przybladły rumieńce ciekawości na policzkach kobiet, jeszcze nie przygasły ich oczy rozżagwione. Mijał je z żalem do ludzi, w kapturze ukrywszy się przed niemi. Aż go w tem osępieniu zagadnęli żonglerzy na ulicy: czemu tak bezczynnie po mieście się wałęsa, gdy zarobku dziś przecie pora.
„Kędyż pójdę?“ — odpowie im. — „Nie spuszczają się już dla nas zamkowe mosty, nie otwierają opactw furty, nie czekają na nas u biskupów ławy i misy, — nie biją już na nasz widok serca mężów duchownych i świeckich. — Rynki gawiedzi tylko pełne, piekarnie niewiast próżnych... Margaritas ante porcos!“
Odepchnęła wraz żonglerów ta pycha na dnie goliardowego serca zawsze ukryta, choćby pod najskromniejszem osmuceniem twarzy. Takiego lepiej i w smutku poniechać, — nie poradzą tu nic towarzysze.
Oto na chłodne ich milczenie podejmuje wreszcie z pod kaptura swe oczy sępie, — i pyta:
„Nie prawdęż ja powiadam, panowie żonglerzy?... Czemże było niegdyś wielkie imię wasze, które od jocus — gędźby — na igrę się wywodzi, a więc Apollinowego jest rodu. Baczcież! toć urągliwość mieszczan wasze gęśle mówione za jedno dziś waży z kuglców butlą, kulą i nożem. Co mówię! toż oni rzecz naszą za lichszą snadź mają, bo gdy się kuglcami i gadkarzem na rynku cieszą, naszym gęślom cóż to zostawili dzisiaj?... Owo żakom grodzkim języki w gębach rozwiązywać, zanim się w tych głowach myśli nawiązały, i mieszczki gzić! — Powiedzmyż to sobie raz, panowie..!“
Milczeli żonglerzy, nieufnym zezem spozierając na goliarda. Więc on jakoś smętnie opuścił oczy, w ziemię je wbił i gada jakby do siebie już tylko.
„Zepchnęły nas czasy na rynki, między te mieszczany, gorzej niż oziębłe, bo pełne niemej przedrwiny ze wszystkiego, co nie jest z ich trybu powszedniości. Na schyłek nam pono idzie, towarzysze! Jakby nie wszystkie trzy Parki żywota były już z nami. Bo prawdziwie, po tych włóczęgach dziś naszych z grodu do grodu, wałęsa się z nami ta jedna już tylko: Lachesis, zalotnica-żebraczka, obracająca koło rybałtowych dni! — I to powiedzmy sobie wreszcie w oczy, panowie..!“
Goliardowe słowo spadało bo zawsze między ludzi jak młot, na wstrząśnienie myśli i serc oburzenie. Ale tego było dziś nad miarę wszelką! Żachną się zgodnie żonglerzy:
„Pychy nazbyt wiele ma w sobie ta żebraczka twoja.“
„A znasz ty, laiku jeden i drugi, ostatnią tarczę oświeconych?!... Korny będę jak pies, przed czem mi dusza pokorę nakaże.“
„Więc idź do kościoła.“
„Pójdę!...“
Łzy chlupnęły znienacka w tej przekorze goliarda. I zatrzymały towarzyszy: — kamrat bo z goliarda dobry zawsze bywa. Możeby tak podzielić się z nim zarobkiem z piekarni? Ze też w tem zatraconem mieście niemasz słuchaczów i dla niego!...
Ale spoglądali nań mimo to nieufnie: — Muza, myślą, jest kochanką prostotliwych; niech klerk pilnuje damy Filozofii, gdy nie pilnował kościoła. Poeta bo oświecony na to tylko nieco barw życia w sztukę swą nagarnia, by niepokoje w sercach rozczyniać, ockniętą myśl porywać hardo na świata łady i dzierżce! — Zacniejsza, Bogu i ludziom milsza, jest nasza sztuka żonglerów: ciekawą mnogobarwność świata w piersi brać i głosić ochoczo każdemu, kto słuchać zechce; a więc nie po łacinie, oświeconym tylko, lecz mową i sercem pospólstwa... Błogosławiona niech będzie nasza dola wszelaka, skoro w torbie włóczęgi przynosi ludziom to rozsiewne uradowanie się życiu: — opowieść!
Lecz te racye swoje woleli nieufni żonglerzy zachować dla siebie. Odezwać się? — wiadomo: klerk mądry! — tylko pomyli czucia. Milczeli tedy upodobnieni sowom, które i są, i wolą być za dnia ślepe, bo jeszcze przyćmiewają oczy.
Postawszy tak czas jakiś z goliardem na ulicy, rozeszli się wreszcie w milczeniu — każdy za swojej igry koleją i losem.
Żonglery tedy między kobiety, które ich teraz rozchwytywały po wieczernikach. Kto gębę sprawował, gardła nie żałował: pił za długie posty! Piłby przezornie i za posty przyszłe, gdyby tu i owdzie jaka pani grzeczna nie prosiła na lepsze wywczasy: do alkierza swego. Wypyszniał się tedy wagant i na bogatem łożu.
A i tam nawet żonglery zacne dopilnowywali sprawy kamrata, który dziś nic nie zarobił, bając kobietom różności o Muzach i o goliardzie. Niejedna z kobiet jaki wiersz goliardowy o Amorze przypomniała sobie (trafiają bo się po grodach i oświecone panie). Tem, jakby świeczkę Muzom zapaliwszy, polecała im to kochanie oto swoje — ku pamięci wiecznej; by w gwałtownem znagła zipnięciu — oddać je pani Wenus — za jedną chwilę.
Urastały w honorze Muzy po alkierzach, a z niemi i poeta; ale na honorach dla nich zawsze się ponoć kończyło.


Goliard snuł się po ulicach grodu. Poniechanie jest gorzkie.
Bardzo gorzkie czasem. I żal życia, i żyć już niewiadomo po co. Za każdym progiem, zda się, szczęście samo pieści ludzi miękką rączką, wagant jak pies bezdomny o próg każdy się ociera, — i przeklina dolę swoją. Nie żeby głodny był znowuż tak bardzo, ile że...
„Nie łkajże człeku na ulicy!“
Kto zgadnie i powie, jakie to szczęścia przeciche roją się po głowie waganta? Jakich tęcz wianki splatać on gotów na te bodaj progi, po których wbiega oto z pośpiechem jakaś drobna stopa, już o chwilkę całą zapóźniona ku swemu szczęściu?... Tyle doli wszelakich, tyle życia człeczego nagęszcza się w mieście!
Przysiadł gdzieś na progu, ni to pątnik zziębły u cudzego pieca. Jakoż z głębokiej sieni pod beczkowym stropem powiało nań chyba życia samego ciepłem serdecznem.
„Pobłogosław Boże wszystkim statkom i umiarom dusz“.
Roił.
Oneż to rojenia niepohamowanej głowy — które poesim rodzą — oneżto wytrąciły go ze spójności katolickiego świata. — „Pobłogosław Boże rządności serc człeczych“...
„Nie łzawże się klerku coram publico! — patrz, oglądają się za tobą.“
Tak więc poszanowanie dla swej szaty oświeconego ustateczniło go nakoniec. Jak ocknięty ogląda się wokół. Domek — widzi — coś bardzo mizerny! To otrzeźwia go nieco. Ale gdy pod czołem zajaśniała już rozwaga, w sercu smęt się wciąż jeszcze rozżala i gra w piersiach za rybałtowe gęśle same:
„...Łzy za szczęściem na wydeptanym progu człeczej troski może, — waszych to może zarojeń niedolę błogą? piękna jeszcze jedną ułudę: — oto co znalazł wędrowny poeta u nędzarzów bramy. Znalezione zwraca. Zaświadcz, Muzo, ludziom tego domu pozdrowienie waganta..!“
Dobył z zarękawa pióro i inkaustu flaszę, pisze coś szybko na karcie. I przywiesza ją potem u kołatki bramy — za votum włóczęgi, za wianek spleciony z onych kwiatów, których dla garści równie ponoć niema, — jak szczęścia samego na świecie.
Zaczem, pogodniejszy już o wiele, poszedł dalej. Obył się dziś i bez słuchaczów oświeconych. Prostotliwym pieśń swoją podrzucił pod progi. Zasię datków od biedy człeczej nie wziął przecie. Sam szczodrym był.
To też i głodu nawet nie czuje już wcale. Pogwizduje sobie.


Dobra myśl dobre przywabia do nas trafy. Oto czyjeś ramię — życia samego wiankiem — spadło znienacka na szyję goliarda. I zawlokło go z przed ócz ulicy do bramy, wraz zatrzaśniętej. Skoczka to była z wielką księgą pod pachą.
„Masz!“ — wtyka mu w obie ręce ciężar swój.
Nie prędko połapał się: co, gdzie, jakim cudem się dzieje. Aż się powoli rzecz cała wyjaśniła: w tem mieście, — jako żywo! — Horacy się znalazł i już go dziewczyna z rąk czyichś wydębiła dla niego. Gdy pierwsze zdumienie minęło i na karcie w tytule stwierdzić się wszystko dało, goliard niewdzięczny, zamiast podziękowania, wyrzucił przed się kułak gniewu:
„To ogłupiałe dziś syny i dziewczynie w zalotach oddadzą — ojców skarby takie!“
„Nie każdej pewnie“.
Jęła poprawiać włosy nieco rozwiane. A w tem podniesieniu głowy powiada doń jakby z góry:
„Od pół roku o niczem innem i we snach nie gadasz! Masz go wreszcie samego. A trzymaj mocno, by ci go nie wydarł jaki mnich przepisania chciwy, lub jeszcze chciwszy spalenia“.
Do goliarda przystąpiły tymczasem inne myśli, już nie do książki odnoszące się pono.
Skierował ku niej podejrzliwie białka oczu.
„No, i bywaj!“ — zakręciła się na pięcie — „bo się śpieszę! Zaś to kapturzysko...“
Wystarczyło tych zwiewnych paluszków pomuskanie prędkie, by się zmylił zez goliarda w spojrzenie nieco milsze. Oboje oprą Horaca szanownie w kącie sieni, by się nie przewrócił. I dopadną do się piersiami.
„Żaden tak całować nie potrafi!“ — pomyślała dziewczyna.
Ale tyle tylko, że się nacałować zdążyli, bo do bramy dobijają się już oto niecierpliwie zalotniki: obecna dziś w grodzie młodzież rycerska. Więc się śpieszy skoczka, bowiem przyobiecała im zatańczyć po raz drugi — na pokojach gdzieś pańskich. W pośpiechu już nawet nie całuje, a uderza wargami w policzki goliarda, by nie smęcił znowuż z tej przyczyny.
I wyszarpnąwszy nagle coś nie coś z mieszka, wtyka mu to w rękę, by podjadł sobie gdzie nareszcie: — książka nie nakarmi go pono nazbyt suto, — a nie poety rzeczą uganiać się po mieście za kęsem ladajakim.
„Nie czyń mi tego!“ — syknie jak ukąszony. I natargnie z powrotem kaptur — przed ludźmi pewnie.
Bo skoczka, otworzywszy bramę, wyskoczyła na ulicę. I daje się nieść brukom: podbijać, rzekniesz, kamieniom swe kroki prężne.
„Żadna tak stąpać nie umie!“ — pomyśleć musiał goliard mimo osępienia.
Za rytmem kroków dziewczyny, jak za werblem na przedzie, kroczyła szparko młódź rycerska cała.


Nie wszystka jednak z przytomnych tu dziś na odpuście. Innych bardziej dziś pono zagrzewało wino, bo oto ciągną z daleka z wrzawą na pół miasta.
I widzą: — na kamieniu pod murem przycupnął, jak kruk, nad księgi szkarłatem, klerk w czarnej szacie: zaczytał się pilnie, opadają na karty wisiory kaptura. A ich krzyków nad głową nie słyszy zda się wcale.
Więc się przypatrują temu ptakowi, który z wagantami spadł dziś na ulice grodu.
Rozkraczył się nad nim z rękoma na biodrach jakiś młody snadź władyka nad strażą i przygląda mu się jak zaciążnemu. Chłopak jest giętki jak wąż w swej kolczudze srebrzystej, a te mięśnie, rade życiu, grają mu gdzieś koło barków jak pod futrem młodego zwierza; prężny się widzi niczem skoczek, nawet w tej postawie butnej.
„Pozdrowienie Muzom!“ — huknie nad głową goliarda.
„Niech opromienia młodość twoją, piękny panie.“
A on wraz do kompanii swojej:
„Człek, widzicie, towarzyski: w terminach odpowiada żwawo. Chodź z nami pić, poeto! U czoła stołu posadzimy cię, jak to za ojców bywało. Będziesz nas chwalił przy gęśli.“
Goliard spokojnie kartę odwraca na znak, że się nie kwapi.
„Moja Muza na wasze rycerstwo nie patrzała, a sławić opojów nie będzie.“
„Zadziornyś?!... Nawet wtedy, gdy o zarobek idzie? Lubię!“ — trzepnie go łapą w plecy.
„Poniechajcie mnie, panowie. Mam tu zacniejsze towarzystwo w ciszy.“
„A nam się twego zachciało!.. No, wstawaj, gburze! Ruszaj się!“ — poczną go trącać mieczami.
I uprowadzili ze sobą. A śmieją się i drwią z księgi, którą dźwiga pod pachą.
„Gdzie ducha skąpo, tam dufności wiele“, — odgryza się goliard w ich hałasie. — „I nie tak za ojców bywało“
A gdy przez rynek przechodzili, oprze się im nagle: — nie pójdzie! O datki ich nawet nie dba, bo droższy mu w tej chwili czas i księga, przy której go zastali. A jeśli już koniecznie chcą go posłuchać, to tu właśnie, na rynku, miałby im coś niecoś do powiedzenia.
W kompanii nietrzeźwej — wiadomo — im rzecz bardziej nieoczekiwana, tem zgoda pewniejsza. Przyklasną z tumultem, gotowi na tarczach go nawet podnosić: „Tu nas pochwal, bracie!“
A goliard jakby odżył nagle, w tej myśli chyba, że na rynku tego miasta i on znalazł słuchaczów swoich.
Skoczy tedy na ławę u studni i wzniesie ramię.
„Panowie!..
Piękne jest żonglerstwo kamratów na rynku, piękne są skoczki tańce i nogi, piękną odwaga linochoda, odważny jest niedźwiedzia poskramiacz, zwinne jak w tańcu jest słowo gadkarza: — zgoła: piękną jest każda zuchwałość i rączość ciała, i bystrego ducha żywość każda!
Atoli piękniejsza jest nasza stara igra! — śpiewa dumny poeta prowancki. — Bo zważcież tylko, panowie! rzeczy kuglców, gadkarzy, a i żonglerów, bywa, po piekarniach, tyle trwania, ile baczenia waszego, — i otoście znów radości próżni, jak wonczas gdyście wychodzili z domu. Inną jest nasza sztuka poetów i inne jej piękności! One, serca sięgając, w pamięci pozostają, bo czucia człecze rozszerzać zwykły. One jak na gęśli stroją w was te żyły serdeczne nienawiści i miłowania, na których życia waszego ton i — daj Boże! chwałę — sami wygracie.
Aliści, widzę, w rzadkie miny i cierpkie wejrzenia wasze powiadam ja to. Wyście tu oczekiwali gotowej dla się pochwały w rymach pobrzękliwych. Daremniebym wam obiecywał bodaj dusz ocknienie ku niedoznanym jeszcze czujnościom, — niech wesołki uszami kukli swych zadzwonią, sam tu pono zostanę... Więc to jedno już tylko powiem wam, na rychły wraz koniec, panowie rycerskiego i kupieckiego stanu:
Oto jest kraina zaniedbania, gdzie synowie, nazbyt dufni, wyrzekli się Muz, przy których urastali duchem ich ojcowie, i odtrącili je od się precz — między mieszczany. Ci zasię — ładem trybu swego, który wszystko w cechy i bractwa wiąże — między kuglce dowiązali Muzy: w jedną wagantów bandę i ordinem. A hersztem tej bandy ustanowili w duchu swym poetę. — Jestem. Tu zaś są zacni towarzysze moi (wskazywał na igrców, którzy, porzuciwszy sztuki swoje, zbiegli się doń gromadą) — goliardowa familia, rzeką mieszczanie; — i prawdziwie sercem tak dziś moja, że niejeden z was, panowie, lichszy mi przy nich i zgoła żaden: człek bez twarzy!“
Urągliwym śmiechem z brzucha zatrzęsą się wokół rycerze.
„Oto jest kraina opieszałości, gdzie nad lampami duszy baczenie mają już chyba tylko niewiasty: mądre i głupie razem... A śmiejcie się! — wzburzył się nagle wychylił głowę z pod kaptura, wichrzył czuprynę. — Wiemże! przed kuglców pomostami bawicie swe serca rycerskie, zdając pieśni i opowieści, gędźbę i wiersze, — zgoła: oświeconych igrę zacniejszą, — kobiet i młodzieniaszków pieczy, zdając ich jedynie baczeniu lampę i oliwę powszechnego ducha... A, śmiejcie się! — doskoczy już do nich z ławy, — unde saepe lacrimor quando vos ridetis!.. Idźcie na rynki bawić oczy i uszy. A wracając na swe zamki, to jedno weźcie na swe serca ucieszone w grodzie — oną krzywdę powszechności całej, jej capitis et cordis diminutionem!.. Idźcie na rynki bawić oczy i uszy! — póki w głowy i serca mężów tego kraju nie spojrzy ktoś obcy i nie rzeknie, jak powiedział niedawno na synodzie on biskup surowy: — rudes! idiotae! illiterati!..“


Padła na rynek cisza nagła i krótka jak błyskawica, gdy wielkiego gniewu warknięciem szczękły raptem wszystkie miecze o swe tarcze i rzuciły grozę na tłumy.
Tarczami następują panowie na goliarda, by nie podnosić miecza na chama; jeszcze kilka kroków, a zgniotą go jak robaka pod stopą.
Rzucą się waganty wyrywać kamienie z bruków; już je miotnąć mają na panów w obronie towarzysza.
Gdy — nie wiada skąd — rysiem spadnie przed one tarcze skoczka chyża. I wystawia na zgniecenie jawną pierś dziewczyny; a usta ma rozchylone zdumieniem i pogardą nad rycerstwem tak mizernem:
„Niemasz tu ani jednego, któryby się zastawił za wolnego ptaka prawdę i szyję?!.“
I nie chybiła — tem właśnie przeciwstawieniem jednego gromadzie: do honoru obecnego tu może przypadkiem rycerza błędnego odwołała się bezwiednie. Nie chybiła zaś nadewszystko wyzwaniem swej urody.
Prysło koło zemsty w pomrukach gniewu. I rozdwoiły się mniemania panów. Zalotniki skoczki opowiedziały się za wagantami: że naród to wolny; że gbur, kto się na słowo igrców obrusza; że dawniejszy obyczaj za podniesienie ręki na gęślarza i lirnika karał ramienia odjęciem: — tak uczyli króle uszanowania dla poetów; sami zasię pozwalali im mówić całą zawsze prawdę, choćby z srogim gniewem poety przeciw sroższemu jeszcze gniewowi królewskiego majestatu i jego pięści zaciśniętej na miecza głowni.
Te wszystkie racye, oraz szanowne z nich tchnienie starych czasów ostudziły gniew panów. Więc niech goliard odszczeka ostatnie bodaj tylko słowa.
Ale goliard niczego odszczekać nie chciał. Wszczęła się zwada. Niebawem nikt już nie słyszał się wzajem w tej wrzawie i nie rozumiał już wcale. Tu i owdzie zatrzaskiwały się ponuro przyłbic wizyery nad twarzami. Wpierano się w ziemię, mierząc przeciwnika złem okiem z pod larwy stalowej. Sapią — i czekają, jak te koguty, przypływu pasyi ostatniej. Rzadko który okrzyknął się, jak trzeba:
„Wyzywamć!.. Baczność miej!“
Najbardziej niepohamowanego miecza targnięcie się — od swej tarczy w górę — rozstrzygnęło wszystko. I rozległ się on łomot srogi w nacieraniu na się dwóch gromad.
Mieszczanie jakby ogłupieli nagle, zapatrzywszy się w ten rozruch na rynku ni to na dziwowisko odpustowe. Dopiero gdy krew bluzgnęła na kolczugi jasne i ktoś się tam zwalił z nóg z chrzęstem, rzekniesz, bezwładnym, — jakby kto garść żelaziwa o ziem cisnął, — dopiero wtedy zakołysał się tłum gwałtownie i wypadły z niego kobiety. Któraś z nich widziała krew, inna powalenie się pana, trzecia zaś, najdalej stojąca, usłyszawszy to wszystko, wrzaśnie piskiem przeraźliwym: „Zabili!..“ Wówczas jak to stado gęsi w popłochu, z wielkim łopotem spódnic zaganiać jęły kobiety — to tu, to tam, — wpadając w ulice na oślep i roznosząc po mieście te krzyki przeraźliwe:
„Zabili!.. Zabili!..“


Tym zamętem z ratusza wywołany wkroczył na rynek burmistrz z laską. Mało co baczy na rycerzy potyczkę, bo gniewają go przedewszystkiem te nieporządki i trwogi roznoszone przez kobiety po mieście całem. Ku nim tedy kieruje swe spojrzenia srogie. Oto osoba tak otyła, jak pani płatnerzowa grodu, toczy się po rynku, niczem beczka hałaśliwa, i drze się o tego goliarda — za dziesięć młodych.
Niemasz bo w każdym grodzie bardziej przykrych niechęci, niźli panów podstarzałych do kobiet już nie młodych. Do niej tedy doskoczy burmistrz z całą surowością i nakazem władzy:
„Cicho mi pani bądź! — bo na ratusz wezmę... I czego się dobrodzika drzesz?!“ — gestem żaby rozczapirza dłonie i gębę przed babą tłustą.
„Takiego człowieka!.. Takiego człowieka!..“
„Uspokój się pani: goliardowi nic się nie stało. Pewnie dla tego, że mu wisieć sądzono.“
„Takiego człowieka!...“ — wysapuje kobieta, w uspokojeniu, swą alteracyę z przed chwili.
„Jakiego znowuż „takiego“?“ — wyżabia się przed nią burmistrz, każdem słowem akcentując jakby otyłość damy.
„Panie!“ — przystępuje do niego z impetem, — „panie! człek że to w Salerno i Paryżu bywały, fizyki i lekarstw u mistrzów nauczony, w filozofii biegły, w dysputacyi artista, a nadewszystko poeta! — vel magus“, — uprzystępnia żarliwie ostatnie słowo burmistrzowi, który nie był z oświeconych.
(Żongler wgadał było to wszystko w kobietę, zalecając jej kamrata swego.)
Jakoż burmistrz stropił się nagle, nie chcąc uchybić aby jakimś tam może ważnościom po dworach pańskich. A stropiony uraził się bardzo:
„My ludzie pracy!“ — rzeknie. — „Uczty u nas skromne; wagantów na nie nie sprowadzamy... To jedno wiem tylko: płacą miastu i dziewki nierządne — od kapelusza. Zaś ta gołota darmo włazi i wyłazi z miasta. Tyle tylko, że straży u bram grodu swe sztuki pokazać muszą, czy je aby naprawdę umieją. A to nie jest podatek żaden!“
„Tam się zabijają na rynku, a on tu w myślach podatki z biedy ludzkiej żyłuje!“ — oburzy się do głębi pani płatnerzowa.
I mimo tuszy, duchem snać krzepka, potoczy się żwawo pod miecze nieomal same.
„Panowie!“ — rozkłada ramiona matrony, — „panowie, opamiętanie miejcie!.. Nie tak się rozstrzyga sprzeczki o Muzy!“
Rad nie rad burmistrz biedz za nią musi: nie daj Boże, zasieką i babę na rynku.
„Gdzie też dobrodzikę ponosi, na miłosierdzie Boskie?! I jakie tam znowu Muzy komu w głowie? Panowie tu juszą o — skoczkę piękną.“
I wysapał z brzucha ostatnią pasyę na wszystko, co się od rana dziś w mieście dzieje:
„Owóż Muza, jaka nawiedziła dziś mieszczan i rycerzy! Tymczasem jeszcze, — baczę, — bez kapelusza.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.